Co gryzie weterynarza - Łukasz Łebek - ebook + audiobook + książka

Co gryzie weterynarza ebook i audiobook

Łebek Łukasz

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Dlaczego koci katar może być śmiertelny?

Kto jest królem anoreksji wśród zwierząt?

Kim są pacjenci z pudełka?

Odbierał poród alpaki, przebiegło po nim stado krów i został napadnięty przez królika. Łukasz Łebek, lekarz weterynarii i autor bloga „Nie zadzieraj z weterynarzem”, w fachowy, ale przystępny sposób przybliża tajniki swojej pracy. Opisuje rozmaite przypadki, z którymi zetknął się w swoim gabinecie – od szczurów, chomików, szynszyli, przez psy, koty, a nawet udomowioną świnię czy gęś. Nie stroniąc od humoru, wyjaśnia, czego lepiej nie mówić weterynarzowi, dlaczego praca w terenie nie jest dla wszystkich i czym nie karmić naszych zwierząt, jeśli naprawdę je kochamy. Przybliża także ekonomiczny aspekt swojego zawodu oraz porusza trudne tematy eutanazji i radzenia sobie z odejściem czworonożnych przyjaciół.

Dzięki tej książce lepiej zrozumiesz swoje zwierzę i jego lekarza!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 30 min

Lektor: Adam Bauman

Oceny
4,5 (160 ocen)
96
49
12
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

Czy wiesz, co gryzie weterynarza? Mam często wrażenie podczas przeglądania grup na FB, że ludzie totoalnie nie mają pojęcia o pracy weterynarza. Na każdym kroku próbują oszukać lekarza, co do stanu zdrowia psa, czasu pojawienia się zmiany na skórze itp. Ciągle narzekamy na ceny, na brak opieki nocnej, na pracę lekarzy weterynarii (sama mogłabym pisać wiele na ten temat...). Ale czy kiedyś próbowałeś_aś postawić się na miejscu takiego lekarza weterynarii? Ci ludzie muszą nie tylko ogarniać swoich pacjentów, ale też dogadać się z klientami, ich emocjami, nerwami. Nikt ich nie uczy na studiach pracy z ludźmi ani radzenia sobie z emocjami. Bo ich praca to nie tylko mizianie słodkich piesków i kotków. Często zamiast leczyć muszą skracać cierpienie. Zaskoczyły mnie kulisy pracy lekarza weterynarii, także tego wiejskiego w terenie. Autor Łukasz Łebek ma dar poruszania trudnych tematów w przystępny sposób. Książka jest pełna humoru, czasem tego czarnego. Podczas czytania śmiałam się do łez, ...
20
Zdolnaleniwa

Nie oderwiesz się od lektury

Przecudowna książka! Przyniosła wiele śmiechu ale i łez wzruszenia
10
Mozaik

Całkiem niezła

Ciekawe anegdotki z życia weterynarza + garść informacji przydatnych dla właścicieli zwierząt - moim zdaniem połączenie calkiem udane.
10
Walkiria7880

Nie oderwiesz się od lektury

Ale się uśmiałam.....
10
MariaWojtkowiak

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna! Polecam serdecznie! Może jakiś głupi właściciel psa przejrzy na oczy.
10

Popularność




 

 

 

 

 

 

WSTĘP,

czyli jak wszystko się zaczęło

 

 

 

 

Zawsze chciałem napisać książkęo mojej pracy. Dlaczego? Nie wiem. Po prostu czułem, że weterynaria ma potencjał. Miałemw głowie setki scenariuszyi konspektów. Szczególnie gdy brałem prysznic. Jednak te toaletowe pomysły uciekały szybko niczym wodaz brodzika. Gdy już zacząłem pisać książkę, okazało się, że nie stawała się ona podobna do niczego, co sobie wyobrażałem. Weźmy sam wstęp. Już na studiach wymyśliłem sobie rozpoczęcie mojego „dzieła”. Miało ono wyglądać tak:

Jest drugaw nocy, sierpień. Siedzę na progu przed drzwiami przychodnii palę papierosa. Noc jest piękna. Na bezchmurnym niebie gwiazdy próbują przebić się swoim blaskiem przez łunę miasta. Jednak cuda wszechświata są miw tej chwili obojętne. Teraz ważny jest dla mnie tylko ten kawałek tytoniu tlący sięw mojej dłoni. Muszę rzucić– myślę i wypuszczam kłąb dymu, który na chwilę zasłania zarówno łunę, jaki gwiazdy.Z cichym przekleństwem na ustach znowu zerkam na zegarek. Od czterdziestu minut czekam na psa, który wpadł pod samochód. Patrzęw końcuw nieboi szukam wśród gwiazd odpowiedzi na pytanie: Dlaczego nie wybrałem stomatologii?

