Cisza w Pradze - Jaroslav Rudiš - ebook + książka

Cisza w Pradze ebook

Jaroslav Rudis

4,2

Opis

Muzyka jest ucieczką, bywa atakiem albo oddechem – mówią bohaterowie Ciszy w Pradze. To również bicie serca w rytmie techno, tło dla seksu, podróży, rozmów i rozstań. Nie ma absolutnej ciszy – powtarzają niezależnie od siebie Petr, Vanda, Hana i Vladimír – zawsze coś gdzieś słychać. To przeszkadza, odrywa nas od samych siebie i dlatego Vladimír nosi przy sobie ostre nożyczki: jest gotów podarować innym szansę na wolność.

Hana odkrywa zmysłowość i zmienia szpilki na rozdeptane trampki. Zza szyb kabiny motorniczego Petr ogląda dziewczyny, złodziei i śmierdzącą Pragę: miasto-muzeum w stanie rozkładu. Vanda po raz pierwszy smakuje gorycz rozczarowania, maskuje żal tatuażem, działką białego proszku i szybkim seksem. Na ekranach telewizorów rozgrywa się wojna, bez jednego krzyku, zupełnie niema.

Jaroslav Rudiš gra na wielu emocjach, z niezwykłą wrażliwością odkrywa świat, który uznajemy za własny: szybki, hałaśliwy, pełen jazgotu i pusty zarazem. Co delikatnego w nas pozostało?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 258

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (17 ocen)
10
1
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OSTAT­NI NOC­NY

Nie do­ty­ka­li się. Le­że­li obok sie­bie na łóż­ku i pa­trzy­li w su­fit. Za okna­mi była Pra­ga, ciem­ność i ci­sza. Petr za­pa­lił ostat­nie­go tej nocy pa­pie­ro­sa.

– Przede wszyst­kim musi być na cały re­gu­la­tor. To­tal­nie gło­śno. Tak, żeby za­głu­szyć wszyst­ko inne. Żeby wszyst­ko inne znik­nę­ło. Nie może się szyb­ko skoń­czyć. Dłu­gi, ostry, wy­pa­sio­ny ka­wa­łek. Wła­śnie taką pio­sen­kę po­win­ni za­grać na moim po­grze­bie – po­wie­dzia­ła Van­da.

– Kto?

– Co rano ktoś inny.

– Ro­zu­miem.

– Grunt, żeby było na ful. Jak coś nie leci na cały re­gu­la­tor, to po pro­stu tego nie ma.

– Ale te­raz po­trzeb­ny jest spo­kój. To­tal­na ci­sza.

Petr po­gła­dził ją po wło­sach.

– Ni­g­dy nie ma to­tal­nej ci­szy. Gdzieś coś gra. Nie sły­szysz?

– Nie.

– Po­waż­nie?

Van­da za­czę­ła mru­czeć po­wol­ną pio­sen­kę, któ­rej me­lo­dię wy­ło­wi­ła ze śpią­ce­go noc­ne­go mia­sta.

I feel like… I feel like…

A lit­tle black cat…

I feel like… I feel like…

I’m lost in no-man’s land…

– Se­rio tego nie sły­szysz?

– Nie.

– Bo ja tak. Cią­gle sły­szę ja­kąś mu­zy­kę.

– Ale te­raz jest ci­cho. Na­praw­dę.

– Prze­cież mó­wię, że sły­szę. I feel like…

– Ja sły­szę tyl­ko cie­bie.

– Od­wa­li­ło­by mi od ci­szy.

– Może to tyl­ko gra w to­bie.

Petr po­ło­żył gło­wę na pier­siach Van­dy i za­słu­chał się. Biło jej ser­ce. Pach­nia­ła. Tak­że tym, co ra­zem prze­ży­li wie­czo­rem i w nocy.

– Nie­zła tech­nia­wa…Ty­siąc bi­tów na mi­nu­tę. Ser­ce jest two­im DJ-em. To­tal­na Love Pa­ra­de. Ale nikt nie śpie­wa.

– Tech­nia­wa? Tech­no jest mar­twe, głu­po­lu.

– Jak słu­cham cie­bie, to wy­da­je się wręcz prze­ciw­nie.

– Mó­wię, że jest mar­twe. A ja nie je­stem mar­twa.

Po­ca­ło­wał ją naj­pierw w lewą, a po­tem w pra­wą, odro­bi­nę mniej­szą, pierś. Wszyst­kie dziew­czy­ny, z któ­ry­mi coś go wią­za­ło, mia­ły tro­chę mniej­szą pra­wą pierś. Po­ca­ło­wał ją w pie­przyk po­mię­dzy nimi.

– Jak to jest?

– Ca­ło­wać two­je pier­si?

– Słu­chać mo­je­go ser­ca.

– Tak jak słu­chać jed­nej dłu­giej, nie­koń­czą­cej się pio­sen­ki.

– I nie jest to ża­den głu­pi ka­wa­łek tech­no, nie?

– Jest taki, jaki tyl­ko chcesz.

– Cza­sa­mi też bym chcia­ła go tak po­słu­chać.

Po­gła­skał ją.

Na gó­rze. Po­środ­ku. Na dole.

Przez chwi­lę mu na to po­zwa­la­ła.

Wes­tchnę­ła. Po­tem jesz­cze raz. Unio­sła bio­dra, kie­dy chwy­cił ją za pupę. W koń­cu jed­nak zła­pa­ła go za rękę i po­ło­ży­ła ją na koł­drze.

– Już nie.

– A kto po­wie­dział, że chcę jesz­cze?

– Swój po­zna swe­go. Wy­ru­chać i wy­ko­pać.

– Że też aku­rat ty to mó­wisz.

Van­da wsta­ła z łóż­ka i po­de­szła do oświe­tlo­ne­go akwa­rium przy ścia­nie. Sta­ło na sto­li­ku, na któ­rym w in­nych do­mach za­zwy­czaj sto­ją te­le­wi­zo­ry. Za­pu­ka­ła w szkło przy ma­łej, gru­bej ry­bie, któ­ra do niej pod­pły­nę­ła. Van­da usia­dła na par­kie­cie. Była naga, a oświe­tlo­ne ro­śli­ny i bą­bel­ki w akwa­rium rzu­ca­ły na nią roz­tań­czo­ne, żół­te pa­sma świa­tła. Przy­po­mi­na­ła małą, wod­ną ze­brę za­gu­bio­ną w ciem­nym oce­anie. Na­gle prze­sta­ła być smut­ną, bez­czel­ną dziew­czy­ną z wło­sa­mi ufar­bo­wa­ny­mi na czar­no i świe­żym ta­tu­ażem na ra­mie­niu, prze­sta­ła być taka, jaką Petr po­znał kil­ka go­dzin temu. Z po­ko­ju obok przy­szła do niej Mal­mö, ziew­nę­ła i do­tknę­ła Van­dę pyszcz­kiem. Van­da ją po­gła­ska­ła, a Mal­mö się prze­cią­gnę­ła.

Ten wy­ta­tu­owa­ny na­pis na ra­mie­niu wy­dał mu się śmiesz­ny, ale Petr tego jej nie po­wie­dział. Wy­obra­żał so­bie, jak Van­da się z nim bę­dzie sta­rzeć. Jak bę­dzie wy­glą­dać za dzie­sięć lat. Za dwa­dzie­ścia. Za pięć­dzie­siąt. I jak on bę­dzie wy­glą­dać, je­śli w ogó­le bę­dzie jesz­cze ja­koś wy­glą­dać.

