Ciotka Flora - Helena Buchner (Leonia) - ebook

Ciotka Flora ebook

Helena Buchner (Leonia)

4,9

Opis

Po raz kolejny Helena Buchner opisuje życie na Opolszczyźnie zaraz po wojnie i później. Pokazuje ten trudny czas z punktu widzenia autochtonki. Pisze o Niemcach, Polakach, Ślązakach, o trudnych relacjach między miejscowymi a przybyszami, o budowaniu nowego wspólnego życia.
Tym razem autorka skupia się przede wszystkim na problemie rozpadu rodzin. „Troje rodzeństwa i matka, a każdy w innym kraju” – ten krótki cytat z Ciotki Flory idealnie obrazuje skutki powojennej zawieruchy. Jednak nie tylko odległość i nowy polityczny porządek w Europie są tym, co podzieliło niegdyś sobie bliskich ludzi, ale i zatrucie umysłów faszystowską propagandą, wmawiającą wyższość narodu niemieckiego nad innymi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 455

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,9 (15 ocen)
13
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
staslo

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam przeczytać, oprócz tej książki, całą tetralogię autorstwa Pani Heleny. Choć różni bohaterowie w każdej z książek, to ich historie zamykają się w niesamowitą opowieść.
00
Zielistka_77

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa lektura. Polecam.
00

Popularność




Helena Buchner
Ciotka Flora
© Copyright by Helena Buchner 2013Na okładce: obraz Autorki
ISBN 978-83-7564-394-7
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

W Polsce 1946

Wojna kaleczy ludzi, rodziny, wsie, miasta i kraje. Zawsze z czegoś ograbia. Ciotkę Florę ograbiła ze wszystkiego: z domu, z ziemi, z rodziny. Zabrała jej wszystko, co miała, i wszystko, co kochała.

Kiedy wojna się skończyła, kiedy ludzie z flichtówki1, z frontu, z obozów do swoich domów wracali, i stara Flora wracała z Czech, z obozu.

Długo podróżowała. Pomyliła pociągi i aż do Łodzi dojechała. Tam, na dworcu, w tłumie takich jak ona, przeczekała noc i potem z rana szła pieszo. Szła i szła. W Wieluniu znów do pociągu się dostała i do Kluczborka dojechała. A z Kluczborka znów na własnych nogach. To już blisko, myślała sobie, a jeszcze jakiś pociąg pomyli i znów oddali się od domu? Lepiej iść pieszo.

Była tak chuda, że nikt by jej nie poznał. Mazelonka i jakla2 wisiały na niej, a duża chustka zakrywała głowę, łysą po przebytym tyfusie. Dźwigała na plecach tobołek z niepotrzebnymi rzeczami, bo chciała coś z tej wędrówki przynieść do domu. Zamiast laski, krzywym kijem się podpierała.

Ciemno już było, jak swój dom zobaczyła. Swoja furtka, ale zamknięta, swoje okno oświetlone bladym światłem. Ktoś jest w domu. Może to Konrad, ten syn niepokorny, który jednak wrócił? A może to Alfons, ten najmłodszy, który jednak nie zginął, a tylko się pomylili, wysyłając list o jego śmierci? A może to Anka albo Tereska na matkę starą czekają?

Zastukała do drzwi.

– Otwórzcie, to ja – zawołała po niemiecku.

Nikt nie otwierał, ale czuła, że ktoś tam w sieni jest, że ktoś tam za drzwiami stoi i słucha, i się boi.

– Otwórzcie, to ja, matka – powiedziała po śląsku.

Drzwi się otworzyły i wyszedł z sieni mężczyzna ze świeczką w dłoni, na progu stanął, a za nim kobieta.

– Kim jesteście, co w moim domu robicie? – powiedziała Flora.

– To już nie jest wasz dom. Teraz to jest nasz dom. Szukajcie sobie innego miejsca, szukajcie sobie innego domu – powiedział człowiek ze świeczką w ręku. Zamknął potem drzwi.

Flora stała jeszcze chwilę. Stukała do drzwi i stukała, ale już się nie otworzyły. Rozpłakała się. Październikowe zimno przeszywało jej lichą mazelonkę, głód dokuczał. Dokąd pójść, jeśli do swojego domu nie może wejść? Spod drzwi swojego domu poszła do Dory. To było blisko, prawie po sąsiedzku. U Dorki sobie noc przeczeka, a rano będzie musiała tych ludzi ze swojego domu wygonić.

Dora już dawno z flichtówki wróciła. Już nawet wyprosiła tymczasowe obywatelstwo polskie. Już na swojej ziemi postanowiła żyć. Ona, jej mąż i dzieci.

Chcieli tam w Niemczech zostać, ale jakoś nie mogli uwierzyć, że ich ziemia, ich wieś, ich miasto bliskie, ich Opole – Polską teraz będzie. I tak wrócili z nadzieją na swoje, do domu. Ale byli tu na niepewnym. U siebie – jednak nie całkiem u siebie.

Jakie to szczęście, że ojciec Dory domu pilnował, że nie pozwolił nic zabrać, nic ukraść, rozszabrować, nic zarekwirować. Jak dobrze, że umiał po śląsku mówić. Może dzięki temu ustrzegł się od złego. Upilnował domu i jakiegoś dobytku. Jak już Dora wróciła, i on do wsi, do swojego domu wrócił. Do małego pokoiku i kuchenki, bo resztę budynku zajmował mały zakład szewski.

Ciotka Flora znalazła u Dory wsparcie, jak niejeden z bliższej i dalszej rodziny, wracający z powojennej poniewierki do domu. Inni się jakoś zawsze pozbierali i po jakimś czasie dalej do swoich domów szli, albo nowe budowali. Jeszcze inni znów w nieznane do Niemiec musieli wędrować, nie otrzymawszy nawet tymczasowego obywatelstwa polskiego. Ciotka Flora na dłużej została.

Zadomowiła się u Dory na dobrych parę lat. Nie za darmo jadła chleb i zupę, którą sama codziennie dla wszystkich gotowała. Niewiele potrzebowała. Cierpliwie czekała na dzieci i na zmianę, która miała wrócić porządki, która miała zwrócić jej dom i całe niewielkie gospodarstwo.

Wiktoria – dla swoich Dora lub Dorka, przyjęła ciotkę Florę, choć samej ciężko szło. Urodziła Dora bliźniaki, a już dwoje dzieci było. Jej mąż Wilhelm – a Wili na niego wołano – pracował za marne grosze na kolei. Jak tu żyć z taką gromadą, jak to wyżywić w takich czasach? I jeszcze ciotka Flora na wspólnym garnuszku. Ale Dora nikogo do pomocy nie miała. Ojciec umarł, zaraz jak na swoje do wsi wrócił, a niedługo po nim i matka. Ciotka Flora stała się więc służącą, pomocnicą, a dla dzieci była prawdziwą omą, którą każde dziecko chce mieć.

Dobrą omą była Flora dla dzieci Dorki i Wilego. Dzieci ją też kochały jak babcię prawdziwą.

W Polsce 1949

Dzieci w rodzinie to wielkie szczęście, ale jak tych dzieci jest za dużo, to już nie takie wielkie. Po co się jeszcze ta dzieweczka przy tym syneczku urodziła? Tak myślała Flora w kwestii bliźniaków.

– Najświętsza Panienko, zabierz tę dziewuszkę, już dziewczynek mamy u Dorki dość, zabierz ją, Najświętsza Panienko – modliła się, kołysząc to jedno, to drugie dziecko.

Jak to Dora usłyszała!

– O co wy się, ciotko, modlicie? To grzech! – oburzała się, ale dobrze wiedziała, że ciotka dziecku krzywdy nie zrobi, choć dalej wołała do Najświętszej Panienki, usypiając to niechciane dziecko.

Ciotka Flora wybrała imiona dla bliźniaków: Jan i Małgorzata. Tak zapisano w urzędzie i takie imiona nadano na chrzcie, bo spodobały się Dorce i Wilemu.

– Wołać będziemy po naszemu: Hanzik i Margotka – powiedział Wili.

Rosły te dzieci i choć wszystkie choroby przeszły, choć ciotka Flora dalej się modliła do Najświętszej Panienki – żyły i ciotka kochała je coraz bardziej, a modliła się już tylko tak, z przyzwyczajenia.

Ale to Hanzik był jej ulubieńcem. Wszystkie dobrotki jemu się dostawały. Jak słoninę kroiła, żeby kartofle do maślanki okrasić, Hanzikowi się dostały te kawałki z mięsem. Robiła to po kryjomu, bo Dora nie pozwalała wyróżniać żadnego dziecka. Margotka za to sama co lepsze zdobywała, wybierając skwarki z talerza Hanzika, i zanim on zaprotestował, co lepsze w jej gębusi znikało.

Tak to ciotka Flora panowała w kuchni Dory: gotowała, zmywała, młodszym dzieciom nosy i tyłki wycierała i często kołysała je do snu. Nie przestawała jednak walczyć o swój dom, w którym chaziajka3 już kilka lat siedziała i gospodarzyła.