Moja opowieść miała zakończyć sięw tym miejscu konkluzją, że ludziom śmierdziz usti z dwojga złego lepiej szyć pokrwawione zwierzęta. Tak to miało wyglądać. Ale nie wygląda. Po pierwsze nie palę. Więc nie musiałem rzucać. Pod drugie nie noszę zegarka. Może gdzieśw światach równoległych istniejęw wersji, która wypala dwie paczki dzienniei nosi zegarek na lewym nadgarstku. Jednak ten ja, który siedzi przed komputeremi uderzającw klawisze, pisze te słowa, palaczem nie byłi nie jest,a do kwestii pomiaru czasu nie przykłada większej wagi.

Noi stomatologia mi nigdy po głowie nie chodziła.

Poza tym to nie jest powieść,a już na pewno niew gatunku fantasy, którą planowałem napisać od czasów podstawówki. Wiecie, takaz elfami, krasnoludamii pierścieniem mocy, jeśliby się jakiś przydarzył. Tymczasem przed wami leży… No właśnie, co?Z pewnością książka. Ale jaka dokładnie? Lubimy przecież precyzyjne określenia. Nie jest to powieść, jak już ustaliliśmy, nie jest to także zbiór opowiadań ani tomik poezji. Długo się zastanawiałem nad naturą tej książki. Ważne jest dla mnie, aby móc ją przedstawić. Mimo szczerych chęci sprecyzowaniai przyporządkowania mojego „dzieła literackiego” do jakichkolwiek schematów otrzymałem jedynie listę tego, czym ta książka nie jest. Zdecydowanie nie jest to pozycja naukowa, choć zdarzyło mi się zerknąć do literatury fachowej, żeby być merytorycznie poprawnym. Nie oddaję wam takżew ręce poradnika. Co to, to nie! Nawet jeśli czasem udzielam rad, chciałbym, aby przytaczane historie były materiałem do przemyśleń, nie gotową receptą.

Książka ta jest po prostu zbiorem opowieściz codziennego życia zwykłego lekarza weterynarii. Weterynarza lub, jak często słyszę, weta. Nazywajcie mnie, jak chcecie. Wszystkie historie zdarzyły się naprawdę, można więc powiedzieć, że napisało je życie. Dodatkowo opatrzone są moimi osobistymi przemyśleniami, czasem emocjami. „Subiektywne historiez życia weta”, myślę, że tak to określę. Mam nadzieję, że dzięki nim spojrzycie na wizytęw gabinecie moimi oczami.

Nie wszystko da się precyzyjnie ułożyći przyporządkować. Nie zawsze możnaw pełni zrealizować plan. Nie zacząłem książkiw sposób, jaki sobie zaplanowałem. Jednak jakoś zacząć należy. Wszystko ma swój początek. Zacznijmy więc od tego, jak to się stało, że nie zostałem ludzkim lekarzem…

 

 

Wielokrotnie zadawano mi pytanie, dlaczego wybrałem zawód lekarza weterynarii. Odpowiadam zawsze, że tak po prostu wyszło. Nie zrobiłem tegoz miłości do zwierząt czy pieniędzy… Dobra, muszę przyznać, że to nie jest całkiem prawda. Zwierzęta bardzo lubiłem (o czym dowiecie się jużw następnym akapicie)i te ciepłe uczucia dalej mi zostały. Spokojnie! Jestem zwierzolubny. Chciałem tylko zaznaczyć, że ani miłość do zwierząt, ani chęć zarobienia pieniędzy nie były głównym motywatorem wyboru ścieżki zawodowej. Nie podążałem za wskazaniami jakiegoś mistycznego powołania. Prawda jest jedna. Jestem weterynarzem, bo chciałem. Od zawsze. Albo prawie od zawsze.

Jako mały pędrak byłem strasznie zafiksowany na punkcie zwierząt. Moi koledzy bawili się modelami samochodzików, udawali strażaków czy żołnierzy,a ja miałem menażerię plastikowych zwierzaków. Pewnego dnia dostałem od rodziców dużą ciężarówkęz lawetą. Myślicie, że woziłem nią samochodziki? Gdzieżby! Wystarczyło usunąćz niej przeszkadzające resorakii voilà, mamy wóz do transportu słoni, świń, żółwii innych jeżozwierzy.