– Naj­star­sza ryba na świe­cie. Pre­zent od bab­ci. To stu­la­tek – po­wie­dział i zga­sił pa­pie­ro­sa.

– Skąd wiesz, że to fa­cet?

– Tyl­ko sam­czy­ki mają we­lo­ny. Im dłuż­szy, tym star­sza ryba. I bar­dziej do­świad­czo­na

– Nie­zły od­lot. Fa­cet z we­lo­nem. Jak się na­zy­wa?

– Ne­stor.

– A ten sta­tek też ma sto lat – wska­za­ła małą pla­sti­ko­wą za­baw­kę na dnie akwa­rium.

– To nie jest sta­tek.

– No to łódź pod­wod­na.

– To ba­ty­skaf. Pe­wien czło­wiek zszedł w nim na dno oce­anu.

– Mogę na­kar­mić Ne­sto­ra?

– Jest ob­żar­ty.

– Cho­ciaż tro­chę…

– Uwa­żaj, żeby cię nie zjadł. Na sta­re lata naj­bar­dziej mu sma­ku­je mło­de mię­so.

– Na sta­re lata… Mó­wisz jak ta­tu­siek… Poza tym jest pięk­ny. Baj­ko­wy.

Petr jesz­cze chwi­lę pa­trzył na prąż­ko­wa­ną Van­dę kar­mią­cą Ne­sto­ra. Pa­trzył na jej wy­chu­dzo­ne cia­ło, na któ­rym tań­czy­ły cie­nie akwa­rio­wych ro­ślin i bą­bel­ków. Akwa­rium wy­da­ło mu się oknem na inny świat. A po­tem usły­szał szum mo­rza. Zni­kał w fa­lach i było mu do­brze. Czuł, że są cie­płe. I ja­koś mało sło­ne. W huku przy­pły­wu sły­szał, jak Van­da roz­ma­wia z Ne­sto­rem. Jak mu opo­wia­da swo­ją hi­sto­rię. Swo­je krót­kie, ostre ży­cie. Ale może tyl­ko mu się wy­da­wa­ło. Za­nim po­grą­żył się w noc­nym spo­ko­ju, prze­wró­cił na dru­gi bok i na­krył gło­wę po­dusz­ką.

Za kil­ka go­dzin wsta­nie, zro­bi so­bie kawę, za­pa­li pierw­sze­go po­ran­ne­go pa­pie­ro­sa, pod­le­je je­dy­ny kwiat w miesz­ka­niu i z Mal­mö wy­ru­szy przez bu­dzą­ce się mia­sto do pra­cy. Tak jak za­wsze.

– Je­stem po pro­stu dur­ną, na­iw­ną kro­wą. Wszy­scy ro­bią ze mną, co im się po­do­ba. Wie­rzy­łam mu, ro­zu­miesz? A ten kre­tyn pier­do­li się z inną. I jesz­cze pół go­dzi­ny temu pa­trzył mi w oczy i mó­wił, że mnie ko­cha.

Naga Van­da wciąż sie­dzia­ła przed akwa­rium. Zda­wa­ło jej się, że we­lon Ne­sto­ra nie ma koń­ca i że kie­dy Ne­stor nim ma­cha, wy­peł­nia całe akwa­rium. Za­sła­nia cały po­kój. Cały świat. Była za­fa­scy­no­wa­na. Pra­gnę­ła ukryć się za tym we­lo­nem.

Z łóż­ka ode­zwa­ło się le­d­wo sły­szal­ne chra­pa­nie. Do­pie­ro te­raz uświa­do­mi­ła so­bie, gdzie sie­dzi i co robi. I gdzie jest. I że w su­mie to jej zim­no. Uśmiech­nę­ła się. Stuk­nę­ła pal­cem w akwa­rium.

– Na ra­zie, sta­ry.

Zga­si­ła lamp­kę nad akwa­rium, po­gła­ska­ła śpią­cą Mal­mö i po­ło­ży­ła się w łóż­ku obok Pe­tra.

PO­BUD­KA

Nie usły­sza­ła bu­dzi­ka w te­le­fo­nie. Obu­dził ją sa­mo­lot. W oknie zo­ba­czy­ła uno­szą­ce się skrzy­dła. Nie za­mknę­ła wie­czo­rem okna? A może to on je otwo­rzył, kie­dy wy­cho­dził? Po­ca­ło­wał ją na do wi­dze­nia? A może to się jej śni­ło? Nie, na pew­no ją po­ca­ło­wał. Pa­mię­ta jego za­pach.

Hana włą­czy­ła te­le­wi­zor, ści­szy­ła gło­śność i jesz­cze na chwi­lę za­mknę­ła oczy. Za­snę­ła na pięć mi­nut, jak­by nie była w ho­te­lu, tyl­ko w swo­im pra­skim łóż­ku pod wy­so­kim, bia­łym su­fi­tem.

Po­tem na noc­nym sto­li­ku za­czął dzwo­nić te­le­fon. Sho­uld I Stay or Sho­uld I Go. Nie mo­gła uwie­rzyć, że kie­dyś wy­bra­ła tę pio­sen­kę jako bu­dzik. Chy­ba z no­stal­gii. Jest wpół do szó­stej. W Pra­dze go­dzi­na póź­niej. Bę­dzie tam w po­łu­dnie.

Tro­chę boli ją gło­wa. Wino wczo­raj­sze­go wie­czo­ru było moc­ne, ale przede wszyst­kim dużo go wy­pi­ła. Mimo to czu­je się do­brze. Może w ogó­le ostat­nio naj­le­piej. Może w ogó­le naj­le­piej.

Idzie pod prysz­nic. Naj­pierw go­rą­ca, po­tem lo­do­wa­ta woda, jak co dzień. Po­mię­dzy – tro­chę piesz­czot z my­dłem i wła­snym cia­łem. Uwiel­bia to. Mo­gła­by go­dzi­na­mi stać pod prysz­ni­cem. Cała by się na­my­dli­ła, roz­pu­ści­ła – tu i te­raz – i od­pły­nę­ła ka­na­li­za­cją do ja­kie­goś mo­rza.

Kie­dy wró­ci­ła do po­ko­ju, w te­le­wi­zji po ci­chu pło­nął Irak. Mo­sul? Bag­dad? Kir­kuk? Ba­sra? Gdzieś tam, da­le­ko. Na uję­ciu mi­gnę­ła trój­ka ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy z ran­nym ko­le­gą na no­szach. Z brzu­cha cie­kła mu krew. Na se­kun­dę zo­ba­czy­ła jego twarz, któ­rą w po­ło­wie za­kry­wał hełm. Krzy­czał, ale ona go nie sły­sza­ła. Na­wet gdy­by dźwięk był włą­czo­ny, nie chcia­ła­by tego sły­szeć.

Prze­łą­czy­ła na inny ka­nał. W por­tu­gal­skiej wer­sji pro­gra­mu „Ze­rwa­ne wię­zi” pięć­dzie­się­cio­let­nia ko­bie­ta obej­mo­wa­ła mło­de­go męż­czy­znę. Miał ja­kieś sto pięć­dzie­siąt kilo. Mat­ka i od­na­le­zio­ny po la­tach syn? Prze­łą­czy­ła. Eu­ro­pop. Eu­ro­sport. Eu­ro­wia­do­mo­ści. Pół­ży­wi ucie­ki­nie­rzy z pół­noc­nej Afry­ki na hisz­pań­skiej pla­ży. I w koń­cu Horst Fuchs z kol­czy­kiem w uchu sprze­da­ją­cy na­praw­dę, na­praw­dę ostre noże. Jemu uda­ło się po­łą­czyć całą Eu­ro­pę. W ilu kra­jach już go wi­dzia­ła? Zna­ją go w Ira­ku? Czy jego noże po­łą­czą sun­ni­tów i szy­itów? Być może Ame­ry­ka­nom przy­dał­by się taki czło­wiek.