Mikołaj i Marianna Jabłońscy z synem Walkiem i córką Antosią jechali na te ziemie kilka tygodni. Tam na Kresach, w małej wsi mieli chatę i kawałek ziemi. Na niej od pradziada Jabłońscy gospodarzyli. Przyszedł jednak czas okrutny, że swoją ziemię kazano im opuścić. Przyszło wojsko sowieckie. Polacy musieli się spakować i na Syberię ich wieziono. Jechali i jechali. A tam już tylko zima i ciężka praca. Przeżyli i po wojnie do swojego domu na Kresy wrócili. A tu znów kazano się pakować i wyjeżdżać, bo ich ziemia do Sowietów teraz należeć miała. Obiecywano, że oto na poniemieckich terenach dobrobyt zastaną i bogactwo, a ziemi tyle, ile zechcą. Byli głodni ziemi, no i woleli już jechać w nieznane, ale jak najdalej od władzy sowieckiej.

Niewiele dobytku ze sobą wieźli: krowa, trochę siana, wiaderko na wodę i na mleko, kiedy trzeba było krowę wydoić, i jeszcze dwa tobołki, jeden z żywnością, drugi ze starymi łachami.

Mieli już dość tej podróży i kiedy pociąg zatrzymał się na stacji lasem otoczonej, spodobało im się.

– Tu zostaniemy – powiedział Mikołaj Jabłoński.

Zaraz wyprowadził swoją krowę, a żona Marianna nie sprzeciwiała się. Walek wziął wiadro i tobołek z łachami, Antosia – tobołek z żywnością, już prawie pusty.

Inni widząc Jabłońskich, też wysiadali, ale nie wszyscy w tej wsi chcieli zostać. Został brat Jabłońskiego ze swoją rodziną, kilku dawnych sąsiadów, grupa ludzi z dawnej sąsiedniej wsi. Wszystkiego z siedemdziesiąt osób, nie licząc małych dzieci. Czworo dzieci w drodze się urodziło.

Siedzieli i czekali na stacji, bo pociąg pojechał dalej, i chcąc nie chcąc, już w tej wsi musieli zostać. Przyjechało wojsko i rozmieszczono tych ludzi. Większość znalazła puste domy poniemieckie w sąsiedniej wsi, kilka rodzin zostało na miejscu.

Jabłońscy zajęli ładny, murowany dom z prawdziwą dachówką, z kawałkiem pola i łąką. To był dom i ziemia ciotki Flory. Ciężko im było, choć z UNRRY dostali co nieco. Krowa jeszcze mleko dawała, ale z dnia na dzień coraz mniej. Najgorsze było to, że daleko od swoich byli. Bali się tych Niemców, którzy po sąsiedzku mieszkali. Dziwili się, czemu oni tu jeszcze są.

– Kolka, co z tymi Niemcami będzie? Mówili, że wszystkie poszły, a tu na naszej ulicy my jedni Polacy, a reszta to Niemcy. Już nasza Antosia po niemiecku zaciąga. Bawi się z dziewczynami od tych Bergrów i po niemiecku mówi, albo po ichniemu – narzekała Marianna.

– Przyjdzie czas, że i oni wyjadą. Ale mówił taki jeden, że oni też niby Polacy?

– A jakie z nich Polaki? Niemcy, a tylko tak udają – mamrotała pod nosem Marianna.

Jej mąż nic na to nie powiedział, bo właśnie nadchodziła najstarsza dziewczynka od Bergrów – Helga. Antosia wybiegła na podwórko.

– Antosia, do domu! – wrzasnęła Marianna i dziewczynka weszła do sieni. Helga stała za furtką i nie śmiała wejść na podwórko.

W powojennych Niemczech

Anna coraz rzadziej o matce myślała. To dla swojego dobrego samopoczucia. Przecież ma rodzeństwo, które o matkę zadba – Tereska nie ma dzieci, mogłaby ją wziąć do siebie. Po ostatniej z nią rozmowie nie miała ochoty na kolejną kłótnię z siostrą.

Swoje przeszła i wreszcie idzie jej lepiej. Mąż zginął na froncie wschodnim w połowie wojny. Została sama z dwoma synami. Gdyby nie siła i zaradność, nie przeżyliby po wojnie. Mieszkali wtedy w piwnicy. Z chłopcami przemykali się po berlińskich gruzach i okradali puste mieszkania lub ruiny po nich. Tam, gdzie ona nie mogła się dostać, starszy syn Franz bez trudu przechodził i podawał mamie co cenniejsze rzeczy – te, których jeszcze inni nie wyszabrowali.

Takie nocne wyprawy nie były bezpieczne. Od godziny policyjnej MP – żandarmeria amerykańska patrolowała ulice, a właściwie ścieżki wśród gruzów. Byli uzbrojeni i sami się bali. Choć było po wojnie, wśród gruzów ukrywali się jeszcze niemieccy żołnierze. Byli to ci z SS, którzy nie mogli się poddać, bo groził im sąd i stryczek. Także ci, którzy nazizmem byli tak przesiąknięci, że nie mogli i nie chcieli uwierzyć w upadek wielkich Niemiec, w upadek i śmierć Führera. Wpojono im, że patriotyzm i wielkość Niemiec – to służba Führerowi.

Wolfganga zobaczył młodszy syn, Josef.

– Muti, ktoś tam jest – szepnął do mamy.

– Nie bój się, nie ma nikogo.

– Ktoś tam naprawdę siedzi. – Wskazał ręką na kupę łachmanów na strychu. – Rusza się…

Rzeczywiście, pod kupą łachmanów siedział człowiek. Anna podeszła bliżej, Franz zaświecił latarkę i oświetlił człowieka, który zasłonił twarz przed ostrym światłem.

– Zgaś – powiedział zdecydowanie i Franz zgasił latarkę. – Macie coś do jedzenia? – spytał.

– Nic nie mamy. Sami jesteśmy głodni. Sami szukamy.

– Co tu robisz, czemu się ukrywasz? Jesteś z SS? – odezwała się Anna.

– Nie, ale boję się. Boję się niewoli. Jestem ranny w nogę.

– Musisz się zgłosić, bo tu zginiesz. Idź do Amerykanów, oni są jeszcze najlepsi z tej bandy okupacyjnej. Chłopcy, idziemy – powiedziała Anna cicho, lecz zdecydowanie, i wyszli z tego strychu, zostawiając Wolfganga samego w ciemności. Bała się takich maruderów. Często zdarzały się gwałty, zabójstwa za kawałek chleba.

– Muti, czy on tam zginie? – spytał Josef i obejrzał się, ale było ciemno i cicho, jakby tam żadnego człowieka nie było.

– Nie wiem, ale jak się sam nie zgłosi, i tak go kiedyś wygarną. Ach, Josef, mało to naszych zginęło? Wasz papa, wujek Alfons, więc jeden więcej czy mniej…

Przestała mówić bo właśnie uliczką w gruzach przejechał samochód patrolowy. Przykucnęli, jak zawsze w takim momencie. Franz splunął w ich kierunku, gdy już byli dość daleko. Anna była zła. Przez tego człowieka nic nie znaleźli. Czym będzie jutro rano handlowała? Za co kupi jedzenie? Poszli jednak do domu. Już był czerwiec, ciepło, ale w tej ich piwnicy, w tej dziurze, gdzie mieszkali, było zawsze zimno.

Rano, jak wszyscy, poszła do pracy w gruzach. Tam dawali choć marną zupę i czarny chleb. Starszy syn Franz poszedł z mamą. Josef miał być w domu, bo ostatnio kasłał, a chudy był już jak szkielet.

Kiedy mama z bratem wyszli, sięgnął pod brudny materac i wyciągnął dwie suche kromki chleba i pół czekolady. Tam Anna schowała coś na bardzo wielki głód. Włożył to za koszulę. Na dworze nalał z hydrantu wody do butelki i pobiegł w gruzy. Dobrze pamiętał dróżki wśród gruzów, które co wieczór z mamą przemierzali. Przeszedł przez dziurę w ścianie, potem schodami drewnianymi wszedł na strych, gdzie zeszłej nocy w kupie łachmanów siedział głodny żołnierz niemiecki. Rozglądał się, ale nie widział nikogo. Czuł, że ten człowiek tam jest, czuł, że patrzy na niego.

– Przyniosłem trochę chleba i wodę – powiedział dość głośnym szeptem.

Człowiek wyszedł z ciemnego kąta. Josef wyciągnął zza koszuli chleb i podał człowiekowi. Wziął go, rozkruszył i kawałek włożył do ust i popił wodą. Długo trzymał ten suchar w ustach, aż zmiękł, potem połknął. Gdy zjadł już te dwie kromki, Josef ułamał kawałek czekolady i podał mu, a sam zjadł resztę.

– Nie bałeś się sam tu przyjść? – odezwał się człowiek.

Josef kiwnął głową, że nie.

– Jak się nazywasz? – pytał chłopca.

– Josef Schneider.

– Schneider. A co robi mama?

– Poszła z Franzem do pracy.

– Mama wie, że tu jesteś?

Josef pokiwał głową, że nie.

– To idź już, bo mama będzie się niepokoić.

– Chodź ze mną. Mama mówiła, że tu zginiesz. Nic się nie bój. Widziałem, jak żołnierze niemieccy pracują przy gruzach. Chodź ze mną. Wiem, gdzie jest amerykański posterunek. Zaprowadzę cię.

