Co mówią zwłoki. Opowieści antropologa sądowego - Sue Black - ebook + książka

Co mówią zwłoki. Opowieści antropologa sądowego ebook

Sue Black

4,1

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Co powiedzą innym twoje zwłoki, kiedy ciebie już nie będzie? Sue Black jest profesorem anatomii i antropologii sądowej na Uniwersytecie w Dundee i od wielu lat spotyka się z tragicznymi przypadkami ludzkiej śmierci. Brała udział m.in. w wyjaśnianiu zagadek zbiorowych mordów w Kosowie, ustalaniu tożsamości setek tysięcy ludzi, którzy zginęli podczas tsunami w Tajlandii, i w największych śledztwach kryminalnych naszych czasów. Ofiary morderstw, katastrof czy nieszczęśliwych wypadków nie mogą już same opowiedzieć, co im się przytrafiło. Ale ich zwłoki owszem. W zaciszu swojego laboratorium, podczas wielogodzinnej pracy, autorka wysłuchuje historii opowiadanych przez ludzkie szczątki i za pomocą nauki odkrywa ich historię. Książka Co mówią zwłoki? to barwne, trochę makabryczne, a trochę zabawne wspomnienia wyjątkowej kobiety, specjalistki w swojej dziedzinie. Sue Black pokazuje w niej czytelnikowi wiele oblicz śmierci, a także to, jak istotną rolę pełni w dzisiejszym świecie antropologia sądowa i jak ogromny jest jej wpływ na odczytywanie przeszłości. Olbrzymia wiedza, dowcip i lekkie pióro autorki sprawiają, że Co mówią zwłoki? czyta się jak dobrą powieść kryminalną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 449

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (113 oceny)
45
41
19
8
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bookworm_bf

Całkiem niezła

Powiedziałabym, że warto, m.in. dla opisu Kosowa, Tajlandii...w TV nie mówi się o takich szczegółach, że potrzebni są ludzie tacy jak antropolodzy, żeby rozpoznać ofiary, że tworzone są międzynarodowe specjalne zespoły. Jednak powyższe, ciekawsze fragmenty pojawiają się dopiero po 2/3 książki. Na prawdę ciekawe były fragmenty o prawdziwych zbrodniach i udziale autorki w ich rozwiązywaniu. Ale w stosunku do jej osobistych przemyśleń, opowiastek z życia, stanowią mały ułamek książki niestety. Liczyłam na 400 stron ciekawostek o ludzkim ciele i jak odkrywa sie szczegóły zbrodni. Przykład: pół strony poświęconej na opis tego, że autorka zazwyczaj pytana o swój wiek, musi sie zastanowić zanim odpowie... Zamiast konkretów mamy około-opisy niepotrzebnie rozbudowane, przedlużone i często niepotrzebne.
10
akuropka

Z braku laku…

Niestety nie tego oczekiwałam. Książka to rozważania antropologa na temat życia i śmierci z masą osobistych odniesień. Miałam nadzieję na różne ciekawostki, w których antropologia pomogła rozwiązać kryminalną sprawę.
10
Lucy1993

Dobrze spędzony czas

Ciekawa, chociaż się ciągnie momentami. Autorka dużo opowiada o swoim życiu, nie jest to coś czego bym się spodziewała. Można przeczytać
00
Aliszja89

Dobrze spędzony czas

Po pierwsze i najważniejsze to nie jest opis zbrodni lub omiawainie tego co mówią zwłoki (tylko małe fargmenty) jest to bardziej autobiografia i przemyślenia autorki. Opis nie adekwatny do zawartości ale i tak warto, chociaż końcówka męcząca i można pominąć ( opis zbierania na nową placówkę i tego jak bardzo nie dba o siebie autorka )
00
Elbert

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna opowieść autobiograficzno -refleksyjna. To jest przede wszystkim autobiografia ; mocno zawodowa , ale jednak autobiografia,. Autorka opowiada jak została antropologiem, o swoich najciekawszych sprawach, o swoich poglądach na temat śmierci, eutanazji, anatomii i antropologii, o swoich rodzinnych śmierciach. Opowiada niezwykle lekko i ciekawie. Pomimo, że porusza tematy bardzo ciężkie i trudne, jak ludobójstwo, pedofilia, własna śmierć czy eutanazja, książka jest niesłychanie optymistyczna a nawet w dużej części zabawna.
00

Popularność




Wstęp

Wstęp

Śmierć nie jest naj­więk­szą stratą w życiu. Naj­więk­szą stratą jest to, co umiera w nas, gdy żyjemy.

Nor­man Cousins dzien­ni­karz poli­tyczny (1915–1990)

To ja w wieku dwóch lat.

Ze śmier­cią, a także z całym cyr­kiem, który jej towa­rzy­szy, wiąże się zapewne wię­cej fra­ze­sów niż z jakim­kol­wiek innym aspek­tem ludz­kiego życia. Bywa ona przed­sta­wiana jako zło­wroga istota, zwia­stun bólu i nie­szczę­ścia; dra­pież­nik czy­ha­jący w mroku, by na nas zapo­lo­wać; skra­da­jący się nocą zło­dziej. Nada­li­śmy jej zło­wiesz­cze przy­domki – Ponury Żni­wiarz, Wielki Wyrów­ny­wacz, Kostu­cha, Blady Jeź­dziec – a przed­sta­wiamy ją naj­czę­ściej jako smu­kły szkie­let z kap­tu­rem na gło­wie, dzier­żący zabój­czą kosę, gotowy jed­nym zama­szy­stym ruchem oddzie­lić duszę od ciała. Cza­sem zaś śmierć jest upie­rzoną czarną zjawą, groź­nie uno­szącą się nad kulą­cymi się ze stra­chu ofia­rami, czyli nami. A mimo że w wielu języ­kach, w któ­rych rze­czow­niki mają rodzaje, śmierć przy­biera formę żeń­ską (na przy­kład w łaci­nie, fran­cu­skim, hisz­pań­skim, wło­skim, pol­skim, litew­skim czy nor­we­skim), to i tak naj­czę­ściej przed­sta­wia się ją jako męż­czy­znę.

Łatwo o takie nie­życz­liwe trak­to­wa­nie śmierci, ponie­waż we współ­cze­snym świe­cie stała się ona wrogo do nas nasta­wio­nym obcym. Mimo że w wielu dzie­dzi­nach ludz­kość zro­biła ogromny postęp, to w kwe­stii roz­szy­fro­wy­wa­nia skom­pli­ko­wa­nych związ­ków mię­dzy życiem a śmier­cią przez setki lat nie posu­nę­li­śmy się zanadto do przodu. Wydaje się nawet, że wiele doty­czą­cych jej kwe­stii poj­mu­jemy obec­nie gorzej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Jak­by­śmy zapo­mnieli, kim jest ta pani i jakie są jej zada­nia, i pod­czas gdy nasi przod­ko­wie trak­to­wali ją czę­sto jak przy­ja­ciółkę, my uwa­żamy ją za prze­ciw­nika, nie­pro­szo­nego gościa z pie­kła rodem, z któ­rym trzeba wal­czyć lub któ­rego należy uni­kać tak długo, jak się da.

Z zasady albo oczer­niamy śmierć, albo ją glo­ry­fi­ku­jemy, bar­dzo czę­sto zresztą prze­cho­dząc od jed­nego do dru­giego. Na wszelki wypa­dek zresztą wolimy o śmierci w ogóle nie wspo­mi­nać, żeby jej nie­opatrz­nie nie przy­wo­łać. Życie to świa­tło, dobro i radość; śmierć to ciem­ność, zło i smu­tek. Dobro i zło, nagroda i kara, niebo i pie­kło, czarne i białe – obda­rzeni skłon­no­ścią do lin­ne­uszow­skiego kate­go­ry­zo­wa­nia skwa­pli­wie uzna­jemy życie i śmierć za prze­ci­wień­stwa. Zysku­jemy w ten spo­sób pocie­sza­jącą ilu­zję jed­no­znacz­nego oddzie­le­nia dobra od zła, która jed­nak chyba dość nie­spra­wie­dli­wie umiesz­cza śmierć po ciem­nej stro­nie.

W efek­cie oba­wiamy się zetknię­cia z nią, jak­by­śmy mogli się nią zara­zić, nara­sta w nas lęk, że jeśli przy­cią­gniemy jej uwagę, przyj­dzie po nas w chwili, gdy nie będziemy jesz­cze gotowi na roz­sta­nie z życiem. Możemy ukry­wać pod maską zuchwa­ło­ści i kpin lęk, któ­rym nas napawa, w nadziei, że znie­czu­limy się nieco na ukłu­cie jej żądła. Jed­nak dobrze wiemy, że gdy znaj­dziemy się na początku jej listy i gdy wywoła nasze nazwi­sko, wcale nie będzie nam do śmie­chu. Bar­dzo wcze­śnie uczymy się więc hipo­kry­zji w sto­sunku do śmierci, w jed­nej chwili szy­dząc z niej, a w dru­giej trak­tu­jąc wręcz z naboż­nym sza­cun­kiem. Przy­swa­jamy spe­cy­ficzny język, który ma nam pomóc stę­pić ostrze kosy i stłu­mić ból. Mówimy o „utra­cie”, szep­czemy o „zej­ściu” i z nieco ponu­rym nabo­żeń­stwem wyra­żamy swoje współ­czu­cie innym, gdy „odszedł” ktoś, kogo kochali.

Jeśli o mnie cho­dzi, to nie „utra­ci­łam” mojego ojca – dosko­nale wiem, gdzie jest teraz. Pocho­wany na wzgó­rzu cmen­ta­rza Tom­na­hu­rich w Inver­ness, leży w ślicz­nej trum­nie dostar­czo­nej przez Billa Fra­sera, szefa rodzin­nego zakładu pogrze­bo­wego. Myślę, że tata zaak­cep­to­wałby ten wybór, choć zapewne uznałby, że to zbyt kosz­towna zabawa. Umie­ści­li­śmy go w dziu­rze w ziemi tuż nad roz­pa­da­ją­cymi się już trum­nami jego ojca i matki, w któ­rych obec­nie znaj­dują się tylko kości oraz te nie­liczne zęby, które mieli w chwili śmierci. Mój ojciec nie zszedł, nie odszedł, nie utra­ci­łam go – on zmarł. I wła­ści­wie, to lepiej, żeby się już ni­gdzie nie ruszał – dopiero naro­biłby kło­po­tów taką lek­ko­myślną decy­zją. Jego życie się zakoń­czyło i żadne eufe­mi­zmy go już nie przy­wrócą.

Jako że pocho­dzę z suro­wej, pre­zbi­te­riań­skiej szkoc­kiej rodziny, w któ­rej rze­czy nazywa się po imie­niu, empa­tię i sen­ty­men­ta­lizm uważa się zaś za oznakę sła­bo­ści, lubię myśleć, że wycho­wa­nie uczy­niło mnie prag­ma­tyczną i twardo stą­pa­jącą po ziemi realistką, dobrze radzącą sobie w trud­nych sytu­acjach. O życiu i śmierci sta­ram się mówić uczci­wie i otwar­cie, uni­ka­jąc nie­po­ro­zu­mień – co jed­nak nie ozna­cza, że zacho­wuję wobec nich obo­jęt­ność czy że bra­kuje mi współ­czu­cia. Nie uod­par­nia mnie to też na żal i ból. Do śmierci i zmar­łych odno­szę się po pro­stu bez cie­nia sen­ty­men­ta­lizmu. Jak wymow­nie ujmuje to Fiona, nasza inspi­ru­jąca kape­lan z Uni­wer­sy­tetu w Dun­dee, gład­kie słowa wypo­wia­dane w bez­piecz­nej odle­gło­ści nie przy­no­szą pocie­sze­nia.

Jak to jest, że przy całym naszym XXI-wiecz­nym wyra­fi­no­wa­niu wciąż naj­chęt­niej cho­wamy się za sta­rymi, bez­piecz­nymi murami kon­for­mi­zmu i zaprze­cze­nia, zamiast dopu­ścić do sie­bie myśl, iż śmierć nie jest demo­nem, któ­rego trzeba się lękać? Wcale nie musi być ponura, bru­talna czy okropna. Może też być cicha, spo­kojna i lito­ściwa. Być może nasz brak ufno­ści wynika z tego, że nie chcemy jej poznać, przez całe życie nie chcemy pod­jąć wysiłku jej zro­zu­mie­nia. Gdy­by­śmy jed­nak się na taki wysi­łek zdo­byli, mogli­by­śmy nauczyć się ją akcep­to­wać – jako nie­odzowną i fun­da­men­talną część egzy­sten­cji.

Postrze­gamy naro­dziny jako począ­tek życia, śmierć zaś jako jego natu­ralny koniec. Co jed­nak, jeśli śmierć to tylko począ­tek innego etapu naszego ist­nie­nia? Na tym zało­że­niu, rzecz jasna, opiera się więk­szość reli­gii, gło­szą­cych, że nie należy oba­wiać się śmierci, gdyż jest ona zale­d­wie bramą do lep­szego życia w zaświa­tach. Takie wie­rze­nia przy­no­siły ludziom pocie­sze­nie przez dłu­gie wieki i nie­wy­klu­czone, że postę­pu­jąca seku­la­ry­za­cja wytwo­rzyła swego rodzaju próż­nię, którą wypeł­niła z kolei pra­dawna, instynk­towna, choć niczym nie­uza­sad­niona awer­sja do śmierci i wszyst­kich jej oznak.

Jed­nak bez względu na to, w co wie­rzymy, życie i śmierć są ze sobą nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zane i należą do tego samego kon­ti­nuum. Żadne z nich nie może ist­nieć bez dru­giego. Pewne jest też, że bez względu na wysiłki współ­cze­snej medy­cyny, śmierć zawsze w końcu wygrywa. Skoro więc nie ma spo­sobu, aby jej zapo­biec, być może lepiej byłoby się sku­pić na tym, by pod­nieść jakość wycinka czasu pomię­dzy naszymi naro­dzi­nami a śmier­cią – naszego życia – i się w nim roz­sma­ko­wać.