Poza tym stałem się postrachem wszystkich małych stworzeń. Wiosnai lato były czasem zakładania „hodowli”. Wsadzałem do słoików wszystko, co nie zdołało mi uciec. Pewna biedna jaszczurka zostawiła miw dłoni swój ogon.A może nawet więcej niż jedna. Teraz nad tym strasznie ubolewam. Moje „hodowle” insektów nie przeżywały długo.I nie chodzio to, żeo nie nie dbałem. Problemw tym, żew latach dziewięćdziesiątych dostęp do informacji był znacznie bardziej utrudniony niż obecnie. Dlatego nie wiedziałem, czym karmić te moje pasikoniki, chrząszczei inne im podobne. Moja „fachowa” literatura milczała na ten temat lub wyrażała się niejasno. Teraz bym przeczytałw internecie.A prawdopodobnie po prostu dałbym tym istotom święty spokój.Z perspektywy czasu wiem, że nieświadomie się nad nimi znęcałem. Nie usprawiedliwiamsię. Było, jak było. Moim dzieciom jednak nie pozwalam na taką zabawę. Owady podglądamyw ich naturalnym środowisku. Swoją drogą, świetnym wynalazkiem są pojemniki do obserwacji insektów. Przypominają mały słoikz lupą. Dzięki nim dziecko może obejrzeć stworaz każdej stronyi po zakończonym badaniu bez szwanku wypuścić stworzenie na wolność.

Myślę, że istotny wpływ na moje przyszłe decyzje miała fascynacja filmami Jacques’a Cousteaui Davida Attenborough. Fraza: „Czytała Krystyna Czubówna” budzi we mnie same miłe wspomnienia. Jużw wieku pięciu lat postanowiłem zostać przyrodnikiem. Wyobrażałem sobie, że będę jeździł po świeciei oglądał zwierzęta. Nie miałem pojęcia, co robi taki przyrodnik poza oglądaniem.

Wszystko się zmieniło, gdy zachorował nasz pies Luks, wielki owczarek niemiecki. Właściwie anioł, nie pies. Można byo nim napisać książkę, ale tu wspomnę tylko, że był to taki zwierz, który każdemu psiarzowi trafia się razw trakcie jego egzystencji na tym łez padole. Kojarzycie książki Erica Knighta, których bohaterem był owczarek szkockio imieniu Lassie? Zwierzę wykazuje się niezwykłą bystrością, ratuje rodzinęz opresjii zawsze wraca do domu. Luks był naszym odpowiednikiem Lassie. Kiedy miałem kilka lat, razemz moją przyjaciółką Kasią postanowiliśmy uciecz domu. Wykorzystując nieuwagę rodziców, zwialiśmyz podwórkai schowaliśmy sięw jakichś chaszczach. Oczywiście nie reagowaliśmy na paniczne okrzyki szukających nas ludzii świetnie się bawiliśmy. Mój tata wypuścił psa na ulicęi powiedział mu: „Przyprowadź Łukasza”. Nie minęło pięć minut,a już wbiegaliśmy na podwórko, szturchaniw tyłki przez zaganiającego nas psa. Taki właśnie był nasz Luks. Mądryi troskliwy. Przyjazny dla rodzinyi przyjaciół,a jednocześnie pilnie stróżujący na posesji. Nie przepuścił okazji do przejażdżkiw bagażniku poloneza,a na spacerze pozwalał się prowadzić nawet kilkulatkowi. Pies nad psy.

Jak wszyscy wiemy, życie jest brutalnei każdyz nas będzie je musiał kiedyś zakończyć. Nawet ci, których bardzo kochamy. Luks zachorowałw sobotę. Męczyły go uporczywe wymioty. Pojechaliśmy do weterynarza. Niestety mimo udzielonej pomocy nie udało się go uratować.W niedzielę rano wszedł na schody prowadzące do naszego domu. Było to jego ulubione miejsce. Położył sięi odszedł.

Miałem chyba 10 lat.

Po przeszło dwóch dekadach wszyscy wciąż go wspominamyz łezkąw oku. Taki to był pies. Myślę jednak, że jego śmierć była jednymz punktów zwrotnychw moim życiu. Jednymz tych, które doprowadziły mnie do miejsca,w którym dziś stoję. Bo od tamtej pory chciałem leczyć zwierzęta. Żeby inne Luksy nie musiały odchodzić. Gdybym nie doświadczył tak silnego przeżycia, mógłbym obrać inną drogę. Na przykład uczyć biologii.W szkole.O zgrozo!