Człowiek milczał. Mlaskał i smakował kawałek czekolady, którą dał mu ten chłopiec. Czy zasłużył na to, żeby mu taki chłopiec pomógł? Takie dzieci nie mają jeszcze w sobie zła. A może z nim iść? Po chwili wstał, zrobił dwa kroki i jęknął. Josef zobaczył, że jest ranny, brudny, zarośnięty. Wystraszył się w pierwszej chwili ale podszedł do niego i pomógł mu zejść z tego strychu.

Szli ścieżką wśród gruzów. Żołnierz wspierał się na chłopcu. Za rogiem pracowała grupa kobiet. Ładowały gruz na furmanki. Wśród nich była Anna i jej starszy syn Franz. Pracę nadzorowało dwóch amerykańskich żołnierzy.

Anna zobaczyła tych dwoje i poznała sylwetkę dziecka. Wrzuciła kostkę brukową na wóz i pobiegła w ich stronę. Inne kobiety przerwały pracę i patrzyły.

– Josef, co ty tu robisz? Miałeś siedzieć w piwnicy i pilnować naszych rzeczy.

– Muti, on by tam umarł…

Żołnierze nadzorujący prace skierowali broń w ich stronę.

– Ręce do góry – wrzasnął jeden po niemiecku.

Anna stanęła. Złapała Josefa i przycisnęła do siebie. Człowiek ze strychu stanął i podniósł ręce do góry. Obejrzał się jeszcze i jakoś krzywo uśmiechnął się do Josefa. Żołnierze podeszli do niego i kazali iść przed sobą. Jeden z nich zdążył wezwać pomoc i po chwili pojawił się dżip. Zabrali człowieka w niemieckim mundurze. Pojechali, a ludzie stali.

– Do roboty! – wrzasnął jeden z pilnujących.

– Gdzie on się jeszcze ukrywał? Tyle czasu – powiedziała jedna z kobiet.

Franz wziął brata za rękę i poprowadził za róg.

– Josef, co zrobiłeś? Ten człowiek mógł cię zabić – powiedział ze złością do brata i potrząsnął nim.

Josef się wyrywał, bo nie znosił jak go Franz sztorcuje.

– Ale mnie nie zabił, a ktoś musiał mu pomóc.

– Jakiś ty głupi. Co mu dałeś?

– Te dwa kawałki chleba spod materaca, kawałek czekolady i butelkę wody.

– Wziąłeś ten chleb spod materaca? A my? To był chleb na czarną godzinę. Czy ty nie czujesz głodu? To my z mamą harujemy na dwie skibki chleba, a ty je tak sobie dajesz obcemu człowiekowi? – Franz wrzeszczał i uderzył Josefa w twarz raz i drugi.

Josef zaczął płakać. Tak naprawdę był bardzo głodny. Jeszcze czuł słodycz tego kawałka czekolady.

– Nie becz, ale za karę nie będziesz dziś jadł.

– Franz, a gdyby to był nasz papa?

– Nasz papa nie żyje. Poległ w walce, nie to, co ten tam ze strychu i ci wszyscy, co dziś z podniesionymi rękami chodzą i liżą tyłki wrogowi za kromkę chleba czy papierosa.

Josef już się nie odezwał. Nie rozumiał złości brata. Przecież i mama, i on mówili o pomaganiu innym. Czy są ludzie, którzy na to nie zasługują?

Franz wiedział swoje. Był aktywny w organizacji Hitlerjugend i uwierzył w nazistowską propagandę, uwierzył w wielkość narodu niemieckiego, a ten upadek wielkich Niemiec to wina słabeuszy jak jego brat i ten żołnierz, który ukrywał się w gruzach, nie mając nawet odwagi poddać się wrogowi. Gdy zobaczył go idącego z Josefem, poczuł pogardę i złość. Ten jego młodszy brat zawsze go denerwował. Był słaby, nadwrażliwy jak dziewczyna, i te jego pieszczoty z mamą. Próbował zrobić z niego chłopaka takiego jak on sam, ale to zawsze kończyło się babskim płaczem i skarżeniem u mamy albo u papy, jak papa jeszcze żył i czasem na urlop z frontu przyjechał. Franza interesowały walki, o których papa nie chciał rozmawiać. Mówił, że to nie są sprawy dla takich chłopców jak on. W końcu przyszedł ten list. Nie czuł żalu, nie płakał jak mama i brat. Był dumny, że jego ojciec zginął za ojczyznę i Führera. Sam byłby chętnie poszedł na front, ale był za młody. Kiedy coraz częściej mówiono o klęsce, zgłosił się na ochotnika do koszar, by ratować jego wielkie Niemcy i Führera ale przegonił go stary człowiek, stojący tam przy bramie.

– Jeszcze masz mleko pod nosem, a takich nie przyjmujemy – powiedział do Franza, choć dobrze wiedział, że już nawet takich chłopców kierowano do walki. Wkrótce nastąpiła klęska wielkich Niemiec.

Anna cieszyła się, że koniec wojny, koniec nalotów, koniec strachu: przeżyją jeszcze tę jedną noc czy nie? Przeżyją czy zginą pod gruzami jak ci, co ich rano zbierali i do zbiorowej mogiły wieźli? Koniec wojny przyniósł ulgę. To nic, że wróg zajął miasto. Wróg, ale to przecież też ludzie. Dzielnie znosiła upokorzenia, głód. Wierzyła, że kiedyś będzie lepiej. Kiedyś musi być lepiej. Po tamtej wojnie też tak było. Ojciec ranny, gdzieś w Czechach w lazarecie umarł, ale jakoś się dźwignęli. Nawet dobrze im się żyło. Wyszła za mąż, dwóch synów urodziła. A tu znów wojna. Wenzel rzadko na urlop przyjeżdżał, a jak przyjeżdżał, to odmieniony, już nie ten sam człowiek. Zginął pod Stalingradem. Potem było już coraz gorzej. W mieście nastała bieda i głód. Coraz częściej słyszało się o zbrodniach Niemców. Coraz częściej mówiono o nieuchronnej klęsce. Ale jej było wszystko jedno. Byleby przeżyć.

Po klęsce myślała o powrocie do domu, do matki. Wrócić na wieś? Wieś żywi. Mają przecież trochę pola, może matka krowę uchowała, albo i świnię? Może są kury? Jak dawno jajka nie jadła. Jakoś by tam przeczekali, a jak przyjdą lepsze czasy, wyjadą do Berlina.

Jej starszy syn Franz powiedział, że nie pojedzie, ucieknie. Nie pojedzie tam, gdzie Polska będzie. Polska to wróg, mówił. Był tak bardzo zdecydowany, że Anna przestraszyła się syna. Nie potrafiła go przekonać. Spotykał się gdzieś potajemnie ze swoim przyjacielem z Hitlerjugend. Słuchali radia i wiedzieli, że tam już nie ich Niemcy, tam jest już Polska.

– No i dobrze. Niech tak będzie. Tam przecież zawsze była trochę Polska. Moja oma lepiej mówiła po polsku niż po niemiecku, a pisać po niemiecku w ogóle nie umiała – powiedział do kolegi, gdy siedzieli w opuszczonej piwnicy, i jeszcze splunął. Potem zaciągnął się papierosem. – Mama chce tam wracać – powiedział cicho, bo wstydził się tego.

– Mówią, że Niemców stamtąd wywożą na Syberię, albo i w głąb Rosji na roboty przymusowe – przestrzegał Franza kolega.

– To już lepiej tu zostać i zdychać z głodu.

Franz coraz później wracał do domu, właściwie do kąta w piwnicy. Oddalał się od rodziny. Anna martwiła się o syna. Liczyła na niego. Miał razem z nią chodzić do roboty. Dostaliby może więcej chleba? A Franza denerwował brat nieudacznik i mama, która mu coraz więcej czasu poświęcała, o nim zapominając.

W końcu nadeszły trochę lepsze czasy. Nie wszystkie domy były zburzone. Anna znalazła mieszkanie na Pistorius Platz, które zajmowała tylko jedna kobieta. Początkowo kobieta protestowała. Anna pokazała jej dokument o dokwaterowaniu i zagroziła, że będzie musiała zgłosić władzom okupacyjnym i trudnościach z kwaterunkiem. Mieszkanie było w rosyjskiej zonie, a ona pracowała w amerykańskiej. Dobrze pisała na maszynie. Jej przeszłość nie budziła zastrzeżeń, no i była wdową wojenną. Chłopcy chodzili do szkoły. Franz opuszczał lekcje i chodził sobie swoimi drogami. Nie pilnował brata. Anna późno wracała, więc niewiele czasu miała dla dzieci. Jak na te czasy, mieszkanie było luksusowe. Tylko ciągle jeszcze byli głodni.

Pewnego dnia Josef wracał ze szkoły nie sam. Młody mężczyzna trzymał go za rękę i szli tak, jakby się długo znali, jak bliscy sobie ludzie. Anna była w domu, przeziębiona, jak każdej wiosny. Już lepiej się czuła. Stała w oknie i przyglądała się synowi i temu obcemu. Nie był wysoki i kulał. Kiedyś go już widziała, ale kiedy? Nie mogła sobie przypomnieć. Dopiero gdy weszli do domu, poznała go po krzywym uśmiechu. Tak, to ten człowiek z ruin. To ten, którego wtedy Josef prowadził.