Wiąże się z tym zresztą jedna z pod­sta­wo­wych róż­nic mię­dzy pato­lo­gią sądową a antro­po­lo­gią sądową. Ta pierw­sza zaj­muje się przy­czyną i spo­so­bem śmierci – koń­cem ziem­skiej wędrówki – druga zaś sku­pia się na odtwo­rze­niu prze­biegu życia zmar­łego, ana­li­zie całej podróży. Naszym zada­niem jest ponowne połą­cze­nie toż­sa­mo­ści danej osoby, wytwo­rzo­nej w trak­cie życia, z cie­le­snymi, pośmiert­nymi pozo­sta­ło­ściami. Można rzec, że pato­lo­gia i antro­po­lo­gia sądowa to part­ne­rzy – w śmierci oraz, rzecz jasna, w prze­stęp­stwie.

W Wiel­kiej Bry­ta­nii antro­po­lo­dzy, ina­czej niż pato­lo­dzy, są bar­dziej naukow­cami niż leka­rzami i na ogół nie mają kwa­li­fi­ka­cji medycz­nych do wysta­wia­nia aktów zgonu lub usta­la­nia przy­czyny śmierci. Ponie­waż jed­nak w cza­sach stale roz­ra­sta­ją­cej się wie­dzy pato­lo­dzy nie mogą być eks­per­tami we wszyst­kim, udział antro­po­lo­gów sądo­wych w śledz­twach doty­czą­cych prze­stępstw ze skut­kiem śmier­tel­nym jest nie­oce­niony. Uczest­ni­czą oni w odkry­wa­niu śla­dów pozwa­la­ją­cych usta­lić toż­sa­mość ofiary i mogą wspie­rać pato­lo­gów w osta­tecz­nym usta­la­niu przy­czyny i spo­sobu zgonu. Obie dzie­dziny wza­jem­nie się uzu­peł­niają, a ich przed­sta­wi­ciele łączą swoje umie­jęt­no­ści nad tym samym sto­łem sek­cyj­nym.

Zda­rzyło się kie­dyś, że sta­ły­śmy razem z pato­lożką nad takim wła­śnie sto­łem, na któ­rym leżały ludz­kie szczątki w zaawan­so­wa­nym sta­dium roz­kładu. Czaszka była kom­plet­nie roz­trza­skana i skła­dała się z ponad czter­dzie­stu pomie­sza­nych ze sobą frag­men­tów. Stwier­dze­nie przy­czyny zgonu leżało w gestii mojej prak­ty­ku­ją­cej medy­cynę kole­żanki, która była nie­mal prze­ko­nana, że cho­dzi o postrzał, potrze­bo­wała jed­nak pew­no­ści. Prze­ba­daw­szy mate­riał, skon­ster­no­wana liczbą małych kawał­ków bia­łej kości na sza­rej powierzchni stołu, stwier­dziła: „Nie potra­fię ziden­ty­fi­ko­wać wszyst­kich frag­men­tów, nie mówiąc już o ich połą­cze­niu ze sobą. To robota dla cie­bie”.

Zada­niem antro­po­loga sądo­wego jest przede wszyst­kim usta­le­nie, kim zmarły był za życia. Kobietą czy męż­czy­zną? Czy była to osoba wysoka czy niska? Stara czy młoda? Rasy bia­łej czy czar­nej? Czy na szkie­le­cie widać jakie­kol­wiek ślady ura­zów lub cho­rób, które mogłyby zna­leźć odzwier­cie­dle­nie w reje­strach den­ty­stycz­nych lub medycz­nych? Czy z budowy kości, wło­sów lub paznokci da się wydo­być infor­ma­cje, na pod­sta­wie któ­rych można by wnio­sko­wać o tym, gdzie dany czło­wiek żył i czym się odży­wiał? A w tym kon­kret­nym przy­padku, czy uło­że­nie trój­wy­mia­ro­wych puz­zli ludz­kiej czaszki pozwoli okre­ślić nie tylko przy­czynę zgonu, którą w rze­czy samej był postrzał w głowę, lecz także jego oko­licz­no­ści? Zło­żyw­szy ele­menty tej ukła­danki i poznaw­szy przy­czynę śmierci, usta­li­ły­śmy z cza­sem toż­sa­mość zamor­do­wa­nego, któ­rym oka­zał się młody męż­czy­zna. Potwier­dzi­ły­śmy ponadto zezna­nia naocz­nego świadka i okre­śli­ły­śmy miej­sce wlotu kuli z tyłu czaszki i wylotu z przodu, przez czoło, tuż nad oczami. Była to egze­ku­cja prze­pro­wa­dzona z bli­skiej odle­gło­ści, a ofiara w chwili śmierci klę­czała z lufą przy­ło­żoną do tyłu głowy. Mło­dzie­niec miał zale­d­wie pięt­na­ście lat, a jedyną zbrod­nią, jakiej się dopu­ścił, była wyzna­wana przez niego reli­gia.

Inny dobry przy­kład uka­zu­jący sym­bio­tyczny cha­rak­ter związku łączą­cego antro­po­loga i pato­loga sądo­wego wią­zał się z przy­pad­kiem mło­dzieńca pobi­tego na śmierć pod­czas próby prze­ciw­sta­wie­nia się gru­pie wyrost­ków, któ­rzy zamie­rzali znisz­czyć samo­chód sto­jący na ulicy przed jego domem. Męż­czy­znę sko­pano i pobito, a do jego śmierci dopro­wa­dził uraz głowy i liczne pęk­nię­cia czaszki. W tym wypadku zna­ły­śmy toż­sa­mość ofiary, a pato­lożka jako przy­czynę śmierci wska­zała uraz tępym narzę­dziem, który wywo­łał roz­le­gły krwo­tok wewnętrzny. W rapor­cie chciała jed­nak także przed­sta­wić dokładne oko­licz­no­ści śmierci oraz wska­zać rodzaj narzę­dzia, któ­rego użyto do zada­nia urazu. Udało się nam poskła­dać wszyst­kie kawa­łeczki czaszki i usta­lić, że do śmier­tel­nego krwo­toku wewnątrz­czasz­ko­wego dopro­wa­dziło ude­rze­nie w głowę młot­kiem lub podob­nym narzę­dziem, wywo­łu­jące wgnie­ce­nie czaszki i liczne roz­cho­dzące się od niego pęk­nię­cia.

W wypadku nie­któ­rych ludzi począ­tek i koniec życia są od sie­bie znacz­nie odda­lone (zda­rza się, że dzieli je ponad sto lat), a w wypadku innych – jak choćby wspo­mnia­nych ofiar mor­der­stwa – oba te wyda­rze­nia znaj­dują się sto­sun­kowo bli­sko sie­bie. Cza­sem oddzie­lać może je jedy­nie prze­lotne, lecz bez­cenne kilka sekund. Z punktu widze­nia antro­po­loga sądo­wego dłu­gie życie to dobra wia­do­mość, ponie­waż im jest dłuż­sze, tym więk­sza szansa na powsta­nie wszel­kiego rodzaju blizn i innych oznak prze­szłych wyda­rzeń zapi­sa­nych w cie­le­snej powłoce oraz tym wyraź­niej­szy ich ślad na docze­snych szcząt­kach. Dla nas, antro­po­lo­gów, pozy­ski­wa­nie tych infor­ma­cji to nie­mal jak czy­ta­nie książki, czy może raczej ścią­ga­nie zawar­to­ści pen­drive’a.

Więk­szość ludzi uważa, że przed­wcze­sne prze­rwa­nie życia jest naj­gor­szym fina­łem naszej ziem­skiej przy­gody. Kim jed­nak jeste­śmy, by oce­niać, co wła­ści­wie ozna­cza określ­nie „przed­wcze­sne”? Nie­wąt­pli­wie, im dłu­żej żyjemy od uro­dzin, tym więk­sze praw­do­po­do­bień­stwo, że nasze życie zakoń­czy się wcze­śniej niż póź­niej: w więk­szo­ści przy­pad­ków bli­żej nam do śmierci w wieku lat dzie­więć­dzie­się­ciu niż dwu­dzie­stu. Logika zaś pod­po­wiada, że ni­gdy nie będziemy bar­dziej odle­gli od oso­bi­stego kon­taktu ze śmier­cią niż w bie­żą­cej chwili.

Czemu więc jeste­śmy tak zasko­czeni śmier­cią innych? Co roku na świe­cie umiera 55 mln osób, około dwóch na sekundę – i jest to wyda­rze­nie, co do któ­rego możemy być abso­lut­nie pewni, że będzie doty­czyć każ­dego z nas. Świa­do­mość tego faktu w żaden spo­sób nie zmniej­sza oczy­wi­ście naszego smutku i żalu, gdy śmierć dotyka kogoś nam bli­skiego, ale jej nie­unik­nio­ność wymaga bar­dziej prak­tycz­nego i reali­stycz­nego podej­ścia. Jako że nie mie­li­śmy wpływu na wła­sne poja­wie­nie się na świe­cie, a jak wia­domo, zakoń­cze­nie życia jest nie­unik­nione, to być może powin­ni­śmy się raczej sku­pić na tym, na co mamy wpływ: na ocze­ki­wa­niach co do okresu mię­dzy tymi dwoma punk­tami. Być może wła­śnie tym cza­sem powin­ni­śmy aktyw­nie zarzą­dzać, pod­da­jąc go oce­nie, dostrze­ga­jąc to, co ważne, i cele­bru­jąc jego war­tość, a nie dłu­gość.

W prze­szło­ści, gdy śmierć nie­ła­two było odda­lić, byli­śmy w tym znacz­nie lepsi. Na przy­kład w cza­sach wik­to­riań­skich, w któ­rych wystę­po­wała wysoka śmier­tel­ność nowo­rod­ków, nikt nie był szcze­gól­nie zasko­czony, gdy nowo naro­dzone dziecko nie doży­wało swo­ich pierw­szych uro­dzin. Wła­ści­wie cał­kiem czę­sto rodzice nada­wali kil­korgu swoim dzie­ciom to samo imię – cho­dziło o to, by imię zacho­wało się w rodzi­nie, nawet jeśli nie uda­łoby się to wszyst­kim potom­kom. W XXI wieku śmierć dziecka jest oczy­wi­ście znacz­nie bar­dziej wstrzą­sa­ją­cym doświad­cze­niem niż daw­niej, ale dozna­wa­nie szoku z powodu zakoń­cze­nia życia przez dzie­więć­dzie­się­cio­dzie­wię­cio­latka prze­czy zdro­wemu roz­sąd­kowi.

Spo­łeczne ocze­ki­wa­nia wyzna­czają linię frontu leka­rzom sta­wia­ją­cym sobie za cel zmu­sze­nie śmierci do odwrotu. Jed­nak w naj­lep­szym wypadku mogą oni tylko zdo­być nieco wię­cej czasu i wydłu­żyć dystans mię­dzy dwoma punk­tami gra­nicz­nymi. Świa­do­mość, że w końcu prze­grają, nie powinna rzecz jasna znie­chę­cać ich do dzia­ła­nia, i rze­czy­wi­ście nie znie­chęca – codzien­nie w szpi­ta­lach i kli­ni­kach na całym świe­cie udaje się prze­dłu­żyć życie nie­zli­czo­nym oso­bom. Jed­nak reali­stycz­nie rzecz bio­rąc, wiele z tych medycz­nych osią­gnięć to zale­d­wie odro­cze­nie daty egze­ku­cji. Śmierć nadej­dzie, jak nie dziś, to jutro.

Przez stu­le­cia ludzie kata­lo­go­wali moment śmierci poszcze­gól­nych człon­ków spo­łe­czeń­stwa i wyli­czali ocze­ki­waną dłu­gość życia, czyli wiek, w któ­rym jak wska­zuje sta­ty­styka, naj­praw­do­po­dob­niej umrzemy lub – ujmu­jąc rzecz nieco bar­dziej opty­mi­stycz­nie – czas, jaki praw­do­po­dob­nie będziemy żyli. Tabele, w któ­rych jest to ujęte, są uży­tecz­nym narzę­dziem, które jed­nak jest też w pewien spo­sób nie­bez­pieczne, ponie­waż rodzi ocze­ki­wa­nie, które nie spełni się w przy­padku jed­nych, a wykro­czy poza nie w przy­padku innych. Nie mamy jak zawczasu dowie­dzieć się, czy bli­żej nam do prze­cięt­nego Jana Kowal­skiego, pasu­ją­cego do śred­niej, czy też znaj­du­jemy się na skraju – jed­nym lub dru­gim – krzy­wej dzwo­no­wej przed­sta­wia­ją­cej dłu­gość życia.

A kiedy oka­zuje się, że zna­leź­li­śmy się po jed­nej ze stron, odbie­ramy to bar­dzo oso­bi­ście. Jeste­śmy dumni z sie­bie, gdy prze­kro­czy­li­śmy prze­wi­dy­waną dla nas dłu­gość życia, ponie­waż wią­żemy to z poko­na­niem pew­nych prze­ciw­no­ści. Z kolei, gdy nie doży­wamy prze­wi­dy­wa­nego sta­ty­stycz­nie wieku, nasi bli­scy czę­sto czują się wręcz okra­dzeni z cząstki życia uko­cha­nego członka rodziny, co wywo­łuje w nich gniew, fru­stra­cję i roz­go­ry­cze­nie. Ale rzecz oczy­wi­sta, krzywa obra­zu­jąca dłu­gość życia jest tylko przed­sta­wie­niem roz­kładu nor­mal­nego: śred­nia jest tylko śred­nią, więk­szość z nas znaj­dzie się gdzieś w jej oko­licy. To nie w porządku, żeby oskar­żać śmierć o okru­cień­stwo lub przy­własz­cze­nie, choć ta prze­cież wie­lo­krot­nie demon­stro­wała, w jakich gra­ni­cach roz­ciąga się spek­trum dłu­go­ści życia leżą­cego w ludz­kich moż­li­wo­ściach.