Ubie­ra­ła się. Majt­ki. Sta­nik. Poń­czo­chy. Tho­mas chciał, żeby mia­ła je pod­czas ko­cha­nia. I szpil­ki. Po­do­ba­ło jej się. Przede wszyst­kim po­do­bał jej się Tho­mas. Wy­je­chał? Może zo­ba­czy go jesz­cze na śnia­da­niu? Albo na lot­ni­sku?

Jesz­cze ko­szu­la. I ko­stium w nie­bie­skie prąż­ki, któ­ry ku­pi­ła na wio­snę. Był z prze­ce­ny, ale prze­cież nikt tego nie roz­po­zna. Szmin­ka. Tro­chę pu­dru. Ten pie­przyk na środ­ku czo­ła ni­g­dy nie prze­sta­nie jej prze­szka­dzać.

Spa­ko­wać wa­liz­kę. I zo­sta­wić po­ko­jów­ce na­pi­wek. Po­noć Cze­si tego nie ro­bią. Tyle że Cze­si nie ro­bią też wie­lu in­nych rze­czy.

BOKS

Ma­rie. Jej ty­łek. Nie po­ma­ga. Jej pus­sy, fuc­king pus­sy. Nic. Da­lej. Lud­mi­la. Cyc­ki. Błysz­czą­ca czar­na ko­szu­la, któ­rą mia­ła wczo­raj na so­bie. I czar­ny sta­nik. I ty­łek w cia­snych dżin­sach. Jej cip­ka, fuc­king pus­sy. Zno­wu nic. Z po­wro­tem. Szyb­ko. Ju­lie. Jej buty. Spód­ni­ca. Pus­sy. Na pew­no nosi pod­wiąz­ki. Przy­naj­mniej cza­sa­mi. Za­ło­ży­ła­by nie dla nie­go. Ju­lie. Tak. Chodź. Zrób to. So­bie to zrób. Jej usta. Pus­sy. Zrób to mnie. Jest mo­kra. Ca­łu­ją się. Liże ją. Ona jego. Robi mu ręką. No i zno­wu nic. Fuck.

No to jesz­cze raz. Way­ne opie­ra gło­wę o ka­fel­ki. Ma­rie. Lud­mi­la. Ju­lie. Ma­rie. Lud­mi­la. Ju­lie. Pus­sy. Pus­sy. Fuc­king pus­sy. Fuck. Fuck. Fuck. Idzie po­wo­li. Ale do przo­du. Już jest bli­sko. Bar­dzo. I za­miast Ju­lie na biur­ku na­gle leży Har­riet. Mi­łość z li­ceum. De­li­kat­na i kru­cha. Ni­g­dy tego nie zro­bi­li. Ni­g­dy nie wi­dział jej cip­ki. Ale za­wsze mu to tak ro­bi­ła. Dzi­siaj nic. W ostat­niej chwi­li pró­bu­je my­śleć o Ma­łej, ale ona też od razu zni­ka.

Ni­g­dy nie my­śli w trak­cie o dziew­czy­nach, z któ­ry­mi aku­rat jest, dziew­czy­nach, któ­re ko­cha. Wy­da­je mu się to nie­od­po­wied­nie, w ten spo­sób osła­bił­by chwi­le, kie­dy jest na­praw­dę z nimi. Może to tro­chę dziw­ne, ale nic na to nie po­ra­dzi. Ko­cha Małą. A ona ko­cha jego. Już od ja­kie­goś cza­su.

Chrza­ni to. I tak już mu nie stoi.

Dzi­siej­szy dzień bę­dzie do dupy.

Za­miast cie­płej wody pusz­cza zim­ną. Ręcz­nik. Way­ne stoi przed lu­strem i pa­trzy na sie­bie. Na­piął i roz­luź­nił mię­śnie brzu­cha. Na pew­no jest le­piej niż pół roku temu, kie­dy jesz­cze nie ćwi­czył, kie­dy nie bok­so­wał.

Przy­szło mu do gło­wy, że jego pra­ca, że ży­cie lu­dzi, a przy­naj­mniej jego, to też tyl­ko na­pi­na­nie i roz­luź­nia­nie. Wy­si­łek i spo­kój. Erek­cja. Nic. Za­ba­wa z wy­obraź­nią. Ko­lej­na erek­cja. Sto­ją­cy chuj. A po­tem zmę­czo­ne nic. Ży­cie to tyl­ko głu­pie wy­obra­że­nie o ży­ciu. Ży­cie to ma­stur­ba­cja. Może nie za­wsze tak było, ale te­raz tak po pro­stu jest. Może to też dla­te­go, że ma trzy­dzie­ści sie­dem lat. Może dla­te­go, że ma dużo pra­cy. Może dla­te­go, że wczo­raj tro­chę prze­sa­dził na si­łow­ni i obu­dził się w środ­ku nocy spo­co­ny ze zmę­cze­nia.

Te­raz jest rano?

Stoi nagi przed lu­strem, pa­trzy na swój sfla­cza­ły pe­nis, któ­ry przed chwi­lą go zdra­dził.

Jesz­cze raz na­pi­na i roz­luź­nia brzuch. Po­tem wkła­da sli­py i ko­szu­lę.

Otwie­ra w kuch­ni okno na po­dwó­rze. Wrzu­ca do so­ko­wi­rów­ki mar­chew­kę, dwa jabł­ka, ba­na­na i po­ma­rań­czę. Z lo­dów­ki wyj­mu­je bu­tel­kę biom­le­ka, a na pół­kę się­ga po bio­müsli z orze­cha­mi.

Jego brat mówi, że bio jest tyl­ko dla pe­da­łów. Tak samo jak iPod, Mac­bo­ok, piwo bez­al­ko­ho­lo­we i wa­ka­cje w po­łu­dnio­wej Fran­cji.

Mle­ko było po­psu­te.

ZA­SY­PIA­NIE

Dziś wszyst­ko się skoń­czy. Ale jest do­pie­ro rano. Vla­di­mír stoi nagi na środ­ku ma­łe­go i wciąż ma­le­ją­ce­go po­ko­ju. Być może w rze­czy­wi­sto­ści po­kój się nie zmniej­sza, ale o po­ran­ku za­wsze Vla­di­mír to czu­je. W cią­gu ostat­nich mie­się­cy, ty­go­dni i dni zda­rza mu się to co­raz czę­ściej. W po­miesz­cze­niu znaj­du­je się je­dy­nie łóż­ko i sza­fa i sto­lik noc­ny, i fi­ran­ki, i ro­le­ta, i pu­ste ścia­ny, a na środ­ku on. Poza tym już nic in­ne­go nie ma.

Przez chwi­lę roz­glą­da się po bia­łych ścia­nach i na­słu­chu­je, czy coś się nie ode­zwie. Wie, że dźwięk roz­cho­dzi się nie tyl­ko w po­wie­trzu i że do jego miesz­ka­nia do­sta­je się nie tyl­ko przez do­kład­nie uszczel­nio­ne okna z uli­cy i z po­dwó­rza, ale że wszyst­ko prze­no­si dźwięk i ha­łas, że za­trzy­ma­nie go jest bar­dzo trud­ne, wręcz nie­moż­li­we, że pły­nie przez ce­gły, ka­ble, szcze­li­ny, śmie­ci, prze­do­sta­je się ru­ra­mi z ga­zem i wodą. Z uwa­gą na­słu­chu­je, przy­glą­da się każ­de­mu ką­to­wi. Ale nic nie sły­szy.

To go uspo­ka­ja. Sły­szy tyl­ko bi­cie swo­je­go ser­ca i od­dech, i jest to coś do­bre­go, choć od­no­si wra­że­nie, że z każ­dym dniem jego ser­ce jest co­raz cich­sze i wol­niej­sze, że co­dzien­nie jego cia­ło słab­nie o kil­ka dys­kret­nych temp, wde­chów i wy­de­chów. Czu­je, że jego ser­ce po­wo­li za­sy­pia. Być może tak po­win­no być. Wkrót­ce za­śnie na za­wsze. Tego się spo­dzie­wa i tego też pra­gnie.

Vla­di­mír wciąż jest nagi. Idzie do du­że­go po­ko­ju, któ­ry zmie­nił w la­bo­ra­to­rium, w warsz­tat swo­je­go oswo­bo­dze­nia, w fa­bry­kę oswo­bo­dze­nia mia­sta. Zie­mi. Wszech­świa­ta.

Słu­cha, ale na­wet te­raz nic nie sły­szy. Gdy­by było ina­czej, zde­ner­wo­wał­by się.

Nie­wie­le jest ta­kich miejsc, do któ­rych w Pra­dze może uciec przed ha­ła­sem, a to jest jed­no z nich. Jego miesz­ka­nie jest dźwię­kosz­czel­ną twier­dzą, ale nie w każ­dym miej­scu i nie za­wsze. Tak czy siak. Gdy­by go nie miał, już daw­no był­by mar­twy.

Mija stół ze sprzę­tem i pod­cho­dzi do sta­re­go biur­ka w rogu po­ko­ju. Pod szkla­nym bla­tem przy­tu­la się do sie­bie kila pocz­tó­wek z wa­ka­cji, parę bi­le­tów, na­le­pek z bu­te­lek po pi­wie i wi­nie, i żółk­ną­ce ro­dzin­ne zdję­cia. Gdy­by je wy­cią­gnął, skrę­ci­ły­by się mu w dło­niach i roz­pa­dły.

Val­di­mír pa­trzy na zdję­cie ojca na nar­tach. Uśmie­cha się do obiek­ty­wu, tak samo jak mama w dziw­nej, szpi­cza­stej, weł­nia­nej czap­ce. Obo­je uśmie­cha­ją się, jak­by ten dzień nie miał się ni­g­dy skoń­czyć, jak­by ich ży­cia nie mia­ły się ni­g­dy skoń­czyć, a skoń­czy­ły się już daw­no, jak­by mie­li zro­bić nie jed­no, ale ty­siąc zdjęć zi­mo­we­go ro­dzin­ne­go szczę­ścia w Kar­ko­no­szach.

Mama ma jed­ną rę­ka­wi­cę ścią­gnię­tą, a do jej nóg przy­tu­la się drob­ny chło­piec z małą, okrą­głą twa­rzą, sto­ją­cy na krót­kich nar­tach. Vla­di­mír pa­trzy na sie­bie. Po­zna­je, choć nie do koń­ca. Nie pa­mię­ta ca­łej hi­sto­rii fo­to­gra­fii, gdzie i kie­dy po­wsta­ła. Pa­mię­ta tyl­ko, że po po­wro­cie do schro­ni­ska była ko­la­cja, że był scha­bo­wy z ziem­nia­ka­mi, a przed­tem ro­sół wo­ło­wy, a po­tem brzo­skwi­nio­wy kom­pot.

Kie­dy pa­trzy wstecz na swo­je ży­cie, czę­sto po­tra­fi przy­po­mnieć so­bie, co się ja­dło albo co się mia­ło jeść. Te­raz już nie­mal nie je. Już tego aż tak nie po­trze­bu­je.

Vla­di­mír lubi wspo­mi­nać chwi­le, kie­dy w domu się ja­dło i nic nie mó­wi­ło, kie­dy od­gry­wa­ło się dłu­gi kon­cert mil­cze­nia, brzę­ka­nia wi­del­ców i noży, cza­sem dra­pa­nia nimi w por­ce­la­nę i roz­sia­da­nia się na skrzy­pią­cym krze­śle. Oj­ciec nie chciał, by pod­czas je­dze­nia roz­ma­wia­no. Być może wła­śnie wte­dy i dzię­ki nie­mu się tego na­uczył. Może wła­śnie wte­dy to się za­czę­ło. Jego nie­chęć do mó­wie­nia. Jego po­trze­ba za­cho­wa­nia ci­szy.

Za­sta­na­wia się, któ­re z ro­dzi­ców wło­ży­ło fo­to­gra­fie pod szkło. Chy­ba oj­ciec – on ko­chał kon­ser­wo­wać owo­ce i wspo­mnie­nia. Zmu­szał mamę, żeby ro­bi­ła prze­two­ry, ca­ły­mi ty­go­dnia­mi miesz­ka­nie pach­nia­ło mo­re­la­mi, cze­re­śnia­mi i brzo­skwi­nia­mi albo śmier­dzia­ło octem i ogór­ka­mi. Mama mu­sia­ła cho­wać bi­le­ty i ulot­ki z po­dró­ży do pu­de­łek po her­bat­ni­kach, a fo­to­gra­fie ostroż­nie wkła­dać do al­bu­mów, któ­re dziś leżą na dol­nej pół­ce w piw­ni­cy obok kil­ku sło­ików z dwu­dzie­sto­let­ni­mi prze­two­ra­mi. Vla­di­mír o tym wie. W ze­szłym roku był w piw­ni­cy. Za­kon­ser­wo­wa­ne wspo­mnie­nia obok za­kon­ser­wo­wa­nych wa­rzyw. Co dłu­żej wy­trzy­ma? Co bę­dzie le­piej sma­ko­wać? Czy kie­dy­kol­wiek sma­ko­wa­ło to do­brze?

Może to nie waż­ne, kto wło­żył fo­to­gra­fie pod szkło na biur­ku. Jesz­cze przez ja­kiś czas tu zo­sta­ną. Tak samo jak al­bu­my i ogór­ki w piw­ni­cy.

PIERW­SZY PO­RAN­NY

Za­pa­lił w kuch­ni pierw­sze­go po­ran­ne­go pa­pie­ro­sa, włą­czył ra­dio i starł kurz ze sto­ją­cej na pa­ra­pe­cie je­dy­nej ro­śli­ny w miesz­ka­niu. Pa­trzył na nie­bo. I na ko­smicz­ną ra­kie­tę prze­bi­ja­ją­cą chmu­ry. Ni­g­dy tam na gó­rze nie był i od­no­sił wra­że­nie, że nic nie stra­cił. Ale ten wi­dok z kuch­ni mu się po­do­bał.

Kie­dyś wi­dział, jak na gó­rze stał chło­pak, któ­ry chciał sko­czyć. Przy­je­cha­li stra­ża­cy. Po­li­cja. I psy­cho­log. Ale on chciał roz­ma­wiać tyl­ko ze swo­ją dziew­czy­ną. Pod­je­cha­ła pod blok z no­wym fa­ce­tem w jego no­wym au­cie. No to za­mó­wił so­bie na górę skrzy­deł­ka z KFC. I kolę. I ku­ku­ry­dzę. I po­dwój­ne fryt­ki. Zjadł to tam wszyst­ko po­wo­li. Nie sko­czył i w koń­cu za­bra­li go do wa­riat­ko­wa.

Petr sior­bał go­rą­cą kawę i pa­trzył na ol­brzy­mie czar­ne bo­ba­sy wspi­na­ją­ce się po wie­ży te­le­wi­zyj­nej. Za bar­dzo nie ro­zu­miał, po co tam są i co je cią­gnie do góry. I cze­mu to są czar­ne bo­ba­sy, a nie na przy­kład zie­lo­ne śli­ma­ki albo bia­łe ro­ba­le.

Kie­dy się od­wró­cił, sta­ła w drzwiach. Była cał­kiem naga. Naga, mło­da i pięk­na. Petr przez krót­ką chwi­lę po­my­ślał, że mógł­by z nią być. Że chciał­by z nią cho­dzić. Im­pre­zo­wać. Pie­przyć się. Choć­by przez sto nocy. Po czym uświa­do­mił so­bie, że na­wet nie wie, ile ona ma lat.

– Na­pi­ła­bym się koli.

– Mam tyl­ko kawę.

– Za­wsze rano piję kolę.

– Nie jest tro­chę za słod­ka?

– Jest do­bra.

– Któ­re­goś dnia ci to wy­pa­li dziu­rę w żo­łąd­ku.

– Chu­ja tam.

– Ame­ry­ka­nie na ja­kimś uni­wer­sy­te­cie ro­bi­li eks­pe­ry­men­ty. Wie­czo­rem wsa­dzi­li jed­ne­go fa­ce­ta do wan­ny z kolą i rano zo­sta­ły z nie­go tyl­ko oku­la­ry.

– Ja­sne, a po­tem je wy­sta­wi­li w in­ter­ne­cie i ty je ku­pi­łeś.

Van­da po­dra­pa­ła się po ra­mie­niu. Po swo­im ta­tu­ażu.

– Ku­rew­sko swę­dzi.

– Cze­mu aku­rat to tam da­łaś?

– To na­zwa ka­pe­li.

– Ja­kiej ka­pe­li?

– Mo­jej pierw­szej.

– A co gra­cie?

– Tro­chę go­tyk. Tro­chę punk. Przede wszyst­kim punk.

– W ta­kim ra­zie ro­zu­miem. Pew­nie swę­dzi jak cho­le­ra. Kie­dy gra­cie?

– Dzi­siaj. Gra­my sup­port dla jed­nych ber­liń­czy­ków. Wy­bra­li nas przez My­Spa­ce.

– A co jak ka­pe­la się roz­pad­nie?

– Cze­mu niby mie­li­by­śmy się roz­paść?

– Ot tak. Cza­sa­mi się zda­rza…

– To się nie zda­rzy.

Dał jej swo­ją kawę. Na­pi­ła się. Pa­trzył na brą­zo­wą kro­plę ście­ka­ją­cą po bro­dzie. Naj­chęt­niej by ją zli­zał. Wy­tar­ła się.

– Strasz­nie gorz­ka.

– Ale praw­dzi­wa.

Wy­lał reszt­kę kawy do do­nicz­ki. Wziął z krze­sła kurt­kę, pacz­kę pa­pie­ro­sów i di­sc­ma­na.

– Mal­mö, chodź!

– Cześć pie­sku – po­ma­cha­ła Van­da. Mal­mö ci­cho za­kwi­li­ła. Le­ni­wie się pod­nio­sła, prze­cią­gnę­ła i ru­szy­ła w kie­run­ku drzwi.

– Za­trza­śnij drzwi za sobą. I uwa­żaj pod prysz­ni­cem na go­rą­cą wodę. Cza­sa­mi leci wrzą­tek. W lo­dów­ce są jo­gur­ty.

– Ni­g­dy nie jem rano.

– Może się jesz­cze zo­ba­czy­my. Kie­dyś.

– Może. Kto wie.

Wró­cił. Po­ca­ło­wał ją w po­li­czek i po­gła­skał. Od­wza­jem­ni­ła po­ca­łu­nek.

– A… dasz mi swój nu­mer?

– A ty?

Po­dał jej.

– Na­pi­szę ci swój… A mo­żesz mi zo­sta­wić jed­ną faj­kę?

– Na­wet dwie.

– A trzy?

Petr wy­jął z pacz­ki czte­ry pa­pie­ro­sy. Uśmiech­nął się do niej. Wy­da­wa­ło mu się, że uśmiech­nę­ła się do nie­go.

– Dzię­ki.

– Ja też dzię­ku­ję.

– Za co?

– Że wy­pa­lę dzi­siaj czte­ry mniej… Słu­chaj, ile ty wła­ści­wie masz lat?

– Cze­mu py­tasz?

– Tak tyl­ko.

– Osiem­na­ście.

– No to do­brze.

– …To zna­czy będę mia­ła osiem­na­ście. Wkrót­ce.

– A w domu cię nie szu­ka­ją?

– Co to za głu­pie py­ta­nia? Pew­nie, że nie!

– Je­steś pew­na?

– Mogę ro­bić, co chcę. Sta­rzy są strasz­nie to­le­ran­cyj­ni… Słu­chaj, a mogę ob­cza­ić net? – wska­za­ła kom­pu­ter pod sto­łem.

– No… mam zry­pa­ną sieć… Nie mam sy­gna­łu. Może na­stęp­nym ra­zem.

– Ja­sne. Na­stęp­nym ra­zem.

Za­trza­snął drzwi i zbiegł na dół z Mal­mö. Sucz­ka de­li­kat­nie za­sko­wy­cza­ła. Po­wie­trze na ze­wnątrz było chłod­ne. Z ty­go­dnia na ty­dzień bę­dzie co­raz zim­niej. Lato w Pra­dze dziś de­fi­ni­tyw­nie do­bie­gło koń­ca.

LA PE­TI­TE MORT

Ho­te­lo­wa re­stau­ra­cja tęt­ni ży­ciem. Hana je śnia­da­nie. Kawa z mle­kiem, sok i cro­is­sant, któ­re­go nie do­ja­dła. Pa­trzy na lu­dzi. Nie­któ­rych z nich wi­dzia­ła wczo­raj na kon­fe­ren­cji, in­nych na rau­cie na zam­ku nad mia­stem. Od cza­su do cza­su się z kimś wita. Z Wę­grem. Es­ton­ką. An­gli­kiem. A może to był Ir­land­czyk? W każ­dym ra­zie spo­tka­li go z Tho­ma­sem jesz­cze w tym ma­łym żół­tym tram­wa­ju. Tej je­dy­nej praw­dzi­wej atrak­cji tu­ry­stycz­nej Li­zbo­ny, któ­rą kie­dyś ku­pią Chiń­czy­cy i wy­wio­zą ra­zem z pra­skim zam­kiem i Luw­rem do Pe­ki­nu, jak ma­wia Tho­mas.

Już go tu nie ma. Ma coś dzi­siaj w Bar­ce­lo­nie.

Za­pła­ci­ła ra­chu­nek w re­cep­cji. Przed ho­te­lem cze­ka­ła tak­sów­ka. Wą­sa­ty kie­row­ca do­pa­lił pa­pie­ro­sa i rzu­cił nie­do­pa­łek na zie­mię.

– Bon dias. Ae­ro­por­to, por fa­vor.

– You can spe­ak En­glish – po­wie­dział spo­koj­nie i wło­żył wa­liz­kę Hany do ba­gaż­ni­ka.

Za­wsze sta­ra­ła się na­uczyć kil­ku zdań w ję­zy­ku kra­ju, do któ­re­go je­cha­ła. Dla­te­go po­tra­fi­ła za­ma­wiać wino, je­dze­nie, kawę, tak­sów­kę i parę in­nych drob­nych rze­czy w dwu­dzie­stu ję­zy­kach. Była na­iw­nie prze­ko­na­na, że w ten spo­sób le­piej zro­zu­mie nowe miej­sce. I że lu­dzie le­piej ją zro­zu­mie­ją. Ale za­wsze koń­czy­ło się tak samo. You can spe­ak En­glish.

A prze­cież le­piej mówi po nie­miec­ku, fran­cu­sku i ro­syj­sku. Cho­ciaż z tym fran­cu­skim to od wczo­raj już nie jest taka pew­na. La pe­ti­te mort. Tego się nie uczy­ła pod­czas se­me­stral­ne­go po­by­tu w Ge­ne­wie. Może dla­te­go, że nie mia­ła tam żad­ne­go la pe­ti­te mort, więc nie mo­gła się tego na­uczyć.

Do­pie­ro te­raz z Tho­ma­sem.

Auto ru­szy­ło.

Li­zbo­na się bu­dzi­ła, dzień był cie­pły i ostry. Jak­by ko­niec lata nie miał ni­g­dy na­stą­pić. W Pra­dze świa­tło już bę­dzie mięk­kie, dłu­gie i po­wol­ne. Opu­ści­ła okno, wy­sta­wi­ła przez nie rękę i oto­czył ją na­gły przy­pływ cie­płe­go po­wie­trza. Mia­sto pach­nia­ło. Hana czu­ła za­pach róż, mo­rza i Tho­ma­sa. Nie­bo było błę­kit­ne, a Li­zboń­czy­cy sie­dzie­li przed ma­ły­mi ka­wiar­nia­mi, czy­ta­li ga­ze­ty i pili kawę. Wszyst­ko po­wo­lut­ku, jak na­le­ży. Nie jest to przy­pad­kiem ten bar, w któ­rym wczo­raj z Tho­ma­sem wy­pi­li ostat­nią bu­tel­kę wina?

– First time in Lis­boa? – tak­sów­karz się uśmiech­nął.

– Yes. Very nice city.

Jej ręka wciąż zwi­sa­ła przez okno, pal­ca­mi pie­ści­ła po­wie­trze i my­śla­ła o Tho­ma­sie. O jego cie­le. O jego szczu­płej szyi i dłu­gich pal­cach. O tym, jak przy­trzy­my­wa­ła się go w tram­wa­ju. Jak ca­ło­wał ją w bi­stro. Jak to ro­bi­li. Jak w trak­cie pa­trzy­ła na swo­je od­bi­cie w lu­strze, jak pod­nie­ci­ła ją myśl, że ktoś ich wi­dzi. Ob­ser­wu­je. Na­krę­ca ka­me­rą. Od tego po­my­słu za­wi­ro­wa­ło jej w gło­wie. Wbi­ła mu pa­znok­cie w ple­cy. Krzyk­nął i przez chwi­lę wy­stra­szy­ła się, że coś jest nie tak.

Nie było.

My­śla­ła o tym, gdy jej war­gi do­ty­ka­ły jego człon­ka. A kie­dy skoń­czy­li, spy­tał, czy mia­ła to. La pe­ti­te mort.

Ni­g­dy tego nie sły­sza­ła. Ni­g­dy tego nie mia­ła. Ni­g­dy nie była nie­wier­na.

My­śla­ła, że bę­dzie jak w ja­kimś fil­mie. Że ogar­ną ją wy­rzu­ty su­mie­nia, ale nic ta­kie­go się nie sta­ło. Wręcz prze­ciw­nie – czu­ła się szczę­śli­wa i sil­na.

Sa­mo­chód za­trzy­mał się na skrzy­żo­wa­niu. Hana przez se­kun­dę za­pra­gnę­ła wy­siąść i zo­stać w Li­zbo­nie.

Na chwi­lę.

Na za­wsze.

Przede wszyst­kim jed­nak za­pra­gnę­ła za­trzy­mać ten wiel­ki spo­kój tak dłu­go, jak się da. Po­czu­cie siły. I ten świe­ży wiatr.

Za­trzy­ma­li się przed halą od­lo­tów.

– Have a nice fli­ght. And come back to Por­tu­gal soon.

– May­be.

Nie chcia­ło jej się wra­cać do Pra­gi. Nie tyl­ko dla­te­go, że mia­sto ze sta­rym zam­kiem i ka­mien­nym mo­stem z tłu­mem tu­ry­stów jej zda­niem tro­chę śmier­dzi.

Hana we­szła do hali. Na­gle go zo­ba­czy­ła.

Tho­mas.

ŻA­DEN Z NIE­GO SU­PER­MAN

Obej­rzał auto, czy wszyst­ko z nim w po­rząd­ku. Od cza­su pierw­szej i na ra­zie ostat­niej stłucz­ki robi to za każ­dym ra­zem. Z po­wo­du prze­bi­tej opo­ny raz przy­wi­tał się na skrzy­żo­wa­niu z lam­pą. Ni­ko­mu nic się nie sta­ło. Ale wte­dy po raz pierw­szy Way­ne po­czuł dła­wią­cy strach przed tym, co mo­gło się wy­da­rzyć. Albo przed tym, co się dzie­je.

Mała mu wte­dy bar­dzo po­mo­gła. Trzy­ma­ła go za rękę, gła­ska­ła po po­licz­ku i szep­ta­ła do ucha, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku i że go ko­cha. Kie­dy było już po wszyst­kim i Way­ne znów od­dy­chał nor­mal­nie, tro­chę się z tego śmia­ła. Po­wie­dzia­ła, żeby to olał, że nic się nie sta­ło. Że po pro­stu za bar­dzo się w ży­ciu przej­mu­je. Że jest zbyt ostroż­ny. Prze­wraż­li­wio­ny. Stra­chli­wy. Po pro­stu ża­den z nie­go Su­per­man, ża­den no­wo­cze­sny Ame­ry­ka­nin, ja­kich po­ka­zu­ją w wia­do­mo­ściach. Ża­den z tych chłop­ców, któ­rzy pcha­ją się do Ira­ku, są z tego dum­ni i nie ro­zu­mie­ją, dla­cze­go do nich tam strze­la­ją, sko­ro prze­cież przy­je­cha­li po­móc.

Strach znik­nął, a Way­ne śmiał się z sie­bie, choć wie­dział, że ci chłop­cy się boją. Na­praw­dę. I wie­dział, że Mała też o tym wie.

Z pew­no­ścią boi się tak­że jego brat. Był już w Ira­ku przez pół roku i te­raz znów się tam wy­bie­ra. Boi się, choć w mej­lach pi­sze, że się cie­szy, że znów bę­dzie mógł speł­nić swój obo­wią­zek wo­bec oj­czy­zny. To na­praw­dę były jego sło­wa? Może w ta­kich przy­pad­kach uży­wa­ją wzo­rów? Może kon­tro­lu­ją im mej­le?

Mike ma po­le­cieć do Ira­ku lada dzień. Kto wie, może już tam jest. Ro­dzi­ce są z nie­go dum­ni. Za­wsze byli, choć Mike jest pięć lat od nie­go młod­szy i nie skoń­czył pra­wa, tyl­ko szko­łę śred­nią i w cy­wi­lu pra­cu­je w ser­wi­sie sa­mo­cho­do­wym. Byli z nie­go dum­ni i może Way­ne tro­chę mu za­zdro­ścił.

Otwo­rzył drzwi, rzu­cił tor­bę na sie­dze­nie pa­sa­że­ra, wsiadł i za­piął pas. Mała nie lubi za­pi­nać pasa. Już kil­ka razy się przez to po­kłó­ci­li. Pod tym wzglę­dem Mała za­cho­wu­je się rze­czy­wi­ście jak dziec­ko.

Wło­żył klu­czyk do sta­cyj­ki.

Na­gle otwie­ra tym klu­czem drzwi.

Wi­dzi mały drew­nia­ny dom z ga­ra­żem i sta­rym, wiel­kim sa­mo­cho­dem za­par­ko­wa­nym w cie­niu dwóch wy­ro­śnię­tych i po­chy­lo­nych brzo­skwiń, na któ­re cały rok dmie mor­ski wiatr. Wi­dzi dom, za mały dla du­żej ro­dzi­ny i za duży dla mat­ki i ojca.

Ale Way­ne miesz­ka w Pra­dze, sie­dzi za kie­row­ni­cą wiel­kie­go, czar­ne­go, szwedz­kie­go sa­mo­cho­du z kli­ma­ty­za­cją, kom­pu­te­rem po­kła­do­wym, od­twa­rza­czem na dzie­sięć płyt, sied­mio­ma po­dusz­ka­mi po­wietrz­ny­mi i na­wi­ga­cją sa­te­li­tar­ną, któ­ra nie da się czło­wie­ko­wi zgu­bić. Sie­dzi w sa­mo­cho­dzie, któ­ry we­dług te­stów jest jed­nym z naj­bez­piecz­niej­szych na świe­cie, ale na małe i wą­skie pra­skie uli­ce jest za duży.

Je­dzie przez za­pcha­ne ser­ce mia­sta z Let­nej do biu­ra na skra­ju Vi­noh­rad. Z gło­śni­ków leci Bru­ce Spring­ste­en. Je­dy­ny ame­ry­kań­ski kicz, któ­ry na­praw­dę lubi. Je­dy­ny, któ­ry Mała u nie­go z uśmie­chem to­le­ru­je.

W prze­ci­wień­stwie do Ma­łej już się aż tak bar­dzo nie in­te­re­su­je mu­zy­ką, fil­ma­mi czy wy­sta­wa­mi. Kie­dy przy­je­chał do Pra­gi, było ina­czej. Wte­dy za­ło­żył na­wet klub roc­ko­wy z jed­nym Cze­chem, sta­rym, tro­chę na­iw­nym hi­pi­sem, któ­ry ko­chał Ve­lvet Un­der­gro­ud. Przy­cho­dzi­ła do nich po­ło­wa mia­sta. Prze­ro­bi­li na klub pod­ziem­ny ma­ga­zyn owo­ców i wa­rzyw. Pro­ste, małe po­dium i bar. I go­to­we.

Wte­dy wszyst­ko szło jak po ma­śle. Wte­dy ten kraj był pe­łen ener­gii. W pierw­szej po­ło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych wszy­scy my­śle­li, że re­wo­lu­cja się ni­g­dy nie skoń­czy, że re­wo­lu­cja to wiel­ka roc­ko­wa im­pre­za, po któ­rej ni­g­dy nie przyj­dzie kac.

Klub na­zwa­li Pe­ach Fac­to­ry. Na­zwę wy­my­ślił Way­ne. Tań­czył tam przy Dir­ty Pic­tu­res. Ja­rał tra­wę. I był w sta­nie prze­ba­lo­wać trzy noce jed­na po dru­giej. Mie­li kom­ple­ty. Wszy­scy chcie­li się ba­wić.

Ale w koń­cu mu­sie­li za­mknąć lo­kal, bo są­sie­dzi na­rze­ka­li na ha­łas. Re­wo­lu­cja się skoń­czy­ła. I na­gle przy­szedł kac. Wszy­scy chcie­li mieć nor­mal­ne ży­cie, z re­kla­ma­mi w skrzyn­kach pocz­to­wych, ta­ni­mi wa­ka­cja­mi we Wło­szech i wła­sny­mi te­le­wi­zo­ra­mi. Sta­ra­li się znów za­gnieź­dzić w cen­trum Eu­ro­py.

Way­ne pró­bo­wał za­gnieź­dzić się w do­ro­sło­ści. W prze­ci­wień­stwie do wie­lu zna­jo­mych, któ­rzy nie chcie­li się ze­sta­rzeć i wy­mie­ni­li ro­man­tycz­ną i ta­nią Pra­gę na bar­dziej ro­man­tycz­ne i przede wszyst­kim tań­sze So­fię czy Bu­ka­reszt, po kil­ku la­tach i związ­kach uda­ło mu się to. Dave po­sta­no­wił sta­nąć na wła­sne nogi i za­pro­po­no­wał Way­ne’owi, żeby za­ło­ży­li ra­zem fir­mę kon­sul­tin­go­wą. Wspól­ne pie­nią­dze. Wspól­ni klien­ci. Wspól­ne za­rob­ki.

W klu­bie znów jest ma­ga­zyn – wiet­nam­skich owo­ców i wa­rzyw. Way­ne nie­daw­no był w oko­li­cy i wi­dział, jak pa­ku­ją ba­na­ny i po­mi­do­ry do cię­ża­ró­wek, któ­ry­mi roz­wo­żą je po ca­łym mie­ście.

Koło się za­mknę­ło, a Way­ne był poza nim.

Dziś jak nie prze­śpi mi­ni­mum sied­miu go­dzin, to jest ner­wo­wy. Ale jak w week­end śpi dłu­żej niż dzie­więć, dla od­mia­ny boli go gło­wa. A jak w ja­kiejś knaj­pie albo klu­bie jest za duży ha­łas, to stam­tąd ucie­ka. Czyż­by to była ozna­ka do­ra­sta­nia? Albo sta­rze­nia się? Mała mówi, że jest hi­po­chon­dry­kiem. Sta­rze­ją­cym się fa­ce­tem z si­wie­ją­cy­mi wło­sa­mi. Kie­dyś bę­dzie z nie­go gbu­ro­wa­ty dzia­dek. Być może to praw­da.

W po­łu­dnie spró­bu­je do niej za­dzwo­nić z biu­ra. A wie­czo­rem na pew­no się zo­ba­czą. Way­ne nie może się do­cze­kać.

NAGA

Sia­dła na to­a­le­cie i za­pa­li­ła pa­pie­ro­sa. Wciąż jest naga. Strze­pu­je po­piół mię­dzy nogi i uwa­ża, żeby się nie przy­pa­lić. Sie­dzi na to­a­le­cie i pali, jak co rano. To zna­czy, jak ojca ani mat­ki nie ma w domu. Tyle że oj­ciec te­raz nie­mal się nie po­ka­zu­je i mat­ka przez to wsta­je do­pie­ro przed po­łu­dniem z upo­rczy­wym bó­lem gło­wy, któ­ry sta­ra się zwal­czyć za po­mo­cą kupy prosz­ków. Czy­li Van­da może bez pro­ble­mów ja­rać na ki­blu całe rano. Uwiel­bia to. Pa­lić. Czy­tać ga­ze­ty. Być zu­peł­nie sama w ma­łym za­dy­mio­nym po­miesz­cze­niu z okien­kiem na ogród.

Pali i oglą­da pla­ka­ty sta­rych ka­pel na ścia­nach.

The Cure? Skąd to wy­trza­snął?

Pod­nio­sła ga­ze­tę z pod­ło­gi. Coś o hi­sto­rii ma­ry­nar­ki i za­mor­skich od­kry­ciach. Ja­kiś an­tyk. On chy­ba na­praw­dę jest sta­ry. Dziw­ny. Po­wa­lo­ny. Ale tak czy siak jej po­mógł. Poza tym po­do­ba się jej. No i był do­bry w łóż­ku. Ale ni­g­dy by mu tego nie po­wie­dzia­ła. Nie po­tra­fi po­wie­dzieć, że coś jej się po­do­ba, że ktoś jej spra­wił przy­jem­ność. Za­wsze to mówi tyl­ko sama so­bie.

Na­la­ła w kuch­ni wodę do szklan­ki i po­de­szła do okna. Pa­trzy na kwiat w do­nicz­ce. Po­wi­nien już daw­no uschnąć od tego ko­fe­ino­we­go pod­le­wa­nia, ale wy­glą­da w po­rząd­ku. Może je­dzie na ko­fe­inie. Tak samo jak Van­da na swo­im nar­ko­ty­ku.

Spoj­rza­ła na nie­bo, na bia­łe kre­ski po sa­mo­lo­tach, któ­re ota­cza­ły pę­tlą szy­ję wie­ży te­le­wi­zyj­nej na Ži­žko­vie.

Ogar­nę­ła ją chęt­ka na bia­łą kre­skę. Obie­cy­wa­ła so­bie, że na osiem­nast­kę prze­sta­nie wcią­gać. Ale to do­pie­ro za mie­siąc. A mie­siąc to nie­bez­piecz­nie dłu­gi czas.

Za­dzwo­ni przed po­łu­dniem do Car­lo­sa i spy­ta, czy nie ma cze­goś dla niej. Faj­nie by było wpro­wa­dzić się w do­bry na­strój na kon­cert. Uspo­ko­ić się. I rów­no­cze­śnie na­brać ener­gii. Ten jego to­war to po­tra­fi. Ale naj­pierw po­trze­bu­je skom­bi­no­wać kasę.

Wło­ży­ła ko­szul­kę i majt­ki. Na nogi wsu­nę­ła tro­chę zno­szo­ne czer­wo­ne co­nver­sy za kost­kę. Roz­glą­da się po miesz­ka­niu Pe­tra. W nocy wy­da­wa­ło jej się mniej­sze. Dwa po­ko­je i kuch­nia. Mały ko­ry­tarz. Po­noć odzie­dzi­czył je po bab­ci, sta­rej ko­mu­ni­st­ce. Na re­ga­le zo­stał Marks i Le­nin. A w kuch­ni wy­strzę­pio­ny far­tuch. On na­praw­dę w nim go­tu­je? Je­śli nie, to nie jest tro­chę wal­nię­ty, tyl­ko po­rząd­nie.

Prze­glą­da jego pły­ty. Mnó­stwo ska­mie­li­ny. Pi­stols. The Clash. New Or­der. The Cure. O Boże. U2. Sim­ple Minds. Kosz­mar. Na­wet The Best of the Qu­een. Wło­sy jej dęba sta­ją przy tej ka­pe­li. Może dla­te­go, że czę­sto tego słu­cha jej oj­ciec.

SEE YOU SO­ME­WHE­RE, SO­ME­HOW

Stał tuż przed nią na ru­cho­mych scho­dach. Czy­tał ga­ze­tę i po­wo­li je­chał do góry. Po­zna­ła go po po­si­wia­łych wło­sach. I oku­la­rach.

Ku­pił so­bie pa­pie­ro­sy. I per­fu­my. Yves Sa­int Lau­rent „Ci­ne­ma”. Pew­nie, nie roz­ma­wia­li o tym, ale prze­cież musi ko­goś mieć. Ona też nie jest sama. Może dla­te­go wczo­raj było wła­śnie tak, jak było. Mimo to przy­ła­pa­ła się na uła­mek se­kun­dy, że jest za­zdro­sna. Za­zdro­sna o te wszyst­kie małe śmier­ci, któ­re jego ko­bie­ta z pew­no­ścią prze­ży­wa z nim w domu. La pe­ti­te mort. To on ją na­uczył, co to zna­czy.

Po­cze­ka na nie­go przy ka­sie i za­sko­czy go.

Był za­sko­czo­ny.

To nie był Tho­mas. To był jego parę lat star­szy brat bliź­niak. Tak, wszy­scy eu­ro­biu­ro­kra­ci są do sie­bie bar­dzo po­dob­ni. Czy to nie z tego śmia­li się ty­dzień temu w biu­rze? Biu­ro­kra­ci, tak­sów­ka­rze i do­staw­cy piz­zy.

Za­czer­wie­ni­ła się. Po­tem się ro­ze­śmia­ła. On też. Prze­pro­si­ła.

Po­szła do swo­jej bram­ki.

Kie­dy wsia­da­ła do sa­mo­lo­tu, do­sta­ła ese­me­sa: See you so­me­whe­re, so­me­how. Tho­mas, la pe­ti­te mort.

No ja­sne.

Uśmiech­nę­ła się, wci­snę­ła od­po­wiedź i na­pi­sa­ła: See you in Lis­boa. Ale jej pa­lec na chwi­lę się za­trzy­mał. Wy­ka­so­wa­ła wia­do­mość. Wy­łą­czy­ła ko­mór­kę, wrzu­ci­ła ją do to­reb­ki i przy­wi­ta­ła się ze ste­war­de­są. Wzię­ła ga­ze­tę ze sto­ja­ka i po­szła na swo­je miej­sce.

Start.

Sil­ni­ki ry­czą i sa­mo­lot ru­sza w kie­run­ku koń­ca pasa. Od­kle­ja się od zie­mi, wzno­si się i wraz z nim pod­no­szą się wnętrz­no­ści. Ha­nie przy­szło do gło­wy, że może nie są w cie­le w ża­den spo­sób przy­mo­co­wa­ne i pły­wa­ją w nim w tę i z po­wro­tem, jak w mo­rzu. Nie zro­bi­ło się jej nie­do­brze, wręcz prze­ciw­nie, uwiel­bia to uczu­cie, daje jej ener­gię. En­dor­fi­na. Ad­re­na­li­na. To wszyst­ko te­raz do­sta­je się do jej krwi.

Wznie­śli się nad mia­sto. Nad oce­an. Wi­dzi port, brą­zo­wą masę rze­ki Tag zra­sta­ją­cą się z Atlan­ty­kiem, dłu­gi most pe­łen ma­łych, po­wo­li su­ną­cych aut.

Sa­mo­lot łu­kiem obie­ra kie­ru­nek śro­dek Eu­ro­py. Zgasł pik­to­gram „Pro­szę za­piąć pasy”. Ma­szy­na ry­czy mo­no­ton­nie i tak bę­dzie jesz­cze przez pra­wie trzy go­dzi­ny. Nie lubi tego dźwię­ku, może dla­te­go, że jest taki mo­no­ton­ny.

Wy­ję­ła z to­reb­ki książ­kę i iPo­da. Ma­dre­deus. Bar­dzo po­wol­ne, bar­dzo me­lan­cho­lij­ne, bar­dzo por­tu­gal­skie.

Os teus ol­hos săo vi­tra­is

Que mu­dam de cor com o céu.