Cnotliwi - Eliza Orzeszkowa - ebook

Cnotliwi ebook

Eliza Orzeszkowa

4,3

Opis

Cnotliwi” to intrygująca powieść Elizy Orzeszkowej, jednej z najważniejszych pisarek polskich, epoki pozytywizmu. W małym miasteczku wszyscy bacznie obserwują się nawzajem, tropiąc wszelkie możliwe skandaliki.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MaBoLas

Całkiem niezła

Bardzo manieryczna ramotka, bardzo jeszcze skażona romantyzmem, ciężka do czytania. interesująca jako etap w rozwoju pisarki.
00

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-66362-01-7
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

Nad pewną piękną i wielką rzeką stoi pewne miasto, nie bardzo wielkie i nie bardzo małe, nie bardzo piękne i nie bardzo brzydkie. Ulice posiada dość szerokie i czyste, ale zaopatrzone brukiem, który każe przechodniom koniecznie zapominać o niebie; bo biada temu kto po nim stąpając, choć na chwilę wzrok swój od ziemi oderwał! Chodniki są tam także; ale różnią się tem od wszelkich innych chodników tego świata, że oprócz do chodzenia służą też do skakania, przedstawiając nieprzejrzany ciąg wzgórz, dolin, wąwozów i strumieni.

 Na tych ulicach i na tych chodnikach, roi się trzydziesto tysięczna z górą ludność, z której przynajmniej połowa chwali Boga Abrahamów i Izaaków, i każdego piątkowego wieczoru, illuminuje okna swych mieszkań łojówkami. Druga połowa publiczności bardzo przyzwoity przedstawia widok, mianowicie w dni świąteczne, w godzinach ogólnego pochodu do kościołów; albo w dni pogodne, o uświęconej przechadzkowej dobie. W owych porach ogólnego na mieście ruchu, zobaczyć tam można i piękne powozy i liberjowanych lokajów; jedwabne suknie i najmodniejsze jakie być mogą kapelusze, beduiny i paletoty, bonżurki i marynarki; twarzyczki kobiece białe i delikatne, wąsiki męzkie zaostrzane à la Napoleon i t. d. Oprócz tego, w dnie powszednie, panuje tam ciągły a znaczny ruch interesów majątkowych, handlowych i przemysłowych; wizyt, wesel, chrzcin, pogrzebów; miłości, niechęci, intryżek, plotek, biedowania, radowania się, oczekiwania — wszystkich słowem ingredjencij składających tę mieszaninę, która stanowi zwykle wrzący, huczący, płaczący ze śmiechem i śmiejący się śród płaczu — żywot nagromadzonej w jedno miejsce ludności.  Jak w każdem podobnej wielkości mieście, są tam rynki pełne wrzawy z rana a śmiecia wieczorem; parę ogrodów publicznych, z których większy posiada dwieście kroków długości a sto szerokości; kilka kościołów, z których jeden wielki i piękny; kilkanaście sklepów, a kilkadziesiąt sklepików, i nareszcie wiele dwu i trzypiętrowych kamienic, pomalowanych wszelkiemi możebnemi barwami, a więcej jeszcze skromnych domków z przedpotopowemi facjatkami, lub chałup stojących na kurzych łapach, ze ścianami zabierającemi się do spoczynku, i szybami pozaklejanemi brudną bibułą. Wiosną i latem, niekiedy nawet i zimą, jeśli mróz nie dochodzi zbyt kaleczących uszy i oczy rozmiarów, na chodnikach ulic, o zmroku, Izrael rozpoczyna czynności swego publicznego życia. Wszędzie gdzie stąpisz, odbywają się umowy, narady, dysputy, których treść odgadujem po gestach rąk wysuwających się z hałatów i z wyrazu fizjonomij, na których długie przyzwyczajenie do rachuby, wyryło wielkiemi cyframi, cztery działania arytmetyczne. Przed bramy domostw wynoszą się ławeczki, a na nich po zamknięciu swych sklepików zasiadają żydówki kramarki, robiąc w ciemności na pamięć czarne i szafirowe pończochy, gwarząc między sobą o zyskach dnia upłynionego, i grożąc dzieciakom które bawiąc się obok nich w wąwozach i strumieniach chodnika, wrzeszczą w niebogłosy.  Środkiem ulicy przemyka niekiedy elegancki powóz, dwie lub trzy dorożki zaturkoczą jednocześnie, jękliwa szarmantka zawiedzie pod jakiem oknem arję z Trubadura, z wieży kościelnej rozbrzmi głos dzwonu do wieczornej wzywającego modlitwy, wesoły przechodzień zagwiżdże arjetkę i laseczką o kamienie uderzy, pałasz zgrzytnie po bruku, parę sukien kobiecych zabieleje.  Potem nadchodzi noc, rozchodzą się Izraelskie gruppy, ucicha wrzawa żydziąt, wieże kościelne milkną w sennej ciszy, zamykają się bramy i okiennice domostw, gasną światła w oknach i latarnie na ulicach; sen i ciemność zalegają miasto.  Tu i owdzie jednak długo, długo jeszcze w noc, na wysokiem piętrze zamglonem światłem błyska okno. Co się poza oknem tem dzieje? co oświeca to mgliste światełko nocne? Czy ze schylonem młodem czołem, czuwa tam nad rozwartą księgą żądny wiedzy młodzieniec? Czy ubogi pracownik nocne godziny spędza śród trudu, aby mieć czem zaspokoić jutrzejszy głód swych dzieci? Albo może przy zielonym stole siedzą gracze z kartami w drżących dłoniach, ze wzrokiem pałającym od trunku i namiętności? Tu, na tle blado oświetlonego okna, w powłoczystych festonach rysuje się firanka bogata. Zapewne to wytworny gabinet świetnej i bogatej a jednak nieszczęśliwej pani, której serdeczna jaka tęsknota, sen z powiek spędza. Siedzi może ona, śród ciszy nocnej, na miękko usłanem siedzeniu; wielkie źwierciadło odbija strojną i piękną jej postać, ale ona nań nie spogląda, bo źrenice jej, mgłą żałości zaszłe; łzy moczą batystową chustkę i serce boleśnie uderza pod koronką i jedwabiem.  Tam znowu widzisz po za oświetloną szybą parę wazonów kwitnących, i miękkie gałązki bluszczu wijące się, po ramach okna. Za oknem tem, w skromnym cichym pokoju, przy świetle bladawej lampy, siedzi może szczęśliwa para narzeczonych dwojga, lub małżonków młodych, i gwarzy z sobą serdecznie, długo. Godziny upływają, noc ma się już ku końcowi, a oni jeszcze dość się nagadać nie mogą; bo jedno drugiemu przez oczy i usta chciałoby całe serce, całą duszę swą wypowiedzieć, a na to czasu zamało, zawsze zamało mają.  Gdzieindziej jeszcze migoce cóś po za szybą, zda się ręka kobieca, pilna, pracowita, zapewne w igłę zbrojna. To szwaczka jakaś uboga; kończy szycie kosztownej sukni, biegłym jej powierzonej rękom. Późno już, a ona szyje ciągle, szyje z zapałem, a na ustach jej uśmiech igra i na czole osiadł spokój cichy, bo praca jej ulży trudu ukochanemu mężczyznie, który życia jej towarzyszem jest drogim, i da nową, śliczną sukienkę dziecięciu małemu, co teraz śpi obok niej słodkim snem aniołów. Być może, iż uboga szwaczka ze szczęściem w sercu szyje w nocnych godzinach strój kosztowny dla bogatej pani, która w tej samej porze czuwa także, ale tęskni i płacze.  Jedno śród nocy oświetlone okno, zda się rzecz drobna, a ileż powiedzieć może, ile zadać zagadnień! Nie uważasz, nie patrzysz na nie, przechodzisz mimo, a nie wiesz żeś minął dramat albo sielankę, miejsce występku lub siedlisko wytrwałej cnoty, świątynię szczęścia lub żałości bezdnię. Te okna pojedyńcze śród nocnej migocące doby, to oczy, przez które patrzą rozpacze i rozkosze, nałogi występnych i wspaniałe myśli mędrców, nadzieje, prace, trwogi, smutki, marzenia i poezje ludzkich żywotów.  Mieszkańcy miasta znają po imieniu te wszystkie okna, i ciekawemu, pytającemu, powiedzieć mogą: oto okno uczonego, rzemieślnika, gracza, studenta, nieszczęśliwej pani, szczęśliwej szwaczki, tylko co przyszłej na świat istoty i człowieka który tej nocy świat ten opuszcza. Patrzysz na te nocne oczy miasta i w długiej zadumie snujesz myślą różne historje istnień człowieczych...  Powoli jednak, stopniowo gasną światła te jedno po drugiem; a natomiast kraniec horyzontu poczyna barwić się pierwszemi dnia brzaskami. Niby strojna pani w źwierciedle, słońce wstępując na niebo, przegląda się naprzód w szerokiej wstędze rzeki, srebrne jej fale zasnuwa barwą błękitu, a w głębie wód rzuca myrjady drgających, migocących złocistych iskier. Niby wywołane z toni czarodziejską mocą świateł, wnet na powierzchni ukazują się drobne łódki rybackie, i hyżo mkną po spokojnych falach; wiosła wesoło pluskają w wodzie, a niekiedy prosta piosenka rybaka rozbrzmi w cichem jeszcze powietrzu rannem i zmilknie wkrótce śród wysokich i skalistych wybrzeży.  Potem wieże kościelne budzą się pod obłokami; krzyże błyskają u ich szczytów słońcem ozłocone, a pod krzyżem, dzwony brzmią srebrzysto przeciągle. Za miastem i za rzeką drogi szerokie napełniają się jadącymi i idącymi ku miastu ludźmi, rozświecają się pobliskie wzgórza obsiane zbożem lub obrosłe sosnowemi borami. Latem odzywa się na łanach wołanie oraczy, lub gwar nadchodzących żniwiarzy; zimą, szerokie płachty śniegowe świecą czystą bielą, a na sosnowych borach szron błyszczy połyskami brylantów, i cyple lodu niby kryształowe smugi wieszają się po gałęziach.  Na ulicach z wejściem dnia nowego robi się znowu gwarno i ludno. Krzyczą Izraelici, turkoczą powozy, brzmią śpiewem kapłanów kościoły. Budzą się matki przy kolebkach dzieci, do pracy biorą się wyrobnicy; uboga szwaczka ze szczęściem w sercu, odnosi bogatej pani strój ukończony śród bezsennej nocy, a bogata pani, po bezsennej nocy, także z uśmiechem na ustach a smutkiem w piersi, wyjeżdża karetą do kościoła, aby poskarżyć się przed Bogiem na swą ozłoconą niedolę.  I znowu między ścianami domostw wre, kipi, boli i śmieje się życie trzydziestu tysięcy ludzi.  Taką jest zewnętrzna i wewnętrzna postać miasta, którego nazwanie każdy mniej więcej oświecony mieszkaniec kraju znać musi, i z łatwością znaleźć może na jeograficznej karcie — ale które w jeografji powieściowej, dla różnych a różnych przyczyn, oznacza się nic nie mówiącą literą X.