Naj­dłu­żej żyjącą osobą na świe­cie, któ­rej wiek udało się potwier­dzić, była Fran­cuzka Jeanne Cal­ment, która żyła 122 lata i 164 dni i umarła w 1997 roku. W 1930 roku, w któ­rym uro­dziła się moja matka, ocze­ki­wana dłu­gość życia kobiet wyno­siła 63 lata, więc gdy zmarła w wieku 77 lat, prze­kro­czyła „normę” o czter­na­ście lat. Moja pra­babka pora­dziła sobie jesz­cze lepiej: uro­dziła się w 1898 roku, gdy ocze­ki­wana dłu­gość życia kobiet wyno­siła 52 lata. Dożyła 78 lat, prze­kra­cza­jąc ją o 26 lat, co przy oka­zji poka­zuje, jak gwał­towny postęp doko­nał się w tym okre­sie w naukach bio­me­dycz­nych – choć z pew­no­ścią pale­nie nie uła­twiało jej sprawy. Jeśli o mnie cho­dzi, gdy poja­wi­łam się na świe­cie w 1961 roku, prze­wi­dy­wana dłu­gość życia kobiet wyno­siła 74 lata. Wygląda więc na to, że pozo­stało mi jakieś 17. O rany, kiedy to minęło? Z dru­giej strony, bio­rąc pod uwagę, jak mie­wam się obec­nie i jaki styl życia pro­wa­dzę, cał­kiem reali­stycz­nie mogę ocze­ki­wać docią­gnię­cia do osiem­dzie­siątki piątki, co ozna­cza, że być może mam przed sobą jesz­cze 29 lat. Uf.

I tak, w ciągu dotych­cza­so­wego życia zyska­łam widoki na dodat­kowe jede­na­ście lat. Czy to nie wspa­niale? No wła­śnie nie bar­dzo. Widzi­cie, cho­dzi o to, że z tych dodat­ko­wych lat nie mogę zro­bić użytku jako dwu­dzie­sto- czy nawet czter­dzie­sto­latka. Zacznę z nich korzy­stać, o ile będzie mi to dane, jako sie­dem­dzie­się­ciocz­te­ro­latka. Gdy­by­śmy tak mogli zyskać dodat­kowe lata w mło­do­ści, gdy tak łatwo trwoni się czas…

Wyli­cze­nia ocze­ki­wa­nej dłu­go­ści życia w momen­cie naro­dzin stają się powoli coraz dokład­niej­sze i wia­domo obec­nie, że w ciągu dwóch poko­leń – moich dzieci i wnu­ków – na ziemi pojawi się wię­cej stu­lat­ków, niż ist­niało kie­dy­kol­wiek w histo­rii naszego gatunku. Ale górna gra­nica ludz­kiego wieku się nie prze­suwa. To, co się zmie­nia, i to istot­nie, to śred­nia wieku, w któ­rym umie­ramy, co ozna­cza, że jeste­śmy świad­kami, jak coraz więk­sza liczba osób ląduje po pra­wej stro­nie krzy­wej dzwo­no­wej. Innymi słowy, zmie­niamy struk­turę demo­gra­ficzną. Szybko nabie­ra­jące zna­cze­nia kwe­stie zwią­zane z ochroną zdro­wia i opieką spo­łeczną, wywo­łane sta­rze­niem się spo­łe­czeństw, dają nam przed­smak tego, co nadej­dzie.

Choć dłuż­sze życie to na ogół powód do świę­to­wa­nia, zasta­na­wiam się cza­sem, czy nasze sta­ra­nia, by pozo­stać przy życiu tak długo, jak się da, za wszelką cenę, nie ozna­czają tak naprawdę roz­cią­gnię­cia w cza­sie pro­cesu umie­ra­nia. Ocze­ki­wana dłu­gość życia jest zmienną, ale ocze­ki­wane nadej­ście śmierci jest nie­zmienne. Jeśli zaś kie­dyś naprawdę uda się nam poko­nać śmierć, ludzki gatu­nek i nasza pla­neta będą mieć praw­dziwe kło­poty.

Pra­cu­jąc na co dzień u boku śmierci, nauczy­łam się ją sza­no­wać. Nie dała mi powodu, bym miała oba­wiać się jej obec­no­ści czy metod dzia­ła­nia. Myślę, że rozu­miem ją cał­kiem nie­źle, ponie­waż zde­cy­do­wa­ły­śmy się poro­zu­mie­wać wprost, za pomocą jasnego i pro­stego języka. Kiedy ona skoń­czy swoją robotę, ja mogę zająć się swoją, a na jej doko­na­niach zbu­do­wa­łam swoją długą, cie­kawą i owocną karierę zawo­dową.

Niniej­sza książka nie jest kla­syczną roz­prawą o śmierci. Nie podą­żam prze­tartą przez innych ścieżką pole­ga­jącą na oma­wia­niu wznio­słych aka­de­mic­kich teo­rii czy dzi­wacz­nych prak­tyk kul­tu­ro­wych, nie ser­wuję let­nich tru­izmów. Sta­ram się za to przed­sta­wiać różne obli­cza śmierci tak, jak je pozna­łam, i per­spek­tywy, które dzięki temu odkry­łam, w tym być może tę jej postać, którą pew­nego dnia w ciągu następ­nych trzy­dzie­stu lat mi ujawni, jeśli zde­cy­duje się oszczę­dzać mnie tak długo. Jest to też opo­wieść pró­bu­jąca, tak jak sama antro­po­lo­gia sądowa, na pod­sta­wie śmierci zre­kon­stru­ować prze­żyte życie. Jest to histo­ria w rów­nym stop­niu o śmierci, co i o życiu – dwóch nie­roz­łącz­nych czę­ściach jed­nej cało­ści.

Pro­szę was tylko o jedno: odłóż­cie na bok dotych­cza­sowe zało­że­nia na temat śmierci, wyzbądź­cie się w sto­sunku do niej nie­uf­no­ści, lęku i odrazy, a być może zacznie­cie postrze­gać ją podob­nie jak ja. Kto wie, może nawet zaak­cep­tu­je­cie jej towa­rzy­stwo, pozna­cie ją nieco lepiej i prze­sta­nie­cie się jej bać. Z moich doświad­czeń wynika, że obco­wa­nie z nią jest intry­gu­jące i fascy­nu­jące, ni­gdy zaś nudne – śmierć odzna­cza się bowiem szcze­gólną zło­żo­no­ścią, a cza­sem też cudowną nie­prze­wi­dy­wal­no­ścią. Zresztą, nie macie nic do stra­ce­nia. W końcu też się z nią będzie­cie sty­kać, a lep­sze zło znane niż nie­znane.

Roz­dział 1. Mil­czący nauczy­ciele

ROZ­DZIAŁ 1

Mil­czący nauczy­ciele

Mor­tui vivos docent (Umarli uczą żywych)

autor nie­znany

Ruchomy szkie­let doro­słego czło­wieka wiszący w moim labo­ra­to­rium

Od trzy­na­stego roku życia każdą sobotę oraz wszyst­kie prze­rwy od szkoły przez pięć lat spę­dza­łam zanu­rzona po łok­cie we wnętrz­no­ściach, mię­śniach i krwi. Moi rodzice wyzna­wali pre­zbi­te­riań­ską etykę pracy i ocze­ki­wali, bym zaj­mo­wała się czymś doryw­czo i zara­biała pie­nią­dze, jak tylko osią­gnę odpo­wiedni ku temu wiek. I tak zaczę­łam regu­lar­nie poja­wiać się u rzeź­nika w Bal­na­fet­tack na przed­mie­ściach Inver­ness. Praca u niego była moim pierw­szym i jedy­nym zaję­ciem w cza­sach szkol­nych i muszę powie­dzieć, że ją uwiel­bia­łam. Kom­plet­nie nie zwa­ża­łam na to, że moi kole­dzy, któ­rzy w więk­szo­ści woleli pra­co­wać w apte­kach, super­mar­ke­tach i buti­kach, uwa­żali mój wybór za cokol­wiek dzi­waczny, żeby nie powie­dzieć nie­smaczny. Nie przy­pusz­cza­łam wów­czas, że z cza­sem otwo­rzy się przede mną świat medy­cyny sądo­wej – patrząc jed­nak z dzi­siej­szej per­spek­tywy, mam wra­że­nie, że już wtedy w moim życiu zaczął się ryso­wać pewien wzo­rzec, ukryty w owym cza­sie przede mną, tak samo zresztą jak przed nimi.

Praca w skle­pie u rzeź­nika, prócz tego, że cie­kawa i cał­kiem przy­jemna, była też dosko­na­łym poli­go­nem doświad­czal­nym dla przy­szłego antro­po­loga sądo­wego i ana­toma. Uwiel­bia­łam kli­niczną pre­cy­zję rzeź­ni­czego rze­mio­sła. W pracy opa­no­wa­łam mnó­stwo uży­tecz­nych umie­jęt­no­ści: jak porząd­nie zmie­lić mięso oraz jak wła­ści­wie odkrę­cać i wią­zać kieł­basę, a przede wszyst­kim – jak przy­go­to­wy­wać o usta­lo­nych porach po fili­żance her­baty dla rzeź­ni­ków. Nauczy­łam się doce­niać war­tość dobrze naostrzo­nego noża, obser­wu­jąc, jak wpraw­nie i szybko da się nim ope­ro­wać, oddzie­la­jąc ciem­no­czer­wone mięso od nie­rów­nych kości, aż pozo­sta­wał tylko oszo­ła­mia­jąco biały szkie­let. Rzeź­nicy zawsze dosko­nale wie­dzieli, gdzie zro­bić nacię­cie, by oddzie­lony frag­ment dało się nie­mal arty­stycz­nie zwi­nąć w sztukę mięsa lub pociąć na kawa­łeczki odpo­wied­nie na gulasz. W sta­ło­ści ana­to­mii zwie­rząt, które tra­fiały pod nóż, było coś nie­zwy­kle krze­pią­cego. Choć i od niej zda­rzały się odstęp­stwa: pamię­tam przy­pa­dek, gdy rzeź­nik zaczął kląć pod nosem, że coś tu jest „zde­cy­do­wa­nie nie tak”. Naj­wy­raź­niej u bydła i owiec też wystę­pują ana­to­miczne róż­nice, tak jak u ludzi.

Nauczy­łam się sporo o ścię­gnach i dla­czego je wyci­namy; gdzie mię­dzy mię­śniami umiej­sco­wione są naczy­nia krwio­no­śne, które także trzeba wyciąć; jak usu­nąć splą­tane struk­tury z wnęki nerki (zbyt żyla­ste, by nada­wały się do jedze­nia), a także jak otwo­rzyć staw łączący dwie kości, wydo­by­wa­jąc na świa­tło dzienne szkli­sty, lepki płyn maziów­kowy. Nauczy­łam się, że gdy ma się zmar­z­nięte ręce – a pra­cu­jąc u rzeź­nika, wła­ści­wie zawsze ma się zmar­z­nięte ręce – z nie­cier­pli­wo­ścią wycze­kuje się na dostawę świe­żych i wciąż cie­płych wątró­bek pro­sto z ubojni. Kiedy zanu­rzy się wychło­dzone dło­nie w pudle z cie­płą bydlęcą krwią, można je ogrzać i na krótką chwilę odzy­skać czu­cie.

Nauczy­łam się też nie obgry­zać paznokci, ni­gdy nie odkła­dać noża ostrzem do góry oraz tego, że tępe ostrza powo­dują wię­cej wypad­ków niż ostre – choć z kolei te dru­gie spra­wiają, że gdy już doj­dzie do przy­krego zda­rze­nia, nie­wąt­pli­wie jest ono bar­dziej spek­ta­ku­larne. Do dziś widok wystawy rzeź­nika, schlud­nie pre­zen­tu­ją­cej poszcze­gólne czę­ści ciała zwie­rząt, ele­gancko wyło­żone, wpraw­nie obro­bione i przy­go­to­wane jak należy, spra­wia mi nie­wy­sło­wioną przy­jem­ność.

Było mi smutno, gdy musia­łam zakoń­czyć tę pracę. W owym cza­sie wprost ubó­stwia­łam naszego nauczy­ciela bio­lo­gii, dok­tora Archiego Fra­sera, do tego stop­nia, że robi­łam wszystko, co mi powie­dział. Kiedy więc stwier­dził, że powin­nam iść na stu­dia, zde­cy­do­wa­łam się na uni­wer­sy­tet. Ponie­waż jed­nak nie mia­łam poję­cia, co wła­ści­wie chcę stu­dio­wać, naj­lep­szym pomy­słem wyda­wało mi się podą­że­nie jego śla­dem i wybór bio­lo­gii. Pierw­sze dwa lata na Uni­wer­sy­te­cie w Aber­deen spę­dzi­łam, nudząc się i ucząc psy­cho­lo­gii, che­mii, gle­bo­znaw­stwa, zoo­lo­gii (którą obla­łam za pierw­szym podej­ściem), bio­lo­gii ogól­nej, histo­lo­gii i bota­niki. Koniec koń­ców oka­zało się, że naj­le­piej idzie mi wła­śnie z bota­niką i histo­lo­gią, a ponie­waż per­spek­tywa bada­nia przez całe życie roślin kom­plet­nie mi nie odpo­wia­dała, do wyboru pozo­sta­wała histo­lo­gia, nauka o budo­wie i funk­cjach tka­nek. Kiedy ukoń­czy­łam poświę­cony jej kurs, mia­łam poczu­cie, że już ni­gdy z wła­snej woli nie siądę ponow­nie przy mikro­sko­pie – wszystko wyda­wało się skła­dać z bez­kształt­nych sku­pisk różo­wo­ści i czer­wieni. Wła­śnie ta ścieżka dopro­wa­dziła mnie jed­nak osta­tecz­nie do zaję­cia się ana­to­mią i przy­ję­cia pro­po­zy­cji udziału w sek­cji zwłok. Mia­łam zale­d­wie dzie­więt­na­ście lat i ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam mar­twego ciała, no ale prze­cież dla dziew­czyny, która spę­dziła pięć lat u rzeź­nika, roz­pła­tu­jąc zwie­rzęta, nie powinno to chyba sta­no­wić wiel­kiego pro­blemu?