Potem przychodził już coraz częściej, chodził z Anną i Josefem na niedzielne spacery, przynosił prezenty, aż się Annie oświadczył… Wszyscy byli szczęśliwi, tylko nie Franz.

Wolfgang był ewangelikiem, Anna katoliczką, wzięli więc ślub cywilny. O tym ślubie nikogo nie powiadomili. Anna bała się komentarzy siostry i brata. Bała się też matki. Matka nie zezwoliłaby na związek z ewangelikiem. Uważała, że życie ma jedno i nie potrzebuje rad matki. Tylko chłopców zapytała. Josef cieszył się, że Wolfgang będzie jego papą. Franz mamę wyśmiał i zwymyślał, że tak prędko o papie zapomniała, że jest rozpustna, że ten człowiek jest dla niej za młody, że nie chce w domu obcego mężczyzny. Jednak na ślub przyszedł i z niechęcią patrzył na Wolfganga, na mamę i brata. Nie mógł znieść, że brat patrzy na tego obcego człowieka jak na ojca, a kiedy Josef powiedział do Wolfganga „papa”, Franz wstał od stołu i wyszedł. Trzasnął tylko drzwiami. Odszedł z domu. Czasem przychodził. Najczęściej, gdy był głodny i brudny.

Anna pakowała swój skromny majątek: trochę ubrań swoich, Josefa i Wolfganga. Ucieszyła się, gdy przyszedł.

– Franz, wyjeżdżamy z Berlina, jedź z nami. Będziemy daleko. Kto ci pomoże, jak nas tu już nie będzie? – powiedziała do syna.

Był blady, chudy, brudny. Nic nie powiedział. Usiadł przy stole.

– Franz, wróć do nas. Nic o tobie nie wiem, nic o sobie nie mówisz. Jesteś moim synem. – Rozpłakała się.

– Masz Josefa, no i tego swojego męża – powiedział z przekąsem.

– Na pewno jesteś głodny. – Anna zmieniła temat rozmowy i zaczęła się krzątać w kuchni. Ukroiła chleba i posmarowała margaryną. Talerz postawiła przed nim na stole. Franz jadł łapczywie. Widać od dłuższego czasu głodował.

Przyglądała się synowi. O nic nie pytała. Cieszyła się jego obecnością. Zawsze, gdy go pouczała, groziła, wstawał i bez słowa wychodził. Teraz nie miała pojęcia, co jej syn robi, czy chodzi do szkoły czy pracuje, gdzie mieszka. Wiedziała, że spotyka się z dawnymi kolegami z Hitlerjugend4, i to ją martwiło. Bała się o Franza. Obawiała się, że zrobi coś złego, coś zabronionego. Próbowała wszelkich sposobów, by go w domu zatrzymać, jednak bezskutecznie.

– Franz, Wolfgang dostał pracę w Stuttgarcie. Jest tam potrzebny. Będzie nadzorował odbudowę miasta. Ja też znajdę jakąś robotę. Jedź z nami. Dostaniemy lepsze mieszkanie… musisz się uczyć, skończysz…

Franz wstał od stołu, szurnął krzesłem i był już przy drzwiach, jak zawsze, gdy go matka pouczała.

– Franz, zostań. Zostawię ci adres. Gdybyś kiedyś chciał do nas wrócić, przyjedź. Zawsze będę czekać na ciebie.

Anna napisała mu adres. Franz wziął kartkę, włożył do kieszeni i wyszedł. Tym razem nie trzasnął drzwiami.

Anna stała w oknie i patrzyła na syna. Szedł wolnym krokiem, trzymając ręce w kieszeniach, jakby mu było żal tego miejsca, cieplejszego od tych wszystkich nor, w których ostatnio przebywał. Stanął na chwilę, obrócił się i spojrzał na okno, w którym stała mama. Chwilę patrzył. Anna uśmiechnęła się i pomachała ręką. Nie odpowiedział. Szybkom krokiem poszedł przed siebie i po chwili zniknął za rogiem.

Co się stało z jej synem? To przecież było dobre dziecko. Wszystko się zmieniło, jak zaczął działać w tym Hitlerjugend. Tak, to było to zło. Czuła, że coś złego dzieje się z Franzem, czuła, że nie potrafi wyzwolić się od tych nazistowskich idei, które mu wpajano na zebraniach HJ. Tłumaczyła mu, że to było złe, że ta wojna to było zło. Wtedy nazywał ją zdrajczynią. Chciała pojechać do matki, nawet jeśli miałaby tam być Polska. Tak się wtedy zaperzył, że byłby ją uderzył, ale zdążyła się cofnąć. Całkowitą kontrolę nad nim utraciła, gdy związała się z Wolfgangiem. Franz nienawidził go, nienawidził matki i brata. Nie miał rodziny. Nie chciał rodziny. Był sam.

W rosyjskiej zonie

Młodsza córka Flory Teresa została w rosyjskiej zonie. Jej mąż Johan, ranny na wojnie, praktycznie był jednoręczny. Kula utkwiła w prawym łokciu i ręka, prawie nie używana, zaczęła usychać. Jakoś przeżył niewolę, ale wrócił. W fabryce czekolady zarabiał jako stróż nocny. Tereska została sprzątaczką.

– Nie wpiszę się do partii – powiedziała do dawnej przyjaciółki, która nagle stała się komunistką i wielbicielką Związku Radzieckiego.

– To zawsze będziesz już sprzątaczką, a Johan nocnym stróżem. – Tak zakończyła rozmowę dawna przyjaciółka i od tego czasu zaczęła Tereski unikać.

Ale takich jak Johan i Tereska było więcej. Pozostawali na lichych posadach i głodowych pensjach. Sąsiadka Tereski pracowała na taśmie produkcyjnej i czasem wyniosła z fabryki kilka czekolad. Tymi czekoladami płaciła Teresce za drobne przeróbki krawieckie.

Tereska była dziewczyną ze Śląska. Na Śląsku umiały kobiety zrobić wszystko, a jeśli nie wszystko, to bardzo dużo. Umiała Tereska uszyć, wyhaftować, zrobić coś na szydełku czy drutach. Te umiejętności często ją i Johana ratowały. W takich trudnych czasach, kiedy ubrania trzeba łatać, nicować, przerabiać, skracać, ze starego szyć nowe, pruć stare swetry i robić nowe, łatwiej jest przeżyć ludziom, którzy to potrafią.

Nieraz się zastanawiała, czy nie wrócić do domu, do matki. Z Johanem o tym rozmawiała. Nie chciał.

– Teresko, tak zawsze nie będzie. Przyjdą lepsze czasy. Przecież Rosjanie tu na zawsze nie zostaną, a tu mamy choć jedno: tu jesteśmy Niemcami. Jak pojedziemy do domu, zostaniemy Polakami, a tego nie chcę – tłumaczył się Johan.

– To sprowadźmy choć matkę, ba, jak ona tam żyje? Jest całkiem sama. Na Ankę nie ma co liczyć. A Dorka? Sama ma czwórkę dzieci. – Tak mówiła niby do Johana, a właściwie do siebie.

Johan nie chciał wracać na Śląsk. Bał się Polaków.

– To już wolę tu zostać. Mamy przynajmniej jakąś pracę. Dostanę rentę, a w Polsce co mi kto da? Tu zostaniemy. Jak chcesz, sprowadzimy twoją matkę.

– No to może uciekniemy do amerykańskiej zony. Tam jest lepiej. Widziałeś w kościele: na mszy jest pusto. Zamiast do kościoła w niedziele, na zebrania partyjne chodzą. Słyszałam w radiu, że tak jest tylko u nas, w rosyjskiej zonie.

– Ludzie się boją. Boją się i są cicho. A czy to nie wszystko jedno, kto nami teraz rządzi? Tu Rosjanie, tam Amerykanie, Anglicy, Francuzi. Wszyscy są naszymi wrogami.

Tereska milczała, bo w tym, co mówił, było dużo prawdy.

– A wiesz, Teresko, myślałem, czy by się do tej partii nie zapisać.

– Ale Johan, o czym ty myślisz – oburzyła się Tereska.

– A może to jest przyszłość? Rozmawiałem z kolegą, moim zmiennikiem. Namawiał mnie. On się zapisuje. Ma dzieci na utrzymaniu i nie może całe życie być dozorcą. A ja? Przed wojną byłem urzędnikiem państwowym. Teraz co? Pilnuję fabryki i kłaniam się tym, którzy mi kiedyś podlegali. Wiesz, jakie to jest dla mnie trudne? A ty też dostałabyś lepszą pracę.

Tereska nic nie powiedziała. Jej też nie w smak było sprzątanie i szycie. Dość miała szycia. Całą wojnę to robiła. Jak nie mundury, to jakieś koce obszywali, plecaki. I tak od rana do wieczora. Ten nieprzyjemny szum maszyn do dziś miała w głowie. Teraz znów to ciągłe przerabianie starej odzieży, jak nie swojej, to obcym za dodatkowy zarobek. Może Johan ma rację? Ale jak żyć bez Boga? A mówią, że to zabronione.

W końcu zapisali się do tej partii, uczęszczali na zebrania i dobrze im się zaczęło dziać. Jednak Teresa potajemnie na mszę niedzielną chodziła. Wychodząc z kościoła, rozglądała się, czy jej aby ktoś znajomy nie widzi, ale wszyscy wszystko widzieli i donosili, donosili…

Na zebraniu partyjnym została przy wszystkich oceniona i ośmieszona.

– Na głównej ścianie u towarzyszki wisi święty obraz. Kto to widział? – mówił oburzony kolega partyjny.

Tereska milczała. Najpierw czuła upokorzenie i wstyd, potem już tylko złość. Zrobi wszystko, żeby wyjechać z tego kraju powszechnego donosicielstwa wszystkich na wszystkich. Zastanawiała się, skąd o tym wiedzą. Ten obraz Matki Boskiej przywiozła kiedyś z Częstochowy, gdzie była z matką i Konradem jeszcze za pannę. Wtedy nie trzeba było się bać podróży do Polski. Ten obraz to była jedyna pamiątka, która łączyła ją jeszcze z dawnym hajmatem i z matką, która tam została i z powodu której miała ogromne wyrzuty sumienia.

Postanowiła uciekać z rosyjskiej zony. Przedtem chciała się spotkać z bratem. On musi być w Berlinie. Wzięła dwa dni wolnego. Johanowi powiedziała, że jest chora.

Późnym wieczorem poszła do męża. Jeszcze siedział na bramie jako stróż nocny, ale mu obiecano – wkrótce ma się to zmienić. Nie chciała oszukiwać jedynej tu bliskiej osoby. Martwił się, że u niej znów choroba płuc się odezwała.

– Resi, jak go znajdziesz? Ten adres jest już na pewno nieaktualny. Po tym, co zrobił, może go już wcale w Niemczech nie ma? Nawet nie wiesz, czy żyje.

– Pojadę do Berlina. Może ktoś coś o nim wie? Może dawni sąsiedzi? Może Konrad mi coś poradzi, bo jest mi tu ciężko żyć. Jest mi ciężko żyć w kraju, gdzie trzeba się ciągle bać.

– Gdybyś robiła wszystko jak należy, nie musiałabyś się bać.

– Johan, przecież tak już było. W czasie wojny tak było. Wszyscy poszliśmy za Führerem, wszyscy robiliśmy jak należy i co z tego mamy? Z jednego reżimu wpadliśmy w taki sam.

– Resi, my przegraliśmy wojnę. Musimy za to zapłacić.

– No to płać. Już płacisz. Jesteś kaleką. Jak chcesz naprawdę płacić, to bądź stróżem, a nie szukaj lepszego chleba w tej bolszewickiej partii.

– To nie jest partia bolszewicka.

– A jaka? Jeśli przyjaciółka doniosła, że na mojej ścianie Matka Boska wisi i za to mnie wyśmiewają, poniżają i pouczają, to jest to na pewno partia bolszewicka. Nie mogę do niej należeć. Nie mogę udawać kogoś, kim nie jestem.

– Resi, cicho, cicho. – Johan wyszedł z stróżówki bo jakieś szmery usłyszał.

– Sam widzisz, ciągle trzeba się bać. Niedługo własnego cienia będziemy się obawiać – powiedziała szeptem, gdy Johan wrócił i zamknął za sobą drzwi.

– Nie rozumiem, po co chcesz jechać do Berlina.

– Z Konradem zawsze się rozumieliśmy. On mi zawsze dobrze radził. Może i tym razem poradzi, co robić?

– No to jedź, Resi. Czemu nigdy mnie nie słuchałaś? Dla ciebie Konrad był zawsze najważniejszy. A on wszystkich zostawił, jakby rodzina dla niego nie istniała. Pewnie się wstydzi swojego postępku.

– Johan, nawet tak nie mów.

– Właśnie, że będę tak mówił: jest dezerterem, zdrajcą i nim zostanie.

Teresa nic na to nie powiedziała. Wychodząc, trzasnęła drzwiami.

Było ciemno i ulice puste. Do domu kawałek. Myślała o bracie. Dawno się z nim nie widziała i bardzo tęskniła. Z siostrą się nie rozumiały, za to brat był przyjacielem. Złe wieści szybko się rozchodzą. Przejście na stronę wroga było czynem najgorszym.

Dostał się do niewoli i przyłączył się do grupy takich jak on, takich, którzy przestali wierzyć w zwycięstwo, takich, którzy nie do końca byli Niemcami, takich, których zwano waserpolakami. W tej grupie byli i tacy, którzy za wszelką cenę chcieli przeżyć. Wiedzieli, że w takich warunkach im się to nie uda. Inna grupa zorganizowała ucieczkę, ale ich wkrótce wyłapano i rozstrzelano. Konrad wiedział, że jedynym sposobem na przeżycie jest dezercja. Ale czy to była dezercja? Nie chciał iść na wojnę. Nie rozumiał Hitlera i nazistów, w przeciwieństwie do Wenzla, męża Anny.

Na tym punkcie dochodziło w rodzinie do poważnych konfliktów. Duży wpływ na poglądy Konrada miał wujek Bartek, brat Flory. Mieszkał na polskim Śląsku. Na Góry, jak się Górny Śląsk nazywało, wyjechał Bartek za pracą zaraz po tamtej wojnie. Polacy mu pomogli i do Polaków przystał. W powstaniach po polskiej stronie walczył. Mieszkańców Gliwic agitował do głosowania za Polską.

Do domu przestał przyjeżdżać po rodzinnej bójce. Konradowi podobał się ten wujek i stanął w jego obronie, gdy Wenzel, mąż Anny uderzył go za obrazę uczuć patriotycznych, nazywając czarnego orła – godło Niemiec, wroną.

Konrad pojechał do wujka na Góry, bo też szukał pracy. Zastał go w nędzy, bez pracy, bez pieniędzy, bez przyjaciół. Pomógł mu Konrad. Dostał pracę na kopalni i tak jak wujek, Polaków się trzymał. Po trzech miesiącach umarł wujek Bartek. Na pogrzeb swojego brata przyjechała matka i zabrała Konrada do domu. Niedługo potem przyszło mu iść na wojnę. Dobrze, że na front francuski go wysłano. Nie mógłby strzelać do Polaków.

Gdy zginął brat Alfons, myślał o ucieczce, o dezercji. Dopiero w Rosji dostał się do niewoli i wraz ze swoimi, którzy przeżyli, powędrował na Syberię. Ilu ich po drodze zostało? Tego nikt nie wie. Z czasem uznano ich za zaginionych. Tam poznał deportowanych Polaków. Razem z nimi zgłosił się do wojska polskiego. Swoich uczył po polsku – właściwie po śląsku, i wkrótce ruszyli z polską armią na front. Z tej grupy tylko trzech pozostało. Kilku zginęło, kilku wróciło do Wehrmachtu, traktując tę całą dezercję jako sposób na ucieczkę z niewoli. Bał się tych, co przeżyli i o nim wszystko wiedzieli. Chciał się po wojnie gdzieś ukryć. Dawnego adresu w Berlinie nie było. Zostały ruiny. Dawna narzeczona miała już innego. Zostawiła go, gdy się dowiedziała o dezercji.

Pod koniec wojny, kiedy Niemcy wycofywali się ze wszystkich frontów, szukano winnych. Wzywano Tereskę, przesłuchiwano, obserwowano jej mieszkanie, wreszcie uświadomiono ją, że w rodzinie ma zdrajcę ojczyzny. Ucieszyła się, że jej ulubiony brat żyje. Gdy wtedy usłyszała z ust berlińskiego urzędnika gestapo wiadomość o dezercji Konrada, rozpłakała się. To jednak nie były łzy wstydu, choć policjant tak myślał. To z radości się Tereska rozpłakała.

Konrad Sosna zamieszkał na peryferiach Monachium. Coraz częściej myślał o powrocie do matki, do domu. O swojej wojennej przeszłości z nikim nie rozmawiał. Zaprzyjaźnił się z Józefem, Polakiem, kiedyś wywiezionym z Polski na roboty. Józef nie chciał wracać. Miał narzeczoną Niemkę. Z nią zamierzał się ożenić i zostać. W Polsce nikt na niego nie czekał, a dziewczyna była dobra dla niego i dla innych Polaków. Tamci przyjaciele z czasów robót przymusowych wrócili do kraju. Został sam. Konrada polubił od razu. Niemcy, z którymi żył, z którymi próbował się przyjaźnić, mieli inną mentalność. Brakowało im romantyzmu polskiego. Jedynie narzeczona go rozumiała. Kiedy wojna jeszcze trwała, ona wymykała się z domu. Siadali z Józefem na zwalonym pniu pod lasem i o przyszłości rozmawiali. Bała się, że po wojnie Józef ją zostawi, ale on został. Konrad był do niego podobny. W pojęciu Józefa Konrad był Polakiem.

Tereska wysiadła na dworcu w Berlinie. Wiedziała, że miasto było zniszczone. To, co zobaczyła, zaskoczyło ją: w Berlinie kwitło życie. Wsiadła do tramwaju i patrzyła na ruiny, na prace wśród tych ruin i na flagi. Wszędzie powiewały flagi. W większości czerwone z sierpem i młotem. Znała to przecież ze swojego miasta. Sprawdzano ją bardzo dokładnie. Żołnierz oglądał jej ausweis, cywil pytał, po co tam jedzie.

– Do brata. Szukam brata – powiedziała.

Do tramwaju wsiadła grupa młodych, głośnych studentów i to nimi zajęli się ludzie z patrolu.

Tereska była po drugiej stronie. Jakie to łatwe, pomyślała. Nie było już flag, jedynie ruiny, prace budowlane i reklamy. Wysiadła z tramwaju i szła pieszo. Domu, w którym brata odwiedzała, nie było. Jakie to dziwne uczucie. Gdzie są ci ludzie, meble, rzeczy? Gdy tak stała, podeszła jakaś kobieta.

– Ty jesteś Resi. Brata szukasz – powiedziała.

Teresa tylko kiwnęła głową. Przyglądała się nieznajomej.

– Jestem dawną sąsiadką Konrada, Frau Kalle, Kalle…

– Ach, Frau Kalle – powiedziała Teresa, bo przypomniała sobie tę wścibską kobietę, która wszystko o wszystkich w kamienicy wiedziała. Nie poznała jej, bo wtedy była gruba, a dziś? Chudzina.

– Jak to dobrze, że panią widzę. Szukam brata. Wiem, że żyje, ale gdzie?

– Mówili o nim różne rzeczy. Kiedyś gestapo go tu szukało, mówili, że to zdrajca i czeka go sąd. Po wojnie był tu i zostawił adres. Niech poczeka, to przyniosę.

Kobieta poszła, a Tereska weszła do małego sklepiku. Kiedyś była tam piekarnia. Teraz – mały sklepik spożywczy. Kupiła dwie drożdżówki i wyszła, bo frau Kalle już stała przed domem.

– Znalazłam, ale to już dawno było, parę lat i nie wiadomo, czy ten adres jest jeszcze aktualny. Może pojechał na Śląsk, do Polski?

Tereska wzięła brudną kartkę, przeczytała nazwę jakiegoś bawarskiego miasteczka, podziękowała i poszła.

Gdy wracała, w pociągu do Delitsch było ciasno, ale znalazła siedzące miejsce na korytarzu, na przyściennym krzesełku. Po co tam jechała? Tylko czas straciła i dalej nie wie, co robić. Może Johan ma rację? Trzeba przeczekać ten czas. Może kiedyś skończy się ten sowiecki system? Wysiadła i szła do domu, ale już na nią dwóch cywilów czekało. Wzięli ją pod ręce i kazali wsiąść do samochodu.

Johan tylko raz mógł żonę odwiedzić. Siedział na sali widzeń i patrzył intensywnie na drzwi. Po kwadransie otworzyły się i weszła Tereska.

– Resi – zawołał. Wstał, chciał do żony podejść, przytulić, pogłaskać po smutnej twarzy ale go strażnik zatrzymał.

– Siadać! – krzyknął i Johan usiadł. Patrzył na smutną swoją Tereskę. Nic na początku nie mówiła, bo i ona na męża patrzyła: był blady, nędznie wyglądał. Kaleka ręka bezwładnie zwisała, nie nosił jej na temblaku.

– Jak ci się żyje? – odezwała się w końcu.

Johan milczał, pomny tego, co mu przed wejściem nakazano.

– Johan, uciekaj! Uciekaj z tego kraju. Już lepiej jedź do matki, do Polski, albo tam, na tamtą stronę, uciekaj…

Nic więcej nie powiedziała. Podszedł strażnik i kazał wyjść.

– Johan, uciekaj – zawołała jeszcze, obejrzawszy się i zaraz drzwi za nią zatrzaśnięto. On siedział chwilę oniemiały. Wyszedł z więzienia i powoli szedł do domu.

Był zły na żonę, że do Berlina pojechała. Dlaczego ją zamknęli? Przecież nic nie zrobiła. Pewnie na wszelki wypadek, jak kilku jego znajomych. Odradzał jej ten wyjazd. Domyślał się, że brat żony jest poszukiwany. Kilka razy wzywano ich i o Konrada pytano. Czuł, że coś złego się stanie. Po aresztowaniu Tereski czuł się samotny i niepotrzebny nikomu. Co ma robić? Mówiła, żeby uciekać. Ale dokąd? Bez niej nie może nigdzie uciekać. Przecież ją kiedyś wypuszczą.

Po kilku dniach Tereskę wraz z innymi kobietami wywieziono do olbrzymiego gospodarstwa rolnego blisko polskiej granicy. Z okien ich lichego, obozowego kwaterunku Odrę szeroką widziała. Za tą wodą jest mój hajmat i matka, myślała i wtedy tęskniła i płakała. Obiecała sobie, że jak tylko wróci, odwiedzi matkę i wyjedzie z tego kraju. Może do domu? Choćby tam i Polska była. Może to będzie lepsze niż ta nowa demokracja w nowych Niemczech?

W Polsce 1953

Bliźniaki chorowały i Helga kilka dni nie chodziła do szkoły. Mama kazała, bo w polu tyle roboty i czasu na opiekę nad maluchami nie starczało. Helga była już duża i umiała zająć się dziećmi. Dora nie chciała ciotki Flory aż tak wykorzystywać. Ciotka była coraz starsza i słabsza, i coraz częściej narzekała na ból głowy.

Po czterech dniach dzieci wydobrzały i już młodsza siostra, Lucka mogła Helgę przy dzieciach zastąpić. Jednak po kilku dniach nieobecności w szkole miała Helga zaległości. Bała się iść do szkoły bez przygotowania. Poszła do koleżanki z klasy, do Antosi, z którą w jednej ławce siedziała i codziennie do szkoły i ze szkoły chodziła.

Antosia przychodziła do Helgi i nikt nic jej nie mówił. Tylko ciotka Flora krzywo na nią patrzyła.

– Już niedługo będziecie siedzieć w moim domu, już niedługo – mamrotała sobie pod nosem, przesuwając garnki ze złością. Antosia bała się tej starej kobiety i Helga ciotki nie lubiła. Musiała w domu pomagać, a ciotka tego pilnowała i skarżyła Dorce na jej leniwą najstarszą córkę. Między starą kobietą a młodą dziewczyną istniała jakaś rywalizacja. Helga często musiała ciotce ustąpić, ale jednego była pewna: nie pozwoli jej zepsuć przyjaźni z Antosią.

– Mamo, ciotka przezywała Antosię, a potem ją wygoniła, no i Antosia poszła z płaczem do domu – skarżyła się Helga.

– Ja jej tylko powiedziałam, żeby się z mojego domu wynieśli – tłumaczyła ciotka Dorce.

– Powiedzieliście do Antosi: raus z chaziajami i ona zaczęła płakać, i poszła.

– No i dobrze, bo mało, że w moim domu siedzą, to coraz częściej ta chaziajeczka przychodzi. Poczekaj, Dora, niedługo i twój dom zajmą…

– Ale teraz, ciotko, dość. Ta Antosia to przecież dziecko, co ona zawiniła. Jak przyjdzie do Helgi, nie przezywajcie jej, bo tak się nie robi.

Od tego czasu ciotka już nic nie mówiła, ale była zła, gdy dziewczyna tych chaziajów przychodziła.

Podobnie czuła się Helga, gdy przy furtce stała i na Antosię czekała.

– Idź, Helga, do domu, Antośka dziś nie ma czasu.

– Ja chciałam tylko zapytać, co było zadane, bo nie chodziłam do szkoły.

– No to już wejdź – powiedziała Marianna Jabłońska.

Helga otworzyła furtkę i weszła do sieni. Za drzwiami w sieni stała Antosia, bo słuchała, co mama do Helgi mówiła. Otworzyła drzwi do kuchni i dziewczynki weszły.

Helga rozglądała się przez chwilę. Znała tę kuchnię, pamiętała, jak jeszcze ciotka Flora tu mieszkała. Wtedy było tu biało, wapnem co roku kuchnia i sień malowane. Teraz ściana nad kuchennym piecem zrobiła się czarna od sadzy, a niski sufit ciemnoszary. Na piecu stał olbrzymi gar z żarciem dla świni, obok trochę mniejszy z zupą. Stół zastawiony był wszystkimi potrzebnymi i niepotrzebnymi rzeczami: kilka brudnych talerzy, łyżek, blaszane kubki, z których rano pito kawę zbożową, słoiki z niedojedzonymi ogórkami, skorupki od jajek, koszyk z jajkami, dzbanek z kawą zbożową, książka do matematyki, ołówek…

Właściwie nie było miejsca, gdzie można by było położyć zeszyt i coś w nim napisać. Antosia odsunęła brudne talerze i zrobiła trochę miejsca na zeszyt Helgi. Szybko się dziewczyny uwinęły, bo Helga tylko zaznaczyła zadania do rozwiązania i czytankę, którą pani zadała.

– Antosia, miałaś pozmywać i posprzątać, a ty nic, tylko siedzisz i czytasz te głupoty. Zaraz tata wróci z pracy, a tu nawet nie ma gdzie talerza postawić – powiedziała Marianna ze złością.

– Mamo, zaraz będę zmywać, ale muszę odrobić zadanie. A niech Walek też coś zrobi. On nie musi w domu nic robić.

– Nic nie mów, tylko bierz się do roboty. Zmywanie i sprzątanie to nie jest praca dla chłopaka. – Marianna zakończyła dyskusję i Antosia zaczęła sprzątać. Helga wycierała umyte talerze i do starego kredensu wkładała. Swojsko się w tej kuchni czuła. To przecież te same talerze i kubki, ten sam kredens co dawniej u ciotki Flory. Tylko ludzie inni. Na koniec pozamiatała Antosia podłogę w kuchni i odprowadziła Helgę do furtki.

– Przyjdź mnie jutro zawołać do szkoły – zawołała Helga jeszcze z drogi do Antosi.

Wróciła do domu i zastała ciotką płaczącą. Siedziała przy stole, na jej kolanach Hanzik, a Margotka za stołem na ławie. Hanzik głaskał swoją starą ciotkę po twarzy i rozmazywał jej łzy.

– Nie płaczcie, ciotko, nie płaczcie – mówił, a broda mu się trzęsła.

– Co się stało, czemu płaczecie? – spytała Helga.

Ciotka wyciągnęła z kieszeni marynarki kopertę i podała ją Heldze. To był list od najstarszej córki ciotki Flory, od Anny. Napisany po niemiecku.

Pisała, że już nie wróci, że dość już miała bycia wdową i wyszła za mąż. Z koperty wypadło zdjęcie. Para ludzi w średnim wieku, ona przy kości, on szczupły, i dwóch chłopców. Zdjęcie zrobione w ładnym wnętrzu. Kobieta w jasnej garsonce z małym bukiecikiem w ręku, mężczyzna w czarnym garniturze. I chłopcy w czarnych garniturach. Starszy już wysoki jak matka, młodszy o głowę niższy.

Ciotka wzięła zdjęcie do ręki.

– To moje wnuki. Moje wnuki! Czy je jeszcze kiedyś zobaczę? – szlochała ciotka. – Przeczytaj mi jeszcze raz – powiedziała do Helgi, podając jej list.

Wszyscy wiedzieli, że ciotka nie bardzo radziła sobie z czytaniem po niemiecku, bo w dzieciństwie polską szkołę kończyła. Za to Helga czytała bardzo dobrze. Wprawdzie była za mała, by do niemieckiej szkoły chodzić, ale świetnie mówiła po niemiecku i sama się zasad nauczyła. Papa chciał, żeby jego dzieci umiały po niemiecku i potajemnie je uczył. Najładniej mówiła Helga.

Wzięła list do ręki i głośno czytała. Ciotka tylko kiwała głową i cicho płakała. Potem włożyła list do torebki ze swoimi skarbami. Torebkę dostała od Dorki. Z czarnego atłasu, zapinana na guzik w kształcie różyczki, też z atłasu uwitej. Na wieczku torebki był haft: trzy czerwone różyczki, między nimi zielone listeczki, wszystko atłasowymi nićmi wyszywane. Była to stara, jeszcze ślubna torebka jej siostry, która się gdzieś w domu Dorki zawieruszyła. Flora chciała tę torebkę mieć, bo swojego nic nie miała. Dorka dała ją ciotce, bo była już zniszczona i niemodna. Dla ciotki stała się pamiątką po siostrze i rzeczą tylko jej przynależną, w której trzymała swoje dokumenty i jakieś marne skarby, zdjęcia, listy, różaniec i swoją starą polską książeczkę do nabożeństwa, którą jej kiedyś Antosia przyniosła po kryjomu przed swoją mamą. Torebka była już wypchana i kiedy ciotka włożyła do niej list, nie dało się jej zamknąć.

Wszyscy już spali, tylko ciotka siedziała na szezlongu w kuchni, gdzie było jej miejsce do spania.

– Dorko, muszę odzyskać swój dom. No bo jak mają moje dzieci wrócić, kiedy nie mamy swojego domu? – powiedziała ciotka, gdy Dora w nocy wstała, bo bardzo jej się chciało pić po wczorajszych słonych śledziach na obiad. Resztę śledzi zjadła wieczorem, bo nie lubiła, gdy coś się marnowało.

– Ciotko, idźcie teraz spać. Już przecież rozmawialiśmy. A jak chcecie pozbyć się chaziajki?

– Nie mogę, Dorko, spać. Jutro pojadę do miasta.

– Ciotko, przecież już tyle razy byliście i dalej tu siedzicie.

Ciotka na te słowa zaczęła płakać.

– Wiem, że chcesz się mnie pozbyć. Za wszystkie te roboty, za to, co się u ciebie narobiłam, chcesz się mnie pozbyć…

– Ciotko, nie chcę się was pozbyć, przecież sami mówiliście, że chcecie do swojego domu… Idźcie teraz spać. Niedługo rano i trzeba będzie wstawać – powiedziała Dora i poszła spać pod ciepłą pierzynę, ale już nie usnęła. Przewracała się i Wili też się obudził.

Była czwarta rano, gdy ciotka wstała, ogień w kuchni rozpaliła, żur gotowała i tłukła garnkami.

– Jednak pojadę do miasta. Muszę odzyskać mój dom – powiedziała do Wilego, gdy siedział przy stole i jadł żur ze skwarkami. Dorka była już w chlewie i krowy doiła.

– Jedźcie, ciotko, jedźcie – mruknął Wili. Cieszyłby się bardzo. W domu było ciasno. Wiedział, że pomaga, ale często wtrącała się w nie swoje sprawy. Coraz częściej jej rządy w kuchni prowadziły do kłótni. Widział, że nie wszystkie jego dzieci są przez ciotkę równo traktowane. Widział, jak Luci, jego młodsza córka narzeka, że ją ciotka warzechą biła. Nic nie mówił, bo wiedział, że dzieci wymagają twardej ręki. Ale nie chciał, żeby to ciotka jego dzieci karała. Może uda jej się choć jedną izbę odzyskać.

– Jeden w robocie mówił, że w sąsiedniej wsi wyprowadzili się chaziaje i wyjechali gdzieś dalej. Też, tak jak wy, na wycugu siedział i czekał. No i się doczekał. Mówią, że już nas nie będą dalej wysiedlać.

Słowa Wilego potwierdziły jej zamiary. Zaraz nalała do miski ciepłej wody i myła się, dopóki dzieci Dorki nie wstały. Wili poszedł na pierwszy pociąg, a Dorka jeszcze w chlewie była.

Ubrała się odświętnie. Dostała od Dorki ubrania po siostrze. Większość mazelonek już schodziła, ale tę odświętną sobie szanowała. Założyła ją, i jaklę odświętną, a na głowę letnią chustkę.

Dorka dała jej pieniądze na bilet i na jaką bułkę, którą w mieście trzeba było sobie kupić, kiedy głód doskwierał. Późniejszym pociągiem pojechała. Siedziała w zatłoczonym pociągu. Jedyna po śląsku ubrana, w mazelonce. W przedziale ludzie mówili po śląsku. Jak w każdy wtorek, pociągi pełne były, bo wieś ruszała na targ. Nad głowami na siatkowej półce na bagaże było tak naładowane, że strach było siedzieć. Wydawało się, że ta półka lada moment się zerwie i wszystko spadnie na głowy kobiet, ciasno jedna przy drugiej siedzących.

Na tej półce bagażowej były koszyki z serem, masłem, butelki ze śmietaną, jajka i kury zabite i oskubane, które na targu przez miastowe kobiety były poszukiwane i zaraz sprzedane, nawet jeszcze przed targowiskiem.

Trzy kobiety na kolanach trzymały koszyki z późnymi kurczętami, które piszczały po każdym silniejszym wstrząsie.

– Gdzie jedziecie? – spytała młoda kobieta, siedząca naprzeciw Flory.

– Sama nie wiem, gdzie mam iść – powiedziała Flora szeptem i zaraz w przedziale zrobiło się cicho, bo jak ktoś szeptem mówi, to znaczy, że coś ukrywa, a może to coś ciekawego, coś nowego? – Albo na milicję, albo do jakiego sądu – dodała po namyśle.

W przedziale zrobiło się jeszcze ciszej. Wszyscy patrzyli na Florę z jeszcze większą ciekawością.

– A co chcecie załatwić, o co chcecie się sądzić? – spytała starsza kobieta z koszykiem na kolanach.

Flora rozejrzała się po ludziach.

– Chcę odzyskać mój dom… – Nie dokończyła, bo jedna z kobiet od razu wiedziała, o co Florze chodzi.

– Idźcie od razu do sądu. U nas trzech odzyskało swoje gospodarstwa, ale musieli się sądzić z chaziajami, którzy w ich domach siedzieli. Ino idźcie i się nie bójcie. Ale musicie mieć polskie obywatelstwo, bo bez tego to się zaraz wróćcie.

Flora zaczęła szukać w przepastnej kieszeni dokumentów. Wyciągnęła papier z pieczęcią i podpisem.

– Tak, to jest ten papier – powiedziała kobieta i po przeczytaniu zwróciła go Florze.

– To gdzie mam iść? Tam przy scedzonej Ewie5? – spytała Flora, a wszyscy zaczęli się śmiać.

– Tak nie śmiejcie mówić, bo was zamkną. Teraz to jest Plac Thelmana – wyjaśniła ta rozmowna kobieta.

– Nie wiedziałam. Jak się teraz ten plac nazywa? Myśmy zawsze mówili „przy scedzónej Ewie”, bo tam z tej fontanny woda leci i leci bez końca.

– Plac Thelmana – powtórzyła nazwę kobieta.

– Panie Boże, jak to wszystko nowe zapamiętać? – powiedziała Flora.

– Musimy się uczyć nowego, jak tu chcemy być – zakończyła dyskusję kobieta, a inni tylko pokiwali głowami na potwierdzenie jej słów.

Zaraz zaczęli wysiadać, bo pociąg zatrzymał się na dworcu. Po wyjściu z pociągu ludzie rozeszli się, każdy w swoją stronę. Większość udała się na targ. Flora szła na Plac Thelmana. Zatrzymała się przy fontannie.

Kto to był Thelman? Pewnie jaki komunista, albo jeszcze co gorszego – pomyślała. Zaraz poszła do gmachu sądu. A tam też tłum. Doczekała się jednak, aż ktoś ją wysłucha.

Wszystko opowiedziała młodemu człowiekowi, który siedział przy biurku w pokoju za dużymi drzwiami. Człowiek napisał na kartce to wszystko, co Flora musi mieć, aby sądzić się o swoje. Wzięła kartkę i poszła na dworzec, zmęczona tłumem ludzkim i czekaniem. Była zadowolona. Ten człowiek za dużymi drzwiami i kobiety w pociągu dały jej nadzieję. Kupiła bułkę, kiełbasę i cukierki dla Hanyska i Margotki.

Siedziała w pociągu przy oknie i jadła bułkę. Odłamując kawałki, kruszyła na czarną podłogę przedziału. Jadła powoli, bo już tylko kilka zębów miała.

Kobieta, która radziła iść do sądu, zobaczyła Florę za oknem wagonu i zaraz się dosiadła.

– No i co, załatwiliście coś w sądzie? – spytała.

– Jeszcze nie wiem, ale dali mi tam kartkę, co mam mieć, jak znów do sądu pójdę – powiedziała Flora.

Wyciągnęła kartkę z kieszeni i podała kobiecie. Ta wzięła kartkę i cicho czytała.

– Macie kogoś we wsi, co to wszystko umie napisać po polsku?

– Jest u nas taki, co jeszcze za Niemca wszystko ludziom pisał.

– Ale on musi umieć dobrze po polsku. U nas wypisuje to nauczyciel. Ludzie mu zapłacą albo zaniosą coś ze świniobicia, jajek, masła. U was też musi ktoś taki być.

Flora myślała, kto mógłby jej pomóc. Dorka i Wili nie umieli dobrze po polsku. To już ona sama lepiej czytała. Helga umie, ale ona jest jeszcze za mała. W niedzielę w kościele się dowie. Popyta swoich po sumie. Wysiadając z pociągu, podziękowała za dobrą radę.

– Wiecie, my musimy się trzymać razem, musimy sobie pomagać, bo inaczej zginiemy z tymi chaziajami. Oni chcieliby nas wszystkich stąd wygonić. I tak jest nas tu już coraz mniej. A daj Boże, może się jeszcze coś zmieni i stare wróci? – powiedziała szeptem współpasażerka.

Flora wysiadła z pociągu i powoli szła do domu. Myślała o tym, co ta kobieta na koniec powiedziała. Może wrócą stare przedwojenne czasy? Może wrócą dzieci? Przypomniała sobie Alfonsa. On już nie wróci. Zaczęła płakać, bo ten syn najmłodszy stanął jej przed oczami. Był pięknym chłopcem o blond włosach, taki jeszcze młody. Nie był mądry, jak starsza trójka jej dzieci, ale miał w sobie dobroć, której tamtym brakowało.

Starsze dzieci wyszły z domu i życie, a potem wojna je po różnych odległych miejscach rozrzuciła. Alfons chciał być piekarzem. To się bardzo ciotce Florze podobało.

Co dzień budziła go o trzeciej w nocy, bo o czwartej musiał już być w piekarni, żeby pomóc piekarzowi, staremu Wurmowi zaczynić na codzienny wypiek. Wracał zmęczony, niewyspany, z dwoma dużymi bochenkami i co dzień dziesięć bułek przynosił. Wstępował po drodze do swojej kuzynki Dorki i zostawiał jej pięć bułek. Czasem przynosił jej dzieciom słodki kołaczyk. A Helga i Liza bardzo wujka Alfonsa za to lubiły. Tylko w niedziele mógł spać dłużej. Tak było długo, aż go do wojska powołano.

Flora chroniła go, jak mogła. Do Opola jeździła, prosiła, że jest jedynym żywicielem rodziny, że zostanie sama. Jednak niedługo na rosyjski front pojechał.

Jak go Flora ostatni raz na stację odprowadziła, czuła, że zabierają jej coś najcenniejszego. Nie płakała, blada była i niebieskie oczy otwierała szeroko, żeby zapamiętać syna najmłodszego. Podała tylko rękę Alfonsowi.

– Alfonsku, niech cię Bóg ma w swojej opiece – powiedziała do syna po śląsku, tak jak na co dzień do niego mówiła. Stała potem i machała chusteczką jak inne kobiety i dziewczyny, których tylko garstka na stacji była. To już ostatni chłopcy z naszej wsi na wojnę idą. I to wreszcie będzie koniec tej wojny. Tak sobie Flora pomyślała. A wojna trwała i trwała.

Po pół roku dostała wiadomość, że jej Alfonsek poległ. Wtedy poczuła się bardzo samotna. Miała przecież inne dzieci, jeszcze trójka gdzieś daleko w Niemczech, w nieznanym, dla Flory obcym, dalekim kraju żyła. A może ich już też nie było? A może nie żyli? Ale wtedy, czytając list o śmierci syna najmłodszego, poczuła się tak samotna, jakby już nikogo bliskiego na świecie nie miała. Takiej rozpaczy nie czuła nigdy, nawet wtedy jak jej mąż w tamtej wielkiej wojnie gdzieś w Czechach zginął. Myślała, że to wojna i tak być musi. Na wojnie się przecież zabija i ginie. Ta oczywista prawda dotyczyła wszystkich, tylko nie jej Alfonska.

Tak szła Flora ze stacji. Przystanęła na chwilę przy swoim domu. Furtka zamknięta. Jej furtka, jej dom, a wejścia nie ma. Ktoś obcy ma jej dom. Szła do Dory, ale z nadzieją. Wierzyła, że wrócą dawne czasy i będzie na swoim.

⋆ ⋆ ⋆

Był wieczór, późno, a tu ktoś się do drzwi dobijał. Dora wstała z łóżka i podeszła do drzwi.

– Otwórzcie, to ja, Antosia. Pomocy, tato, tato zachorował…– wołała dziewczyna, gdy w okienku nad drzwiami światełko zobaczyła.

Dora otworzyła drzwi i kazała wejść. Po chwili przyszedł Wili w kalesonach, ale cofnął się, gdy zobaczył Antosię. Wrócił ubrany i poszedł z dziewczyną.

Ten gwar obudził Florę.

– Co się stało, czemu nie śpicie? – powiedziała wystraszona. Bo takie nocne gwary i krzątanina zazwyczaj niosły jakieś zło: chorobę, wojnę, śmierć.

– Śpijcie, ciotko, śpijcie – uspokajała ją Dora.

– Ale co się stało, chory kto, czy jak? – pytała dalej.

– Ojciec Antosi, Jabłoński zachorował i dziewczyna przybiegła po pomoc. Poszedł Wili po pogotowie zadzwonić.

Ciotka nic na to nie powiedziała. Przez jej głowę przeszła krótka myśl: a niech by umarł, chaziaj jeden. Niech by umarł. Ale zaraz przeżegnała się i poranną modlitwę odmówiła.

Nad ranem wrócił Wili zmęczony, niewyspany, smutny.

– Umarł Jabłoński – powiedział cicho.

Ciotka i Dora przeżegnały się.

– Szkoda człowieka. Antosia jeszcze taka młoda – powiedziała Dora.

Już w piecu rozpaliła, już ciepło w kuchni było. Wili do roboty się szykował, a ciotka siedziała na szezlongu i różaniec za zmarłego mówiła, przesuwając palce po koralikach.

– Serce, serce miał słabe – powiedział Wili, jedząc żur ze skwarkami i kartoflami z wczorajszej kolacji.

– A co się dziwić? Po co tu przyszli? Mogli tam siedzieć u siebie – powiedziała Dora, a ciotka Flora kiwała tylko głową, że tak, że prawdę Dora mówi.

– Co ty tam wiesz? Oni tacy ludzie jak my. Myślisz, że chcieli tu przyjść? Nie chcieli być Rosjanami, to przyszli tu, bo ich jako Polaków wypędzono. A u nas w robocie mówili, że przedtem na Syberii byli. Kto by to wszystko przeżył, kto by to wytrzymał? – Wili te ostatnie słowa już do siebie powiedział. Ubrał się i na pociąg poszedł.

Ciotka, jak nigdy, siedziała dalej, pierzyną przykryta i nie mogła w sobie wzbudzić zwyczajnej żałości, gdy ktoś umarł. W tej śmierci Jabłońskiego zobaczyła nadzieję na powrót dawnych, szczęśliwych dni w swoim własnym domu.