Myśli, że będę weterynarzem, trzymałem się wiele lat.Z tego prostego, mogłoby się wydawać, toru, wybiło mnie zdrowie. Od siódmego roku życia walczęz alergią.W skrócie– wszystko, co ma kwiatki, próbuje mnie zabić.A jak nie ma kwiatków, które mogą pylić, atak przypuszczają roztocza. Ze zwierzętami nie miałem problemów. Kiedy miałem naście lat, moja lekarka prowadząca powiedziała: „Łukasz, są cztery zawody, których nie możesz wykonywać: weterynarz, bibliotekarz, piekarzi weterynarz”. Jak widzicie, podkreślając wagę zakazu, wymieniła mój wymarzony zawód dwukrotnie. Świat mi się zawalił. Nie miałem innego pomysłu na życie.

Dlaczego nie weterynarz?! Argumentem było to, że muszę unikać zawodów wymagających kontaktuz dużym zapyleniem, kurzem, sianem itd. Tak więc leczenie zwierząt miało odpłynąć do krainy zapomnienia. Wymyśliłem więc, że zostanę ludzkim lekarzem. To nawet wydało mi się prostsze, bo trzeba ogarniać tylko jeden gatunek. Okłamywałem się przez dwa lata liceum, twierdząc, że pójdę na medycynę. Mój tata woził mnie nawet na kursy przygotowujące do Warszawy (mieszkam zaledwie 250kilometrów od niej), abym maturę zdał tak, żeby się dostać na ten kierunek. Był tylko jeden problem. Nie chciałem leczyć ludzi. Bardzo nie chciałem miećz nimi kontaktu.

Czas liceum to dla mnie pora nasilającej się mizan­tropii. Towarzystwo ludzi było mi zbędne, wtedy wystarczały mi książkii muzyka. Byłem strasznym odludkiem. Zresztą dalej nie należę do imprezowiczówi dusz towarzystwa. Wtedy jednak nie wyobrażałem sobie, że mógłbym codziennie wchodzićz ludźmi w – bądź co bądź – bliskie kontakty. Przeszła mi przez myśl idea zostania lekarzem sądowym, jednakw naszym kraju wiąże się toz ukończeniem medycynyi zrobieniem późniejszej specjalizacji. Nie istnieje osobna ścieżka zawodowa dla medyków sądowych. Wszystko było na nie. Mogłem męczyć się całe życie, robiąc to, czego nie chcę robić, albo męczyć się zdrowotnie całe życie, podążając za marzeniem. Te wewnętrzne rozterki „wygrała” weterynaria. Stwierdziłem: „Pieprzyć to! Wezmę coś na alergięi dam radę!”. Rodzicom powiedziałemo swojej decyzji dopiero po złożeniu deklaracjio wyborze przedmiotów maturalnych. Nie zgłosiłem chęci zdawania fizyki, co przekreśliło mnie jako kandydata na medycynę. Przyjęli to dobrze,a tata powiedział tylko: „Tak czy siak, będę miał syna na medycynie”.

A teraz przeskakujemyw czasie.

Zanimo studiach, pragnąłbym was zapewnić, że naprawdę trzeba je skończyć, żeby być weterynarzem. Myślicie, że to oczywiste? Nie dla wszystkich. Pewien pan spytał mnie kiedyś: „A żeby być weterynarzem, to trzeba jakąś szkołę skończyć?”. Gdy odpowiedziałem twierdząco, był równie zaskoczony, jak ja jego pytaniem. Dlategoo tym piszę. Nie wystarczy iść do mistrzai zadeklarować chęci podjęcia terminu. Poważnie, trzeba te studia skończyć. Na skróty się nie da.

Studiowałem na Wydziale Medycyny Weterynaryjnej Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiegow Warszawie. Wtedy medycynę weterynaryjną można było studiować na czterech wydziałach:w Warszawie, we Wrocławiu,w Olsztyniei Lublinie. Obecnie studiować ją można równieżw Krakowie, Poznaniui Toruniu. Walczyłem dzielnie przez 11 semestrówi finalnie, bez poślizgów czasowychi powtarzania roku, zdobyłem upragniony tytuł lekarza weterynarii. Nie było łatwo!I nie jest to kwestia przechwalania się. Nie byłem superuzdolnionym studentem, miałem jednak dużo samozaparcia.