Jeśli moja sobot­nia praca w ogóle przy­go­to­wała mnie na to, co miało nadejść, to tylko w nie­wiel­kim stop­niu. Pierw­sza wizyta w pro­sek­to­rium zawsze onie­śmiela. To doświad­cze­nie, któ­rego się nie zapo­mina, ponie­waż ata­kuje wszyst­kie zmy­sły jed­no­cze­śnie. Pamię­tam, że nasza grupa skła­dała się z zale­d­wie czworga stu­den­tów, a w moich uszach wciąż brzmi echo odbi­ja­jące się w wiel­kiej, wręcz gigan­tycz­nej sali, z wysoko umiesz­czo­nymi oknami o nie­prze­zro­czy­stych szy­bach i pod­łogą wyło­żoną wik­to­riań­skim par­kie­tem o skom­pli­ko­wa­nym wzo­rze. W innych oko­licz­no­ściach sala ta zapewne świet­nie nada­łaby się na kon­ser­wa­to­rium. Wciąż czuję woń for­ma­liny, ostry che­miczny zapach, tak inten­sywny, że można go nie­mal poczuć na języku, widzę też stoły sek­cyjne z gru­bego szkła i metalu, poma­lo­wane zie­loną, nieco już łusz­czącą się farbą – około czter­dzie­stu lub wię­cej, usta­wio­nych w rów­nych rzę­dach i przy­kry­tych bia­łymi prze­ście­ra­dłami. Na dwóch sto­łach, pod cału­nami, spo­czy­wały cze­ka­jące na nas ciała, po jed­nym na parę stu­den­tów.

Doświad­cze­nie prze­by­wa­nia w pro­sek­to­rium momen­tal­nie zmie­nia spo­sób, w jaki postrze­gamy sie­bie i innych. Gdy uświa­da­miamy sobie, że ktoś, kto przed nami leży, za życia pod­jął decy­zję o odda­niu swo­jego ciała innym, by mogli się uczyć, czło­wiek czuje się malutki i mało zna­czący. Ten nad­zwy­czaj szla­chetny uczy­nek nie­prze­rwa­nie mnie wzru­sza. Wiem, że jeśli kie­dyś prze­stanę dostrze­gać w nim rodzaj cudu, będzie to sygnał, że czas odło­żyć skal­pel i zająć się czymś innym.

Na chy­bił tra­fił podzie­lono nas na dwie grupki, i tak razem z moim part­ne­rem sek­cyj­nym, Gra­ha­mem, zosta­li­śmy wyzna­czeni do zaję­cia się zwło­kami pew­nego bez­in­te­re­sow­nego dawcy – jego ciało, przy­go­to­wane dla nas przez tech­nika ana­to­mii, miało być naszym pod­sta­wo­wym obiek­tem badaw­czym przez cały rok aka­de­micki. Nie zna­jąc praw­dzi­wego nazwi­ska zmar­łego, mało ory­gi­nal­nie nazwa­li­śmy go Hen­rym, na cześć Henry’ego Graya, autora Ana­to­mii Graya, pod­ręcz­nika, który od tam­tej pory stale miał się już prze­wi­jać w moim życiu. Leżący przed nami Henry pocho­dził z oko­lic Aber­deen i w chwili śmierci dobie­gał osiem­dzie­siątki. Swoje ciało zapi­sał wydzia­łowi ana­to­mii na uni­wer­sy­te­cie, prze­zna­cza­jąc je na cele badaw­cze i edu­ka­cyjne. I to wła­śnie ja oraz Gra­ham mie­li­śmy się na nim uczyć.

Daje do myśle­nia, że Henry pod­jął decy­zję o prze­ka­za­niu swo­jego ciała w chwili, gdy ja, jego przy­szła stu­dentka, kom­plet­nie nie zda­wa­łam sobie sprawy, jak jego hojny gest wpły­nie na całe moje życie. Byłam wów­czas zajęta uty­ski­wa­niem na swój los i koniecz­ność prze­pro­wa­dza­nia sek­cji szczu­rów na zoo­lo­gii, czego szcze­rze nie­na­wi­dzi­łam.

Kiedy Henry zmarł, kom­plet­nie nie­świa­doma tego faktu zaj­mo­wa­łam się zapewne roz­ci­na­niem kolej­nej roślin­nej łodygi spo­śród ich nie­prze­bra­nych uni­wer­sy­tec­kich zaso­bów i stu­dio­wa­niem szcze­gó­łów jej budowy komór­ko­wej. Za każ­dym razem, kiedy roz­ma­wiam ze stu­den­tami pierw­szego i dru­giego roku przy­go­to­wu­ją­cymi się do wizyty w pro­sek­to­rium, którą odbywa się po dwóch latach stu­diów, mówię im, że osoba, na któ­rej ciele będą się uczyć, wciąż żyje. Być może wła­śnie w tym dniu podej­muje decy­zję o zapi­sa­niu swo­ich docze­snych szcząt­ków, by mogli dzięki nim cze­goś się nauczyć. Zawsze czuję się pod­bu­do­wana, sły­sząc odgłos gwał­tow­nie wcią­ga­nego powie­trza, gdy do stu­den­tów dociera w pełni to, co powie­dzia­łam. Z pew­no­ścią przy­naj­mniej nie­któ­rzy długo będą myśleć o tym, że ktoś, kogo tego poranka minęli na ulicy, może wylą­do­wać na ich stole sek­cyj­nym – i dobrze. Tak nie­zwy­kłego gestu ze strony kogoś zupeł­nie nie­zna­nego ni­gdy nie powinno się brać za coś oczy­wi­stego.

Przy­czyną śmierci Henry’ego był zawał serca, a jego ciało zostało ode­brane ze szpi­tala przez przed­się­biorcę pogrze­bo­wego współ­pra­cu­ją­cego z wydzia­łem ana­to­mii. Ni­gdy nie dowie­dzia­łam się, czy Henry miał rodzinę, czy wspie­rała go w pod­ję­tej przez niego decy­zji i jak się czuła, gdy oka­zało się, że nie będzie on miał takiego pogrzebu jak inni.

W wyło­żo­nym cera­micz­nymi płyt­kami, ciem­nym i kli­nicz­nie bez­dusz­nym pomiesz­cze­niu znaj­du­ją­cym się w pod­zie­miach wydziału ana­to­mii Mari­schal Col­lege, kilka godzin po śmierci Henry’ego tech­nik sek­cyjny Alec roze­brał jego ciało, usu­wa­jąc przy oka­zji wszel­kie przed­mioty oso­bi­ste, ogo­lił głowę, a następ­nie przy­cze­pił linką cztery mosiężne krążki z wybi­tym nume­rem iden­ty­fi­ka­cyj­nym do jego małych pal­ców u dłoni i stóp. Pozo­stały one na miej­scu przez cały pobyt ciała Henry’ego na uni­wer­sy­te­cie. W dal­szej kolej­no­ści Alec wyko­nał mniej wię­cej sze­ścio­cen­ty­me­trowe nacię­cie w pachwi­nie Henry’ego i usu­nął mię­śnie i tłuszcz znaj­du­jące się pod skórą, aż w rejo­nie nazy­wa­nym trój­ką­tem udo­wym odna­lazł tęt­nicę i żyłę udową. Wtedy zro­bił małe podłużne nacię­cie w żyle i dru­gie w tęt­nicy, a następ­nie umie­ścił w nich kaniule, pod­wią­zu­jąc je kolej­nymi kawał­kami linki. Gdy już się z tym upo­rał i uszczel­nił szcze­liny wokół rurek, otwo­rzył zawo­rek kaniuli, a wów­czas do układu krą­że­nia Henry’ego zaczął sączyć się roz­twór for­ma­liny, spły­wa­jąc gra­wi­ta­cyj­nie z pod­wie­szo­nego wyżej zbior­nika.

Płyn bal­sa­mu­jący, poprzez naczy­nia krwio­no­śne, miał dotrzeć w końcu do wszyst­kich komó­rek ciała Henry’ego – do neu­ro­nów w mózgu, w któ­rym poja­wiały się kie­dyś myśli o wszyst­kim, co było dla niego ważne; do pal­ców dłoni, któ­rymi przy­trzy­my­wał rękę kogoś mu bli­skiego; do gar­dła, z któ­rego wydo­były się jego ostat­nie słowa, być może zale­d­wie kilka godzin wcze­śniej. W miarę jak for­ma­lina powoli i nie­od­wra­cal­nie nasy­cała jego tkanki, naczy­nia opróż­niały się z krwi, aż w końcu ciało nie­mal cał­kiem się jej pozbyło. Po zale­d­wie dwóch lub trzech godzi­nach cichego, spo­koj­nego bal­sa­mo­wa­nia owi­nięto je pla­sti­kową płachtą i odsta­wiono w bez­pieczne miej­sce do czasu, gdy będzie potrzebne, co mogło nastą­pić po kilku dniach lub mie­sią­cach.

W tym krót­kim cza­sie Henry został prze­mie­niony, zgod­nie ze swoją wolą, z męż­czy­zny zna­nego i kocha­nego przez swoją rodzinę w ano­ni­mowe zwłoki, iden­ty­fi­ko­wane tylko na pod­sta­wie przy­pi­sa­nego do nich numeru. Ta ano­ni­mo­wość jest bar­dzo ważna. Chroni stu­den­tów i pomaga im psy­chicz­nie oddzie­lić ludzką śmierć, któ­rej wystą­pie­nie zawsze napawa smut­kiem, od pracy, którą mają wyko­nać. Jeśli mają prze­pro­wa­dzić swoją pierw­szą sek­cję zwłok, nie tra­cąc jed­no­cze­śnie empa­tii, muszą, zacho­wu­jąc oczy­wi­ście sza­cu­nek i powagę, nauczyć swój umysł patrze­nia na ciało jak na zde­per­so­na­li­zo­waną powłokę.

Kiedy przy­szła pora, by Henry ode­grał swoją rolę pod­czas naszych pierw­szych zajęć z ana­to­mii, umiesz­czono go na wózku, prze­wie­ziono na górę starą, roz­kle­ko­taną i gło­śną windą, uło­żono na jed­nym z pokry­tych szkłem sto­łów sek­cyj­nych, nakryto białą tka­niną i tak pozo­sta­wiono, by cze­kał, cicho i cier­pli­wie, na nasze przy­by­cie.

Obec­nie robimy, co tylko się da, by pierw­sza sek­cja była dla stu­den­tów moż­li­wie pamiętna, a jed­no­cze­śnie nie­trau­ma­tyczna. Więk­szość z nich, tak jak ja, wcze­śniej nie miała oka­zji zoba­czyć mar­twego ciała na wła­sne oczy. W 1980 roku, gdy wzię­łam po raz pierw­szy udział w sek­cji ana­to­micz­nej, nie było żad­nych sesji przy­go­to­waw­czych, stop­nio­wego zazna­ja­mia­nia ze zwło­kami, które w kolej­nych mie­sią­cach miały się stać naszym mil­czą­cym nauczy­cie­lem. Byli­śmy czwórką mocno prze­stra­szo­nych stu­den­tów trze­ciego roku, któ­rzy poja­wili się w pro­sek­to­rium w ponie­dział­kowy pora­nek, zbrojni jedy­nie w Ana­to­mię kli­niczną dla stu­den­tów medy­cyny Snella, skrypt do prze­pro­wa­dza­nia sek­cji Cun­nin­ghama (pod redak­cją G.J. Roma­nesa) i prze­ra­ża­jący zestaw narzę­dzi sek­cyj­nych owi­nię­tych w płat płótna w kolo­rze khaki. Nie pozo­stało nam zatem nic wię­cej, jak zabrać się do roboty, zaczy­na­jąc od pierw­szej strony skryptu. Nie mie­li­śmy ręka­wi­czek ani oku­la­rów ochron­nych, a nasze far­tu­chy labo­ra­to­ryjne szybko przy­brały paskudny wygląd, ponie­waż nie pozwa­lano nam zabie­rać ich do domu do pra­nia. Czasy się jed­nak zmie­niły!

Na naszym stole odkry­li­śmy z Gra­ha­mem bogatą kolek­cję gąbek, które, jak się szybko prze­ko­na­li­śmy, rze­czy­wi­ście były nie­zbędne do usu­wa­nia nad­miaru pły­nów pod­czas postę­pów naszej pracy. Trzeba było je wyci­skać bar­dzo czę­sto. Pod sto­łem stało zaś wia­dro ze stali nie­rdzew­nej, do któ­rego każ­dego dnia sek­cji tra­fiały frag­menty bada­nych tka­nek. Ważne, by wszyst­kie czę­ści ciała pozo­stały razem, nawet maleń­kie kawa­łeczki mię­śni czy skóry, tak by na koniec do kre­ma­cji lub pogrze­ba­nia ciało tra­fiało tak kom­pletne, jak to tylko moż­liwe. Nad tym, co wyra­bia­li­śmy, czu­wał mil­cząco „straż­nik”, drugi z naszych wpły­wo­wych opie­ku­nów nauko­wych: ludzki szkie­let, który poma­gał nam zro­zu­mieć, co widzimy lub wyczu­wamy pod mię­śniami i skórą Henry’ego.

