Co byś zrobił, gdybyś mnie dogonił? - Anna Bednarska - ebook + audiobook

Co byś zrobił, gdybyś mnie dogonił? ebook i audiobook

Anna Bednarska

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Po błyskotliwym młodzieńczym debiucie Helenie Maj nie udało się napisać kolejnej książki i jako trzydziestolatka nadal musi znosić nieustanne nagabywania o to, czemu tak się stało.. Życie osobiste też jest źródłem frustracji: Helena wciąż nie pozbierała się po bolesnym rozstaniu z Igorem, a szansa na nową miłość wydaje się jej zupełnie nieosiągalna. Tymczasem w jej mieście dochodzi do zamachu terrorystycznego. Atmosfera zagrożenia i niepewności sprawia, że Helena zaczyna zupełnie inaczej postrzegać to, co się wokół niej dzieje. A dzieje się coraz więcej...

Co byś zrobił, gdybyś mnie dogonił?? to pełna uroku, emocji i humoru opowieść o tym, że rany z przeszłości mogą się zagoić, a wśród komplikacji i zamętu można się odnaleźć. I dać się zaskoczyć... życiu oraz miłości.

Co byś zrobił, gdybyś mnie dogonił?? to ciepła opowieść o codzienności, gdzie strach przed miłością miesza się z cynicznym dowcipem, a bohaterowie są bardziej realni od wielu ludzi w naszym życiu. Jest dowodem na to, że poraniony miłością człowiek może odnaleźć swoje szczęście. - Monika Arora, papierowybluszcz.wordpress.com

Pasjonująca historia o szansach, jakie czasami podrzuca nam zupełnie nieprzewidywalny los. Dobrze napisana opowieść o tym, że na ważne zmiany w naszym życiu przychodzi odpowiedni czas. Gorąco polecam. - Wioleta Sadowska, subiektywnieoksiazkach.pl

Anna Bednarska:
pisarka i redaktorka, z wykształcenia dziennikarka. Pisze od zawsze. Jej sztuki teatralne, m.in. Z twarzą przy ścianie, Trójkąt i Wszyscy patrzą, były publikowane wystawiane i nagradzane. Co byś zrobił, gdybyś mnie dogonił?? to jej kolejna powieść po świetnie przyjętym Trudnym mężczyźnie. Mieszka we Wrocławiu. W wolnych chwilach zdecydowanie za dużo myśli o morzu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 54 min

Lektor: Ewa Sobczak

Oceny
3,5 (6 ocen)
3
0
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

Tamtego wieczoru na przełomie wiosny i lata Sebastian wrócił z Poznania z wielkim słoikiem, do którego z sadystyczną precyzją wciśnięto kilka gołąbków, oraz małą książką. Przechodząc obok kanapy, na której siedziałam, rzucił ją w moją stronę; nie złapałam, upadła tuż obok moich ud. Okładka była na tyle zniszczona, że tytułu musiałam się domyślić: Kamasutra.

– Strona sto dziewięćdziesiąta, czytaj! – powiedział, próbując wepchnąć słoik do lodówki, mimo że taki słoik zmieściłby się jedynie do chłodziarki, jakie widuje się w amerykańskich filmach. A w naszym, delikatnie mówiąc, mało przestrzennym mieszkaniu część pokoju, która pełniła funkcję kuchni, była mniejsza niż takie urządzenia. Sebastian lubił od czasu do czasu głośno wyrażać swoje rozczarowanie tym faktem, mówiąc na przykład: To cud, który trzeba by gdzieś zgłosić, że zmieścił się tutaj przedpokój.

– Naprawdę przywiozłeś książkę? – spytałam, niechętnie odkładając laptopa. Sięgnęłam po nią, otworzyłam na stronie sto dziewięćdziesiątej, chcąc mieć to jak najszybciej za sobą.

– Kurwa – usłyszałam jeszcze, zanim Sebastian się poddał: zamknął lodówkę, słoik postawił na blacie, po czym głośno i rozpaczliwie westchnął.

– Przełóż do plastikowych pojemników – doradziłam.

– O ile dobrze pamiętam, zaczyna się od zdania: „Oto co jest typowe dla kobiety w miłości”.

Znalazłam fragment, o który chodziło Sebastianowi, i bez przekonania zaczęłam czytać:

– Oto co jest szczególnie charakterystyczne dla kobiety w miłości: Kocha, nie troszcząc się o to, co jest dobre, a co złe. Nie próbuje bynajmniej zdobywać serca mężczyzny dla interesu. Kiedy mężczyzna się do niej zaleca, pierwszym jej odruchem jest odepchnąć go, nawet jeżeli go pragnie; lecz ulega ponawianym prośbom.*

– Czytaj dalej – powiedział Sebastian z nutą satysfakcji w głosie, siadając obok mnie.

– Mężczyzna, na odwrót, kiedy jest zakochany w kobiecie, panuje nad swoją namiętnością, powoduje się skrupułami lub rozsądkiem i chociaż nie może oderwać myśli od tej kobiety, to jednak przeciwstawia się uczuciu, nawet jeżeli ona stara się przyciągnąć go do siebie.*

Nie zamierzałam czytać dalej. To był odpowiedni, a właściwie ostatni moment, by wyważonym tonem zadać Sebastianowi pytanie, które od kilku minut kołatało mi w głowie:

– O co ci właściwie chodzi? Wiesz, jaki tytuł ma ten rozdział? Przeszkody w nawiązaniu stosunków z kobietą zamężną*.

– A gdybyśmy pominęli tytuł? – Wpatrywał się we mnie zmęczonymi, zielonoszarymi oczami. Przeczesał dłonią jasne włosy trzymane krótko comiesięcznymi wizytami u fryzjera i codzienną odrobiną lakieru; w końcu zdecydował się zdjąć z siebie niebieski sweter z trójkątnym dekoltem i został w białym podkoszulku.

Nie odpowiedziałam.

– Kiedy ją znalazłem na strychu, pomyślałem, że się z niej pośmiejemy. Ale w nocy nie mogłem zasnąć, przewracałem się z boku na bok, zastanawiałem się, co strzeliło mi do głowy, żeby zostać na noc u ludzi, którzy mnie spłodzili, i z jakiegoś powodu zamiast po telefon sięgnąłem po tę książkę i trafiłem na wywody, które przed chwilą przeczytałaś.

Czułam pod skórą, że niewiele dzieli nas od kłótni, która od jakiegoś czasu przemykała i gasła między słowami. Żar tlący się delikatnie na drugim planie.

– I co dokładnie to wszystko oznacza, twoim zdaniem? – zapytałam, zauważając, że mój głos lekko drży.

– Muszę chyba trochę sparafrazować ten tekst, żeby stał się bardziej jasny – odparł nerwowo, lekko podnosząc głos, po czym wyrwał mi książkę, jakby to była jego zabawka, którą bezprawnie wzięłam w swoje ręce. – Na przykład to: „Oto co jest szczególnie charakterystyczne dla kobiety w miłości: Kocha, nie troszcząc się o to, co jest dla niej dobre, a co złe”.

– Nawet nie widziałeś go na oczy – powiedziałam przez zaciśnięte zęby.

– Nie musiałem. Widzę ciebie. – Nagle w głosie Sebastiana pojawiła się nuta czułości.

– Nie masz pojęcia o związkach – przywołałam racjonalny argument, wypowiadając go ugodowym tonem; bo nie chodziło o wymierzenie policzka, tylko o to, żebym poczuła się lepiej.

– Nie praktykuję związków, to różnica, Maj. Zamiast robić głupotę za głupotą, wybierz wersję zdroworozsądkową, czyli bzykanie bez zobowiązań.

Naprawdę wierzył w to, co mówił. To było najgorsze. Sebastian Wysocki podjął próbę cofnięcia tego, co nieuchronnie się wydarzyło. Ile desperacji musiało w nim być, skoro odwołał się do tekstu sprzed dwóch tysięcy lat? Pewnie tylko dlatego nie pokłóciłam się z nim tamtego wieczoru. Rozeszliśmy się do swoich pokoi, a każde z nas być może myślało to samo: Igora Nowickiego nie da się tak po prostu cofnąć.

Trzy lata później1.