Studia wspominam ambiwalentnie.Z jednej strony dobrze,z drugiej koszmarnie. Studia weterynaryjne można porównać do tego, coo dobrym filmie powiedział Alfred Hitchcock. One też zaczęły się od trzęsienia ziemi,a potem napięcie stopniowo rosło. Stopniowoi nieprzerwanie. Pierwsze, co musi uświadomić sobie młody student (i pewnie jest tak na każdym wydziale), to to, że studia to nie liceum. Nikt nie będzie za tobą chodziłi prosił, żebyś coś zrobił,a mama nie napisze ci usprawiedliwienia, bo nie chciało ci się przyjść. Miejsce na studiach zostało wywalczonei tylko od ciebie zależy, czy je utrzymasz. Nie stawiasz się na określonych terminach zaliczeń, oblewasz. Nie chodzisz na zajęcia? Wypad. Studenci przychodząi odchodzą. Nikt was na siłę tu nie trzyma. Zupełnie inaczej niżw liceum, gdzie niejednokrotnie nauczycielom bardziej zależy na ocenach niż uczniom. Studia mają jednak skończyć ludzie dojrzali, odpowiedzialni za swoje czyny.

Kolejna prawda, którą trzeba było przetrawić, to, cytując kilka pierwszych zdań skierowanych do nas przez jednegoz profesorów: „Studia to poszukiwanie wiedzy. Nie podamy wam jej na talerzu. Wykładyi ćwiczenia to tylko ułamek wymaganego od was materiału”.I na przykład wykładyz anatomii takie były. Wskazówki do dalszego odkrywania zakamarków zwierzęcego ciała. Dodatkowo analogowew dobie cyfryzacji. Prowadzący stawał przy rzutniku, na którym kładł czystą kartkę. Na niej pisał pięknym kaligraficznym pismem łacińskie nazwy omawianych struktur anatomicznych. Pisząc, cały czas opowiadało budowie ciała różnych gatunków. Bez kolorowych prezentacji, bez tej całej nowoczesnej otoczki.I wiecie co? To były wykłady, które najmilej wspominam. Świetnie słuchało się człowiekao wysokiej kulturze osobistej, który miał do tego ogromną wiedzę. Prawdziwy profesor. Taki powinien być wykładowca uczelni.

Pamiętajmy jednak, że ludzie są tylko ludźmii jeśli się spodziewacie, iż na wydziale medycyny weterynaryjnej spotkacie samych kryształowych obywateli, to czeka was rozczarowanie. Jakw każdej społecznościi tu poznacie pełen zakres ludzkich charakterów. Nie ma się co dziwići nie ma co się na ten temat rozpisywać. Jeśli ktoś chce zobaczyć, jak to jest, to zapraszam na wydział medycyny weterynaryjnej. Ważne jest jedynie to, że nie każdy dobry naukowiec będzie dobrym dydaktykiem.Z ręką na sercu mogę jednak stwierdzić, że większość akademików była wobec nasw porządkui nie rzucała nam kłód pod nogi. Czego nie należy mylićz pobłażaniemi pozwalaniem na brak pracy. Wymagano od nas dużoi konsekwentnie egzekwowano spełnianie tych wymagań. Jednak zwykle łączyło się to takżez szacunkiem wobec studenta.A gdy czuliśmy, że jedyną winę za niepowodzenie ponosimy my sami, nie mogliśmy żywić urazy do prowadzących zajęcia.

Oczywiście bywały także sytuacje, gdy obojętnie co byście zrobili,i tak byście oblali. Pamiętam egzamin, na którym prawidłowa odpowiedź musiała zawierać słowo „erytrocyt”,a wyrażenie „czerwona krwinka” równało się niezaliczeniu pytania. Na egzaminie poprawkowym było zupełnie na odwrót.I rozumiem, można uznać, że czerwona krwinka to nazwa potoczna,a erytrocyt jest określeniem, którego wypada używać lekarzowi. Tylko po co zmieniać wersjęz egzaminu na egzamin? Nie pojmuję tego, bo to przecież to samo. Wtedy było to denerwujące. Teraz opowiadam tow charakterze zabawnej anegdotki.