Pierw­szą rze­czą, któ­rej musie­li­śmy się nauczyć, była zmiana ostrza skal­pela w taki spo­sób, by nie odciąć sobie przy oka­zji kawałka palca. Dopa­so­wa­nie wąskiej szcze­liny ostrza do wypu­stu na uchwy­cie, a następ­nie wsu­nię­cie go za pomocą klesz­czy­ków, aż wresz­cie klik­nie, wymaga spraw­no­ści i doświad­cze­nia, podob­nie jak zdję­cie zuży­tego ostrza. Czę­sto myślę sobie, że ktoś mógłby opra­co­wać lep­sze roz­wią­za­nie.

Kiedy roz­ci­na­jąc tkanki zwłok, zauwa­ży­cie wypły­wa­jącą jasną, tęt­ni­czą krew, pamię­taj­cie – ostrze­żono nas – że zwłoki nie krwa­wią. To, co prze­cię­li­ście, to wasz palec. Ostrze skal­pela jest tak ostre, a w pomiesz­cze­niu jest tak zimno, że można nie poczuć, że prze­cięło się wła­sną skórę. Pierw­szą oznaką ska­le­cze­nia jest więc widok czer­wo­nej krwi zbie­ra­ją­cej się w jakimś zagłę­bie­niu zabal­sa­mo­wa­nej, jasno­brą­zo­wej skóry zwłok. Ina­czej niż w przy­padku kon­taktu z cia­łem nie­za­bal­sa­mo­wa­nym nie trzeba się tu spe­cjal­nie oba­wiać zaka­że­nia, ponie­waż pro­ces kon­ser­wa­cji spra­wia, że mar­twe tkanki są prak­tycz­nie jałowe. I całe szczę­ście, ponie­waż radze­nie sobie z nie­po­ręcz­nymi małymi ostrzami, gdy ręce są zgra­białe z zimna i śli­skie od tłusz­czu, to naprawdę nie lada sztuka. W dzi­siej­szych cza­sach każdy semestr na stu­diach zaczy­namy ze spo­rym zapa­sem pla­strów i ręka­wi­czek chi­rur­gicz­nych.

Gdy już ostrze znaj­dzie się w uchwy­cie skal­pela, a palec prze­sta­nie krwa­wić, można pochy­lić się nad sto­łem, a wów­czas oczy nie­mal natych­miast zajdą nam łzami pod wpły­wem opa­rów for­ma­liny. Ze skryptu dowie­dzie­li­śmy się, gdzie należy ciąć, ale już to, jak głę­boko albo jakie to uczu­cie, było dla nas zagadką. Nikt nie udzie­lił nam wyraź­nego przy­zwo­le­nia na to, by „poczuć” ciało Henry’ego, a w efek­cie dowie­dzieć się, gdzie roz­po­cząć nacię­cie i gdzie je zakoń­czyć, dla­tego żadna opcja nie wyda­wała nam się sen­sowna. Było to tro­chę prze­ra­ża­jące i zawsty­dza­jące. Zro­bi­li­śmy więc prze­rwę, by się zasta­no­wić, jak wyko­nać cię­cie w dół tuło­wia, od zagłę­bie­nia szyj­nego do dol­nej gra­nicy klatki pier­sio­wej. Kto będzie patrzył, a kto naci­śnie skal­pel? Ręce się trzę­sły. Pierw­sze stu­denc­kie nacię­cie zostaje w pamięci już na zawsze, bez względu na to, jak bar­dzo non­sza­lancko ktoś stara się zacho­wy­wać. Kiedy zamy­kam oczy, od razu przy­po­mi­nam sobie to uczu­cie oraz nie­wzru­szoną cier­pli­wość Henry’ego wobec naszego mło­dzień­czego braku wprawy.

Nasz nie­ru­chomy nauczy­ciel leży i cier­pli­wie czeka, aż zaczniemy, a my w duchu prze­pra­szamy go za to, co się za chwilę sta­nie, bojąc się, że naro­bimy nie­złego bała­ganu. Trzy­mamy skal­pel w pra­wej ręce, klesz­cze w lewej… Jak głę­boko ciąć? To nie przy­pa­dek, że więk­szość stu­den­tów zaczyna sek­cję od tuło­wia. Mostek poło­żony jest tuż pod skórą, więc choćby się wyczy­niało nie wia­domo co, trudno cokol­wiek popsuć. Po pro­stu nie da się zro­bić zbyt głę­bo­kiego nacię­cia. Opusz­czam ostrze na powierzch­nię skóry i ostroż­nie prze­cią­gam nim w dół klatki pier­sio­wej, robiąc nie­wy­raźną linię. Zaska­ku­jące, jak łatwo skóra roz­cho­dzi się na boki. W dotyku jest wła­śnie skó­rzana, chłodna i wil­gotna, a kiedy oddziela się od tkanki poni­żej, pod ostrzem skal­pela dostrzec można kon­tra­stu­jący z nią jasno­żółty tłuszcz pod­skórny. Nabraw­szy nieco pew­no­ści sie­bie, robię ostrzem szcze­linę od mostka ku oboj­czy­kom, i pro­szę, wła­śnie wyko­na­łam pierw­sze sek­cyjne cię­cie w kształ­cie litery „T”. Tak dużo ner­wo­wego wycze­ki­wa­nia i już po wszyst­kim. Świat wciąż się kręci. Ogar­nia mnie bez­brzeżna ulga, dopiero teraz uświa­da­miam sobie, że przez cały ten czas wstrzy­my­wa­łam oddech. Choć serce wciąż mi łomo­cze i czuję wyrzut adre­na­liny, z zasko­cze­niem uświa­da­miam sobie, że mój lęk ustą­pił miej­sca cie­ka­wo­ści.

Teraz należy odsło­nić tkanki leżące poni­żej. Zaczy­nam odcią­gać skórę, chwy­ta­jąc ostroż­nie za płat w miej­scu, gdzie zbie­gają się dwie czę­ści gór­nej belki „T”. Robię to klesz­czami, przy­kła­da­jąc tylko tyle siły, ile to konieczne, by skóra ode­szła od tkanki poni­żej. Nie ma potrzeby wyko­ny­wać dodat­ko­wych cięć. Poja­wia się żół­tawy tłuszcz, który w kon­tak­cie z cie­płem rąk przy­biera płynną kon­sy­sten­cję. Utrzy­ma­nie skal­pela i klesz­czy nagle staje się wyzwa­niem, a mały prze­błysk pew­no­ści sie­bie sprzed momentu znika bez śladu, gdy klesz­cze gwał­tow­nie ześli­zgują się z płata skóry, a tłuszcz i inne płyny try­skają mi pro­sto w twarz. Przed tym nikt nas nie ostrze­gał. For­ma­lina okrop­nie śmier­dzi, ale sma­kuje jesz­cze gorzej. Ten błąd popeł­nia się tylko raz.

Na­dal odcią­gam skórę, a wów­czas dostrze­gam drobne czer­wone punk­ciki i już wiem, że musia­łam prze­ciąć sobie jakieś naczynko skórne. Dociera do mnie olbrzymi sto­pień zło­żo­no­ści ludz­kiego ciała i ogrom zawar­tych w nim infor­ma­cji. Dzień wcze­śniej być może zasta­na­wia­łam się, po jakiego grzyba na jedną sek­cję prze­zna­cza się cały rok i czemu jej opis zaj­muje aż trzy wiel­kie tomy. Teraz jed­nak uświa­da­miam sobie, że przez rok można zale­d­wie liznąć tematu. Czuję się jak kom­pletny żół­to­dziób, któ­rym zresztą jestem. Z prze­ra­że­niem zaczy­nam myśleć, że ni­gdy nie zapa­mię­tam wszyst­kiego, czego się ode mnie wymaga, nie mówiąc już o zro­zu­mie­niu całego tego mate­riału. Nieco moc­niej ści­skam klesz­cze, a ostry metal prze­cina tkankę łączną z nie­po­ko­jącą łatwo­ścią, mimo że wydaje się, iż skal­pel led­wie jej dotyka. Na tle leżą­cych poni­żej mię­śni, które stop­niowo odsła­niam, coraz wyraź­niej odci­nają się usta­wione poprzecz­nie do nich białe kości klatki pier­sio­wej, przy­po­mi­na­jące dobrze wyczysz­czony sto­jak na tosty. Prze­su­wam wzro­kiem po zagłę­bie­niach i wyrost­kach wiszą­cego obok szkie­letu, a pod pal­cami wyczu­wam mię­śnie i kości Henry’ego. Zaczy­nam roz­po­zna­wać i nazy­wać poszcze­gólne kości i ich czę­ści skła­dowe – two­rzące rusz­to­wa­nie ludz­kiego ciała – i samo­ist­nie w mojej gło­wie poja­wiają się słowa sta­ro­żyt­nego języka, zro­zu­mia­łego dla wszyst­kich ana­to­mów na świe­cie: języka, który wydałby się zna­jomy także Wesa­liu­szowi, XIV-wiecz­nemu ojcu współ­cze­snej ana­to­mii i obiek­towi moich dziew­czę­cych wes­tchnień.

Począt­kowo zabal­sa­mo­wane mię­śnie wydają się jed­no­litą brą­zo­wawą masą (co roz­bra­ja­jące, przy­po­mi­nają pusz­ko­wa­nego tuń­czyka), kiedy jed­nak przyj­rzeć się bli­żej, zauwa­ża­jąc pewne pra­wi­dło­wo­ści, można roz­po­znać roz­kład włó­kien i pęcz­ków ner­wów. Zaczy­nam dostrze­gać, gdzie mię­śnie się zaczy­nają, gdzie zlo­ka­li­zo­wane są ich przy­czepy, uświa­da­miam sobie, które stawy łączą, i ocza­ro­wuje mnie inży­nie­ryjna dosko­na­łość roz­wią­zań, któ­rym się przy­glą­dam. Ludzie zwy­kle trzy­mają się z daleka od śmierci, ale urze­ka­jące piękno ludz­kiej ana­to­mii prze­rzuca most do świata umar­łych – most, przez który prze­cho­dzą nie­liczni, ale ci, któ­rzy to zro­bią, ni­gdy nie zapo­mi­nają tego doświad­cze­nia. Uczu­cie, które wiąże się z pierw­szym przej­ściem po nim, jest nie­po­wta­rzalne. Jedyne w swoim rodzaju.

Pozna­wa­nie ana­to­mii dzieli stu­den­tów na dwie grupy: jedni się w niej zako­chują, inni zaczy­nają jej nie­na­wi­dzić. Fascy­na­cja wynika z logiki i porządku wła­ści­wych budo­wie orga­ni­zmu; pew­nym minu­sem jest koniecz­ność przy­swo­je­nia olbrzy­miej liczby infor­ma­cji – oraz paskudny zapach for­ma­liny. Kiedy jed­nak fascy­na­cja bie­rze górę nad nie­do­god­no­ściami, ana­to­mia pozo­sta­wia trwały ślad w duszy i czło­wiek może się uznać, już na zawsze, za członka uprzy­wi­le­jo­wa­nej kasty: nie­licz­nych wybrań­ców, któ­rzy zostali nauczeni sekre­tów ludz­kiej budowy przez tych, któ­rzy pozwo­lili im zaj­rzeć do wnę­trza swo­ich ciał. Czer­piemy z doko­nań gigan­tów nauki, Hipo­kra­tesa i Galena, czer­piemy z doko­nań ich następ­ców, Leonarda da Vinci i Wesa­liu­sza, ale praw­dzi­wymi hero­sami są nie­wąt­pli­wie ci nad­zwy­czajni męż­czyźni i kobiety, któ­rzy zde­cy­do­wali się zapi­sać swe docze­sne szczątki innym – dawcy.

Ana­to­mia to znacz­nie wię­cej niż tylko nauka o wła­sno­ściach ciała. Prze­ka­zuje nam wie­dzę o życiu i śmierci, huma­ni­zmie i altru­izmie, sza­cunku i god­no­ści. Uczy pracy zespo­ło­wej, zwra­ca­nia uwagi na szcze­gół, cier­pli­wo­ści, opa­no­wa­nia, zręcz­no­ści. Obco­wa­nie z ludz­kim cia­łem jest nama­calne i bar­dzo, ale to bar­dzo oso­bi­ste. Żadna książka, model ani gra­fika kom­pu­te­rowa nie nauczą tyle, ile uczy udział w praw­dzi­wej sek­cji. Jej prze­pro­wa­dze­nie to jedyny spo­sób, by stać się peł­no­praw­nym ana­to­mem.

W prze­szło­ści sek­cje były nie tylko źró­dłem wiel­kich doko­nań, ale i mało chwa­leb­nych postęp­ków. Od wspa­nia­łych cza­sów pierw­szych ana­to­mów – począw­szy od Galena, na Grayu zaś skoń­czyw­szy – aż po dziś dzień honor tej dzie­dziny pla­miły nik­czemne dzia­ła­nia tych, któ­rzy czer­pali z niej zyski. Potworne czyny Burke’a i Hare’a, któ­rzy na początku XIX wieku w Edyn­burgu ucie­kali się do mor­derstw, by zaopa­try­wać szkoły ana­to­mii w zwłoki, dopro­wa­dziły do uchwa­le­nia w 1832 roku ustawy o ana­to­mii (Ana­tomy Act). Ale nawet bar­dzo nie­dawno, bo w 1998 roku, rzeź­biarz Anthony-Noel Kelly tra­fił do wię­zie­nia za kra­dzież czę­ści ludz­kich ciał z Royal Col­lege of Sur­ge­ons, a jego sprawa sądowa zwró­ciła uwagę opi­nii publicz­nej na kwe­stie etyki arty­stycz­nej oraz prawny sta­tus szcząt­ków ofia­ro­wa­nych na cele naukowe. Z kolei w 2005 roku ame­ry­kań­ską firmę zaj­mu­jącą się inży­nie­rią tkan­kową zamknięto po tym, jak jej pre­zes tra­fił do wię­zie­nia za nie­le­galne pozy­ski­wa­nie czę­ści ludz­kiego ciała i ich sprze­da­wa­nie orga­ni­za­cjom medycz­nym. Wygląda więc na to, że ana­to­mia nie jest odporna na eko­no­mię podaży i popytu czy prak­tyki nie­licz­nych cwa­nia­ków pozba­wio­nych honoru i poczu­cia przy­zwo­ito­ści. Dobrze zatem, że dbamy o daw­ców i że chroni ich także sto­sowna ustawa.