Wyjadając piankę z kawy, Inga mówi, że nazwa cappuccino pochodzi od koloru habitu kapucynów; nie ukrywa, że wyczytała to niedawno w Wikipedii, choć wolałaby znaleźć tę informację w zakurzonej książce cudem znalezionej w antykwariacie gdzieś w Rzymie.

– Nie znasz włoskiego – rzucam.

– I nigdy nie byłam w Rzymie. – Uśmiecha się. Skończyła z pianką. Zabiera się do picia. – Nigdy nie byłam w Rzymie, chociaż przelot kosztuje grosze.

Przede mną stoi pusty kubek po czarnej kawie. Obudziłam się, ale nadal czuję się tylko na wpół przytomna. Nie komentuję jej wyznania o stolicy Włoch. Każdy przecież gdzieś nie był.

Inga podnosi ze stolika tablet, przesuwa palcem po ekranie i lekko się krzywi. Zaczyna się właściwa część naszego spotkania, a ja słyszę jedynie głos Joplin: Don’t expect any answers, dear, for I know they don’t come with age, no no. Za dużo jej słucham, to dlatego nawet kiedy jej nie słucham, wciąż ją słyszę.

Inga Lewandowska właśnie porusza ustami, by przedstawić problem, który można zatytułować: Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Zwłaszcza apetyt Ingi, która chciałaby, by warsztaty Pisz i romansuj stały się bardziej dochodowe. Żeby finansowały nam coś więcej niż rachunki, czyli poczucie bezpieczeństwa.

Gdyby nie przeklęta Joplin, pomogłabym jej w myśleniu.

Take another little piece of my heart now, baby.

Oh yeah!

Inga dochodzi do wniosku, że pora zdywersyfikować działalność. I zaproponować zajęcia, które mogą zainteresować innych odbiorców niż kobiety chcące pójść w ślady E.L. James, zamieniając własne fantazje, przy odrobinie talentu, szczęścia i pracy, w dobrze skrojony romans.

– Musimy o tym poważnie pomyśleć.

Przytakuję.

– Pamiętasz o wywiadzie? – pyta.

Jak mogłabym zapomnieć? Inga nie pozwoliłaby mi na taki luksus. W nieskończoność mnie przekonywała, że rozmowa z dziennikarką z pewnością nie potrwa długo, nie na tyle długo w każdym razie, by mnie zmęczyć. I że z pewnością nie padną w jej trakcie inne pytania niż standardowe. Zwyczajne promocyjne sranie w banię.

Teraz Lewandowska powtarza te słowa. Bez pośpiechu.

– Potrafiłabyś to zrobić nawet przez sen – kończy. – Jutro o dziesiątej – dodaje, jakby zdążyła zwątpić, czy pamiętam.

– Dam z siebie wszystko. – Uśmiecham się.

– Ogranicz się do udzielania odpowiedzi. – Odwzajemnia uśmiech.

Rozchodzimy się, każda w swoją stronę. Jest połowa stycznia, a temperatura sięga dwunastu stopni Celsjusza, chmury właśnie odsłoniły słońce; wydaje się, że nawet tutaj, w centrum miasta, słychać godowy śpiew ptaków. Wiosenny dzień w samym środku zimy. Nie zapinam płaszcza, który zdobyłam nie bez nerwów na grudniowej wyprzedaży; czerwony szalik niedbale owijam wokół szyi. Wkładam do uszu słuchawki; teraz słyszę Joplin, bo jej słucham, co jest miłą odmianą, i energicznym krokiem kieruję się do samochodu, który zostawiłam zaparkowany niefortunnie w miejscu mogącym budzić wątpliwości straży miejskiej. Stać mnie na mandat, to dobra wiadomość. Choć po spędzeniu półtorej godziny z Ingą odnoszę wrażenie, że na nic mnie nie stać i wkrótce czeka mnie eksmisja. Ale jest też druga strona medalu: dzięki zapobiegliwości, ambicji, rozsądkowi i skłonności Ingi do zamartwiania się na zapas, mam czym opłacić rachunki i zatankować samochód. Większym problemem niż mandat jest to, by przekonać samą siebie, że życie naprawdę zmusiło mnie do wciśnięcia samochodu tam, gdzie nie powinnam go wciskać. Argumentów aż nadto: życie, czyli polityka cholernego miasta, brak parkingów, zakorkowane ulice, spotkanie, na które nie mogłam się spóźnić, ale i tak przekonywanie siebie potrwa.

A jeśli został odholowany? Ta niespodziewana, ostra myśl burzy mój względny spokój. Chcę ją wyciąć ze swojej głowy, zanim na dobre się tam rozgości. Mając trzydzieści lat, wiem już, że nie należę do osób, które szczególnie trudno wyprowadzić z równowagi. Tak jak wiem już też, że lepiej mi w kolorze granatowym niż musztardowym i że okazyjne kupowanie samochodu mści się szybciej, niż można by przypuszczać.

Nagle tuż przede mną wyłania się Tymon Rucki. Wyszedł z księgarni w towarzystwie wysokiego chłopaka z dredami na głowie; rozmawiają. Zwalniam, żeby zwiększyć dystans, choć bardziej naturalną reakcją byłoby zrównanie się z nimi i przywitanie. Rozmawiają, wymieniają spojrzenia, uśmiechy, dredy poruszają się niespokojnie. Dostrzegam tę nić porozumienia, tę cudowną, niebezpieczną, młodzieńczą nić porozumienia, i mam ochotę gwałtownie ją przeciąć. Ale by to zrobić, musiałabym przyspieszyć i się ujawnić, a i to nie gwarantuje niczego, bo ta cholerna nić jest tak wyraźna, że aż namacalna, zaczyna przypominać gruby sznurek, który ich obwiązał.

Zatrzymuję się. Pokonuje mnie złość. To duszący, nieznośny rodzaj gniewu. Pozwalam się oddalić Tymonowi. Nie robię nic. Poza rzuceniem w myślach kilkoma przekleństwami.

Przez chwilę przyglądam się wystawie sklepu sportowego. Upewniam się, że Rucki i jego towarzysz zniknęli z pola widzenia, i dopiero wtedy ruszam przed siebie.

Impuls zmusza mnie do wyłączenia Joplin i wybrania numeru Sebastiana. Mija pięć sygnałów, zanim słyszę jego głos.

– Przerwałaś mi supertransakcję – mówi. Zażartował, teraz czeka na moje słowa.

Po drugiej stronie linii słychać trzaśnięcie drzwi, Sebastian najwyraźniej wsiadł do samochodu. Co powiedzieć? Rzucić lekkim, niewinnym tonem: „Widziałam Tymona z jakimś wysokim chłopakiem z irytującymi dredami, kojarzysz go?”.

– Tak dzwonię, właściwie po nic.

– Rozczarowujesz mnie, Maj. Coraz więcej rzeczy robisz bez żadnego celu – mówi uszczypliwym tonem, a ja puszczam tę uwagę mimo uszu.

– Za godzinę wpadnę do domu – odzywa się po chwili ciszy. – Będziesz?

– Właśnie zmierzam na parking.

– Na parking czy do miejsca, gdzie zaparkowałaś samochód?

– Zabawne. – Nie mogę się nie uśmiechnąć, choć wraca do mnie widmo mandatu, tym razem mocno zagrzewając moje wnętrzności. To, że mam samochód, nie znaczy, że zawsze muszę ignorować komunikację miejską.

Włączam Joplin. Mrużę oczy, żałując, że nie mam przy sobie okularów przeciwsłonecznych.

Uwięziona przez czerwone światło zatrzymuję się w miejscu, gdzie główny trakt miasta skręca łukiem w kierunku rzeki. Światło wreszcie zmienia się na zielone. Chwilę później docieram do torów tramwajowych, a lista odtwarzania się kończy. Nagle zrobiło się cicho. Nie chodzi o to, że ze słuchawek nie wydobywa się już żaden dźwięk. To wokół jest dziwnie cicho, jak na tę porę, dziwnie cicho, jak na tę część miasta. Idę dalej, karcąc się w myślach za wrażenie, którego nie da się niczym wytłumaczyć, i już chcę wejść na jezdnię, gdy w pobliżu rozlega się ogłuszający sygnał karetki. Najpierw przejeżdża jedna, potem druga. Z innej ulicy wyjeżdża samochód policyjny, też na sygnale. Na horyzoncie pojawiają się trzy kolejne pojazdy: strażacki, policyjny i medyczny. Wszystkie jadą w jednym kierunku.