II

W mieście tedy X., w porządnem mieszkaniu o czterech pokojach, położonem na dolnem piętrze jednej z większych kamienic, zapadał zmrok dnia wiosennego, i mimo że na świecie było bardzo ciepło i pogodnie, w dość dużym bawialnym pokoju palił się na kominku ogień.

 Przed ogniem, na wpół leżała w głębokim fotelu kobieta, a profil twarzy jej ostro rysował się na czerwonawem tle płomienia. Byłato twarz chuda i żółta, o rysach spiczastych, mocno wystających kościach policzkowych, o oczach wklęsłych i bez połysku, patrzących z pod brwi czarnych i energicznie zarysowanych. Nad pomarszczonem czołem, gładko zaczesane pasma czarnych włosów wydobywały się z pod białego czepka, szeroką oszytego listwą; wązkie, i blade usta zwarte były z wyrazem cierpienia i jakby ciągłego, głucho wrzącego wewnątrz gniewu. Ubrana była w czarną wełnianą bluzę z szerokim kołnierzem z białego płótna, który zmięty i niedbale opadający, ukazywał szyję żółtą, wyschłą i pomarszczoną. Z pod takichże płóciennych szerokich mankietów, wysuwały się wyschłe białe ręce, o wydatnych błękitnych żyłach i długich chudych palcach, z których na jednym błyszczała przed ogniem złota ślubna obrączka.  Było w kobiecie tej coś niewymownie a podwójnie — bo fizycznie i moralnie cierpiącego. Nogi jej wystawione na działanie płomieni, i aż do kolan owinięte w grubą czarną flanelę, spoczywały na wysoko usłanych poduszkach; dość było spojrzeć na ich bezwładną sztywność, aby odgadnąć iż były sparaliżowane. Choroby długie, snać bolesne a różne, tak pomarszczyły, zmięły i zżółciły rysy twarzy, że trudno było wyczytać z niej wiek kobiety; nie musiała być jednak starą, bo włosy miała jeszcze zupełnie czarne. Kierując się najbliższem przypuszczeniem, można było dać jej lat czterdzieści. Przypatrzywszy się bliżej, można też było poznać, że była ona niegdyś piękną. Wzrost musiała mieć wysoki, oczy wielkie i czarne, usta małe, czoło wysokie. Teraz zaledwie widzialne ślady te dawnej piękności, migotały kiedy niekiedy przed okiem patrzącego, z poza bolesnej zasłony, jaką na nie rzuciły nie tyle lata, ile choroby i burze wewnętrzne.  W ostrym wyrazie zapadłych oczu, a surowem i nieco szyderczem zagięciu ust bladych, w niecierpliwym ruchu palców chudych, machinalnie szarpiących szorstką materję sukni; znać było gwałtowny bunt w chorem ciele chorego ducha; znać było, że wszelka słodycz uciekła z serca tej nieszczęśliwej kobiety, wygnana żalem za młodością, pięknością i zdrowiem. Potem, i sam żal ten przepalił się w zbolałej piersi na gorycz pełną żółci i niechęci, na ciągłe głuche i niepohamowane rozdrażnienie.  Wszystko co otaczało tę smutną postać, było również dziwnem jakiemś osmuceniem nacechowane. Sprzęty nie wykwintne wprawdzie, lecz porządne i gustowne, mogłyby pięknie ubierać mieszkanie; ale stały sztywne, niczyją nigdy ręką nieporuszone, miejscami kurzem pokryte. Nigdzie żadnej ozdóbki, żadnego kwiatka; nic miękkiego, nic mówiącego do serca lub umysłu. Cóś konwencjonalnego i urzędowego było w białych firankach z haftowanego muślinu, wiszących u okien, i w lampie, która sama jedna stała przed kanapą na stole nagim. Krzesła pod ścianami stały martwo ociągnięte białem płótnem, niby w śmiertelne ubrane koszule. Pomimo majowej pogody okna szczelnie zamknięte i zaklejone były, a w pokoju powietrze nie odświeżone ożywczym prądem, tchnęło stęchlizną i kurzem. Jedynym przedmiotem posiadającym tu nieco życia i poezji, było piękne palisandrowe pianino otwarte, z rozłożonym na pulpicie marszem żałobnym Szopena. W istocie, ktokolwiek grywał na tym instrumencie obok tego zżółkłego skieletu kobiety, w tym pokoju podobnym do grobu, nie mógł zeń innych, jak żałobne wydobywać tony.  Za oknami na ulicy roiła się ludność ruchem wzmożonym piękną pogodą, i żwawo partemi do końca sprawami znikającego dnia. Chodnikiem szły wracające z przechadzki pary, prowadząc się pod ręce i gwarząc wesoło; różnobarwne kapelusiki kobiet, strojne w pióra i kwiaty, i zgrabne czapeczki młodych mężczyzn co chwilę migotały za szybami. Kiedy niekiedy zabrzmiał tuż za oknem srebrzysty, przyzwoitością powstrzymany śmiech młodziutkich jakichś ust kobiecych albo zniżonym głosem wymówione, a pełne miłośnego znaczenia słowo jakiegoś rozkochanego w towarzyszce przechadzki, mężczyzny, wniknęło z za szyby w głąb mieszkania. To znowu z głuchym turkotem i brzękiem uprzęży przeleciał środkiem ulicy piękny powóz pełen wesołych pań i panów; to parę doróżek przemknęło szybko; to znów gdy turkot ucichł cokolwiek, dochodził zdala głos szarmantkizapamiętale wygrywającej skoczne polki, albo któś zagwizdał wesołą piosenkę, albo gruppa Izraelitów zatrzymała się na chodniku, i zaszwargotała o dziennych zarobkach.  Cały ten gwar uliczny, wszystkie te odgłosy zabawy, miłości, ruchu i interesów, pełną przejmującego smutku sprzecznością obijały się o ściany cichego i zamkniętego szczelnie mieszkania sparaliżowanej kobiety. Sam nawet ogień na kominku, zwolna i blado płonąc, zdawał się wstydzić świetności majowego wieczoru, który miljony gwiazd zaczynał rozrzucać po szafirowem niebie, i ogarniał miasto ciepłem tchnieniem zstępującej letniej nocy.  Chora kobieta nie zważała na to co się za oknami działo. Zagasłym wzrokiem wpatrywała się w płomień; chude jej palce mięły bezustannie wełnianą materję sukni, a zwarte i wązkie usta poruszały się kiedy niekiedy niedosłyszalnym, ale wyraźnie gorzkim, niecierpliwym szeptem.  W końcu podniosła opuszczoną na pierś głowę, z trudnością poprawiła się na fotelu, i słabym głosem zawołała:  — Teklo! Teklo!  Na wołanie to z drugiego pokoju wbiegła służąca. Chora kobieta z trudnością twarz do niej zwróciła.  — Pójdź, zobacz przez okno czy mąż mój wraca?  W głosie jej była przeciągłość zwyczajna u fizycznie cierpiących ludzi, ale zarazem cierpkość i ostrość tonów.  Sługa podeszła do okna, popatrzyła przez szyby, i rzekła.  — Nie widać!  Chora poruszyła się niecierpliwie, usta jej zacięły się silniej jeszcze, a drżące palce zaczęły nieceirpliwiej miąć i szarpać suknię.  Upłynął kwandrans; ogień na kominku zagasać począł, zmrok coraz gęstszy panował w pokoju.  — Teklo! Teklo! zawołała znowu siedząca u komina kobieta. — Pójdź, zobacz przez okno czy mąż mój wraca? rzekła do wchodzącej sługi.  Sługa spojrzała przez szyby i znowu odpowiedziała.  — Nie widać!  Tym razem chora rzuciła się na fotelu tak gwałtownie, jak tylko pozwalały jej na to bezwładne nogi.  W pokoju ciemno już było zupełnie.  Służąca rozświeciła w pokoju, i dołożyła drewek na kominek, które buchnęły żywym płomieniem. Uczyniwszy to miała odejść; ale zatrzymała ją niecierpliwym gestem chora.  — Idź przed bramę, i zobacz czy mąż mój wraca — wyrzekła z trudem.  Sługa wyszła, a po kilku minutach wróciła i przechodząc przez pokój rzekła:  — Mąż pani wraca.  Na te słowa drżące palce chorej przestały szarpać suknię, podniosły się w górę, i z chorobliwym pośpiechem zaczęły poprawiać szeroką listwę czepka, i przygładzać pasma włosów nad czołem. Potem przesunęły się po fałdach bluzy, układając je z całą możebną symetrją, i odwinęły starannie mankiety rękawów. Przy tych czynnościach żywo błyskała na palcu złota obrączka ślubna, zapadłe, zagasłe oczy nieszczęśliwej, błysnęły.

III

Ktoby po wyrzeczonych do tej czterdziestoletniej i schorowanej kobiety słowach: „Mąż pani wraca“, spodziewał się ujrzeć podobnego do niej wiekiem i powierzchownością mężczyznę, zdziwiłby się niesłychanie na widok wchodzącego.  Zdawało się że razem z nim do posępnego pokoju wpłynęła struga młodości i życia.  Wyglądał na lat najwięcej trzydzieści; gęste ciemne włosy mnóstwem pierścieni otaczały kształtne czoło, ciemne wielkie oczy ciskały iskry z pod długich rzęsów. Wzrost miał średni, cerę gorącej, śniadej bladości, profil twarzy o regularnych grekich zarysach. Pod ręką niósł dużą tekę pełną papierów.  Zaledwo drzwi zamknęły się za wchodzącym, chora kobieta wyprostowała na fotelu leżącą dotąd postać, chorobliwe rumieńce wystąpiły na jej żółte policzki.  — A przecież, przecież wracasz, Auguście! zawołała cierpko; sądziłam że dziś nie będę już miała honoru widzenia pana!  Mężczyzna położył tekę na stole, i siadając odrzekł spokojnie:  — Wróciłem dziś później niż zwykle, bo miałem w biórze pilną pracę, której nawet część nie skończoną przyniosłem do domu, aby ją w nocy ukończyć.  Kobieta zaśmiała się głośno, ostro.  — Praca! praca! — zawołała, to tylko wymówka, aby w domu nie siedzieć, aby mnie widzieć jak najmniej! Zapewne znalazłeś za domem milsze jakie od mego towarzystwo, w którem ci czas przyjemnie upływa! Co? mówże! nie żenuj się! — męcz mię, morduj, zabijaj do reszty!  Głos jej drżał i chrypł coraz bardziej, zapadłe oczy błyskały i palce szarpały suknię.  Po ustach młodego mężczyzny smutny przebiegł uśmiech, ale wzrok jego głęboki i łagodny spokojnie utkwił w rozognionej twarzy kobiety.  — Anastazjo! — wyrzekł z wielkim spokojem, znowu dziś rozdrażnioną jesteś! — uspokój się, bo bardziej cierpieć będziesz!  Cierpieć! cierpieć! krzyknęła kobieta; alboż mogą być większe cierpienia jak moje? alboż mogą być większe męki jak te, które ponoszę siedząc tu u komina, niedołężna i sama jedna, wtedy, gdy ty przecież chodzisz po świecie i spotykasz je, wszystkie strojnisie te i zalotnice, co to rade temu, że młode i nieszpetne, chciałyby wszystkich mężczyzn pociągnąć za ogonami swoich przebrzydłych sukien! Wieleś ich dziś widział, tych maseczek? — bardzo patrzyły na ciebie? cóż? — mówię nie żenuj się!  Zaśmiała się znowu przykrym śmiechem. August nie odpowiadał, czoło na dłoń pochylił, i zamyślone oczy utkwił w przestrzeń. Anastazja wpatrywała się w niego rozognionym wzrokiem, i nowym miała wybuchnąć wyrzutem, gdy służąca wniosła przyrządy do herbaty, i postawiła je na stole przed kanapą.  — Jak tu duszno! rzekł budząc się z zamyślenia mężczyzna, i zbliżył się ku oknu. — Anastazjo, czy pozwolisz otworzyć lufcik, aby wpuścić nieco świeżego powietrza?  — Nie otwieraj! krzyknęła kobieta czyniąc gwałtowny gest obiema rękami — zawieje mię, będę kaszlać! Ty wiesz że powietrze mi szkodzi, i dla tego chcesz okno otwierać. Zapewne! miłoby ci było abym już raz umarła! Byłbyś młodym wdowcem! zrobiłbyś świetną partję! Pewno! pewno! chce się panu mieć młodą żoneczkę, zdrową i ładną, a postarzała od choroby i niedołężna niech sobie idzie ad patres, byle prędzej! Otwieraj lufcik! otwieraj! niech umrę! niech ci z drogi ustąpię i losu nie zawiązuję! Może nawet całe okno otworzysz — byle prędzej zabić mnie i pozbyć się niepotrzebnego grata!  Mężczyzna słuchał tego potoku wyrazów z rękami założonemi na piersi. Zrazu brwi jego zsunęły się niecierpliwie i wargi zadrżały; ale w mgnieniu oka był znów spokojny jak wprzódy.  Gdy Anastazja przestała mówić, przeszedł zwolna pokój, zbliżył się do zastawionego stołu, i zapytał całkiem spokojnym głosem:  — Czy chcesz abym ci nalał herbaty?  — A zdaje mi się! — zawołała ciągle wzburzona kobieta; czy może już nawet i szklanki herbaty żałujesz dla mnie? Masz słuszność! wszak żyję z twojej pracy, i nic ci nie wniosłam w dom oprócz choroby! Ale nie lękaj się! nie długo już będę korzystać z twojej wspaniałomyślności; ustąpię miejsca drugiej, która będzie miała zdrowe ręce do nalewania herbaty i tobie i sobie.  August i tym razem nic nie odpowiedział, ale wargi jego silniej niż wprzód zadrżały i zbladły. Ze spokojem jednak i cierpliwością niezmąconą przystawił do fotelu Marji niewielki stoliczek, i umieścił na nim nalaną szklankę herbaty. Chora popatrzyła na nią.  — Cóż to? zawołała, nalałeś mi czystej wody! wiesz że nie lubię lekkiej herbaty — ale odgadłam że mi jej żałujesz!  August wziął szklankę, i dolał herbatniego odwaru.  — A teraz dajesz mi czarną jak atrament! rzekła kobieta, usuwając podawaną sobie szklankę; chcesz mię w suchoty wpędzić! zapewne, od suchot prędzej umiera się niż od paraliżu!  Tym razem ciemne oczy Augusta cisnęły iskrami. Nic jednak nie powiedział, tylko zawołał służącej.  — Nalej dla pani herbaty — i zaczął milcząc przechadzać się po pokoju.  I Anastazja umilkła — wodząc za nim oczami w których najrozmaitsze drgały wzruszenia gniewu, goryczy, żałości.  — O czemże tak myślisz? czemu nie mówisz do mnie? — spytała po chwili z szyderstwem.  August przeciągnął rękę po czole.  — Zmęczony jestem, Anastazjo, wyrzekł powoli; miałem dziś wiele pracy i zmartwienia.  — Zmartwienia? zawołała kobieta; cóż to? czy nie sercowe jakie nieszczęścia spotykają pana?  Znowu gorzki uśmiech przebiegł usta mężczyzny.  — Nie, odpowiedział spokojnie; miałem dziś zajście z naczelnikiem bióra, który wymagał odemnie czegoś niezgodnego z honorem moim.  Anastazja żywo obróciłą się ku niemu.  — I cóż? może przez zajście to stracisz miejsce.  — Może, odpowiedział August.  — O ja nieszczęśliwa! łamiąc drżące ręce zawołała kobieta — jak on spokojnie o tem mówi; stracić miejsce! ależ to rzecz okropna, z głodu poumieramy! Alboż ty myślisz zresztą co się ze mną stanie? po co było sprzeciwiać się naczelnikowi?  August stanął na środku pokoju.  — Anastazjo! rzekł stanowczym głosem; póki ja żyję i zdrów jestem, nie doświadczysz niedostatku; jak zaś zapracuję na byt nasz, o to nie pytaj, i nie mów abym dla chleba pozbywał się honoru, bo pojęcia twoje utraciły przez chorobę dawną swą jasność, i sama nie rozumiesz tego co mówisz.  Na dźwięk pełnego spokojnej energji głosu Augusta, Anastazja umilkła; nie uspokoiła się jednak, bo oczy jej błyszczały wciąż gorączkowo, biegając niecierpliwie z przedmiotu na przedmiot, a drżące palce znowu suknią szarpać zaczęły.  August w milczeniu usiadł przy otwartem pianinie, i dotknął rękami klawiszów. Na dźwięk instrumentu Anastazja drgnęła całem ciałem, i wyciągając przed siebie obie ręce, krzyknęła:  — Nie graj! nie graj! nie mogę w tej chwili znieść muzyki!  August powstał, i znowu zaczął milcząc chodzić po pokoju. Chora znowu wiodła za nim niespokojnym rozdrażnionym wzrokiem; wązkie usta jej to zaciskały się, to rozwierały, ręce drżały coraz bardziej.  — O czemże tak myślisz? zawołała w końcu głosem objawiającym najwyższe wzburzenie; zapewne o tych młodych i zdrowych i ładnych maseczkach, które spotykałeś dziś na mieście! i porównujesz je ze mną, i myślisz że nie masz w domu szczęścia! że wracając zmęczony i zmartwiony znajdujesz postarzałą i schorowaną kobietę, grzejącą u komina bezwładne nogi, i nie masz obok siebie ładnych usteczek, któreby ucałowały twoje młode usta, i młodej dłoni któraby z pieszczotą przesunęła się po twem zmęczonem czole! Ty myślisz o tem wszystkiem, prawda? i pragniesz aby tu na mojem miejscu usiadł coprędzej jaki młody aniołek w bieli, i składając rączki powiedział: „kocham cię Auguście!“ A tybyś wtedy zapomniał o wszystkich smutkach swoich, ukląkł przed nią, i odpowiedział także: „kocham cię!“ A temu wszystkiemu ja stoję na przeszkodzie! Och!..  Coś nakształt okropnego łkania ozwało się w piersi nieszczęśliwej; obiema dłoniami oparła się o poręcz fotelu i pochylona, rozogniony wzrok wlepiała w twarz męża, który stał naprzeciw niej, nieruchomy, z rękami założonemi na piersi, z oczami ciskającemi iskry z pod brwi zmarszczonych.  — Ach tak! wołała dalej głosem przerywanym od wewnętrznych jęków, które jej wyschłą wstrząsały piersią — tak, ty myślisz o tem wszystkiem; ty pragniesz miłości, pragniesz szczęścia, których ja ci dać nie mogę! Widzę to z twojej twarzy coraz bledszej, z twoich oczów coraz smutniejszych! Powiedz? może już kochasz kogo? cóż? czy piękna twoja ukochana? jakie włosy ma, jasne czy czarne? rączkę musi mieć śliczną, bo wiem że lubisz piękne ręce u kobiet! Cóż? odpowiadaj!..  August nie odpowiadał. Po czole jego przechodziły chmury, z oczów strzelały błyskawice; usta zwarły się boleśnie i zbladły. Zdawało się, że jakiś krzyk straszny, jakieś słowo okropne już już miało mu wyrwać się z piersi — i zatrzymywał je w sobie całą mocą woli męzkiej.  Anastazja drżała, rumieńce coraz silniejsze wybijały się na jej policzki wychudłe. Przez chwilę nie mogła głosu z piersi wydobyć!  — Odpowiadajże! zawołała znowu z wielkiem wysileniem; czy słyszysz? pytam ciebie czy kochasz już kogo? czy ona bardzo piękna? czy powiedziała ci, że cię kocha? Odpowiadaj! niech posłyszę i umrę!  August nie odpowiadał.  — Odpowiadaj! strasznym głosem krzyknęła Anastazja, i bezprzytomną ręką pochwyciwszy ze stołu srebrną łyżeczkę, cisnęła ją na niego. Łyżeczka brzęknęła na posadzkę — August jakby się ze snu obudził. Spojrzał na przedmiot leżący u stóp swoich, i na wykrzywioną szalonem uniesieniem twarz żony; z czoła i oczu jego zniknęły chmury i błyskawice, a na ich miejsce zjawiła się niezmierna, bezbrzeżna litość.  — Nieszczęśliwa! — wyrzekł zcicha. Anastazjo! upamiętaj się! uspokój! rzekł zbliżając się do żony głosem w którym obok męzkiej stanowczości była wielka dobroć.  Na te słowa kobieta załkała głośno, obiema rękami uczepiła się jego ręki, i namiętnie przycisnęła ją do ust. Jednocześnie dwa strumienie łez popłynęły z jej zapadłych oczu.  — Auguście! zawołała, przebacz mi! ja cię kocham!  Przy tych wyrazach wpatrzyła się w piękną twarz męża z wyrazem namiętnej, niepohamowanej miłości, która straszny stanowiła kontrast z jej pomarszczoną, zestarzałą twarzą, i niedołężną wyschłą postacią.  — Brzydka jestem i chora, zestarzała i bezwładna, jęczała cisnąc ciągle rękę jego w swych dłoniach — a kocham cię tak jak wtedy kiedym była zdrowa i ładna, i kiedyś mię brał za żonę niewiedząc sam, co sobie gotujesz! Wszak prawda Auguście, żem była wtedy ładna choć starsza o lat dziesięć od ciebie, i ty na wiek mój nie zważałeś, bo pociągnęłam cię memi czarnemi oczami, i moją szaloną dla ciebie miłością! Później Bóg ukarał mię chorobą, może za grzechy młodości; starość prędzej niż trzeba było, nadeszła — a teraz tyś młody i piękny, ja trup przywiązany do ciebie, przy którym ty sam bledniesz i schniesz! Tak, wyglądam jak trup, ciało moje uschło i zżółkło — ale serce żyje!  To mówiąc wypuściła rękę męża, i drgającemi palcami targała taśmy czepka. Rozwiązał się czepek, opadł z głowy, a z pod niego rozwinęły się długie, gęste, czarne jak heban włosy, opłynęły wełnianą bluzę, i końcami dotknęły posadzki.  Anastazja obie ręce zatopiła w tych prześlicznych kruczych włosach — i z oczami wlepionemi ciągle w twarz męża, mówiła.  — Patrz! jak dziwnie wyglądać musi chuda, żółta i pomarszczona twarz moja, śród tych włosów które wraz z sercem same jedne młodemi u mnie zostały! Nieprawda, że wyglądam jak czarownica, która z czaszki młodej dziewczyny zdarła prześliczne włosy, i przylepiła je do swej starej skóry? A jednak wtedy gdyś mię brał za żonę, włosy te dobrze przypadały do twarzy mojej białej jeszcze i świeżej. Pamiętasz? jak gdy siedząc tam... w altanie... rozwinęłam przed tobą moje warkocze... ty wtedy pierwszy raz powiedziałeś że mnie kochasz — i byliśmy zaręczeni! Ja umyślnie pokazywałam ci bogactwo włosów moich, bo wiedziałam że cię zachwycę — a kochałam cię, i chciałam żebyś mię kochał choć byłam dziesięć lat starsza od ciebie! Patrz i teraz jeszcze włosy mam piękne! kochaj przynajmniej włosy moje, Auguście!  Na bladej twarzy Augusta grały i walczyły różne wzruszenia: wstrętu, boleści, litości. Ostatnia zwyciężyła. Usiadł obok rozżalonej i rozdrażnionej kobiety, ujął jej rękę, i patrzył na nią z żalem, i dobrocią.  — Anastazjo! rzekł z cicha — los dotknął cię wielkiem nieszczęściem, powinnaś się z niem pogodzić. Bądź łagodniejszą i więcej mężną; lżej ci z tem będzie; co do mnie, nigdy cię nie opuszczę.  Kobieta gorzko zaśmiała się, i znowu szarpać suknię poczęła.  — Nie opuścisz! nie opuścisz mię! szeptała — ale też i kochać mnie nie możesz! Ja wiem że to niepodobna! Jesteś i będziesz nieszczęśliwy przezemnie! a mnie tu boli, boli.  Przycisnęła obie ręce do piersi, i krzyknęła z niepowstrzymaną boleścią.  — Boże mój! jeden rok, jeden miesiąc, jeden tydzień zdrowia, młodości i piękności — a potem umrę z ochotą!  August powstał. Na twarzy jego było zmęczenie niezmierne. Nic powiedzieć nie mógł, nie miał siły.  — Dobranoc ci Anastazjo, wyrzekł tylko całując jej rękę — połóż się i uśnij, może sen da ci choć trochę spokoju.

IV

Weszła służąca, i fotel na którym leżała chora kobieta potoczyła ku sypialni. Anastazja milczała, ale znać było że wrzała głucho — bo usta zacisnęła gwałtownie, palcami szarpała i mięła suknię, a oczy zapadłe to przygasały chwilami, to znowu buchały trawiącym ją wewnątrz ogniem.  August wszedł do swego pokoju leżącego tuż obok sypialni Anastazji. Był to skromny i surowy pokój pracownika. Jedno okno wychodzące na ulicę za całą ozdobę miało prostą ciemną storę. W rogu pokoju stało po prostu zasłane łóżko, dalej spora szafa z książkami, biurko pełne papierów i różnych do pisania przyborów, parę sofek i krzeseł, kilka portretów wielkich mężów na ścianach, a z dwóch stron biurka dwa popiersia bronzowe, z których jedno sławnego poety, drugie sławnego muzyka.  Na biurku paliła się niewielka lampka ze światłem przytłumionem zasłoną wzrok chroniącą.  Gdy po przedchwilowej rozmowie swej z żoną August wszedł do swego pokoju, na bladej twarzy jego widać było ślady stoczonej z sobą walki. W oczach malowało się zmęczenie, na pięknem czole osiadła zmarszczka głęboka, głowa pochyliła się na piersi z wyrazem gorzkiego zniechęcenia.  Otworzył na oścież okno, odetchnął pełną piersią świeżem nocnem powietrzem, i upadł na krzesło, czoło na dłoń schylając.  Za oknem ulica cicha już była i mroczna; turkot powozów umilkł całkiem, kiedy niekiedy tylko zapóźniony jaki przechodzień cicho przesunął się chodnikiem pod ścianami domostw. Rzadkie latarnie uliczne pogasły, oświetlone wprzódy sklepy zamknęły się, okna przeciwległych kamienic ciemne były i zamknięte. Natomiast śród głębokiego niebios sklepienia, paliły się gwiazdy iskrzące.  August siedział ciągle u okna z czołem na dłoni opartem; wzrok jego błądził bez celu po mrocznem tle ulicy i zasuwał się coraz cięższym smutkiem.  Nagle młody mężczyzna podniósł głowę; do uszu jego przypłynęła muzyka fortepjanu. Wychodziła ona z otwartego okna przeciwległej kamienicy, położonego na pierwszem piętrze, tuż naprzeciw okna Augusta, przystrojonego dwoma doniczkami kwitnących róż.  Po miękkości uderzenia i łagodnem falowaniu tonów łatwo można było poznać, że za tem słabo oświetlonem oknem grała kobieta.  Grała jednę z pysznych sonat Beethowena biegle i umiejętnie, lubo palce jej ciszej i wolniej niżby należało dotykały klawiszów, niby zdjęte półsennem marzeniem, płynącem ku niej z łagodnym podmuchem nocy letniej i wonią róż kwitnących na oknie.  Była niewypowiedziana słodycz i poezja w tej muzyce kobiecej, zcicha i marząco płynącej w mrok uliczny, nad rzędami okien uśpionych, pod gwiazdy cicho świecące na niebie.  August podniósł wzrok i wpatrzył się w oświetlone przeciwległe okno pierwszego piętra. Im więcej słuchał, tem czyściej i wyraźniej dochodziły do niego tony fortepjanu, a zarazem gorycz i zniechęcenie ustępowały z jego twarzy, a wstępowało na nią marzenie ciche, takie jakiem przesiąknięta była muzyka niewidzialnej artystki.  Sonata Beethowena przebrzmiała; ostatnie akordy jej rozwiały się w powietrzu przeciągłem echem. August słuchał ciągle z oczyma utkwionemi w okno pierwszego piętra i usłyszał inne pasmo melodji, które popłynęło znowu łagodnie i zwolna.  Tym razem byłato sztuka bez nazwy — improwizacja jakaś płynąca wprost z serca grającej, rzewna, pełna tęsknoty niewinnego serca, które samo jeszcze nie wie za czem tęskni; pełna zarazem spokoju i słodyczy dziewiczej piersi, która życie i świat przeczuwa dopiero zaledwie, budząc się ze snów dziecięcych o kwiatach, aniołach i gwiazdach.  Jeżeli wprzódy można było odgadnąć, że poza oknem zdobnem w róże grała kobieta, to teraz w cichej improwizacji tej objawiła się dziewica; łagodne tchnienia dziewiczej piersi nietkniętej jeszcze żadną namiętnością ziemską, zdawały się wraz z muzycznemi akordy wylatywać przez okno i lecieć pod niebo modlitwą za przyszłość nieznaną — marzoną.  Na twarzy Augusta rozlał się rzewny wyraz, zniknął z niej całkiem uprzedni ból i gorycz; słodka muzyka niewidzialnej kobiety kołysała do spokoju wzburzone jego myśli i w serce zmęczone wlewała fale rezygnacji.  Nagle umilkły tony, a natomiast u okna pierwszego piętra zadrgała firanka biała, i pomiędzy dwoma róż krzakami ukazało się wychylone na ulicę popiersie młodej panny.  Twarz jej niknęła w mroku, ale przez przezroczysty muślin ubrania widać było śnieżną pierś, spokojnym oddechem pijącą ciepłe powietrze nocy, a krótkie rękawy ukazywały nagie, przedziwnie utoczone ramiona, zdobne w bransolety z czarnej lawy, uwydatniające białość ich i kształty. Obu łokciami wsparłszy się na oknie, pochyliła na dłonie głowę, z której opadało mnóstwo gęstych płowych loków.  Na jaki przedmiot padał wzrok tej pochylonej twarzy?  Nie można było dojrzeć śród mroku.  Może błądził bez celu po cieniach ulicznych? może zawitał pod gwiaździstym stropem niebios? Może spuszczał się ku otwartemu oknu przeciwległej kamienicy, które nisko nad ziemią samo jedno błyszczało jeszcze między rzędami ciemnych okien?  August powstał z siedzenia, — odstąpił nieco, i sam niewidzialny wpatrywał się w stojącą u okna kobietę.  Upłynął kwadrans, młoda panna podniosła głowę, wyprostowała się i zamknęła okno. Swiatło jednak nie gasło i na tle słabo oświetlonych szyb rysowała się biała firanka i doniczki z różami.  Północ nadchodziła; chłodny powiew zawiał do pokoju Augusta. Zamknął też okno, usiadł przed biurkiem, i rozłożywszy przed sobą papiery pilnie pracować zaczął.  Ktoby wtedy był na ulicy, widziałby dwa naprzeciw siebie umieszczone okna — jedno na pierwszem piętrze, drugie na dole, same jedne oświetlone pomiędzy ciemnemi oknami sąsiednich domów. Za jednem i za drugiem z tych okien mrugało niepewne lamp światło, zdając się wieść z sobą tajemniczą rozmowę.  W godzinę po północy okno u góry zagasło pierwsze.  Okno Augusta płonęło wtedy jeszcze, gdy świt dnia majowego rzucił na dachy domostw miejskich potoki białego światła.

V

Za miastem, nad brzegiem rzeki, leżą wzgórza pięknie obrosłe sosnowym borem, i wraz z nim falujące łagodnie; miejscami przerzyna je parów głęboki o ścianach skalistych i dnie zasnutem srebrną siecią strumieni. Miejscami przerzedza się bór; wysmukłe tylko sosny, gładkie, gdzieniegdzie w znacznych od siebie rosną odstępach, a z za ich przezroczystej kolumnady widnieje błękitna wstęga rzeki, lub na przeciwnym jej brzegu bieli się u szczytu wzgórza zawieszony pałacyk pańskiej jakiej willi.  O pięknym zachodzie majowego słońca, na jednem z tych wzgórzy rozlegało się kilkanaście wesołych głosów męzkich i kobiecych; białe i różowe suknie migotały między sosnami, różnobarwne parasoliki niby wielkie motyle, podnosiły się i opadały stosownie do tego, jak promienie słoneczne przeciskały się przez gałęzie boru, albo znikały zasłonięte gęstwiną bujnych jałowców i młodej sośniny.  Byłoto towarzystwo, które chcąc użyć przyjemności majowego wieczoru, wybrało się z miasta na majówkę.  Na spadzistości wzgórza, u którego krańca płynęła rzeka, kilka grup zasiadło między sosnami.  Wszystkie te osoby widocznie znały się dobrze i przybyły tu razem — ale po przechadzce podzieliły się na oddzielne kółka, według upodobań i stopnia znajomości — a każde z tych kółek wiodło ożywioną rozmowę.  U samego szczytu wzgórza, w miejscu najwygodniejszem, bo najbardziej osłonionem od słońca, na rozciągniętym pod sosnami dywanie, siedziała bardzo strojna i bardzo piękna kobieta. Mimo siedzącej postawy łatwo można było odgadnąć, iż była wysoką; ogromne włosy lnianego koloru, przykryte malutkim niebieskim kapelusikiem, zdobiły jej głowę podniesioną z wdziękiem i dumą. Bogato haftowana biała jej suknia szeroko rozkładała się na dywanie; u stóp jej rozpięty i niedbale rzucony leżał błękitny parasolik, a ręka ociągnięta jasną rękawiczką powiewała białym puszystym wachlarzem. Oprócz tego, miała na sobie kosztowną złotą broszę, takież kolce, i parę bransolet na śnieżnych, widniejących z za muślinu ramionach.  Była to pani Olimpija Rostowiecka, majętna obywatelka z okolicy, większą część roku przepędzająca w mieście. Państwo Rostowieccy posiadali obszerne majątki i bardzo świetne kolligacje, w skutek czego liczyli się do miejscowej arystokracji rodu i majątku. Wprawdzie wiedziano powszechnie, że na wielkich majątkach ciążyły wielkie długi; że dla długów tych tylko, sama pani zmuszoną była wyrzec się życia w stolicy lub zagranicą, a poprzestać na przebywaniu w X.; niemniej jednak w ostatniem tem mieście prowadziła dom na wielką skalę; miała salony, powozy, liczną służbę, i kosztowne a coraz nowe stroje. Na wsi spędzała zaledwie trzy lub cztery miesiące w roku, nie mogąc znieść, jak mówiła, ciszy i samotności wiejskiej. Pan Rostowiecki za to mieszkał ciągle na wsi, zaledwie parę razy na miesiąc odwiedzając X, dla widzenia się z żoną, którą kochał do ubóstwienia. Gospodarzył on, pracował, borykał się z ciężkiemi czasami i interesami, aby najdroższej pięknej Olimpji dostarczyć środków na życie, do którego przywykła od dzieciństwa — bo pochodziła z bogatego domu, i była córką ojca który cały fundusz przemarnował na zbytki. Złośliwi ludzie dziwili się, jak odłużony i zrujnowany fundusz państwa Rostowieckich, przy całych nawet usiłowaniach pana Jana, mógł wystarczyć na coraz nowe meble, powozy i klejnoty dla pani Olimpji. Ale byłto sekret domowy małżeństwa, które zresztą zachwycało wszystkich zobopólną zgodą i miłością. Pani Olimpja miała z górą lat trzydzieści, ale wyglądała na dwadzieścia kilka, mając bardzo piękne kształty i świeżą płeć przy jasnych włosach. Głowę nosiła wysoko, bardzo wysoko, i w ogóle ukazywaną była jako typ wielkiej pani, umiejącej utrzymać w całej swej nieskazitelności honor swego wysokiego w świecie położenia.  Tuż obok pani Olimpji, na pniu ściętej sosny siedział mężczyzna czterdziestoletni, wykwintnie ubrany, z wysokim kapeluszem w ręku. Twarz miał bladą i ściągłą, oczy zamglone o niewyraźnem spojrzeniu, w którem było i znudzenie, i przeżycie, i pogoń za rozrywkami i wrodzona instynktowo uczciwość. Z postawy zaś i ubioru jego można było odgadnąć, iż był człowiekiem światowym, pełnym wykwintnej grzeczności i salonowej ogłady — słowem gentlemanem, znudzonym tylko nieco i oryginalnym albo chcącym ujść za oryginalnego. Był to pan Spirydjon As, bogaty obywatel także z okolic X, znany z zamiłowania do gry kartowej i piękności kobiecej, czy to gdy znajdował ją za kulisami tego świata, który się przyzwoitym nazywa, czy też gdy mu się objawiła w świetnem otoczeniu salonów. Powszechnie wiedziano że pan Spirydjon od roku był gorącym adoratorem pani Olimpji; dla częstszego widywania jej, po parę miesięcy przesiadywał w X. i asystował jej wszędzie gdzie się ukazała. Niemniej jednak spostrzeżenia te nie czyniły żadnej ujmy opinji pani Rostowieckiej, bo ogólnie miano o niej przekonanie iż była kobietą nieposzlakowanej i niezachwianej cnoty, i że prędzejby umarła niżby najlżejszą plamą zaćmiła dwie tarcze herbowne błyszczące w połączeniu na drzwiczkach jej karety, lub najlżejszym złym rozgłosem zachwiała honor swego wysokiego w świecie położenia.  O parę kroków od siedzącego na pniu pana Spirydjona, siedział na murawie wysoki i barczysty o grubych rysach twarzy i rękach ściągających na siebie uwagę swoją wielkością, pan Feliks Rokowicz, urzędnik zajmujący dość znaczną posadę w X. Był to człowiek którego intelligencją nikt nigdy się nie zachwycał, ale którego za to surową i pełną powagi cnotą zachwycali się wszyscy. Był on Katonem społeczności śród której żył, i jak jeden ze starożytnych mędrców, w obronie cnoty wychyliłby bez wahania kubek cykuty, jeśliby wiedział z góry, że ta cykuta zamiast jemu, odbierze życie grzeszącemu jego bliźniemu. Główną troską jego życia była czystość obyczajów publicznych; po niej następowała troska o nieskazitelną opinję, i niezachwiane w świecie położenie jego domu. Milczący zwykle gdy chodziło o te dwie idee pochłaniające jego ducha, powstawał z powagą, prostował się całą wysokością swej wysokiej figury, i zaczynał mówić — a tak bywał przejęty tem co wygłaszał, że stałby się niezawodnie wymownym, gdyby nie lekka zajękliwość, i dwa nieszczęśliwie posiadane przysłowia: „tedy“ i „więc“ o które co chwilę potykała się jego elokwencja. Mógłby wprawdzie jak Demostenes pójść na brzeg rzeki, i dla wydoskonalenia wymowy swej przy szumie wody z kamykiem w ustach wyłamywać swe głosowe organa; ale nie czynił tego, bo nad szum wody przekładał szum ulic, śród którego uważał się za stróża publicznych obyczajów, a raczej niż włożyć kamyk w swe usta, wolał go rzucić na każdego kto śmiał przekraczać przyjęte przezeń zasady publicznej moralności.  Dla czego tak bardzo dbał o cnotę bliźnich? Zdawało się, że sam o tem nie wiedział — a zresztą może i wiedział, ale wypowiedzieć nie mógł; bo ile razy już już miał to uczynić, plątały mu się w mowie nieszczęśliwe „tedy“ i „więc;“ oprócz kamyka na głowę bliźniego, nic więcej z ust jego nie wypadało.  Bardzo blisko przy panu Feliksie Rokowiczu, z ręką romantycznie otaczającą jego szyję, z głową melancholijnie zwieszoną mu na ramię, siedziała małżonka jego pani Teresa Rokowiczowa trzydziesto letnia kobieta, w dziewiczej błękitnej sukience, w naiwnym kapelusiku słomianym, ozdobionym naiwnym pęczkiem fijołków. Była to kobieta ani brzydka ani ładna, mogła nawet być ładną gdy miała lat dwadzieścia i mniej. Teraz powierzchowność jej uderzała tylko pozorem niezmiernej skromności i niewinności graniczącej z niewiadomością dziecięcą. Z pozorem tym sprzeczały się nieco wyrazem swym niewielkie szare oczy, niezmiernie ruchliwe i błyszczące. Ktoś nieznający pani Teresy mógłby może wyczytać w oczach tych coś nakształt złośliwości i jakichś tajonych grzeszków teraźniejszych czy przeszłych; ale ktokolwiek znał ją choć trochę, strzegłby się najmocniej wydania podobnego o niej sądu; bo pani Rokowiczowa znaną była jako wzór cnoty kobiecej, czystości serca, przezroczystości uczuć i najwierniejszej, do ekstazy posuniętej miłości małżeńskiej. O kilka kroków od tej z czterech osób złożonej gruppy siedziały dwie kobiety, i jeden mężczyzna. Mężczyzna siedział pośrodku, i nazywał się Paweł Rumiański. Byłato postać długa i sucha, z twarzą również długą i bladą, z ustami otwartemi nawpół pod wąsem niepewnego koloru, z oczami niepewnego także koloru, ale posiadającemi pewien wyraz uczciwości i dobroci. Obok niego, jak drobna polna różyczka, rozkwitała dwudziestoletnia żona jego, Stanisława, zwana ogólnie pieszczonem imieniem Stasi. W istocie niepodobna było inaczej ją nazywać jak zdrobniale — takie to było drobniutkie, wesołe i zwinne. Wszystko w niej było drobne, począwszy od wzrostu i ręki aż do zadartego figlarnie noska, i nóżki dziecięcej niemal małości. Córka dość majętnego obywatela, bardzo starannie wychowana, niewiadomo dla czego po śmierci ojca zdecydowała się wyjść za suchego i bladego, o umyśle niepewnej wartości pana Rumiańskiego. Może nie chciała zamieszkać przy bracie, który nie uchodził za wzór braci, może mimo nie świetnych pozorów, oceniła poczciwe serce, i przywiązanie do siebie pana Pawła? Dość że odkąd została jego żoną, była zawsze jednako świeżą i wesołą aż do pustoty, i nie przestawała nią być nawet zostawszy matką dziecięcia, które ubóstwiała, i którem zajęta była dniem i nocą.  Z drobnej twarzyczki Stasi, obok nieudanej niewinności i dobroci tryskał świeży, i żywy dowcip; ubierała się zawsze bardzo starannie lubo nie kosztownie, a w ubraniu lubiła przedewszystkiem różowy kolor. Dla tej ciągłej wesołości i zamiłowania w różowym kolorze, ogólna opinja zwała ją pustą, wietrzną i lekkich zasad kobietą, oraz wodzącą swego męża na pasku.  I teraz Stasia cała różowo ubrana siedziała na murawie obok męża, a drobną główkę osypaną złocistemi loczkami sparłszy na malutkiej rączce, figlarnym wzrokiem patrzyła na siedząca naprzeciw kobietę.  Byłoto zupełne przeciwstawienie jej samej. Pani Apolonia Kuderska wyglądała na lat czterdzieści, ubrana była w czarną wełnianą suknię, takąż mantylę średniowiecznego kroju, oszytą szeroką jedwabną frendzlą, a na rudawych i siwiejących włosach miała czepek z czarnych koronek z fijołkowemi wstążkami. Czarny atłasowy kapelusz wisiał na jej ręku zawieszony na związanych wstęgach, i przy każdem poruszeniu tłukł się o wyzłacany krzyż różańca, okręconego nakształt bransolety w pobliżu pięści. Takiż krzyż, tylko nieco mniejszy, wyglądał na piersi z pod frendzli od mantyli, a z kieszeni wysuwał się, z trudem w nią wpakowany „Złoty ołtarzyk.“ Pani Apolonja była żoną męża, o którym nikt nigdy nie słyszał i matką dzieci, których nikt nigdy nie widział. Nikt też nigdy nie widział na niej innego ubrania — jak to które miała na sobie obecnie — ale nie dziwiono się temu, bo wiedziano że pani Kuderska nie była bogatą. Mąż jej był urzędnikiem pobierającym nie zbyt wielką pensję, a i tej jeszcze część znaczną pani Apolonja oddawała ubogim, i na msze. Nos miała ogromny, czerwono rozkwitający śród żółtej twarzy, i opinję niezmiernie cnotliwej i świętobliwej niewiasty. Mimo opinji tej nie była jednak sympatyczną: to też oddając cześć przynależną jej cnocie, nazywano ją niekiedy pocichu żartobliwem mianem pani Antyfona. Oprócz tych dwóch grup zawierających najwybitniejsze, i najbardziej charakterystyczne postacie zebrania, na spadzistości wzgórza siedziało parę innych złożonych z poważnych kobiet i mężczyzn, a nie opodal między sosnami, parami i pojedynczo przechadzało się kilka młodych i strojnych panien, w towarzystwie dwóch czy trzech młodych mężczyzn.  Słońce zataczało się coraz niżej, smugi czerwonych promieni rzucając po gładkiej powierzchni rzeki, po której zdala mknęło kilka łódek rybackich. Na przeciwległym brzegu z jednej strony widniał między zielenią biały pałacyk jakiejś willi, z oknami ozłoconemi słońcem; z drugiej miasto pobudowane na górze w amfiteatr, błyszczało czerwonemi dachami, i strzelało wysoko wieżami kościołów. Wzgórze na którem rozsiadło się towarzystwo, czarownie wyglądało ustrojone sukniami i twarzami kobiet, migocącemi pośród zieleni, na którą zachodzące słońce rzucało roje drżących iskier.  Kilka promieni słonecznych przeciskając się między krzakami jałowcu upadło na strojną głowę pani Olimpji. Pan Spirydjon podjął z ziemi błękitną jej parasolkę, i osłonił nią piękną panię. Skinęła mu głową z wdziękiem połączonym z pewną dumą, potem rozejrzała się około, i rzekła głośno:  — Gdzież jest panna Wanda Rodowska? nie widzę jej tu nigdzie?  Na to pytanie pani Teresa Rokowiczowa podniosła głowę spoczywającą dotąd na ramieniu małżonka, a uśmiech przebiegł jej wązkie usta.  — Przed pół godziną, odrzekła, widziałam jak odeszła w głąb lasu z panem Edwardem Gaczyckim. Ci państwo muszą zapewne przyjemnie przepędzać czas z sobą, kiedy dotychczas nie wracają do nas.  Wyrzekłszy słowa te z niewypowiedzianą słodyczą ujęła ogromną rękę męża, spojrzała mu w oczy, i zapytała z przymileniem:  — Nie chciałbyś pewno Feluniu abym tak z kim sam na sam poszła w głąb lasu? nieprawdaż?  Pan Feliks spojrzał na nią takiemi oczami, jakby sama myśl czegoś podobnego pomieścić mu się w głowie nie mogła.  — Moja Tereniu, odrzekł, wiem że nie popełnisz nic... tedy... coby sprzeciwiało się...  Niewiadomo co dalej chciał powiedzieć, bo przerwała mu pani Apolonja, która na wzmiankę o pannie Wandzie Rodowskiej przysunęła się do pani Olimpji i jej towarzystwa.  — Jaka to szkoda tej kochanej Wandzi, wyrzekła z pobożnem westchnieniem — taka śliczna i dobra panienka, a tak niestosownie postępuje! Któż widział aby młoda osoba taka swobodna była z mężczyznami, chodziła z nimi podrękę i sam na sam z młodym człowiekiem oddalała się od towarzystwa! Mój Boże! co też to za świat teraz!  — Wszystko to wina matki, ozwała się pani Teresa; nie umiała ona prowadzić Wandy od dzieciństwa, zapomniała o tem, że najpierwszą cnotą kobiety powinna być skromność. Nieprawdaż, Feluniu?  Rokowicz skinął głową.  — Naturalnie — wyrzekł — żeby panna Wanda była moją córką... tedy...  Niewiadomo co dalej chciał powiedzieć, bo pani Olimpja przerwała mu znowu. Ponieważ jąkał się i mówił bardzo powoli, niecierpliwe audytorjum najczęściej przerywało mu mowę.  Pani Olimpja podniosła dumnie głowę i rzekła:  — Moje panie! sądzę że panna Wanda mimo całej niekonsekwencji swego postępowania, nie zdolna jest uczynić nic, coby jej rzeczywistą przynosiło ujmę. Przecież jest panną dobrego urodzenia, i należy do wyższego towarzystwa; a nie pojmuję jak osoba naszej sfery może dopuścić się czegoś, coby nie było zgodnem z jej położeniem w świecie.  — Moja Olimpko, odpowiedziała pani Teresa, nie każda kobieta posiada taką szlachetną jak ty dumę, która służy w życiu za puklerz od wszelkiego złego. Są nieszczęśliwe, które jakkolwiek wysoko stoją, zapominają o skromności, która jest najwyższą ozdobą kobiety!  — I o przykazaniach bożych! wtrąciła z nowem westchnieniem pani Apolonja.  — I o obmowach ludzkich! dodała bardzo serjo różowo ubrana Stasia, która dotąd słuchała w milczeniu całej rozmowy, główkę oparłszy na dłoni.  Całe towarzystwo spojrzało na nią ze zdziwieniem, ale nie uważało za potrzebne odpowiadać pustej i lekkomyślnej kobiecie. Po kilku chwilach dopiero pani Olimpja zwróciła mowę do pani Pawłowej:  — Wszakżeto pani opiece powierzyła dziś swą córkę pani Rodowska. A jednak straciłaś ją pani z oczu!  Twarz Stasi przybrała wyraz komicznego przerażenia.  — W istocie, zawołała: niedarowanato z mej strony nieuwaga, że nie pogoniłam za Wandzią gdy oddalała się z panem Edwardem! Ten straszny człowiek zasztyletować ją gotów w głębi lasu, albo zrzucić w jaką otchłań bezdenną! Cóż robić jednak? teraz już zapóźno doganiać! niech się dzieje wola boża.  Pan Paweł zwrócił na żonę swoje poczciwe acz niezbyt rozumne spójrzenie i szepnął:  — Cicho! cicho Stasiu, narażasz się!  Pani Olimpja wzruszyła nieznacznie ramionami, i szepnęła do pani Apolonji:  — Co za niedarowana lekkość form i wyrażania się w kobiecie wyższej sfery!  — A jaka bezbożność! odszepnęła Antyfona — wzywa imienia boskiego nadaremnie!  — Dziwnie lekkomyślna i pusta kobieta, dodała również cicho pani Teresa. Zawsze zapomina o skromności właściwej młodej kobiecie. Alboż ten wiecznie różowy ubiór, czy stosownym jest dla mężatki i matki dzieci?  — Przyznać trzeba, że pani Stanisławie bardzo w nim jest do twarzy, rzekł milczący dotąd pan Spirydjon, nachylając się ku szepczącym kobietom.  Brwi pani Olimpji zsunęły się nieco, a pani Teresa żywo odrzekła:  — Mężatka, pamiętająca o swych obowiązkach, powinna myśleć tylko o podobaniu się swemu mężowi. Nieprawdaż Feluniu?  — I o chwale Pana Boga! dodała Antyfona.  — Spodziewam się, zabrała głos pani Olimpja, że pan Gaczycki, jako człowiek wyższego towarzystwa, kompromitując tak ciągle pannę swem assystowaniem, zechce się z nią ożenić.  — I czyniąc ją miljonową panią, przemienić w przyjaciół jej wszystkich tych, którzy ją dziś obmawiają — podjęła Stasia.  — Moja kochana pani Stanisławo, słodziutko wyrzekła pani Teresa, właśnie dla tego że pan Edward jest miljonowym panem, nie można mieć nadziei ażeby się ożenił z panną Rodowską; bo na niewielki jej posag nie połakomi się, a wątpię żeby się zajął szczerze osobą która zapomina...  — O skromności będącej najpiękniejszą ozdobą kobiety! dokończyła Stasia.  — Co do mnie — podjął pan Spirydjon, nie dziwiłbym się Edwardowi, gdyby się starał o rękę panny Wandy. Jestto jedna z najpiękniejszych kobiet jakie znam.  Tymrazem po czole Olimpji wyraźna przemknęła chmura.  — Należy pamiętać i o tem — wycedziła zwolna, niby niezważając na słowa swego adoratora, że panna Rodowska, bez uwagi na sferę do której należy, nie z pierwszym panem Gaczyckim kompromituje się w podobny sposób. Odkąd ją znam, zawsze zapomina o formach przyjętych w wyższem towarzystwie.  — I o przesądach panujących w tem towarzystwie! dodała zawzięta Stasia.  — Cicho Stasiu, cicho, narażasz się! szepnął pan Paweł.  — Gdyby jednak pan Gaczycki ożenił się z kochaną Wandziulką, czego jej życzę szczerze, bo kocham ją z całego serca, zaczęła pani Apolonja, byłaby z nich bardzo dobrana para — szkoda tylko że tak w dobrem jak w złem. Oboje są śliczni, kochani, serdeczni, ale nie mają żadnej religji. Niech mię Bóg strzeże i broni od obmowy lub odbierania sławy bliźniemu, ale, co prawda, nie widuję nigdy w kościele ani pana Edwarda ani panny Wandy. Nieprawdaż pani Stanisławo, że panna Wanda nie bywa w kościele? pani o tem wiesz jako najlepsza jej przyjaciółka.  — Nie umiem pani na to odpowiedzieć, odrzekła spytana; bo choć rzadko chodzę do kościoła, to jednak gdy raz tam jestem, to już modlę się tylko — a zatem nie widzę kto jest w kościele a kogo niema.  Antyfona przygryzła sobie usta. Z miną jednak pełną namaszczenia zwróciła się do młodej kobiety i rzekła:  — Bardzo to pięknie że pani jesteś tak pobożną. Nasz Ojciec niebieski który sam tylko patrzy w serca swoich wiernych, policzy ci to na sądzie ostatecznym, na którym ważyć się będą grzechy i zasługi ludzkie.  — Amen, pocichu dokończyła Stasia.  — A ja powiadam państwu, ozwała się pani Teresa, że pan Gaczycki z pewnością nie ożeni się z Wandą. Jest to człowiek zimny i bez serca — pokochać zatem nie może; a jak mówiłam już, na posag się nie połakomi będąc sam tak bogatym.  — O, co prawda to prawda! zawołała Apolonja; to człowiek bez serca! nie widziałam nigdy żeby dał grosz ubogiemu!  — Niemoralny, ozwał się pan Rokowicz; prowadzić pannę... tedy... w głąb lasu... sam na sam... więc... to obraża... tedy...  I znowu nie dokończył, bo przerwał mu pan Spirydjon:  — Moi państwo! sądy wasze są niesłuszne; ani Edward jest, jak mówicie, bez serca, ani panna Wanda bezbożną. O pierwszym wiem wiele rzeczy, które mówią na jego korzyść; drugą widziałem raz na prymarji w katedrze.  — Pan chodzisz na prymarję? zapytała z przekąsem pani Olimpja.  Pan Spirydjon pochylił się prawie do jej ucha, i szepnął.  — Byłoto owego pamiętnego ranka... kiedym wracał od pani... zaszedłem do kościoła, aby tak rano nie być widzianym na mieście...  Na twarz pani Olimpji wystąpił nagły rumieniec. Zasłoniła się wachlarzem i szepnęła gwałtownie:  — Milcz pan! mogą usłyszeć!