Śmierć może być źró­dłem pie­nię­dzy, zawsze więc znajdą się chętni do prze­kra­cza­nia etycz­nych gra­nic, by na niej zaro­bić. Bio­rąc pod uwagę, że w wielu kra­jach sprze­daż ludz­kich szcząt­ków jest legalna i że cał­kiem sporo insty­tu­cji na świe­cie goto­wych jest zapła­cić dużą sumę za kom­pletny szkie­let z zacho­wa­nymi połą­cze­niami sta­wo­wymi, być może nie powinno dzi­wić, że sta­ro­żytny wystę­pek okra­da­nia gro­bów ma się nie­źle, tyle że przy­biera nowe formy. W moich stu­denc­kich cza­sach, w latach 80., więk­szość szkie­letów uży­wa­nych w celach nauko­wych pocho­dziła z Indii, długo uzna­wa­nych za naj­waż­niej­sze w świe­cie źró­dło kości. Choć w 1985 roku indyj­ski rząd zaka­zał eks­portu ludz­kich szcząt­ków, glo­balny czarny rynek wciąż ist­nieje i ma się dosko­nale. W Wiel­kiej Bry­ta­nii (a także w Pol­sce – przyp. red. pol.) nie ma jed­nak zgody na han­dlo­wa­nie kośćmi lub jaki­mi­kol­wiek innymi czę­ściami ciała, i słusz­nie.

Jed­nak kwe­stia tego, co jest dopusz­czalne, a co nie, jeśli cho­dzi o ludz­kie szczątki, wciąż się zmie­nia, podob­nie jak spo­łeczne nasta­wie­nie; zda­rza się nawet, że podej­ście wywraca się do góry nogami za życia jed­nego poko­le­nia. Obec­nie na wyż­szych uczel­niach używa się na ogół pla­sti­ko­wych replik, a choć w zaku­rzo­nych sza­fach uni­wer­sy­tec­kich labo­ra­to­riów, a także w nie­któ­rych przy­chod­niach lub ośrod­kach pro­wa­dzą­cych szko­le­nia z udzie­la­nia pierw­szej pomocy wciąż można się natknąć na ludz­kie szkie­lety, to insty­tu­cje te, mimo iż posia­dają je zupeł­nie legal­nie, uznają, że posłu­gi­wa­nie się nimi jest nie­zbyt w porządku. Nie­które z nich prze­ka­zują w związku z tym szkie­lety wydzia­łom ana­to­mii, od któ­rych w zamian mogą otrzy­mać odpo­wied­niki szko­le­niowe.

Współ­cze­śni ana­to­mo­wie, ina­czej niż ich poprzed­nicy, mogą mocno roz­cią­gnąć sek­cję w cza­sie, pozy­sku­jąc dzięki temu ze zwłok bar­dzo dużo cen­nych infor­ma­cji i usta­la­jąc naj­drob­niej­sze szcze­góły budowy ludz­kiego ciała. Stało się to moż­liwe dzięki opra­co­wy­wa­niu na prze­strzeni wie­ków coraz to lep­szych metod kon­ser­wa­cji ludz­kiego ciała i powstrzy­my­wa­nia pro­ce­sów roz­kładu. Od pierw­szych sek­cji zwłok, prze­pro­wa­dza­nych wkrótce po odcię­ciu ciała z szu­bie­nicy, ana­to­mo­wie robili, co w ich mocy, by zakon­ser­wo­wać je tak długo, jak się da, wyko­rzy­stu­jąc w tym celu tech­niki opra­co­wane z myślą o prze­cho­wy­wa­niu żyw­no­ści, na przy­kład zale­wa­jąc pozy­skane ciała alko­ho­lem, mary­nu­jąc je w solance czy odwad­nia­jąc i zamra­ża­jąc.

Po śmierci admi­rała Nel­sona w bitwie pod Tra­fal­ga­rem w 1805 roku jego ciało na czas trans­portu umiesz­czono w kadzi „spi­rytu win­nego” (brandy i eta­nolu), pogrzeb boha­tera miał się bowiem odbyć w Anglii. Prze­trzy­my­wa­nie ciała w alko­ho­lo­wej zale­wie pozo­sta­wało naj­po­pu­lar­niej­szą metodą kon­ser­wa­cji aż do czasu odkry­cia w XIX wieku paskud­nego związku che­micz­nego, for­mal­de­hydu, który kom­plet­nie zmie­nił obli­cze ana­to­mii. For­mal­de­hyd jest związ­kiem dezyn­fek­cyj­nym, bio­cy­dem, który do tego utrwala tkanki i działa tak sku­tecz­nie, że jego wodny roz­twór, for­ma­lina, wciąż jest naj­czę­ściej uży­wa­nym ana­to­micz­nym kon­ser­wan­tem na świe­cie.

Ale w sto­so­wa­nych stę­że­niach for­mal­de­hyd jest szko­dliwy dla ludz­kiego zdro­wia i w ostat­nich dzie­się­cio­le­ciach poszu­kuje się metod, które pozwo­li­łyby z niego zre­zy­gno­wać. Jedną z nich jest zamra­ża­nie świe­żych zwłok po ich roz­człon­ko­wa­niu – poszcze­gólne czę­ści roz­mraża się potem w miarę potrzeby. Alter­na­tywą dla for­mal­de­hydu są też metody „mięk­kiej” (ang. soft-fix) kon­ser­wa­cji, dzięki któ­rym ciało staje się mięk­sze i bar­dziej podobne pod wzglę­dem tek­stury do ciała żywego czło­wieka. W latach 70. ana­tom Gun­ther von Hagens stał się pio­nie­rem pla­sty­na­cji, w któ­rej pod­ci­śnie­niowo usuwa się z ciała wodę i tłuszcz, wpro­wa­dza­jąc w ich miej­sce mie­szankę poli­me­rów. Zakon­ser­wo­wane w ten spo­sób szczątki zyskują życie wieczne. Jed­no­cze­śnie, ponie­waż ni­gdy się nie roz­łożą, można je uznać za nowy rodzaj odpadu zanie­czysz­cza­ją­cego śro­do­wi­sko.

Oczy­wi­ście, bez względu na to, jakie jesz­cze roz­wią­za­nia tech­no­lo­giczne w dzie­dzi­nie kon­ser­wa­cji ludz­kiego ciała uda nam się opra­co­wać czy też na co pozwolą nam nowe tech­niki obra­zo­wa­nia medycz­nego, sama ana­to­mia się nie zmie­nia. To, co znaj­do­wało się w cia­łach otwie­ra­nych przez Wesa­liu­sza w 1540 roku lub przez Roberta Knoxa w 1830, nie róż­niło się w swej isto­cie od tego, co oglą­da­li­śmy z Gra­ha­mem w trak­cie roku aka­de­mic­kiego, który spę­dzi­li­śmy wspól­nie z Hen­rym. Ponie­waż jed­nak Wesa­liusz i Knox zmu­szeni byli do prze­pro­wa­dza­nia sek­cji na świe­żych szcząt­kach, ogra­ni­czony czas, któ­rym dys­po­no­wali, unie­moż­li­wił praw­do­po­dob­nie wytwo­rze­nie się mię­dzy nimi takiej więzi, opar­tej na sza­cunku i zaufa­niu, jakiej mia­łam szczę­ście doświad­czyć w kon­tak­cie z Hen­rym. A może po pro­stu kon­tekst spo­łeczny i kul­tu­rowe nasta­wie­nie w ciągu tych wie­ków znacz­nie się zmie­niły.

Henry pozo­sta­nie dla mnie na zawsze kimś wyjąt­ko­wym, każdy ana­tom ma kogoś takiego. W ciągu tam­tego roku nauczy­łam się bar­dzo wiele nie tylko o budo­wie ludz­kiego ciała, lecz także o sobie samej. W tych okre­sach życia, w któ­rych patrzę wstecz, pró­bu­jąc dokład­nie przy­po­mnieć sobie szczę­śliwe, przy­no­szące speł­nie­nie chwile, moje myśli zawsze wędrują ku Henry’emu. Oczy­wi­ście skła­ma­ła­bym, gdy­bym powie­działa, że nie poja­wiały się momenty, o któ­rych wola­ła­bym zapo­mnieć. Nie zno­si­łam prze­ci­nać skóry pod paznok­ciami pal­ców rąk i nóg, ponie­waż stale towa­rzy­szył mi irra­cjo­nalny lęk przed spra­wie­niem bólu. I szcze­rze mówiąc, chyba nikt nie lubi prze­płu­ki­wa­nia układu pokar­mo­wego.

Korzy­ści jed­nak i satys­fak­cja pły­nące ze stu­dio­wa­nia zmar­łych daleko moim zda­niem prze­wyż­szały drobne nie­do­god­no­ści czy powo­du­jącą ścisk żołądka świa­do­mość, jak olbrzymi zasób wie­dzy jest do opa­no­wa­nia: ponad 650 mię­śni, wraz z przy­cze­pami począt­ko­wymi i koń­co­wymi, uner­wie­niem i funk­cją; ponad 220 ner­wów, wraz z infor­ma­cją, z jakiego korze­nia się wywo­dzą, czy należą do układu auto­no­micz­nego czy soma­tycz­nego, czy są to nerwy czasz­kowe czy rdze­niowe, czu­ciowe czy ruchowe; setki tęt­nic i żył, roz­cho­dzą­cych się drze­wia­sto od serca i do niego wra­ca­ją­cych, wraz z okre­śle­niem, gdzie się zaczy­nają, jak się dzielą i jakie narządy są z nimi zwią­zane; no i jesz­cze ponad 360 sta­wów. A nie pro­ście mnie o wię­cej, bo zacznę opo­wia­dać o trój­wy­mia­ro­wych zależ­no­ściach pod­czas roz­woju jelita, embrio­lo­gii tkan­ko­wej, neu­ro­ana­to­mii i szla­kach ner­wo­wych.

Kiedy już wydaje się ci, że opa­no­wa­łeś budowę choćby czę­ści tych struk­tur ana­to­micz­nych, wie­dza nagle wyśli­zguje się z głowy jak mydło pod prysz­ni­cem i trzeba zaczy­nać naukę od nowa. To naprawdę wku­rza­jące. Ale wie­lo­krotne powta­rza­nie tej masy fak­tów i związ­ków jest jedyną drogą do poję­cia trój­wy­mia­ro­wej zło­żo­no­ści ludz­kiego ciała. Ana­to­mo­wie nie muszą być szcze­gól­nie bystrzy, ale muszą mieć dobrą pamięć, upo­rząd­ko­wany sys­tem nauki i wyobraź­nię prze­strzenną. Henry pozwo­lił mi zgłę­bić każdy szcze­gół budowy swo­jego ciała, poznać jego ana­to­miczne odmien­no­ści (chwała anor­mal­nej tęt­nicy nabrzusz­nej powierz­chow­nej – ni­gdy jej nie zapo­mnę!), zasma­ko­wać zde­ner­wo­wa­nia, gdy prze­cię­łam coś, czego nie powin­nam, bo prze­cież powin­nam sobie z tego cze­goś zda­wać sprawę, a także zmie­rzyć się z prak­tycz­nie nie­wi­dzial­nym ukła­dem przy­współ­czul­nym. Zno­sił to wszystko z wiel­kim har­tem ducha, ni­gdy nie sar­ka­jąc na moje poczy­na­nia i ni­gdy nie spra­wia­jąc, że robiło mi się głu­pio. Z cza­sem zaś zaczę­łam dowia­dy­wać się o nim wię­cej – w pew­nym sen­sie – niż on sam mógłby się kie­dy­kol­wiek o sobie dowie­dzieć.

I tak, prze­ko­na­łam się, że nie palił (jego płuca były czy­ste), nie nad­uży­wał alko­holu (wątroba była w bar­dzo dobrym sta­nie), był dobrze odży­wiony, ale się nie prze­ja­dał (był szczu­pły i wysoki, miał nie­wiele tłusz­czu, ale nie był nad­mier­nie wychu­dzony), jego nerki wyglą­dały zdrowo, w mózgu nie wystę­po­wały guzy, nie dostrze­głam śla­dów tęt­niaka ani miej­sco­wego nie­do­krwie­nia. Choć przy­czyną zgonu był zawał, na moje oko jego serce wyglą­dało dobrze. Ale cóż ja mogłam wie­dzieć? Byłam nie­do­świad­czoną stu­dentką trze­ciego roku.

Być może zmarł, ponie­waż przy­szła na niego pora, a jakaś przy­czyna musiała się zna­leźć w akcie zgonu. Stu­denci czę­sto mają wąt­pli­wo­ści, czy przy­pi­sana do „ich” zwłok przy­czyna śmierci jest praw­dziwa. Cho­dzi o te sytu­acje, gdy po prze­ana­li­zo­wa­niu wska­za­nego narządu nie znaj­duje się żad­nych śla­dów nie­pra­wi­dło­wo­ści lub cho­roby. Kiedy śmierć nastę­puje po pro­stu wsku­tek pode­szłego wieku, a zmarły zde­cy­do­wał się wcze­śniej doko­nać dona­cji ciała, wpi­sana w akt zgonu przy­czyna śmierci nie­unik­nie­nie jest jedy­nie przy­pusz­cze­niem opar­tym na kilku upraw­do­po­dab­nia­ją­cych je prze­słan­kach. Jedy­nym spo­so­bem, aby je potwier­dzić lub odrzu­cić, byłoby prze­pro­wa­dze­nie sądowo-lekar­skiej sek­cji zwłok, po któ­rej jed­nak ciało nie nada­wa­łoby się do sek­cji ana­to­mo­pa­to­lo­gicz­nej i dysek­cji, co byłoby sprzeczne z wolą wyra­żoną przez zmar­łego. Tak długo więc jak śmierć nie wzbu­dza podej­rzeń i odpo­wiada wie­kowi zmar­łego, jako jej przy­czynę wpi­suje się czę­sto zawał serca, udar lub zapa­le­nie płuc – nazy­wane przez nie­któ­rych bli­skim przy­ja­cie­lem star­szych ludzi.