– Co się dzieje? – pyta mnie stojąca obok dziewczyna w bordowej czapce i słuchawkach w uszach.

– Pewnie wypadek – odpowiadam, mimo że podskórnie wiem, że to niemożliwe. Możliwe za to, że odpowiedź wyplułby w sekundę smartfon, mój lub dziewczyny w bordowej czapce, jednak żadna z nas po niego nie sięga.

– Stało się – słyszę za sobą głos starszego mężczyzny brzmiący patetycznie i mocno jak głos podekscytowanego kaznodziei.

Wiem, że mój telefon dzwoni i powinnam odebrać, wiem też, że powinnam ruszyć się z miejsca, bo światło zdążyło się zmienić na zielone, ale przez długą chwilę po prostu stoję, nie mogąc zrobić kroku w żadną stronę.

2.

Na siedzeniu leżą dwie zgniecione ulotki, które przed chwilą znalazłam za wycieraczką. Jedna reklamuje agencję towarzyską, druga skup aut na części. Patrzę na nie, zamiast wyjąć z torebki dzwoniący telefon. Kiedy komórka wreszcie milknie, biorę ją do ręki. Wydaje się ciężka, jakby napęczniała od nieodebranych połączeń i czekających na przeczytanie wiadomości.

Nie włączam przeglądarki internetowej. Chcę tylko odpalić silnik w samochodzie i wreszcie opuścić to przeklęte miejsce parkingowe. Słyszę czyjś oddech w pobliżu, wzdrygam się, oglądam za siebie, upewniając się, że jestem sama w samochodzie. I wtedy zdaję sobie wreszcie sprawę, że ten oddech, głośny i ciężki, należy do mnie.

Dzwonię do rodziców, upewniam się, że nic nikomu nie jest i pozwalam im się upewnić, że mi nic nie jest, dyszę, bo biegłam, pada słowo wybuch, pada pytanie: Jak mogłaś nie słyszeć?, pada nerwowa konkluzja: Musisz przestać słuchać tak głośno muzyki. Potem dzwonię do Sebastiana, który dwa razy powtarza: A nie mówiłem?; dzwonię też do Ingi, która informuje mnie, że od kwadransa stoi przed półką z szamponami i próbuje się na któryś zdecydować, a potem niespodziewanie przychodzi mi do głowy myśl, myśl przypominająca dreszcz: Może powinnam napisać do Igora?

Odkładam telefon na sąsiednie siedzenie, jakby nagle rozgrzał się do czerwoności, i mówię sobie stanowcze „Nie”. Bardzo stanowcze „Nie”.

Przekręcam kluczyk w stacyjce i cofam samochód. Wyjeżdżam niepewnie na główną ulicę, nabieram prędkości, ale chwilę później widzę przed sobą migające policyjne światła, więc zwalniam. Skręcam w prawo, żeby oddalić się od centrum miasta. Nie mogę uwierzyć, że jeszcze pół godziny temu siedziałam przy kawiarnianym stoliku i patrzyłam, jak Inga wyjada piankę z cappuccino.

3.

Ojciec zachrypniętym głosem zadaje mi dwa pytania, jedno po drugim:

– Jesteś już w domu? Odwołałaś warsztaty?

Jestem w domu od kilku minut. Kiedy weszłam do środka, otworzyłam na oścież okno w salonie, nie zdjęłam płaszcza, nerwowo przeszukiwałam szafkę z herbatami, chcąc znaleźć melisę, miałam szczęście: znalazłam ostatnią saszetkę i właśnie wtedy zadzwonił telefon.

– Nie zamierzam niczego odwoływać – mówię spokojnie, włączając czajnik. – Nie zamierzam wpadać w panikę – dodaję; te słowa wydają się idealnie pasować do zaistniałej sytuacji.

– Psychopaci burzą miasto, a wy latacie robić karierę! Czy ty w ogóle wiesz, co to wszystko może oznaczać?

– Muszę iść do pracy – ucinam.

– Myślisz, że banki są teraz bezpieczne? Wieżowiec zawsze jest najlepszym celem.

– Nie wiem, czy to prawda… – zaczynam, chcąc wyjaśnić, że większość zamachów terrorystycznych nie miała nic wspólnego ze szklanymi wysokimi biurowcami.

– Nie siedzisz w ich głowach – mówi ojciec kategorycznym tonem, a mnie na usta ciśnie się pytanie: A ty siedzisz?, ale wybieram milczenie. Milczenie zawsze jest rozsądniejszą opcją, to kolejna rzecz, którą już wiem z racji swojego wieku.

– Porozmawiaj o tym z Łucją – odzywam się cicho. To przydatna sztuczka: wystarczy mówić cicho, by inni pomyśleli, że mówi się spokojnie. Nie dodaję: To ona pracuje w wieżowcu, nie ja.

– Z nikim w tej rodzinie nie da się rozmawiać. – Słyszę ciężkie westchnienie. – Z nikim – powtarza mocniej ojciec. – Powinnaś zostać w domu.

– Nie mogę odwołać warsztatów – mówię. Niepotrzebnie. Bo niepotrzebnie daję ojcu szansę na powiedzenie:

– Oczywiście, że możesz. W tej sytuacji to jedyna rozsądna decyzja! – Przemawia do mnie z żarliwością kaznodziei.

Kończymy rozmowę bez jasnej puenty.

Potem zdejmuję płaszcz, siadam z kubkiem melisy na kanapie w burgundowym kolorze i kładę sobie na kolanach laptop. Sprawdzam pocztę w programie pocztowym, żeby nie korzystać z przeglądarki. Nie przychodzi mail od żadnej z uczestniczek warsztatów. Inga też nie dzwoni. Może jeszcze za wcześnie, by przekładać panikę na racjonalne działanie?

Nagle ogarnia mnie niepokój: właściwie dlaczego moje myśli nie są nerwowe? Dlaczego do tej pory nie sprawdziłam nawet, co się stało? Dlaczego nie obejrzałam jeszcze zdjęć, relacji, nie zapoznałam się z pierwszymi komentarzami? Dlaczego odmówiłam sobie wysłuchania tego, co mają do powiedzenia rozedrgani reporterzy telewizji informacyjnych? Wydarzyło się coś, co powinno się wydarzyć w innym zakątku Europy. A jednocześnie coś, na co próbowali nas przygotować eksperci od terroryzmu, z niezwykłym spokojem przepowiadając, że już dostatecznie długo żyliśmy w kraju, w którym możemy się nie obawiać chociaż tej jednej rzeczy.

Trzaśnięcie drzwi wyjściowych wyrywa mnie z zamyślenia.

– A nie mówiłem?! – woła z korytarza Sebastian. – Ja pierdolę, wyobrażasz sobie? – Wchodzi do salonu w kurtce. Po chwili wahania opada ciężko na kanapę i wzdycha. Widzę, że chce sięgnąć po pilota do telewizora leżącego na tanim, białym, ikeowskim stoliku kawowym, ale rezygnuje. – Z telewizji niczego się nie dowiesz – stwierdza i na szczęście na tym poprzestaje, bo nie mam siły słuchać klarownego wykładu o manipulacji i prawdzie.

– Skończyłeś na dziś? – pytam.

– Jeszcze muszę się pokręcić po okolicy. Ale ludzie dziś chyba nie będą mieli głowy do kupowania ziółek, jak myślisz? – Nagle parska śmiechem.

– Jeśli im wmówisz, że chronią przed atakiem terrorystycznym, to masz szansę zostać sprzedawcą roku.

– Jesteś zepsuta do szpiku kości, Maj. – Kręci głową, uśmiechając się. – W swojej branży też możesz zaliczyć skok.

– Niby jak?

– Kobitki staną się nerwowe i będą chciały nadrobić stracony czas.

Wracam do pracy. Otwieram plik z tekstem Anety Nowak, która skończyła warsztaty dwa tygodnie temu. Sprawdzam: do zredagowania zostało mi jeszcze pięćdziesiąt stron.

Sebastian w końcu zdejmuje kurtkę i rzuca ją na oparcie kanapy; w milczeniu sprawdza coś w telefonie. Czytam zdanie po zdaniu i nanoszę poprawki, głównie drobne, bo tekst jest zadziwiająco dobrze napisany. Nowak darowała sobie coś, czego przeważnie nie potrafią sobie darować inni: idiotyczne porównania, które wwiercają się w myśli i w pamięć tak bardzo, że fabuła schodzi na dalszy plan. Oczywiście treść pozostaje problemem, treść prawie zawsze jest problemem, ale w nią akurat nie mogę ingerować: jeśli bohaterka, zgięta wpół, jest bezlitośnie rżnięta od tyłu, widocznie tak ma być. Bo to nie jest zwykła erotyczna scena w powieści. Tylko na wpół ziszczona fantazja. A fantazji się nie modyfikuje.

– Kumpel Tymona był tam, kiedy to się stało – dobiega mnie stłumiony głos Sebastiana.

– Jaki kumpel? – odzywam się czujnie, zanim dociera do mnie, że powinnam zadać zupełnie inne pytanie. Odrywam wzrok od komputera i spoglądam na Sebastiana, który mruży oczy. A ja mam przed oczami wysokiego chłopaka z niespokojnymi dredami na głowie.

– Co za różnica? – pyta ze słabo skrywaną złością. Na szczęście nie czeka na odpowiedź. – Powiedział, że huk był ogłuszający. Na początku obserwował całą akcję. Część ludzi od razu się rozbiegła, ale niektórzy stali nieruchomo, jak on. Zadzwonił do rodziny i znajomych, potem zdecydował, że czas iść do domu, był spokojny i tak dalej. A później nie wiedział, jak to się stało, że zamiast pójść na parking, poszedł na pogotowie. Prawdopodobnie pytał ludzi o drogę, bo nie miał pojęcia, gdzie w pobliżu jest ostry dyżur. Był cholernie zdziwiony, kiedy złapał jakąś lekarkę czy pielęgniarkę za rękaw i poprosił o pomoc.

– Skąd Tymon o tym wszystkim wie? – Znowu to samo, znowu zadaję niewłaściwe pytanie. Sebastian niespokojnie porusza się na kanapie. Przeczesuje palcami włosy, niszcząc w ten sposób idealną linię przedziałka.

– Tamten po niego zadzwonił, więc pojechał do szpitala. Zastał go na jakiejś leżance – mówi ostrym, poirytowanym tonem. – Zaaplikowali mu środek uspokajający. Może my też tak skończymy, tylko to coś jeszcze w nas nie pieprznęło? Spójrz na siebie, poprawiasz ten gówniany tekst w skupieniu, zaraz pojedziesz na warsztaty i pewnie świetnie wypadniesz w roli idealnej, błyskotliwej prowadzącej…

– Należę do osób, które panikują tylko bez powodu – odpowiadam niewzruszona.

– Należysz do osób, które panikują głównie bez powodu. – Sebastian uśmiecha się kpiąco.

– I kto to mówi?

– Komu się nie chce chwycić za łopatę, ten się nie dokopie.

Ignoruję jego słowa; moment, kiedy Sebastian zaczyna rzucać takimi sentencjami, nigdy nie zapowiada nic dobrego. Wstaje i podchodzi do kuchennego blatu, podnosi napoczętą butelkę wody. Bierze ją ze sobą i wychodzi.

– Dobra, lecę sfinalizować dzień – oznajmia już z korytarza. Po chwili słychać trzaśnięcie drzwi.

4.

Siedzą przede mną, tak jak zawsze. Dokładnie, tak jak zawsze. Na miękkich matach rozłożonych na podłodze. Osiem kobiet w różnym wieku, z notatnikami, notebookami, laptopami. Przyszły wszystkie i nie sprawiają wrażenia, jakby wydarzyło się dzisiaj coś niezwykłego, coś, co może zmienić bieg historii. Wyglądają jak wzorowe uczennice żądne nowej wiedzy. Bardzo chcą napisać romans, najwyraźniej chcą tego bardziej, niż przejmują się wybuchem bomby w centrum miasta.

Waham się, czy nie nawiązać do wydarzeń sprzed kilku godzin. Ale jak to zrobić, żeby nie zamienić się przy tym w filmowego prezydenta Stanów Zjednoczonych? Jak to w ogóle zrobić? Im dłużej patrzę na zgromadzone przede mną kobiety, tym mniej wiem, co takiego mogłabym powiedzieć. I po co. Bo po co bierze się udział w warsztatach o nazwie Pisz i romansuj, jeśli nie po to, by uciec przed rzeczywistością?

– Dzisiaj zajmiemy się scenami erotycznymi – oznajmiam w końcu. Studia telewizyjne pewnie zaszły parą od komentarzy wydobywających się z ust podnieconych gości, reporterzy ocierają pojedyncze łzy, zwykli ludzie rozpoczęli rytuały serdeczności typowe dla wyjątkowo dramatycznych sytuacji, a ja zamierzam dzielić się wiedzą na temat opisywania seksu w powieści. Przechodzi mi przez myśl, że jednak powinnam była odwołać warsztaty i zostać w domu. Ale co bym wtedy zyskała? Z dysonansem można pracować.

Jak zawsze siedzę po turecku i jak zawsze jest mi niewygodnie. Za każdym razem zastanawiam się, czy tylko ja męczę się w tej pozycji, jedynej, która wydaje się elegancka, gdy trzeba pracować na podłodze. Inga uznała, że krzesła i stoły nie wchodzą w grę, bo kojarzą się z oficjalnym, sztampowym dokształcaniem, a te warsztaty nigdy nie miały być typowym kursem pisania. Pisanie jest tutaj tylko narzędziem. To dlatego w tle zawsze leci muzyka, jak na zajęciach z jogi albo w trakcie masażu relaksacyjnego. Dzisiaj pomrukuje po francusku Carla Bruni, bezpieczny wybór jak na czas pracy nad scenami seksu; przez półtorej godziny nikogo też raczej nie zdąży zirytować.

Kobiety uśmiechają się trochę nerwowo, ale aprobata wyraźnie maluje się na ich twarzach, połyskuje w ich spojrzeniach.

– Romans potrzebuje takich scen, to oczywiste – mówię do nich łagodnie, chcąc zgasić ich niepokój. – Ile ich będzie i jak szczegółowo zostaną opisane, to są pytania, które każda z was musi sobie zadać.

Proszę, by pomyślały o swoich postaciach i spróbowały określić, jaki seks mają uprawiać. Proszę, by zanotowały wszystkie refleksje, pomysły, skojarzenia. Jednak zanim zabierają się do pisania, Alina Lech nieśmiało pyta, co to właściwie znaczy: „jaki seks”.

– Ludzie uprawiają różne rodzaje seksu – tłumaczę z tą samą łagodnością. – Czuły, szybki, brutalny, niechlujny, powolny, namiętny, taki, w którym istotne są konkretne pozycje, ułożenie ciała, i taki, w którym nie ma to żadnego znaczenia.

– W takim razie tylko mi się wydawało, że nie zrozumiałam – mówi Alina i zabiera się do pracy.

Inga zagląda do sali, wita się po cichu z uczestniczkami i machnięciem ręki wywołuje mnie na korytarz.

Na zewnątrz kręci się sporo osób, głównie licealistów i studentów. Inga czuje się w tym schludnym, doskonale zlokalizowanym, prywatnym ośrodku kultury jak u siebie; aż tak długo negocjowała z jego dyrektorem warunki umowy.

– Mamy problem – mówi szybko, ściszonym głosem. – Przed chwilą zgłosiło się dziesięć chętnych babek. Musimy otworzyć nową grupę. Albo dwie. Zaraz pójdę do Błaszczyka pozawracać mu głowę. Dobra wiadomość jest taka, że część z nich żyje poza kieratem i odpowiadałyby im wczesne godziny, typu piętnasta… – Inga milknie. Nerwowo spogląda na telefon, który zaciska w dłoni. – Czemu nic nie mówisz? Jak tak dalej pójdzie, nie będziesz musiała brać żadnych debilnych fuch i redagować byle czego.

– To przejściowe.

– Jasne, że tak – przytakuje żywiołowo Inga. – Wiem, że w końcu coś napiszesz i wrócisz z hukiem, ale na razie…

– Mam na myśli zainteresowanie warsztatami – wyjaśniam, wchodząc jej w słowo. – Ludzi obleciał strach, więc próbują coś zrobić ze swoim życiem…

– Może.

Wyczuwam w jej głosie niepokój.

– Ciebie też wzięło? – pyta po chwili.

– Nie – zaprzeczam, może trochę zbyt gwałtownie, ale Inga zachowuje się, jakby nie usłyszała mojej odpowiedzi. Sprawdza coś w telefonie. Wydaje się wyłączona.

– Czyli mogę dogrywać terminy kolejnych grup? – odzywa się, nie podnosząc wzroku.

– Tak.

– Pamiętasz, że jutro masz wywiad?

– Pamiętam – odpowiadam.

Inga odchodzi. A ja jeszcze przez chwilę stoję przed salą, myśląc, że powinnam być zadowolona. Ale czy rzeczywiście jestem? Patrzę na oddalającą się sylwetkę Lewandowskiej. Niecały metr sześćdziesiąt wzrostu, drobna budowa, a jednak szpilki i wojownicza, niespokojna natura, którą w razie potrzeby udaje się jej z łatwością zamknąć w eleganckie ramy profesjonalizmu, robią z niej dziewczynę, przed którą otwierają się każde drzwi.

Tak jak otworzyły się trzy lata temu, gdy wpadła na pomysł warsztatów Pisz i romansuj. Właśnie zaczynali myśleć z Arkiem o dziecku, więc Inga chciała mieć pracę, którą będzie w stanie wykonywać w ciąży i po porodzie. Ja z kolei pracy nie miałam, więc było to dla nas obu idealne rozwiązanie.

Wracam do sali. Trzy kobiety głośno wymieniają uwagi o ocieplanych kaloszach, które mają się pojawić w przyszłym tygodniu w Lidlu, pozostałe zachowują się znacznie ciszej, więc nie jestem w stanie wyłapać tematu rozmowy. Lubię, kiedy na warsztatach robi się gwarno, a zdarza się to często, nie tylko z powodu nowinek wyprzedażowych. Głośne, zażarte dyskusje wybuchają nagle, niespodziewanie i toczą się nawet wokół tak pozornie nieistotnych kwestii, jak wybór imienia i nazwiska bohatera.

– Porozmawiajmy o seksie – mówię z uśmiechem, który mnie samej wydaje się sztuczny, i w tej samej chwili słyszę w głowie takty dawno zapomnianej przez świat piosenki Salt’N’Pepy, której nigdy nie lubiłam.

– Zastanawiam się, czy w ogóle można jeszcze zaproponować coś oryginalnego. – Patrycja, czterdziestolatka w zbyt mocnym makijażu, z obrączką na właściwym palcu, leży na macie na brzuchu, z nogami zadartymi do góry. Już na pierwszym spotkaniu zabierała głos częściej niż pozostałe uczestniczki. – To znaczy, sama nie wiem, tyle tego było, każda z nas na pewno chciałaby stworzyć coś nowego, świeżego, a wydaje się, że wszystko już było…

– Z pewnością nie wymyślisz nowej pozycji seksualnej – odzywam się. – Ale sposób, w jaki opiszesz to, co znane, może być świeży. Pierwszy raz, i mówię tutaj o pisarskim pierwszym razie, nie musi dać spektakularnych efektów. Może być po prostu bazą, materiałem, z którego weźmiecie wiedzę o swoich mocnych stronach. Najlepiej rozmawia się na konkretnych przykładach, więc może ktoś odważy się coś zaproponować?

Zwykle trzeba czekać co najmniej długą chwilę na odzew. Nie tym razem.

– Tak. Ja.

W ułamku sekundy spojrzenia wszystkich kobiet zawisają na szczupłej dziewczynie, znacznie młodszej od pozostałych uczestniczek. Sara Biały lekko kuli ramiona, jakby czuła ich ciężar. Od pierwszego spotkania wydaje się osobą przesadnie, nienaturalnie cichą. Nie tyle zamkniętą w sobie, co tajemniczą.

Sara zaczyna od szczegółowego przedstawienia zarysu fabuły i charakterystyki postaci, choć kobiety biorące udział w warsztatach zwykle zazdrośnie strzegą swoich pomysłów; gdy nie ma potrzeby, nie przypominają innym, co wymyśliły, czytają na głos dokładnie tyle tekstu, o ile je proszę, jak gdyby cały czas toczyła się w tej sali gra o najwyższą stawkę. Nie zawsze tak było, nie zawsze trwał ten niepozorny, dyskretny wyścig szczurów. Wszystko zaczęło się ponad pół roku temu. Wtedy ukazała się powieść Niny Różyckiej Nie mów szeptem. Romans, który dostał się na rynek przez klasyczne wydawnictwo, a nie przez self-publishing. Romans, który powstał na moich warsztatach.

– Sądzę, że… – Sara urywa, wygląda, jakby się zamyśliła. – Mój plan jest taki, że najpierw opiszę bardzo drobiazgowo scenę, a potem przyjrzę się jej i zacznę wycinać kolejne fragmenty. Możliwe, że na wyrywki, i zobaczę, jaki jest efekt. – Milknie, znowu wydaje się zamyślona.

Oceniam, że to doskonała metoda, zwłaszcza dla osób, dla których pisanie na razie równa się stąpaniu po bardzo niepewnym gruncie. Jednak jeszcze nie mówię tego na głos. Coś mnie powstrzymuje. Sara nagle przestaje sprawiać wrażenie osoby, która przeciska się przez gąszcz własnych myśli. Osuwa się na ziemię, uderzając głową o podłogę.

Na chwilę w sali zalega straszna cisza. Przerywa ją Patrycja, gwałtownie podnosząc się z maty, a mnie przechodzi przez głowę idiotyczna myśl: Słusznie uważałam Patrycję za osobę z doskonałym refleksem.

5.

–Po kogo mam zadzwonić? – powtarzam, pochylając się nad Sarą, która odzyskała przytomność. – Pogotowie i tak zaraz tutaj będzie, ale trzeba kogoś zawiadomić, rozumiesz mnie?

– Podaj mi telefon.

Czuję niewielką ulgę. Nerwowo przeszukuję jej wielką torbę i wyławiam z niej olbrzymiego smartfona. Albo tablet, który jest też telefonem. Cokolwiek to jest, sprawia, że nagle czuję się stara. Podaję urządzenie Sarze, a ona, nie podnosząc się z pozycji leżącej, wybiera jakiś numer.

– Musisz po mnie przyjechać. – Kiedy Sara podaje adres, dociera do mnie, że pomyliła numer budynku, więc gwałtownie wyrywam jej telefon i nie czekając, aż ktoś odezwie się po drugiej stronie linii, prostuję błąd.

– Jesteśmy na pierwszym piętrze, w sali siedem – dodaję, pospiesznie wyrzucając z siebie słowa. – Sara zemdlała, czekamy na pogotowie, proszę się pospieszyć.

Kilka minut później w drzwiach sali numer siedem stajesz ty. Ze spojrzeniem, które wydaje się równie ciemne jak twoja kurtka.

– Co się stało? – pytasz cicho. Podchodzisz do Sary, która siedzi skulona na macie, ściskając w dłoni małą butelkę wody mineralnej. Przykucasz obok niej. – Co się stało, do cholery? – Tym razem podnosisz głos.

– Nic mi nie jest.

– Nic ci nie jest? – powtarzasz za nią i się podnosisz. Wodzisz wzrokiem po pomieszczeniu, jakbyś czegoś szukał. Z twojego wyrazu twarzy wyczytuję, że prawdopodobnie szukasz winnego. Zatrzymujesz spojrzenie na dumie Ingi: plakacie reklamującym warsztaty umiejscowionym na stojaku w rogu sali. – Co to ma być? Co to za pieprzone warsztaty?

Uderza we mnie fala nieprzyjemnego gorąca. Chciałabym się za kimś schować, zniknąć, udawać, że to pytanie-oskarżenie wcale nie jest skierowane do mnie, bo to nie ja prowadzę warsztaty i to nie ja jestem odpowiedzialna za wszystko, co dzieje się w tej sali.

Być może, kiedy jednego dnia wybucha bomba w twoim mieście i młoda dziewczyna niespodziewanie mdleje na twoich zajęciach, masz prawo stracić na chwilę głowę, tak sobie mówię.

– Może porozmawiamy na zewnątrz? – proponuję, zdobywając się na profesjonalnie brzmiącą łagodność.

Właściwie nie spodziewam się, że ulegniesz mojej prośbie i od razu pójdziesz za mną bez słowa. Wydajesz się zbyt rozzłoszczony. Ale tak właśnie się dzieje.

Kiedy już na korytarzu staję z tobą twarzą w twarz, przez chwilę mam wrażenie, że brakuje mi powietrza. Szukam ręką ściany, niedorzeczne posunięcie, ale działa; czuję się teraz nieco pewniej. Zduszam odruch paniki, zduszam głupią myśl, że tym razem naprawdę mam do niej powód. Liczę na to, że moja twarz należy teraz do osoby, która jest ponad takie zdarzenia losowe jak czyjeś omdlenie. Która wie, że dwudziestokilkuletnie dziewczyny często mdleją, bo czasami za mało jedzą albo za mało piją, albo za mało czasu poświęcają na sen i tak dalej. Wcale nie tak dawno byłam przecież dwudziestokilkuletnią dziewczyną i miałam wtedy dwudziestokilkuletnie koleżanki, i każda z nich mogłaby potwierdzić, że tak to właśnie wygląda w tym wieku.

– Sara zasłabła nagle – mówię. – Nigdy nie skarżyła się na żadne dolegliwości.

Pocierasz dłonią czoło, a potem wsuwasz ją do kieszeni krótkiej kurtki. Mimowolnie przyglądam się twojemu ubraniu: zauważam skórzany brązowy pasek między szlufkami spranych dżinsów, czarny sweter.

– Sara bardzo niewiele wie o życiu. – Twój głos brzmi matowo, nieprzyjemnie rzeczowo, jak gdybyś stwierdzał oczywisty fakt. Ale oczywiste fakty mają to do siebie, że rzadko są prawdziwe.

Wpatruję się w twoją twarz. Tylko członek rodziny może wypowiedzieć na głos tego typu sąd, zwłaszcza publicznie. Starszy brat – oceniam w myślach. I od razu wzbiera we mnie gniew, absolutnie nieadekwatny do sytuacji, niestosowny: znajduję się przecież w miejscu pracy.

– Pisz i romansuj? – pytasz cicho wyraźnie oskarżycielskim, sarkastycznym tonem. – Co wy tutaj właściwie robicie? Co te kobiety… – Urywasz. Być może zorientowałeś się, że za chwilę możesz powiedzieć za dużo. Być może.

Udaje mi się powstrzymać od składania ci obszernych wyjaśnień.

– Kiedy Sara poczuje się lepiej, na pewno panu opowie – ucinam temat. – Albo i nie – dodaję, ulegając impulsowi.

Patrzysz na mnie zaskoczony, zbity z tropu. W końcu twoje usta wyginają się w krzywym, nieprzyjemnym uśmiechu.

– Nie pytałem z ciekawości, jeśli pani się nie zorientowała – rzucasz oschle i ruszasz z powrotem do sali.

Profesjonalizm, przede wszystkim profesjonalizm, powtarzam sobie w myślach, gdy przekraczam próg sali, w której od prawie trzech lat prowadzę warsztaty, a która teraz nagle dzięki tobie wydaje mi się obcym miejscem.

Miejscem, gdzie ktoś mdleje, ktoś inny głośno szydzi z mojej pracy, ktoś z pogotowia o niezbyt miłym usposobieniu przygląda się Sarze podejrzliwie i zadaje jej jakieś pytania, ostatecznie decydując, że powinna po prostu zrobić standardowe badania krwi.

Kiedy w końcu paramedycy, Sara i ty opuszczacie salę, zostaje niecałe pół godziny do końca zajęć. Nie wyobrażam sobie, jak mam teraz usiąść po turecku na macie i kontynuować temat pisania scen erotycznych. Przed oczami staje mi obraz Sary bezwładnie upadającej na podłogę i ciebie, mężczyzny, który po nią przyszedł.

A jednak już po chwili siedzę wyprostowana i mówię do zgromadzonych w sali kobiet. Widzę napięcie rysujące się na ich twarzach i sama czuję je aż w kościach. Ale brnę dalej. I w końcu wszystko wraca do normy. Rozgadują się. Patrycja stwierdza, że to, co się przed chwilą wydarzyło, jest świetnym materiałem na wątek romantyczny. Albo nawet sensacyjny. Przerzucają się pomysłami, parskają śmiechem. Alina skrupulatnie wszystko notuje.

Patrzę na nie i myślę, że naprawdę szkoda byłoby zmarnować to spontaniczne twórcze ożywienie. Zwłaszcza w taki dzień.

6.

–Maj, nie zostało zbyt wiele! Narzuciliśmy sobie imponujące tempo.

Rozbawiony głos Sebastiana dobiega mnie jeszcze w przedpokoju. Zdejmuję płaszcz, zrzucam z nóg kozaki.

– Wystarczy mi kieliszek i idę spać – mówię.

– Wiesz, co teraz znika ze sklepów? – woła Sebastian i nie czekając na moją odpowiedź, krzyczy: – Wódka i mąka!

Odkładam torbę i mimowolnie kieruję wzrok na lustro zawieszone w korytarzu. Kiedy zderzam się z własnym zmęczonym spojrzeniem, odwracam wzrok i idę do salonu.

Sebastian i Tymon siedzą na kanapie i oglądają kanał informacyjny. Na stoliku panuje bałagan, obok dwóch pustych talerzy stoją szklanki i prawie pusta butelka bourbona.

– Cześć – rzuca Tymon, nie patrząc na mnie.

Odpowiadam mu w ten sam sposób.

– Ostatni łyk dla naszej damy! – Sebastian sięga po pustą szklankę i wlewa do niej resztkę alkoholu.

– Bardzo hojnie z waszej strony – mówię. Przekładam zalegający na fotelu laptop Sebastiana i siadam. W telewizji blondwłosy mężczyzna z mikrofonem w dłoni z przejęciem wyrzuca z siebie jakieś słowa, lekko się kołysząc do przodu i do tyłu. Teraz już wiem, że wybuch nastąpił w przejściu podziemnym. Częściowo zapadnięty chodnik wygląda jednak niewinnie.

– Z kim masz ten wywiad? – odzywa się Sebastian, przypominając mi o czymś, o czym zdążyłam zapomnieć. Pamięta. Zrobiłoby mi się miło z tego powodu, gdyby nie powód, dla którego Sebastian zadał pytanie.

– Wywiad jest ze mną – oznajmiam, akcentując każde słowo, a potem wypijam do dna zawartość szklanki.

– Dobrze, kto będzie go przeprowadzał? – Sebastian niemal nie okazuje zniecierpliwienia moim oporem.

– Nie pamiętam nazwiska.

– Daj spokój. – Tymon klepie go po ramieniu. Sebastian obraca się do niego i uśmiecha się, a mój żołądek się zaciska.

– Nie powstrzymuj go – mówię z uśmiechem, na który ciężko mi się zdobyć. – Niech mnie ostrzeże.

– Kiedyś przyznacie mi rację – stwierdza Sebastian tonem urażonego nastolatka.

– Na pewno. – Tymon posyła mu na wpół przytomny uśmiech.

– Myślałem, że coś do was dotrze po dzisiejszym.

– Może zrozumiem jutro po wywiadzie. – Podnoszę się z fotela. – Przejdę się do sklepu.

Czuję, że zgromadziła się we mnie energia, której powinnam się pozbyć. Znów wyświetlają mi się przed oczami sceny z warsztatów. Atakują mnie nieznośne, gryzące myśli. A Sebastian działa mi coraz bardziej na nerwy. Jeszcze tylko brakuje, żeby zakrzyknął ulubionym cytatem: To, że masz manię prześladowczą, nie znaczy, że cię nie śledzą!

Chciałabym mu teraz rzucić w twarz, nie pierwszy raz, że zajmuje się dopatrywaniem się czegoś tam, gdzie nic nie ma, a nie widzi oczywistości. Ale powstrzymuję się, też nie pierwszy raz.

– Po co? – pyta czujnie.

– Po wino. Mówiłeś, że wypiliście wszystko.

– Maj, czyś ty się z choinki urwała? – Podrywa się z kanapy. – W tym domu nigdy nie zabraknie alkoholu.

– Będziesz pić na pusty żołądek? – zwraca się do mnie Tymon obojętnym tonem, gdy Sebastian kręci się przy aneksie kuchennym.

– Nie czuję, jakby był pusty – mówię, patrząc, jak Sebastian mocuje się z korkociągiem.

– Robisz sobie kuku.

– Nie ja się dzisiaj upiłam – zauważam poirytowana. Poirytowana tym bardziej, że Tymon ma rację.

Sebastian wręcza mi kieliszek napełniony czerwonym winem i zajmuje miejsce obok Tymona. Nikt się nie odzywa. Na ekranie telewizora przy akompaniamencie podniosłego motywu muzycznego pojawiają się slajdy przedstawiające krajobraz po wybuchu bomby.

– Chodźmy spać – odzywa się Tymon, zwracając się do Sebastiana.

– Dobra.

Chwilę później zostaję w pokoju sama z opróżnionym do połowy kieliszkiem i butelką, która stoi na blacie z lekko wciśniętym korkiem. Sebastian nie uznaje teorii mówiącej, że wino powinno przed podaniem pooddychać. Ja z kolei, jak pewnie większość ludzi, traktuję tę teorię bardzo lekko.

Patrzę w ekran telewizora. Lecą powtórki z blondwłosym reporterem; wydaje się, że ludzie ustawiali się w kolejce, by powiedzieć coś do kamery. O dymie. O huku. O armagedonie, który wydarzył się na ich oczach. O tym, że to dopiero początek. Nikt nie może dokończyć swojej opowieści, bo reporter podsuwa mikrofon następnej osobie, która z przejęciem i tym większym pośpiechem wypluwa z siebie słowa. Nie wszystko da się zrozumieć. Czasami słowa się zlepiają i powstaje papka. Ale kiedy wysoki starszy mężczyzna o nienagannej dykcji mówi: „Świadkowie wiedzieli, że to się stanie wcześniej czy później”, i odchodzi, nawet blondwłosy reporter milknie z wrażenia. Dopiero po chwili wraca do nerwowej paplaniny. Są też tacy, którzy tylko kiwają głową i oddalają się, jak gdyby nie rozumieli, że ktoś przystawił im do twarzy mikrofon.

A potem pojawiają się zdjęcia oszołomionych rannych ludzi zabieranych na noszach. I dwóch ciał w czarnych workach.

Dolewam sobie wina, choć wiem, że powinnam pójść spać.

7.

Wracają do mnie obrazy, które przez dwie godziny oglądałam wczorajszego wieczoru.

Dopiero po wyłączeniu telewizora dotarło do mnie, że świat się zmienił. Że to się zdarzyło naprawdę. Że inni tkwią po uszy w tym dramacie relacjonowanym na cały świat, nerwowo śledzą doniesienia mediów, gromadzą zapasy, obmyślają plany awaryjne, oglądają się za siebie, ostrożniej stawiają kroki, jak gdyby stan wyjątkowy trwał od dawna, a nie od wczoraj. A ja, Helena Maj, prowadzę samochód, zmierzając na wywiad, który odbębnię przy dobrej kawie, potem gdzieś się zaszyję, żeby zrecenzować kilka tekstów, potem poprowadzę warsztaty, potem po krótkiej przerwie siądę przed kolejną grupą kobiet, które chcą pisać romanse, a potem wrócę do domu… Pozostanę wierna stałemu, zwyczajnemu rytmowi.

Dojeżdżam już do centrum miasta, gdy uświadamiam sobie, że jednak nie udało mi się zabić lekkiego kaca kubkiem mocnej kawy i letnim prysznicem. Spałam dwie godziny. Przez resztę czasu przewracałam się z boku na bok, czując wyrzuty sumienia, że wypiłam trzy czwarte butelki wina. Zrobiłam to w przeddzień wywiadu, co oznacza, że zachowałam się jak niezbyt rozgarnięta nastolatka. Ale trudno, nie płacze się nad rozlanym mlekiem. Rano rozmawiałam z mamą; wydawało mi się, że mówi bardzo cicho, ale być może było to tylko złudzenie, być może byłam zbyt zmęczona, by ją słyszeć. Ale jedno wiem na pewno: jej głos był wyraźnie zabarwiony paniką, gdy zapraszała mnie w sobotę na obiad. Potem zadzwoniła Łucja, skarżąc się, że jej miejsce pracy zostało okrzyknięte przez rodziców drugim celem terrorystów: nie dość, że wieżowiec, to jeszcze bank. I teraz, gdy siedzi w swoim boksie, nie może się skupić na dokumentach, które powinna przeanalizować. Na szczęście miałam dla niej pocieszenie: wysokie budynki bardzo rzadko są celem zamachowców. Potem Łucja przypomniała sobie, dlaczego tak naprawdę wybrała mój numer: zadzwoniła, żeby zaprosić mnie na kolację, która miała nastąpić po sobotnim obiedzie u rodziców. Była to dziwna propozycja, ale obie zgodnie przemilczałyśmy ten fakt. Stwierdziłam jedynie, że raczej nie będę głodna, a Łucja się roześmiała. Widocznie hasło „kolacja” padło jedynie dlatego, że wypadało coś takiego zaproponować; dorośli ludzie, nawet jeśli są rodzeństwem, powinni trzymać się konwenansów.

Mijam kilka wozów transmisyjnych polskich i zagranicznych stacji informacyjnych. Pojazdy policyjne stoją przy każdym skrzyżowaniu, aż do tego, które zostało wyłączone z ruchu. Muszę skręcić. Kawałek dalej bez problemu znajduję miejsce do zaparkowania. Dopiero wtedy zaczynam się czuć nieswojo. Wyjechałam wcześniej, zostawiając sobie spory zapas czasu na rozpaczliwe krążenie wokół centrum w poszukiwaniu szczeliny na swój samochód. A zamiast tego wjechałam w jedno z dwóch wygodnie szerokich miejsc i zgasiłam silnik. Do dziesiątej, godziny, gdy mam się spotkać w Starbucksie z dziennikarką lokalnego portalu informacyjnego, którego nazwy nie jestem w stanie zapamiętać, zostało pół godziny. Sprawdzam telefon; odczytuję esemesa od Ingi, który przyszedł dwie minuty temu: Nie zapomnij pochwalić uczestniczek! Ostatnia dobra rada przed wywiadem.

Idę w kierunku kawiarni, postanawiając, że nie będę nigdzie zbaczać. Zamówię kawę, wyciszę się, ułożę w głowie słowa pochwalne pod adresem kobiet, które wybrały moje warsztaty, a jeśli starczy czasu, przejrzę coś w Internecie, choć nie jest to moje ulubione zajęcie: nigdy nie wiem, na jaką stronę powinnam wejść, by pozbyć się dokuczliwego głosu z tyłu głowy, szepczącego uparcie: Znajdź coś lepszego.

Nagle dociera do mnie, że idę za szybko poganiana przez własne myśli. Zwalniam. Sprawdzam komórkę, jakby kierował mną szósty zmysł. Inga przysłała kolejną wiadomość: Powiedz, że zainteresowanie jest coraz większe! Czasami zastanawiam się, dlaczego Inga nie może robić tego za mnie. Ona zawsze wie, co powiedzieć. Poza tym jej w mówieniu z sensem nie przeszkadza nawet kac. Jest w jakimś sensie idealna, ponadludzka i potrafi sobie zrobić perfekcyjny makijaż. Chowam telefon do kieszeni płaszcza i podnoszę wzrok.

Zauważam go od razu. Wyróżnia się wśród ludzi zmierzających w przeciwnym kierunku.

Mężczyzna z jasnymi, lekko kręconymi włosami, mężczyzna z nieprzyzwoicie młodzieńczym wyrazem twarzy, mężczyzna stawiający kroki z godną pozazdroszczenia miękkością. Pomyliłam się, myślę, czując, że serce zaczyna bić mi szybciej, w przerażający sposób. Pomyliłam się, mówię sobie po raz drugi, już wiedząc, że to raczej rodzaj zaklęcia niż stwierdzenie faktu.

– Hela. – Igor Nowicki uśmiecha się nieznacznie, wypowiadając moje imię. Zatrzymuje się i delikatnie odciąga mnie ze środka chodnika na bok, żebyśmy nie przeszkadzali przechodniom. Zanim zdążę zaprotestować, puszcza moją rękę, więc nic nie mówię.

Nawet sposób, w jaki zdrabnia twoje imię… i ta fryzura… Słyszę zdegustowany głos Sebastiana tak wyraźnie, jak gdyby stał tuż obok mnie.

– Spieszę się – mówię bez przekonania. Pech polega na tym, że przy Igorze nie potrafię kłamać. Spogląda mi prosto w oczy.

– Jesteś zdenerwowana… – rzuca zwięzłą i trafną diagnozę.

– Za chwilę będę odpytywana dla lokalnego portalu… – tłumaczę. Akurat to kłamstwo, tak bardzo splecione z prawdą, ma szansę prześlizgnąć się niezauważone.

– Wywiad… – Wypowiada to słowo w taki sposób, że przechodzą mnie dreszcze. Jakby chodziło o zdobycie ośmiotysięcznika. – Gromadzisz zapasy jak reszta? – Uśmiecha się.

– Chyba jeszcze do mnie nie dotarło… – mówię i też się uśmiecham. Wygląda na to, że oboje się rozluźniliśmy. Wkroczyliśmy na znajome terytorium. – Ale może w drodze powrotnej kupię kilka kilogramów mąki i parę butelek wina.

– Widzę, że niewiele wiesz o przetrwaniu.

Ten żart niespodziewanie mnie otrzeźwia.

– Przetrwałam ciebie – stwierdzam sucho.

Odwraca ode mnie spojrzenie, opuszcza głowę, patrzy w ziemię. Żałuję, że ten wyrzut wydostał się na światło dzienne. Że obnażyłam się ze złością, której nie powinnam czuć od dawna. Gdy czasami myślę, że chciałabym być bardziej spontaniczna, nie o taką spontaniczność mi przecież chodzi.

Z ulgą przyjmuję fakt, że Igor już po chwili znowu spogląda na mnie jak na dobrą znajomą.

– Duża dawka szczerości, jak na tak wczesną godzinę – komentuje z lekkim uśmiechem.

– Ale przynajmniej nie powiedziałam nic zaskakującego.

Zaczyna się śmiać. Widok rozbawionego Igora Nowickiego sprawia, że czuję, jak drga we mnie coś niepokojąco znajomego. Niechętnie oceniam, że czas na ewakuację. Pospiesznie się żegnam, przypominając o wywiadzie, i przesadnie szybkim krokiem ruszam w kierunku Starbucksa.

Bez wątpienia uciekam.

 

Kiedy chwilę później, siedząc przy oknie, pociągam łyk zbyt gorącego cappuccino, wciąż jest kilka minut do dziesiątej. Myśli o Igorze wracają do mnie, mimo że za każdym razem odpycham je dobrze wyćwiczoną metodą. Próbuję wyłapywać strzępy rozmowy prowadzonej przy najbliższym zajętym stoliku. Docierają do mnie jedynie niewyraźne pomruki, ale jestem w stanie zrozumieć, że dziewczyna i chłopak wyglądający jak studenci wymieniają się spostrzeżeniami na temat wybuchu. Ich oczy, jakby nienaturalnie szeroko otwarte, mówią same za siebie.

Niektórzy naprawdę się boją. A ja jedynie uciekam przed myślami o Igorze Nowickim.

Do kawiarni wchodzi młoda kobieta w puchowym płaszczu i kozakach na obcasach; staje przy ladzie, by głośno i z nieadekwatnym podekscytowaniem złożyć zamówienie: café americano, i po chwili rzucić w stronę baristy komentarzem:

– Żyjemy w strasznych czasach, prawda?

Mężczyzna w czarnym fartuchu przytakuje.

– Ale dobra kawa jest pocieszeniem – dodaje kobieta.

Tym razem barista przytakuje bardziej zdecydowanie.

Po chwili kobieta pochyla się nade mną, wyciągając rękę na powitanie.

– Amelia Konarska.

– Naprawdę? – wyrywa mi się. Z rosnącym zdenerwowaniem zastanawiam się, co się ze mną dzieje. Imię Amelia nie jest przecież dziwne, choćby z tego powodu, że dziś nie ma już dziwnych imion. – Ostatnio jestem przytłoczona – wyjaśniam. To dobre słowa, jeśli chce się błyskawicznie zatrzeć złe wrażenie. Wypróbowane. A jednocześnie prawie zawsze zaskakująco prawdziwe.

– Wszyscy jesteśmy – odzywa się Konarska tonem psychoterapeutki i siada po drugiej stronie stolika. Kładzie na blacie dyktafon. – Przejdziemy na ty? – Uśmiecha się rozbrajająco.

Oceniam, że jest ode mnie znacznie młodsza. Możliwe, że kiedy się urodziła, ja miałam dziesięć lat. Przerażająca myśl.

Wypijamy kilka łyków kawy, zamieniamy kilka niezobowiązujących słów, które jakimś cudem nie dotyczą wczorajszych wydarzeń, nieustannie uśmiechając się do siebie przyjaźnie. W parę minut Amelia Konarska stworzyła idealne warunki do wywiadu, a jednak czuję coraz bardziej przytłaczające objawy napięcia. Sztywniejące ciało, kurczące się płuca, nic, czym powinna się chwalić trzydziestoletnia dziewczyna siedząca przed rozluźnioną, młodszą od niej o dekadę dziennikarką, która ma na sobie kozaki na wysokich i cienkich obcasach, jakby zakładała, że zimą chodniki nigdy nie robią się śliskie. Przychodzi mi do głowy, że Konarska może mieć przecież, w przeciwieństwie do mnie, więcej niż jedną parę kozaków. Nie jestem pewna, czy ta konstatacja jest w ogóle pocieszająca.

Amelia kładzie palec na dyktafonie, zamierzając go włączyć, ale nagle decyduje się odroczyć ten moment. Chce mi jeszcze wyjaśnić, dlaczego wolała się ze mną spotkać twarzą w twarz, zamiast wysłać pytania drogą mailową. Tak byłoby prościej, tłumaczy. Ale nie byłoby interakcji. A bez interakcji zawód dziennikarza nie ma sensu.

Te słowa brzmią odrobinę złowieszczo. Poza tym nie mogę nie zauważyć, że Amelia Konarska wypowiada się w sposób godny osoby uhonorowanej Nagrodą Pulitzera.

Wyrażam aprobatę dla jej słów poprzez lekkie kiwnięcie głową, a sekundę później dyktafon zaczyna nagrywać.

– Spodziewasz się, że niedługo któraś z uczestniczek warsztatów może powtórzyć sukces Niny Różyckiej? – pyta, wpatrując się we mnie błękitnymi oczami.

– Trudno mi to ocenić, bo sam talent nie wystarczy, żeby odnieść sukces. Trzeba pracować nad tekstem, a potem mieć szczęście, żeby trafić z nim do wydawcy w odpowiednim momencie…

Boże, niech to nie będzie drętwe! – krzyczę na siebie w myślach. Przypominam sobie, że powinnam pochwalić te dzielne kobiety, które poświęcają kilka godzin tygodniowo, żeby uczestniczyć w moich warsztatach.

– Pisanie ośmiela uczestniczki? – Amelia lekko mruży oczy.

– W jakim sensie?

– No wiesz, do sięgania po to, czego się pragnie…

Nie wiem, jak zareagować na jej porozumiewawczy uśmiech, więc w ogóle nie reaguję.

– Na warsztatach zajmujemy się wyłącznie pisaniem – mówię, wiedząc, że to bardzo źle, że w tym momencie nie potrafię puścić oka do czytelników portalu ani do Amelii Konarskiej. – I to chyba wystarczy, skoro zgłasza się do nas coraz więcej kobiet zainteresowanych ideą warsztatów.

– Masz jakąś teorię na temat tego, co się stało?

Marszczę czoło, bo nie rozumiem pytania.

– No, o wybuchu – ponagla mnie Amelia.