Na szczęście, jak już wspominałem, większość profesorówi doktorów była pozytywnie nastawiona do studentów. Tych nieogarniętych stworzeń, które czasem zachowują się jak dzieci we mgle. Szczerze muszę przyznać, że studenci bywają utrapieniem,i nie dziwię się, że temu czy innemu profesorowi puszczają nerwy. Przecież student to taki uczeń, tylko bardziej cwanyi z wybujałym ego. Mój ukochany Terry Pratchettw jednejz książek pisze: „Chociaż, kiedy się zastanowić,z pewnością mógłbym prowadzić znacznie lepszy uniwersytet, gdyby nie ci przeklęci studenci, którzy bez przerwy plączą się pod nogami”[1].I pewnie jest to prawda. Faktem jest, że większość kłopotów, które spadały na nas, była tylkoi wyłącznie naszą winą.A to niestawienie się na pierwszy termin zaliczenia,a to przyłapanie na ściąganiu. Mimo iż wtedy teni ów,w tym także ja, użalaliśmy się na niesprawiedliwość,w 99% przypadków sami byliśmy sobie winni. Tak to widzęz perspektywy czasu. Jak się studiuje weterynarię? Nie mogę wypowiadać się za wszystkich, ale moim zdaniem ciężko. Przynajmniej mnie wszystko przychodziłoz trudem. Mistrz drugich terminów, oblatywacz komisów. Zawsze jeden punkt pod progiem. To ja. Oczywiście grubo przerysowany ja. Nie było aż tak źle. Jednego razu wymiatałemi wygrywałem życie, innego ponosiłem sromotną klęskę. Jak tow życiu, raz na wozie, raz pod wozem.W sesji zimowej drugiego roku nie zdałem niczegow pierwszym terminie.I nie były to przedmioty typu „pogromca studentów”, jak np. farmakologia czy anatomia patologiczna. Istny orzeł wydziału medycyny weterynaryjnej. Jednak dokładnie wiem, dlaczego tak się stało.W moim życiu pojawiła się wtedy Kluska.

Kluska była szczeniakiemw typie beagle’a, prezentem dla mnie od rodziców, abym nie czuł się samotnyz dala od domu. Wydawało się to genialnym pomysłem. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że pierwsze trzy lata studiów były najtrudniejsze pod względem materiału. Zwłaszcza jego ilości.A tu poza studiami pojawił się pies. Nie myślcie jednak, że Kluska była niespodzianką. Nie! Ja bardzo chciałem mieć psai dość długo nosiłem sięz zamiarem przygarnięcia go.I było fajnie. Tylko nie pomyślałamo kilku istotnych rzeczach. Pierwszym moim niedopatrzeniem był fakt, że szczeniaka trzeba wychować, poświęcić mu czas, nauczyć go czystości. Nie ma zmiłuj. Spacery, zabawa, karmienie, sprzątanie.A w przerwach nauka. Początkowo denerwowałem się, że musiałem sprzątać to, coz Kluski wyleciało. Później, po treningu czystości, nie musiałem sprzątać, za to suczka maltretowała mnie chęcią wyjścia co godzinę. Pamiętam, jak pewnej nocy zakuwałem do jakiegoś egzaminu,a ta przyszłai jęczała, że siku. TERAZ! Załamałem sięi prawie rozpłakałem.

Kolejną kwestią było to, że wtedy spędzałem na uczelni mnóstwo czasu. Często od rana do wieczora.A pies samw domu. Nudził się. Zdarzało się, że wracałem przed dwudziestąi otwierając drzwi do mieszkania, myślałem tylkoo tym, że zrobimy szybki spacer, zjem jakieś byle coi będę się uczył na jutro. Spacer był, byle co było, ale nauki już nie. Gdy wszedłem do mieszkania, pierwsze, co ujrzałem, to pies siedzący na stosie moich notatek na jutro. Podartych na drobne kawałkii przeżutych. Kluska miała minę mówiącą: „Mam nadzieję, że jesteś zadowolony. Ileż można na ciebie czekać?!”. Tego samego dnia zjadła też moje okulary. Mniej więcej dlatego niczego nie zdałemw tamtej sesji.

Można by pomyśleć, że jako student weterynarii powinienem wykazać się większą dozą rozsądku. Wziął szczeniaka,a potem narzeka, że biedny. Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że byłem młodyi niedoświadczony. Kluska jest pierwszym „naprawdę moim” psem. Na niej uczyłem się opieki nad zwierzęciem. Ona natomiast nauczyła mnie najwięcejo psiej naturze.O tym, jak wymagające jest żywe stworzenie, zwłaszczaw tych pierwszych miesiącach życia. Dała mi lekcję pokoryi odpowiedzialności.I mimo że zeżarła moje notatki (zagryzając wspomnianymi wyżej okularami)i niezliczoną ilość razy sprawiała, że czułem się bezsilny, jestem jej wdzięczny, że była wtedy ze mną. Bo po tej całkowicie oblanej sesji to ona siedziała na kanapiez łbem na moich kolanachi przejmowała cząstkę mojego bólu. Dzięki niej wychodziłemz mieszkaniai dawałem mózgowi szansę na dotlenienie. Poza tym wielokrotnie wysłuchiwała moich żalów, co jest po dwakroć cenne, gdyż, jak wiecie, pies się nie wtrąca, gdy narzeka się na wszechświat.I tak jak Luks był moim „bohaterem dzieciństwa”, tak Kluska już zawsze będzie zajmowaław moim sercu szczególne miejsce jako ta, która nauczyła mnie, jak żyćz psem.I jak poznać psa.

Tak naprawdę czas studiów nie był jakimś porywającym okresem mojego życia. Nie jestem imprezowiczem. Miałem dziewczynę daleko od Warszawy, więc bardzo często wracałem do domu na weekend. Poza tym nauka pochłaniała całą moją energię. Jeśli wyobrażacie sobie studia jako coś rodemz filmów American Pie, to weterynaria taka nie jest. Przynajmniej dla mnie nie była. Zamiast tego miałem masę materiału do przyswojenia, ciągłe kolokwia, wejściówki, egzaminy. Tysiące skserowanych stroni setki godzinw uczelnianej czytelni. Poza tym wyjazdyw różne miejsca, bow środku stolicy jakoś tak brakuje gospodarstw rolnych. Nabiliśmy trochę kilometróww czasie studiów, nie ma co. Ale przede wszystkim nauka. Dobrze, że chociaż praktyczna ze zwierzętami…

Błąd! Jakie zwierzęta! Zapomnijcie. Zanim dotrzecie do miejsca, które nazywa się przedmioty kliniczne, musicie przebić się przez teorię zwaną naukami przedklinicznymi. Jak chcecie pchać sięz łapami do pacjentów, skoro nie znacie jeszcze cyklu Krebsa[2] albo farmakodynamiki pięciu tysięcy substancji leczniczych. Nie, moi drodzy, pierwsze trzy lata studiów to głównie sucha teoria.I nie wyobrażajcie sobie, że będziecie się uczyć samych przydatnych,z punktu widzenia praktykującego lekarza, rzeczy. Studia nie na tym polegają. Mają służyć do zdobycia wykształcenia wyższegoi poza przedmiotami kierunkowymi trzeba zmierzyć sięz masą innych, które sprawią, że wasza egzystencja będzie jeszcze bogatsza. Są zatem: filozofia, biofizyka, statystyka, zajęciaz komunikacji społeczneji nie pamiętam, co jeszcze. Zapewne jest tak na każdym kierunku studiów.

Mimo tego, że zaliczyłem liczne upadkii pewnie mogłem lepiej wykorzystać dany mi czas, nie musiałem się uczyć dłużej niż te pięći pół roku. Medycynę weterynaryjną studiuje się bowiem 11 semestrów. Studia są jednolite (bez podziału na licencjati magisterium)i nie kończą się egzaminem ani obroną pracy. Ukończenie studiów równa się zdobyciu tytułu. Dostałem swój dyplomw łapęi byłemgotowy do akcji. Pełen optymizmu, ponieważ miałemw zanadrzu dwie inne możliwości zatrudnienia…

…które okazały się iluzoryczne. Mimo wcześniejszych gorących zapewnień, że jest dla mnie miejsce, okazało się, że nie teraz, może za pół roku. Albo kiedyś tam. Stąd też ścieżkę zawodową zacząłem od bycia bezrobotnym. Czas ten wykorzystałem na załatwianie formalności związanychz uzyskaniem prawa do wykonywania zawodui zastanawianiem się, co dalej. Rozważałem otwarcie własnego gabinetu. Na szczęście tego nie zrobiłem!

Zamiast tego wydrukowałem swoje CVi ruszyłem szukać szczęścia poza swoim miastem. Zawiozłem CVw jedno miejsce. Dlaczego? Naiwnie stwierdziłem, że jak posypią się oferty, to nie będę wiedział, co wybrać. Przeszło mi przez myśl, że zachowuję się dziecinnie. Postanowiłem jednak czekać. Okazało się, że miałem rację. Po tygodniu otrzymałem telefon. „Przyjedź, pogadamy”. Pojechałem, pogadałemi dostałem miejsce. Na staż…

Wiecie, stażz urzędu pracy to dobra opcja dla młodych lekarzy weterynarii. Dostajesz jakieś groszowe pieniądze, ale masz jednocześnie kilka miesięcy, aby liznąć praktyki, nie będąc obciążeniem dla pracodawcy.

Rozpocząwszy staż, błyskawicznie zorientowałem się, że:

1. Mam zerowe umiejętności praktyczne.

2. Nie potrafię wykorzystać tej całej teorii, którą mamw głowie.

Pierwsze dni mojej pracy zatytułowałbym: „Dziecko we mglei z rękąw nocniku”. Ależ ja byłem nieogarnięty! Wracając do domu, zadawałem sobie pytanie, co poszło nie taki co ja właściwie najlepszego zrobiłem. Na szczęście trafiłem na starcie na bardzo fajnych ludzi. Dzięki nim udało mi się wyjść ze skorupyi odkryć, że mogę leczyći że wiem, jak to robić. Jestem przekonany, że te osiem miesięcy stażu miało najistotniejszy wpływ na to, jakim jestem lekarzem. Wiele zawdzięczam moim kolegomz pracy, mimo że czasem denerwują mnie tak, że miałbym ochotę popełnić ciężki mord. Albo trzasnąć drzwiamii nie wracać. Myślę jednak, że tak czuje się większość ludzi pracującychw zespole. Każdyz nas ma coś za uszamii pewnie ja także często gram moim współpracownikom na nerwach. Oczywiste jest, że się różnimy.I to bardzo. Sześciu lekarzy,w tym trzech emerytów, nie może się zawsze dogadywać. Nie będzie– tak sądzę– nadużyciem stwierdzenie, że właściwie zwykle mamy odmienne zdanie, bez względu na to,o czym dyskutujemy. Choć przecieżz różnych opinii na dany temat może wyniknąć coś dobrego! Burza mózgóww medycynie zawsze jestw cenie. Mój największy problem to fakt, że jestem najmłodszy. Skończyłem staż, pracuję ładnych parę lat,a dalej mam status młodego.I moi koledzy– zwłaszcza ci emerytowani– czasem chcą pomóc młodemu. Mimo że nierzadko mam ochotę krzyczeć: „Jestem już dużym chłopcem!”, czuję wdzięczność za to wsparcie, które cały czas otrzymuję. Duża zaleta pracyw takim zespole to możliwość czerpaniaz bagażu doświadczeń zbieranego przez kilkadziesiąt lat. Bo takim stażem mogą się pochwalić moi współpracownicy. Nie zawsze się ze sobą zgadzamy, to fakt. Ja jednakz chęcią idę co dzień do pracy. Jestem przekonany, że moi koledzy również. Owszem, bywa nerwowo. Mimo to lubię tu pracować. Wszak ci lekarze zaprosili mnie do swojego zespołu, pozwolili zostaći stać się jego częścią.

Zawiozłem jedno CV. Do jednej przychodni. Po stażu zostałem tam zatrudniony. Jest to moja pierwszai jedyna praca. Mam przyjemność tworzyć miejsce, które możeposzczycić się długą tradycją. Weterynarią zajmowano się tu od zakończenia drugiej wojny światowej,a moja przychodnia jest jednąz pierwszych prywatnych lecznic na Śląsku. Cieszę się, że mogę tu pracować,i jestem wdzięczny za ogrom wiedzy, który tu zdobyłem.

 

 

Teraz już wiecie, jak to się zaczęło. Jak widzicie, powołanie nie maczało tu swych palców. Nie zostałem lekarzem weterynarii, tchnięty przez istotę nadprzyrodzoną. Zrobiłem to, co chciałem. Mogłem jeszcze zostać tym ludzkim lekarzem, ale– nie odbierzcie tego osobiście– zwierzęta są lepsze od ludzi. Zwierzęta zwykle pachną lepiej niż ludzie. Zwierzęta nie są ludźmi. To poważne plusy. Poza tym, gdybym został na przykład ginekologiem, too czym bym pisał?

Na szczęście się uparłemi nie zostałem lekarzem ludzkim. Decyzja nie byław pełni świadoma, bo nie byłem przygotowany na to, co mnie spotkaw pracy. Jednakże dzięki uporowi oddaję wam kawałek siebie. Mam nadzieję, że ta książka pozwoli wam lepiej zrozumieć wasze zwierzętai waszych wetów. Liczę na to, że spojrzycie na nas trochę życzliwszym okiem. Ale przede wszystkim życzę wam miłej lektury. Zaczynamy?

 

 

 

[1] Terry Pratchett, Wiedźmikołaj, tłum. P.W. Cholewa, Prószyński i Sk-a, Warszawa 2004, s. 255.

[2] Cykl Krebsa, czyli cykl kwasu cytrynowego. W jego wyniku w komórce powstaje energia. W bardzo telegraficznym skrócie. Rysowanie tego cyklu wraz ze wzorami substancji i reakcji pojawia się w trakcie nauki biochemii i biologii komórki. Lekarze weterynarii śmieją się, że absolwent może nie potrafi założyć wenflonu, za to cykl Krebsa rozrysuje bezbłędnie.