Kiedy skoń­czy­li­śmy kata­lo­go­wać ciało Henry’ego, od czubka głowy do koniusz­ków pal­ców u stóp, przyj­rze­li­śmy się jesz­cze dokład­nie każ­demu jego frag­men­towi. Nie było czę­ści, któ­rej nie porów­na­li­śmy z książką, nie omó­wi­li­śmy, nie spraw­dzi­li­śmy i nie potwier­dzi­li­śmy obser­wa­cyj­nie. Byłam nie­zwy­kle dumna z pozna­nia tego czło­wieka, któ­rego ni­gdy nie spo­tka­łam za jego życia, gdy oddy­chał, mówił i robił różne rze­czy. Teraz był mi nie­zwy­kle bli­ski, nawią­za­łam z nim intymną więź, któ­rej nikt inny nie miał i ni­gdy mieć nie będzie. To, czego mnie nauczył, zostało ze mną już na zawsze.

Już za kilka mie­sięcy mia­łam się z nim roz­stać, obie­cu­jąc, że zro­bię dobry uży­tek z wie­dzy, którą dzięki niemu zyska­łam. Osta­tecz­nie poże­gna­łam się z nim na uro­czy­sto­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej w kaplicy King’s Col­lege w Aber­deen, w któ­rej wzięły udział rodziny daw­ców, ich przy­ja­ciele, pra­cow­nicy uczelni i stu­denci. Nie wie­dzia­łam, które z wyczy­ty­wa­nych nazwisk nale­żało do Henry’ego. Sie­dząc na twar­dej, drew­nia­nej ławce w miej­scu prze­zna­czo­nym dla chóru, wodzi­łam wzro­kiem po twa­rzach zebra­nych i zasta­na­wia­łam się, któ­rzy z nich opła­kują wła­śnie jego. Która z tych osób, sie­dzą­cych w wytar­tych ław­kach, była jego ami­cus mor­tis, towa­rzy­szem przy łożu śmierci? Bar­dzo chcia­łam, by nie umarł samot­nie. Bar­dziej pocie­sza­jące było myśleć, że ktoś bli­ski towa­rzy­szył mu w ostat­nich chwi­lach, trzy­mał za rękę i zapew­niał, że go kocha.

Wszyst­kie wydziały ana­to­mii w Szko­cji urzą­dzają podobne uro­czy­sto­ści co roku. Dają nam one szansę, byśmy wyra­zili sza­cu­nek i poka­zali rodzi­nom i przy­ja­cio­łom zmar­łych, jak ważny jest dla nas dar, który otrzy­ma­li­śmy, jak bar­dzo go doce­niamy i jak potrzebny jest dla zapew­nie­nia wła­ści­wej edu­ka­cji kolej­nemu poko­le­niu stu­den­tów.

Roz­dział 2. Nasze komórki i my

ROZ­DZIAŁ 2

Nasze komórki i my

Bez sys­te­ma­tycz­nego poświę­ca­nia uwagi śmierci nauki o życiu byłyby nie­kom­pletne

Ilja Miecz­ni­kow mikro­bio­log (1845–1916)

Prze­krój przez czaszkę z umiej­sco­wio­nym u jej pod­stawy błęd­ni­kiem (tomo­gram)

Co czyni nas ludźmi? Jedna z moich ulu­bio­nych defi­ni­cji brzmi: „Ludzie należą do stwo­rzeń myślą­cych, któ­rych budowa opiera się na węglu; są to istoty zależne od Układu Sło­necz­nego, o ogra­ni­czo­nej wie­dzy, podatne na popeł­nia­nie błę­dów i śmier­telne”.

Jest coś pocie­sza­ją­cego w tym cichym przy­zwo­le­niu na popeł­nia­nie przez nas błę­dów. Jako że ani nie posia­damy zdol­no­ści do ide­al­nego wyko­ny­wa­nia wszyst­kiego za pierw­szym podej­ściem, ani też nie będziemy żyć wiecz­nie, dzięki czemu mogli­by­śmy dopro­wa­dzić nasze umie­jęt­no­ści do per­fek­cji, powin­ni­śmy pogo­dzić się z myślą, że w naszym życiu będzie raz lepiej, raz gorzej. Z nie­któ­rymi sto­ją­cymi przed nami zada­niami się upo­ramy – dzięki czemu życie nasze i innych sta­nie się nieco bogat­sze – pozo­stałe zaś, te, które spra­wiają nam kło­poty, zarzu­cimy, gdy zdamy sobie sprawę, że nie ma co mar­no­wać na nie czasu. Jest taki świetny moment w fil­mie Peggy Sue wyszła za mąż odda­jący ludz­kie pra­gnie­nie wglądu w przy­szłość i tym samym prze­ko­na­nia się, co jest naprawdę warte naszej uwagi i na czym powin­ni­śmy się sku­pić. „Tak się składa, że znam przy­szłość – mówi Peggy Sue nauczy­cie­lowi tuż po teście z mate­ma­tyki – i wiem, że alge­bra nie przyda mi się póź­niej w naj­mniej­szym stop­niu. I mówię to na pod­sta­wie doświad­cze­nia”. Trudno cokol­wiek pla­no­wać, kiedy nie wiemy, co jest przed nami, i choć w mło­do­ści nie­spe­cjal­nie się tym przej­mu­jemy, to kiedy zbli­żamy się do końca wyzna­czo­nych nam kil­ku­dzie­się­ciu lat życia, czas zdaje się przy­spie­szać, a my uświa­da­miamy sobie, jak wiele pozo­stało jesz­cze do osią­gnię­cia.

Ludzka świa­do­mość to być może nasza naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­styczna cecha. Mam tu na myśli głów­nie samoświa­do­mość – nie­zwy­kłą umie­jęt­ność doko­ny­wa­nia intro­spek­cji, pozwa­la­jącą nam odróż­niać sie­bie od innych. Psy­cho­lo­giczne roz­wa­ża­nia doty­czące toż­sa­mo­ści oraz samo­świa­do­mo­ści to nie­zwy­kle zło­żony temat. W latach 50. psy­cho­log roz­woju Erik Erik­son zde­fi­nio­wał toż­sa­mość jako: a) zależną od warun­ków życia spo­łecz­nego, okre­ślaną przez reguły decy­du­jące o przy­na­leż­no­ści do grupy spo­łecz­nej oraz (domnie­mane) cha­rak­te­ry­styczne cechy lub ocze­ki­wane spo­łecz­nie zacho­wa­nia, b) opie­ra­jącą się na cechach wyróż­nia­ją­cych, z któ­rych osoba jest dumna lub cechach nie­prze­mi­ja­jąco waż­kich spo­łecz­nie; stwier­dza­jąc, że moż­liwe jest sto­so­wa­nie poje­dyn­czych defi­ni­cji albo też jed­no­cze­śnie „a” i „b”.

Naukowcy uwa­żają, że poczu­cie indy­wi­du­al­nej toż­sa­mo­ści jest prze­ja­wem i wynie­sie­niem na wyż­szy poziom doj­rza­ło­ści auto­re­flek­sji i że wła­śnie dzięki niemu mogli­śmy stwo­rzyć zło­żone i współ­pra­cu­jące spo­łe­czeń­stwa. Dzięki temu poczu­ciu możemy dawać wyraz, przy­naj­mniej do pew­nego stop­nia, wła­snej wyjąt­ko­wo­ści, a inni łatwiej ją tole­rują, ponie­waż posia­da­jąc toż­sa­mość, potra­fimy poka­zać innym, kim jeste­śmy, kim chcie­li­by­śmy być i za czym się opo­wia­damy. W efek­cie możemy aktyw­nie przy­cią­gać do sie­bie podob­nie myślą­cych ludzi i odpy­chać tych, któ­rzy się od nas róż­nią lub z któ­rymi nie chcemy się iden­ty­fi­ko­wać. To przy­zwo­le­nie na indy­wi­du­al­ność, a jed­no­cze­śnie narzu­ca­nie jej pew­nych ogra­ni­czeń, daje ludziom wyjąt­kową zdol­ność i oka­zję do bawie­nia się wła­sną toż­sa­mo­ścią, do ukie­run­ko­wy­wa­nia czy nawet zmiany per­cep­cji, obrazu i poję­cia „sie­bie”. Myślę jed­nak, że Erik­son pomi­nął trzeci i naj­waż­niej­szy skład­nik ludz­kiej toż­sa­mo­ści, w dodatku naj­le­piej pod­da­jący się mani­pu­la­cji: toż­sa­mość fizyczną.

Skoro jako gatu­nek potra­fimy dostrze­gać róż­nice fizyczne mię­dzy nami a innymi ludźmi, mogli­by­śmy użyć tej umie­jęt­no­ści do próby roz­róż­nie­nia dwóch dowol­nie wybra­nych osób. Ze względu na wielką wagę, jaką przy­pi­su­jemy spo­łecz­nie toż­sa­mo­ści, a także ze względu na podat­ność toż­sa­mo­ści na mani­pu­la­cję, zna­la­zła się ona w cen­trum zain­te­re­so­wa­nia nauk docho­dze­nio­wych, w tym antro­po­lo­gii sądo­wej – nauki o iden­ty­fi­ka­cji ludzi, lub ich szcząt­ków, w celach medyczno-praw­nych.

Jak jed­nak można dowieść, wyko­rzy­stu­jąc w tym celu wła­ściwe ludziom cechy bio­lo­giczne i che­miczne, że jeste­śmy tymi, za któ­rych się poda­jemy i któ­rymi zawsze byli­śmy? Na medy­cynę sądową można spoj­rzeć jak na zestaw tech­nik pozwa­la­ją­cych na powią­za­nie nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nego ciała z jego uprzed­nią toż­sa­mo­ścią. Antro­po­lo­dzy sądowi biorą pod lupę cha­rak­te­ry­styczne cechy bio­lo­gii i che­mii ludz­kiego ciała i odczy­tują z nich moż­liwą do wyśle­dze­nia histo­rię prze­ży­tego życia, spraw­dza­jąc, czy zdo­byte dowody odpo­wia­dają śla­dom pozo­sta­wio­nym przez daną osobę w prze­szło­ści. Innymi słowy, poszu­ku­jemy wszel­kich śla­dów uni­ka­to­wej nar­ra­cji wpi­sa­nej w ludz­kie ciała, zarówno tych wro­dzo­nych, jak i naby­tych, gro­ma­dzo­nych od uro­dze­nia do śmierci.

Z dość przy­ziem­nej per­spek­tywy bio­lo­gicz­nej ludzi można ogól­nie zde­fi­nio­wać jako wielką masę samo­re­gu­lu­ją­cych się komó­rek. Mimo że histo­lo­gia, nauka o tkan­kach roślin i zwie­rząt, a także o mikro­bu­do­wie komó­rek oraz cyklu komór­ko­wym, ni­gdy spe­cjal­nie mnie nie pod­nie­cała – jest tam zbyt dużo skom­pli­ko­wa­nej bio­che­mii, bym ogar­nęła ją swoim pro­stym umy­słem – pły­nie z niej nauka, że komórka to pod­sta­wowa cegiełka budu­jąca wszyst­kie żywe orga­ni­zmy. Skoro więc śmierć odpo­wiada za zakoń­cze­nie ist­nie­nia całego orga­ni­zmu, to na niej też spo­czywa odpo­wie­dzial­ność za zakoń­cze­nie egzy­sten­cji każ­dej komórki z osobna. Ana­to­mo­wie wie­dzą, że śmierć orga­ni­zmu można prze­śle­dzić, wycho­dząc od poje­dyn­czych komó­rek, przez tkanki, narządy, aż do ukła­dów. Czy więc się nam to podoba, czy nie, wszystko zaczyna się od komó­rek i na nich koń­czy. Śmierć może być jed­nost­ko­wym doświad­cze­niem dla danego bytu, ale dla masy komó­rek ciała jest już raczej pro­ce­sem, a żeby pojąć, jak prze­biega, musimy zazna­jo­mić się z cyklem życio­wym tych pod­sta­wo­wych cegie­łek budu­ją­cych orga­nizm. Pro­szę o jesz­cze tro­chę wytrwa­ło­ści – przy­rze­kam, że nie będę okrop­nie nudzić…

Każdy czło­wiek powstaje z połą­cze­nia dwóch komó­rek, które dzielą się na kolejne – owa nie­efek­towna kupka bia­łek jest nie­wia­ry­god­nie skrom­nym począt­kiem życia. Po czter­dzie­stu tygo­dniach in utero to połą­cze­nie dwóch komó­rek, wsku­tek nie­malże cudow­nego prze­kształ­ce­nia, zmie­nia się w nie­zwy­kle skom­pli­ko­waną i zor­ga­ni­zo­waną masę ponad 26 miliar­dów komó­rek. Olbrzy­mie zwięk­sze­nie roz­mia­rów płodu, a także wykształ­ca­nie się poszcze­gól­nych czę­ści jego ciała, wymaga nad­zwy­czaj­nej dozy pre­cy­zyj­nego pla­no­wa­nia, o ile oczy­wi­ście wszystko ma prze­biec zgod­nie z pla­nem, jak się na szczę­ście zwy­kle dzieje. Zanim dziecko sta­nie się doro­słym, wspo­mniana masa komó­rek będzie liczyła ich już ponad 50 bilio­nów, nale­żą­cych do około 250 typów two­rzą­cych cztery główne rodzaje tka­nek – nabłon­kową, łączną, mię­śniową i ner­wową, w obrę­bie któ­rych wyróż­nić można jesz­cze wiele ich pod­ro­dza­jów. Tkanki róż­nego typu złożą się następ­nie w 78 narzą­dów, zgru­po­wa­nych w trzy­na­stu głów­nych ukła­dach, choć dzieli się je też obsza­rowo (na przy­kład na narządy umiej­sco­wione w tuło­wiu, gło­wie i szyi itd.). Co godne odno­to­wa­nia, za nie­zbędne do utrzy­ma­nia życia uznaje się tylko pięć narzą­dów: serce, mózg, płuca, nerki i wątrobę.

W każ­dej minu­cie w naszych cia­łach umiera 300 milio­nów komó­rek, 5 milio­nów na sekundę. Więk­szość z nich jest zastę­po­wana nowymi. Nasze ciała są dosko­nale zapro­gra­mo­wane pod wzglę­dem spo­sobu i momentu zastę­po­wa­nia zuży­tych komó­rek nowymi, i świet­nie sobie z tym zada­niem radzą. Każda komórka, tkanka i narząd ma wła­sną prze­wi­dy­waną dłu­gość życia, a komórki wymie­niane są zgod­nie ze skle­pową zasadą „na eks­po­no­waną półkę idzie to, co ma naj­krót­szą datę przy­dat­no­ści do spo­ży­cia”. Co dość zabawne, komórki o naj­krót­szym okre­sie trwa­ło­ści to jed­no­cze­śnie te, od któ­rych wszystko się zaczyna: plem­niki prze­ży­wają jakieś trzy do pię­ciu dni od powsta­nia. Komórki skóry ist­nieją zale­d­wie dwa do trzech tygo­dni, a krwinki czer­wone trzy do czte­rech mie­sięcy. Nie jest pew­nie zasko­cze­niem, że w tkan­kach i narzą­dach wymiana komó­rek trwa dłu­żej. Wątro­bie wymiana wszyst­kich two­rzą­cych ją komó­rek zaj­muje rok, szkie­le­towi zaś nie­mal pięt­na­ście lat.

Jed­nak cza­rowna teza, gło­sząca, że skoro regu­lar­nie wymie­niamy tak dużo naszych komó­rek, to co jakieś dzie­sięć lat sta­jemy się zupeł­nie nową osobą, jest nie­stety mitem. Nie­wąt­pli­wie wywo­dzi się ona od tzw. para­doksu statku Teze­usza – zwią­za­nego z toż­sa­mo­ścią obiektu; czy jeśli wymie­nimy wszyst­kie jego czę­ści skła­dowe, będziemy mieli do czy­nie­nia z tym samym obiek­tem, czy też nie? Wyobraźmy sobie wyko­rzy­sta­nie tej dzi­wacz­nej kon­cep­cji w sądzie. Oto stary adwo­kacki wyga wygła­sza kwie­ci­stą mowę w spra­wie o mor­der­stwo. „Wysoki sądzie, żona mojego klienta zmarła pięt­na­ście lat temu, a więc nawet jeśli czło­wiek, któ­rym kie­dyś był mój klient, doko­nał zbrodni, to dziś nie ma po nim śladu, bowiem każda komórka w jego ciele już zmarła i została zastą­piona nową. Sto­jący tu męż­czy­zna ni­gdy nie był na miej­scu zbrodni, ponie­waż wów­czas jesz­cze nie ist­niał”.

Nie wydaje mi się, by ten rodzaj rozu­mo­wa­nia poja­wił się kie­dy­kol­wiek na sali sądo­wej – gdyby miało do tego dojść, to z wielką przy­jem­no­ścią weszła­bym w rolę klu­czo­wego oskar­ży­ciela. Naprawdę chęt­nie pod­ję­ła­bym tego rodzaju meta­fi­zyczne roz­wa­ża­nia. Opi­sana tu kwe­stia nasuwa jed­nak ważne pyta­nie: w jak dużym stop­niu można zmie­nić byt bio­lo­giczny, by pozo­stał roz­po­zna­walny i by zacho­wał moż­liwą do wyśle­dze­nia toż­sa­mość? Weźmy na przy­kład zmiany fizyczne, któ­rym pod­le­gało w ciągu życia ciało nie­dawno zmar­łego Michela Jack­sona. Nie­wiele spo­śród cech fizycz­nych mło­dej gwiazdy The Jack­son Five można było dostrzec u doj­rza­łego arty­sty, choć nie­które z nich utrzy­my­wały się przez całe jego życie, kon­sty­tu­ując jego cie­le­sną toż­sa­mość. Nasza praca polega wła­śnie na wyszu­ki­wa­niu tego typu cech.

W naszych cia­łach ist­nieją przy­naj­mniej cztery typy komó­rek, które nie są zastę­po­wane i sta­rzeją się razem z nami – for­mal­nie rzecz bio­rąc, to wspo­mniane komórki są nawet star­sze niż my, ponie­waż powstają jesz­cze przed naszymi naro­dzi­nami. Być może to wła­śnie je można by wska­zać jako źró­dło naszej cie­le­snej sta­ło­ści i wyko­rzy­stać do pod­wa­że­nia argu­men­ta­cji cwa­nego adwo­kata. Te cztery „stałe” typy komó­rek to neu­rony w naszym ukła­dzie ner­wo­wym, maleńki obszar u pod­stawy czaszki nazy­wany błęd­ni­kiem kost­nym, szkliwo zębów oraz soczewki oczu. Zęby i soczewki są wła­ści­wie tylko czę­ściowo stałe, ponie­waż tech­ni­kami współ­cze­snej sto­ma­to­lo­gii i chi­rur­gii można je usu­nąć i zastą­pić nowymi bez szkody dla pacjenta. Dwa pozo­stałe typy są nie­usu­walne i praw­dzi­wie „stałe”, zamknięte w naszych cia­łach jako nie­pod­wa­żalne dowody naszej bio­lo­gicz­nej toż­sa­mo­ści, od cza­sów sprzed naszych uro­dzin aż do śmierci.

Neu­rony, czy też komórki ner­wowe, powstają w pierw­szych mie­sią­cach naszego roz­woju zarod­ko­wego i od chwili naro­dzin przez całe życie mamy ich mniej wię­cej tyle samo. Ich aksony, przy­po­mi­na­jące roz­ło­żone ręce, roz­ga­łę­ziają się niczym sieć dro­gowa. Neu­rony tej sieci prze­no­szą pole­ce­nia ruchowe z mózgu „na połu­dnie”, do mię­śni, oraz czu­ciowe, pocho­dzące ze skóry i róż­nego rodzaju recep­to­rów, w prze­ciw­nym kie­runku. Naj­dłuż­sze są te, które prze­ka­zują infor­ma­cje bólowe, a także inne odczu­cia. Cią­gną się one przez całe ciało, na przy­kład od koniuszka małego palca u nogi, poprzez stopę, łydkę, udo, krę­go­słup i rdzeń krę­gowy aż do kory czu­ciowej mózgu umiej­sco­wio­nej w gór­nej czę­ści mózgu. Jeśli mie­rzy­cie około 180 cm, poje­dyn­cze neu­rony two­rzące ten szlak mogą mieć bli­sko 210 cm. Kiedy więc zacze­pi­cie małym pal­cem u nogi o szafkę, infor­ma­cja o tym zda­rze­niu będzie wędro­wała do mózgu dość długo, dzięki czemu będzie­cie mieć uła­mek sekundy spo­koju, zanim poczu­je­cie nad­cho­dzący ból.

To wła­śnie trwa­łość komó­rek ner­wo­wych rodzi pyta­nie, czy jest wśród nich ukryty jakiś aspekt naszej toż­sa­mo­ści. Nie­wy­klu­czone, że wzo­rzec aktyw­no­ści neu­ro­nów dałoby się zobra­zo­wać, co pozwo­li­łoby ujaw­nić, jak myślimy i skąd biorą się wyż­sze czyn­no­ści mózgu zwią­zane z rozu­mo­wa­niem i pamię­cią. Nie­dawne bada­nia poka­zały, że za pomocą pew­nego flu­ore­scen­cyj­nego białka możemy ujrzeć, jak powstaje wspo­mnie­nie na pozio­mie poje­dyn­czych synaps. Zasto­so­wa­nie tej wie­dzy w prak­tyce wciąż wydaje się mie­ścić raczej w sfe­rze fan­ta­styki nauko­wej i jako takie jest trudne do wyobra­że­nia, ale kusi mnie, by wysu­nąć przy­pusz­cze­nie, że zbli­żamy się do zro­zu­mie­nia roli, jaką pewne klu­czowe neu­rony odgry­wają w powsta­niu indy­wi­du­al­nej toż­sa­mo­ści.

Dru­gim obsza­rem cha­rak­te­ry­zu­ją­cym się trwa­ło­ścią komór­kową jest błęd­nik kostny, umiej­sco­wiony głę­boko wewnątrz czaszki i ota­cza­jący ucho wewnętrzne. Współ­two­rzy on część ska­li­stą kości skro­nio­wej, w któ­rej mie­ści się też śli­mak, czyli narząd słu­chu, oraz prze­wody pół­ko­li­ste, odpo­wia­da­jące za zmysł rów­no­wagi. Ucho wewnętrzne, for­mu­jąc się pod­czas roz­woju pło­do­wego, przy­biera od razu „doro­sły” roz­miar i dzięki wytwa­rza­niu oste­opro­te­ge­ryny (OPG), klu­czo­wej gli­ko­pro­te­iny hamu­ją­cej obrót kostny, pozo­staje odizo­lo­wane od innych inten­syw­nie rosną­cych i prze­kształ­ca­ją­cych się tka­nek. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach ni­gdy nie ulega ono remo­de­la­cji kost­nej, jego roz­rost mógłby bowiem wpły­wać na nie­zwy­kle zło­żone zmy­sły słu­chu i rów­no­wagi. Mimo że obszar błęd­nika ma „doro­sły” roz­miar już u nowo­rod­ków, trzeba zazna­czyć, że jest on bar­dzo, bar­dzo mały – sto­su­jąc miarę obję­to­ściową, mógłby pomie­ścić około 200 mikro­li­trów, czyli mniej wię­cej tyle, co cztery kro­pelki wody. Komórki zamknięte w tej małej kości, ina­czej niż neu­rony, już teraz dają nam moż­li­wość pozy­ska­nia infor­ma­cji zwią­za­nych z toż­sa­mo­ścią danej osoby.

Żeby jed­nak zorien­to­wać się, jaką war­tość mogą mieć poje­dyn­cze komórki pod­czas iden­ty­fi­ka­cji czło­wieka, musimy wie­dzieć, jak powstają – wszystko jedno, czy cho­dzi o komórki kości, mię­śni, czy te wyście­ła­jące jelito. Na naj­bar­dziej pod­sta­wo­wym pozio­mie każda komórka naszego ciała składa się ze spo­rej liczby związ­ków che­micz­nych. Powsta­wa­nie, funk­cjo­no­wa­nie i repli­ka­cja komó­rek zależą od zapew­nie­nia im głów­nych ele­men­tów budul­co­wych i źró­dła ener­gii, pozwa­la­ją­cego im łączyć się ze sobą i utrzy­my­wać przy życiu, oraz odpro­wa­dza­nia pro­duk­tów prze­miany mate­rii. Główną bramą, przez którą tra­fiają do naszych ciał wspo­mniane ele­menty budul­cowe wyko­rzy­sty­wane do przy­szłych kon­struk­cji komór­ko­wych, są usta, a potem prze­wód pokar­mowy z żołąd­kiem i jeli­tami – nasza prze­twór­nia żyw­no­ści. Krótko mówiąc, naj­waż­niej­sze skład­niki komó­rek, tka­nek i narzą­dów pozy­skuje się wraz z poży­wie­niem. Jeste­śmy, jak naj­bar­dziej dosłow­nie, tym, co jemy. Uzu­peł­nia­nie paliwa i zapa­sów jest klu­czowe dla prze­trwa­nia, a mak­syma gło­sząca, że nie poży­jemy dłu­żej niż trzy minuty bez powie­trza, trzy dni bez wody lub trzy tygo­dnie bez jedze­nia, choć zawiera drobne nie­ści­sło­ści, jest bli­ska prawdy.

W życiu pło­do­wym paliwo czer­piemy z poży­wie­nia matki. Tra­fia ono do nas przez łoży­sko i pępo­winę, dając naszym tkan­kom moż­li­wość har­mo­nij­nego roz­woju. Choć błędne jest prze­ko­na­nie, że kobieta w ciąży powinna jeść za dwoje, dobrze, jeśli przy­szła matka pamięta, by jej dieta zaspo­ka­jała potrzeby nie tylko wła­sne, lecz także jej bar­dzo wyma­ga­ją­cego pasa­żera. Skład­niki odżyw­cze nie­zbędne do wytwo­rze­nia naszego błęd­nika kost­nego otrzy­ma­li­śmy od mamy z jej poży­wie­nia mniej wię­cej wtedy, gdy była w szes­na­stym tygo­dniu ciąży. W ten spo­sób w naszych gło­wach, w maleń­kim kawa­łeczku kości, który mógłby pomie­ścić zale­d­wie cztery kro­ple wody, praw­do­po­dob­nie do końca naszego życia pozo­staje zamknięty pier­wiast­kowy zapis, co nasza matka zja­dła na lunch w czwar­tym mie­siącu ciąży. Oto kolejny dowód na to, że nasze matki ni­gdy nas nie opusz­czą – jeśli oczy­wi­ście potrzeba na to jesz­cze jakich­kol­wiek dowo­dów – rzu­ca­jący cał­kiem nowe świa­tło na ich tajem­ni­czą umie­jęt­ność czy­ta­nia w naszych myślach, która ujaw­nia się od czasu do czasu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki