Cios w samo serce - Stefania Jagielnicka-Kamieniecka - ebook

Cios w samo serce ebook

Stefania Jagielnicka Kamieniecka

0,0

Opis

Gdy zasapany komisarz Uwe Gruber wszedł do jednego z pokoi na parterze budynku, zadzwonił telefon na jego biurku. Była ósma godzina, a on był jeszcze niezupełnie rozbudzony. Do późnej nocy grał z kolegami w karty, pociągając z butelki, więc wstał za późno. Nie usłyszał budzika. — Dzień dobry panie komisarzu — odezwał się głos dyżurującej policjantki. — Jakiś mężczyzna przed chwilą zadzwonił na telefon alarmowy. Zdążył powiedzieć drżącym głosem: „Ona już nie żyje” i wypadła mu z ręki słuchawka…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 550

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Stefania Jagielnicka

Cios w samo serce

© Stefania Jagielnicka, 2017

Gdy zasapany komisarz Uwe Gruber wszedł do jednego z pokoi na parterze budynku, zadzwonił telefon na jego biurku. Była ósma godzina, a on był jeszcze niezupełnie rozbudzony. Do późnej nocy grał z kolegami w karty, pociągając z butelki, więc wstał za późno. Nie usłyszał budzika.

— Dzień dobry panie komisarzu — odezwał się głos dyżurującej policjantki. — Jakiś mężczyzna przed chwilą zadzwonił na telefon alarmowy. Zdążył powiedzieć drżącym głosem: „Ona już nie żyje” i wypadła mu z ręki słuchawka…

ISBN 978-83-8126-235-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Wstęp

Jesteśmy na obrzeżu Funden, sielskiego miasteczka na północy Zachodnich Niemiec, leżącego nad Wezerą, której wody lśnią blaskiem lazuru. Oko cieszy soczysta zieleń liściastych drzew i trawników, różnokolorowych klombów kwiatów. W powietrzu unosi się upajająca woń przekwitających już lip i bujnie kwitnących akacji. Na bezchmurnym niebie z rzadka pojawiają się obłoczki. Jest schyłek czerwca. Przyjemne ciepełko pieści rzadkich przechodniów nowoczesnego osiedla czteropiętrowych kamienic z połyskującymi w słońcu czystymi szybami okien, zasłoniętymi śnieżnobiałymi firanami.

Tuż obok dzielnica zadbanych domków jednorodzinnych, otoczonych ogrodami. Po drugiej stronie rzeki luksusowe wille ciągnące się w północnym kierunku. Pośrodku między osiedlem a uroczymi domkami stoi kościół katolicki o nieciekawej architekturze, stanowiący zgrzyt w panującej tu ciszy błękitu przerywanej śpiewem ptaków. Jest to szary, niski bunkier bez witraży i wieży. Tylko na jednej ze ścian znajduje się wyryty w murze krzyż, który trudno zauważyć. Przygodny przechodzień nie domyśliłby się świątyni w tym ponurym obiekcie.

Rozdział 1

Jesteśmy na obrzeżu Funden, sielskiego miasteczka na północy Zachodnich Niemiec, leżącego nad Wezerą, której wody lśnią blaskiem lazuru. Oko cieszy soczysta zieleń liściastych drzew i trawników, różnokolorowych klombów kwiatów. W powietrzu unosi się upajająca woń przekwitających już lip i bujnie kwitnących akacji. Na bezchmurnym niebie z rzadka pojawiają się obłoczki. Jest schyłek czerwca. Przyjemne ciepełko pieści rzadkich przechodniów nowoczesnego osiedla czteropiętrowych kamienic z połyskującymi w słońcu czystymi szybami okien, zasłoniętymi śnieżnobiałymi firanami.

Tuż obok dzielnica zadbanych domków jednorodzinnych, otoczonych ogrodami. Po drugiej stronie rzeki luksusowe wille ciągnące się w północnym kierunku. Pośrodku między osiedlem a uroczymi domkami stoi kościół katolicki o nieciekawej architekturze, stanowiący zgrzyt w panującej tu ciszy błękitu przerywanej śpiewem ptaków. Jest to szary, niski bunkier bez witraży i wieży. Tylko na jednej ze ścian znajduje się wyryty w murze krzyż, który trudno zauważyć. Przygodny przechodzień nie domyśliłby się świątyni w tym ponurym obiekcie.

Większość mieszkańców tej dzielnicy to zadomowieni już „wypędzeni” po wojnie z Polski, żyjący w domkach jednorodzinnych, stąd ten katolicki kościół, bo rdzenni Niemcy na północy są protestantami. Przybyli w ostatnich latach, tak zwani „późni przesiedleńcy” mieszkają w osiedlowych mieszkaniach. W tej też dzielnicy znajduje się niepozorny piętrowy budynek komendy policji, której podlega cały powiat z okolicznymi wioskami.

***

Gdy zasapany potężny, łysy jak kolano komisarz Uwe Gruber wszedł do jednego z pokoi na parterze budynku, zadzwonił telefon na jego biurku. Była ósma godzina, a on był jeszcze niezupełnie rozbudzony. Do późnej nocy grał z kolegami w karty, pociągając z butelki, więc wstał za późno. Był starym kawalerem, mieszkał sam. Nie usłyszał budzika.

— Dzień dobry panie komisarzu — odezwał się głos dyżurującej policjantki. — Jakiś mężczyzna zadzwonił na telefon alarmowy. Zdążył powiedzieć drżącym głosem: „Ona już nie żyje” i wypadła mu z ręki słuchawka. Słychać było, jak runął na ziemię. Namierzyliśmy numer. Należy do Danuta Konecka, Vorländerstrasse, numer pięć. To niedaleko, w jednym z osiedlowych domów. Pogotowie ratunkowe jest w drodze.

— Scheiße! Jedziemy! Nie zapomnij zabrać wszystkiego do zabezpieczenia śladów — krzyknął do siedzącego przy drugim biurku podkomisarza Joachima Birknera, przystojnego, młodego bruneta z wąsikiem, w rogowych okularach. Komisarz wściekły był, że nie może spokojnie zjeść śniadania i wypić kawy. Zapalił papierosa.

Natychmiast udali się na miejsce, wspólnie z patologiem Henkiem. Wbiegli na ostatnie piętro czterokondygnacyjnego domu, gdzie według spisu lokatorów mieszkała ofiara. Zastali uchylone drzwi. W przedpokoju leżał młody, jasnowłosy mężczyzna w czerwonej koszulce Polo i dżinsach, a obok niego słuchawka telefonu, która wypadła mu z zakrwawionej ręki. Schylał się nad nim lekarz pogotowia.

— W sypialni leży ofiara — rzekł, wskazując na otwarte drzwi.

Gdy weszli we trzech do pokoju, ujrzeli na łóżku piękną, młodą kobietę z długimi jasnymi włosami o miodowym odcieniu, zwisającymi aż do podłogi. Twarz miała wykrzywioną przerażeniem, wybałuszone sarnie oczy i otwarte w bezdźwięcznym krzyku usta. Leżała we krwi, a na podłodze obok znajdował się zakrwawiony nóż wyjęty z jej piersi.

— Ja widać na załączonym obrazku, zginęła od pchnięcia nożem — zażartował wysoki i chudy jak tyka patolog o dobrodusznym wyrazie twarzy, przyzwyczajony do takiego widoku. — Wykrwawiła się dokumentnie. Musiało to nastąpić w nocy, przed paroma godzinami. Zabieramy ją. Jak już wszystko będę wiedział, dam ci znać, Uwe.

— Zabezpieczysz ślady, mikroślady na folię — zwrócił się Gruber do podkomisarza. — Przeszukasz mieszkanie i zaplombujesz. Wszystko razem z nożem poślesz do laboratorium.

Pot spływał mu po pucołowatej twarzy. Nie dziwota. Było ciepło, a on miał na sobie czarną, skórzaną kurtkę, jeansy opadające poniżej wylewającego się z nich brzucha i ciężkie, wojskowe buty. W jego lewym uchu tkwił złoty kolczyk, a na prawej dłoni zwisał takiż łańcuch. Nikt w jego wieku nie ubierał się i nie ozdabiał w ten sposób, a już z pewnością żaden policjant.

— Zrozumiałe. Wiem, co robić — odburknął Joachim Birkner wyglądający przyzwoicie w sportowej niebieskiej koszuli i szarych spodniach.

Obaj pracowali w wydziale kryminalnym zaledwie od dwu lat, gdyż ich poprzednicy awansowali. Irytowało go obcesowe traktowanie zwierzchnik. Był zdolniejszy, bystrzejszy i sprawniejszy od Grubera. Cieszył się, że wreszcie będzie mógł się wykazać. Była to jego pierwsza praca po ukończeniu szkoły policyjnej, natomiast Gruber został z Hamburga karnie zesłany na prowincję. Podobno z powodu z powiązań z neonazistami, o czym świadczył jego wygląd, chociaż był od tych oszołomów starszy.

— Pan pójdzie z nami — zwrócił się komisarz do ocuconego szlochającego mężczyzny.

— On się zaraz uspokoi — rzekł lekarz, schodząc po schodach razem z nimi. — Zaaplikowałem mu mocny środek. Będziecie go mogli przesłuchać.

Istotnie, w samochodzie mężczyzna siedział cicho ze zwieszoną głową. Był w szoku.

W pokoju komisarza panował papierosowy zaduch. Oszklone ze wszystkich stron pomieszczenie miało zaciągnięte żaluzje, jedynie okno było zasłonięte muślinową, ongiś białą firanką, teraz pożółkłą od dymu. Stały tam trzy biurka. Każde pod inną ścianą.

— Siadać! — rozkazał komisarz, wskazując osowiałemu mężczyźnie krzesło stojące przed jego pustym dębowym biurkiem, najokazalszym w pokoju.

— Nie mógłby pan otworzyć okna? — odezwał się omdlałym głosem zatrzymany. — Strasznie tu duszno.

Siedział ze spuszczoną głową.

— Nie — odpowiedział lakonicznie Gruber. — Jak się pan nazywa? — spytał, zapalając papierosa i dmuchając mu prosto w twarz.

— Daniel Konarski.

— Polak?

— Tak. Jestem lekarzem w szpitalu miejskim. A właściwie byłem. Przenoszę sią do Wiednia.

— Z niemieckim paszportem, jak się domyślam.

— Mam podwójne obywatelstwo, zgodnie z obowiązującym prawem.

— Ty polska świnio! — krzyknął nagle groźnym tonem komisarz. — Co robiłeś u ofiary?

— Przyjechałem po narzeczoną — mówił cichym, łamiącym się głosem. — Miała się w przeddzień spakować, żeby się do mnie przenieść… — urwał i złapał się za głowę. — Zastałem ją w łóżku we krwi z wbitym w pierś nożem. Wyjąłem go… Ona już nie żyła.

— No, dobrze, ale jak wszedłeś do mieszkania?

— Z domu wychodził jakiś mężczyzna, więc nie musiałem naciskać guzika domofonu. Wbiegłem po schodach. Drzwi były otwarte…

— Głośniej! — krzyknął Gruber. — I powycieraj te łzy z policzków. — To ty zadzwoniłeś na alarmowy telefon?

— Tak.

— Co robiłeś dzisiejszej nocy?

— Spałem.

— Czy może to ktoś potwierdzić?

— Mieszkam sam.

— Przyznaj się od razu. Spałeś u kochanki. Kiedy usnęła, wstałeś, wszedłeś do kuchni, skąd zabrałeś duży, ostry nóż i zabiłeś ją. Po czym spokojnie ubrałeś się, wyszedłeś z mieszkania, zostawiając ze zdenerwowania otwarte drzwi. Spieszyłeś się do domu, gdzie spokojnie spałeś do rana. Przed ósmą pojechałeś z powrotem do ofiary, zadzwoniłeś na telefon alarmowy i udałeś omdlenie… Pytam, dlaczego to zrobiłeś?! — krzyknął. — Motyw!

— Jak mogło panu coś takiego przyjść do głowy?! — Lekarz podniósł głowę i spojrzał w oczy komisarzowi ze zdumieniem.

— Jeżeli nie wyjawisz motywu i przebiegu zajścia, to zatrzymam cię na razie w areszcie, bo jak dotąd jesteś jedynym podejrzanym.

Daniel Konarski siedział nieruchomo i milczał, gdyż był w innym świecie. Przed oczami miał moment poznania Danuty. Wtedy wyglądała podobnie. Leżała nieruchomo na noszach, a jej długie zakrwawione włosy zwisały aż do ziemi. Przywieziono ją nieprzytomną po wypadku drogowym. Jej uroda zrobiła na nim piorunujące wrażenie. Te cudowne jasne włosy ze spływającymi strużkami krwi, subtelne rysy twarzy, usta zaciśnięte w lekkim uśmiechu Giocondy… Czas i przestrzeń przestały dla niego istnieć. Nie docierały do niego pytania komisarza, łzy wciąż spływały mu po policzkach.

W pewnym momencie oderwał go od wspomnień podniesiony głos komisarza:

— Słyszysz?! Jesteś podejrzany o zabójstwo Danuty Koneckiej. Chcesz zadzwonić do adwokata?

Nic nie powiedział. Patrzył przed siebie nieprzytomnym wzrokiem.

— Słucham! — krzyknął komisarz.

Nie uzyskawszy żadnej odpowiedzi, podniósł żaluzję zasłaniającą drzwi do pokoju jego dwu podwładnych.

— Storchmann! — zawołał.

W drzwiach ukazał się młody funkcjonariusz.

— Zaprowadź podejrzanego na dołek.

— Tak jest.

Doktor Daniel Konarski wstał z krzesła i bez słowa dał się policjantowi prowadzić. Sprawiał wrażenie zahipnotyzowanego.

Gruber kazał drugiemu podwładnemu siedzącemu w pokoju obok zaparzyć kawę i przynieść z bufetu dwie bułki z serem.

Spokojnie zjadł śniadanie, przejrzał gazetę i właśnie miał się zabrać do sciągania akt sprawy, gdy wrócił wyraźnie podniecony Birkner. Pod pachą trzymał nieduży karton.

— Szefie, rozmawiałem z jedyną na tym piętrze sąsiadką. To młoda kobieta samotnie wychowująca dwójkę dzieci. Nazywa się Inga Mauer. Zeznała, że podejrzany był kochankiem ofiary, ale sypiali u niego. Wiedziała, że to lekarz i że ma na imię Daniel. Pracował w naszym szpitalu. Słyszała wczoraj około godziny szesnastej, jak wrócili skądś do mieszkania ofiary. Po godzinie doktor wyszedł i odjechał.

— Gówno prawda! — krzyknął komisarz. — Został u niej na noc. Spał z nią.

Birkner spojrzał na niego zdumiony i ciągnął dalej:

— Kobieta ani w nocy, ani rano niczego podejrzanego nie widziała i nie słyszała. Tyle tylko, że jak wychodziła z dziećmi, by odwieźć je do szkoły, zauważyła, że drzwi mieszkania ofiary są otwarte, ale pomyślała, że sąsiadka wyszła wyrzucić śmieci. Po odwiezieniu dzieci udała się na zakupy. Jak wróciła, od razu ją przesłuchałem i…

— A zabezpieczałeś mikroślady na folię?

— Oczywiście. Zabezpieczyłem wszelkie możliwe ślady, a właściwie brak śladów. Mieszkanie było idealnie wysprzątane. Gołym okiem, żadnych nie było widać. Zrobiłem zdjęcia całego mieszkania, sypialni ofiary, salonu i pokoju umeblowanego białymi, nowymi meblami z dużym tapczanem. Rozmawiałem też z pozostałymi lokatorami domu. Mieszkały tam cztery rodziny i cztery samotne osoby. Żadna z nich niczego w nocy nie słyszała, ale dwie kobiety potwierdziły zeznanie jej najbliższej sąsiadki, że lekarz odjechał od niej wczoraj około czwartej godziny. Widziały też przez okno, jak przyjechał przed ósmą dziś rano. W szpitalu dowiedziałem się, że nazywa się Daniel Konarski. Zwolnił się, bo przenosi się do rodziców do Wiednia. Ma doskonałą opinię. Wszyscy go lubili. Dyrektor powiedział, że to nieoceniona strata dla szpitala. Drugiego takiego nie znajdą… Ale pan już pewnie to wszystko wie i wypuścił go do domu.

— Oj, młody, młody! — Gruber pokiwał głową z politowaniem. — Pojęcia nie masz, jakimi perfidnymi zbrodniarzami potrafią być tacy przyzwoici ludzie o doskonałej opinii. Nie jesteś w stanie se wyobrazić. Nie takie sprawy przeżyłem. Mam już do tego nosa.

— Jezus, Maria, pan go zatrzymał! Przecież to niewinny człowiek. Nie dość, że przeżył taką tragedię, to pan go jeszcze zamknął! Musi go pan wypuścić!

— Ty mi śmiesz dyktować, co mam robić?! — zakrztusił się łykiem kawy poczerwieniały ze złości komisarz. — Podejrzany nie ma żadnego alibi. Tej nocy spał u ofiary.

— Ale sąsiedzi wyraźnie słyszeli, jak odjechał po południu. Nigdy u niej nie spał.

— Co ty tam wiesz? — wzruszył lekceważąco ramionami komisarz.

— Dlaczego sąsiedzi mieliby kłamać?

— Widocznie… A zresztą — machnął ręką. — Wszystko się okaże.

— Przyniosłem ważny dowód w sprawie. W pokoju dziennym były spakowane cztery duże walizy z książkami, ciuchami i butami. W przedpokoju stała duża torba, w której znalazłem ten oto maszynopis. — Otworzył kartonową paczuszkę i podał komisarzowi gruby plik kartek. — Przejrzałem go. Ofiara pisała powieść i chciała ją wydać pod pseudonimem. Jestem pewien, że to są jej wspomnienia. Nawet nie zmieniła nazwy naszego miasta, a główna bohaterka też ma na imię Danuta. Wymowny tytuł. Trzeba to przeczytać. Prawdopodobnie będziemy mieli czarne na białym coś o innych podejrzanych… Proszę spojrzeć. Wiele mówiący tytuł.

— Innych podejrzanych nie będzie, rozumiesz?! — krzyknął. — Musimy w tej książce znaleźć coś przeciwko temu lekarzowi.

Gruber rzucił okiem na pierwszą stronę, na której widniało dużymi literami:

Anna Schmidt

W Matni

— Dajże mi z tym spokój! Kiedy ja bym miał to czytać? Sam przeczytaj, a jak wróci z akcji podkomisarz Kurt Baumann, to zajmiemy się ściągnięciem wszystkiego, co wiadomo o ofierze i podejrzanym. Przesłuchamy ewentualnych świadków i przeanalizujemy wyniki z laboratorium. A ty zajmij się powieścią. Zaparz se cały dzbanek kawy i czytaj. Może ona coś napisała o podejrzanym, co się nam przyda przy przesłuchaniu. Do jutra ma być przeczytane i na moim biurku szczegółowa notatka, co tam znalazłeś. We trójkę zabierzemy się do maglowania podejrzanego. Przyciśniemy go do muru. Przyzna się i sprawa zakończona.

— Do jutra nie zdążę, szefie.

— Nic mnie to nie obchodzi. Czytaj cały dzień i całą noc.

Birkner westchnął tylko ciężko, usiadł przy swoim biurku i zabrał się do czytania:

Część pierwsza

Amerykański (zły) sen

Już w samych rysach ich pooranych zmarszczkami twarzy, w wyblakłych, zimnych jak stal oczach zakrzepły całe otchłanie niegodziwości i obłudy.

Siedzieli w samolocie unoszącym ich do Frankfurtu, skąd mieli zostać wyekspediowani do Stanów. Atrakcyjna, długowłosa blondynka Danuta wraz ze ślicznym chłopaczkiem o twarzy aniołka, podobnym jak dwie krople wody do matki. Zajadali lunch, który wydawał się im iście królewskim posiłkiem. Pachnąca, urzekająca wprost czystość i cała gama barw, o które tak trudno było na ich rodzimym czarnym Śląsku, zapowiadały nowe życie w lepszym, piękniejszym świecie. Oboje byli starannie ubrani i nie czuli się gorszymi wśród eleganckich pasażerów Lufthansy.

Musisz tam od razu zrobić furorę, przypomniała sobie Danuta z rozrzewnieniem słowa przyjaciółki Olgi pomagającej jej skompletować garderobę.

Wciąż miała przed oczami jej zapłakaną twarz, gdy żegnały się na Okęciu, dokąd przywiozła ich samochodem. Olga wiecznie marzyła o życiu na Zachodzie, podczas gdy Danuta nigdy nie chciała opuścić Polski. A jednak na Okęciu nie uroniła ani łezki. Nie pamiętając o rozterce związanej z podejmowaniem decyzji o emigracji, cieszyła się, że raz na zawsze uwolniła się od bezpieki. I to było dla niej najważniejsze.

Na lotnisku we Frankfurcie, wśród wielobarwnego i wielojęzycznego tłumu poczuła się jak aktorka grającą małą rólkę w zachodnim filmie. Tak nierealne było całe to barwne otoczenie w porównaniu z rzeczywistością w kraju. Nigdy dotąd nie przypuszczała, że świat może być tak kolorowy. Nigdy też nie zdawała sobie sprawy, że w Polsce jest tak szaro i ponuro. Nawet jej kolorowe sny w porównaniu z tym, co ją zewsząd otaczało, okazały się smutne i bezbarwne. To co tutaj widziała przekraczało granice jej ubogiej, ukształtowanej w PRL-u wyobraźni wizualnej.

Czekał już tam na nich przedstawiciel niemieckiego oddziału organizacji zajmującej się zwolnionymi z internowania emigrantami z Polski, udającymi się do Stanów. Przywitał ich serdecznie po angielsku. Spiesznie wyprowadził na zewnątrz i wsadził do minibusu Mercedesa. W pomruku bajecznie kolorowych, luksusowych samochodów pomknęli jak po maśle gładką autostradą, wraz z kilkoma innymi zwolnionymi z internowania, przybyłymi tym samym samolotem. Łukasz siedział nieruchomo, całkowicie zszokowany, a Danuta obserwowała przez szybę niezwykły widok. Oboje byli oszołomieni.

Wkrótce znaleźli się w urokliwej uzdrowiskowej miejscowości. Samochód zatrzymał się przed pensjonatem w rustykalnym stylu wynajętym przez organizację dla emigrantów z Polski. Poczuli się jak w raju, tak piękne było to miejsce. Zostali zakwaterowani w apartamencie z dwoma sypialniami, z widokiem na wewnętrzny ogród. Po wejściu do saloniku matka rozsunęła wzorzyste muślinowe zasłony i otworzyła okno. Stali przy nim, podziwiając jesienne kolory drzew mieniących się od żółci poprzez czerwień aż po brąz.

— Jak tu ładnie! — zachwycił się Łukasz.

W radosnym nastroju zaczęli rozpakowywać jedną z waliz i wkładać rzeczy do szafy, po czym odświeżyli się w lśniącej czystością łazience z kolorowymi kafelkami i udali na kolację do przytulnej jadalni, ozdobionej egzotycznymi roślinami w dużych donicach. Niemal wszystkie stoliki były już zajęte. Rozejrzeli się i znaleźli dwa wolne miejsca przy młodej parze. Danuta przedstawiła siebie i syna, wymieniając imiona i nazwisko.

— Elżbieta Chamajda, a to mój mąż Filip — odezwała się brunetka z krótko obciętymi włosami, uśmiechając się uroczo. — On jest plastykiem, ja zaś psychologiem. Nasza córeczka już śpi.

Elżbieta nie była zbyt atrakcyjna, lecz miała jakieś wewnętrzne światło emanujące z jej oczu. Natomiast Filip stanowił okaz „przystojniaka” o południowej urodzie.

Do sali wszedł wysoki blondyn w średnim wieku w nienagannie skrojonym beżowym garniturze i kremowej koszuli z rdzawym krawatem. Przedstawił się jako właściciel pensjonatu i powitał serdecznie zgromadzonych po angielsku. Po czym podał parę organizacyjnych informacji.

Kolacja upłynęła w euforycznym nastroju. Czuli się, jak w innym wspaniałym świecie, pozostawiając za sobą szare, dramatyczne życie. W ogóle nie rozmawiali o „Solidarności”. Był to dla nich zamknięty rozdział, koszmarny sen, z którego obudzili się w beztroskiej rzeczywistości. Po skończeniu smakowitego posiłku, długo jeszcze gawędzili, popijając wino. Dopiero nazajutrz, gdy ochłonęli z wrażenia, zaczęły się dyskusje polityczne.

Danuta zaprzyjaźniła się z Chamajdami, z innym jeszcze młodym małżeństwem — Lidią i Jerzym Kobielskimi oraz z pewną młodą drobniutką czarnulką Zosią, absolwentką anglistyki, która co dzień prowadziła dla nich lekcje angielskiego. Lidia ukończyła właśnie historię, a jej mąż był inżynierem. Straszny oryginał. Chodził z leksykonem angielskich wulgaryzmów i uczył się ich na pamięć. Natomiast jego żona stanowiła okaz subtelnej, wytwornej panny. Danuta nie zawarła bliższej znajomości z nikim więcej, gdyż byli to na ogół prości, prymitywni ludzie. Nie wzięła nawet udziału w imprezie powitalnej, bo nie odpowiadało jej to towarzystwo. Łukasz sprzeciwił się matce, do rana bawił się w tym niezbyt kulturalnym gronie. Czternastoletniemu chłopcu imponowało, że potraktowano go jak dorosłą osobę. Nazajutrz w całym domu słychać było awanturę pewnej pary małżeńskiej. Kobieta zarzucała mężowi zdradę. „A gdzie zostawiłeś slipy?” — krzyczała. „No gdzie spółkowałeś z tą kurwą?”

I oto niespodzianie zjawili się w ich pensjonacie byli teściowie Danuty. Zaskoczyli ją swoim przyjazdem, a także zamiarem pozostania w Niemczech, aczkolwiek ona, rodowita Niemka, zawsze twierdziła, że gdy on przejdzie na emeryturę, to wyjadą z Polski, by przynajmniej na starość „żyć jak ludzie”. Niemniej Danutę zdziwiła ich decyzja, gdyż teść był zagorzałym zwolennikiem komunizmu i nie ukrywał radości z powodu wprowadzenia stanu wojennego.

Zorganizowali to nadzwyczaj sprytnie. Teściowa wyjechała znacznie wcześniej do siostry w Niemczech Zachodnich, by — jak co roku — spędzić tam trzy letnie miesiące. On zaś przyjechał nieco później służbowo, będąc mimo emerytury zatrudnionym na ćwierć etatu. I nie powrócił do kraju. Na podstawie niemiecko-polskiej umowy czekała go tu niezła emerytura, gdyż przez cztery lata był radcą handlowym w polskiej ambasadzie w Wiedniu, a po powrocie do kraju kierownikiem działu w centrali „Węglokoks” i jeździł służbowo po całym zachodnim świecie, gdyż Polska eksportowała znaczne ilości węgla. Wiadomo było, że na placówki dyplomatyczne wysyłano agentów, ale Danucie w ogóle nie przyszło to do głowy. Nigdy też nie zastanawiała się nad tym, jakim cudem teściowej udawało się tak częste przekraczanie żelaznej kurtyny w celu odwiedzania krewnych w Niemczech Zachodnich.

Była to iście niesamowita para, której istnienie przeczyło wyniesionemu z dziecięcej lektury książek Makuszyńskiego przekonaniu Danuty, że wszyscy ludzie są w głębi serca dobrzy, a tylko okoliczności czynią ich złymi. Już w samych rysach ich pooranych zmarszczkami twarzy, w wyblakłych, zimnych jak stal oczach zakrzepły całe otchłanie niegodziwości i obłudy. On czynił wrażenie potępieńca, a ona jego złego ducha, ponieważ podjudzała go do różnych obrzydliwości, które wykonywał niczym zdalnie sterowany robot, po czym obciążała go całą winą. Naładowana była jakąś czarcią energią, gdy tymczasem on już za życia był martwy. Danuta nieraz zastanawiała się, kiedy przestało bić jego serce. Czy już wówczas, gdy wybrał sobie za żonę córkę człowieka, który załatwił mu dyrektorską posadę, starszą od niego, brzydką Niemkę, gardzącą nim i pomiatającą jako Polakiem stanowiącym dla niej przedstawiciela niższej rasy? Jego serce nie biło chyba zbyt mocno, gdy na polecenie żony wyrzucił z domu matkę do domu starców, chociaż błagała go o pozostanie u nich. A z pewnością nie miał już go, kiedy chełpił się, jak to wszyscy się go boją, lub gdy kazał Danucie stukać się w czoło, kiedy starała się go przekonać, że pieniądze nie są w życiu najważniejsze.

Charakteryzowała tych dwoje jakaś obsesyjna chęć podporządkowywania sobie innych w celu dysponowania nimi dla własnej wygody. Nawet między sobą prowadzili o to nieustanną wojnę. Rozmowa z nimi miała charakter przesłuchania, podczas którego posyłali sobie znaczące spojrzenia. Udawała, że niczego nie zauważa, ale każde takie spotkanie stanowiło dla niej torturę. Gdy teściowa zaczynała podstępnymi wargami jej schlebiać, wiedziała, że knuje kolejną intrygę. Było to jednak przyjemniejsze niż jego poniżające, obelżywe wręcz traktowanie. Ten człowiek nie miał za grosz kultury, na co jego żona nieustanie się uskarżała, twierdząc, że w porównaniu z Niemcami zachowuje się i wygląda jak parobek. Był ponoć absolwentem Uniwersytetu Jagiellońskiego, jednak Danuta podejrzewała, że jako zagorzały komunista skończył po wojnie jakieś przyśpieszone partyjne studia.

Utrzymywała z nimi kontakt jedynie ze względu na Łukasza, którego obdarowywali prezentami pochodzącymi od niemieckich krewnych teściowej. Niemniej szczęśliwa była, gdy po rozwodzie skończyły się te spotkania. Wzorem ojca jej były mąż Piotr już na studiach wstąpił do partii, co ułatwiło mu uzyskanie etatu w partyjnej gazecie. Jednak niewiele pisał, w związku z czym mało zarabiał. Karierę zapewniła mu kolejna kochanka, która była sekretarką pierwszego sekretarza PZPR w nowo powstałym województwie bielskim. Dzięki niej został naczelnym redaktorem organu komitetu. Zrozumiałe więc, że rozwiódł się i z nią ożenił. Jednak Danuta nie rozpaczała z tego powodu. Wręcz przeciwnie, zadowolona była z pozbycia się agresywnego męża, patologicznie leniwego i monstrualnie egoistycznego. Odziedziczył to po matce. Tak samo jak i przeświadczenie, że jest nadczłowiekiem, któremu wszystko wolno. Po każdej zdradzie powtarzał, że może robić, co mu się żywnie podoba, a ona urodziła się niewolnicą, więc musi wszystko pokornie znosić. Posuwał się do rękoczynów, po czym pytał z kpiną: „A co, może się rozwiedziesz, ty niewolnico?” Ten człowiek był niezdolny do miłości, nie potrafił nawet zrozumieć, że ktoś może kogoś kochać.

Po rozwodzie rozkoszowali się z Łukaszem błogosławieństwem domowego spokoju. Danuta przestała nawet palić, a krnąbrne dziecko stało się nagle grzeczne jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Dziesięć lat męczyła się z człowiekiem, z którym powinna była się rozwieść już po roku małżeństwa, gdy okazało się, że jest w ciąży, a on uderzył ją w twarz i usiłował zmusić do jej usunięcia. Mordowała się z nim tylko dlatego, żeby dziecko miało ojca. Oczywiście, kochała go. Kochała nawet makabrycznych teściów. Prawiła im komplementy, by poprawić ich nieustannie podły nastrój, pocieszała, gdy narzekali, spieszyła z pomocą, kiedy się skarżyli.

Przekonana była, że po rozwodzie niczego nie będzie musiała dziecku wyjaśniać, bo jego ojciec zjawiał się w domu, gdy już spało, więc nawet jeśli dostrzeże jakąś różnicę, to jedynie na korzyść. I tak się też stało. Żyło się im teraz wspaniale. Niestety, pewnego dnia ktoś niespodzianie zadzwonił do drzwi, bez telefonicznego uprzedzenia. Gdy je otworzyła, omal nie padła trupem. Jej oczom ukazały się dwie koszmarne zjawy — olbrzymi kościotrup z łysą czaszką i poczwarna karlica — wystrojona, umalowana i wyperfumowana. Nim zdążyła zatrzasnąć im drzwi przed nosem z przerażenia, rzucili się jej na szyję, odurzając cuchnącym oddechem do tego stopnia, że przyjęła ich serdecznie i gościnnie, kompletnie chyba zamroczona.

Wypłoszyli z mieszkania dobre duchy, zatruwając na nowo swoim jadem. A on, jak zwykle, wytarmosił Łukasza, bawiąc się nim jak przedmiotem, podrzucając w powietrzu jak piłkę. Ona zresztą traktowała dziecko w podobny sposób. Podczas wspólnych weekendowych wycieczek Danuta obserwowała nieraz z niepokojem, jak to koszmarne babsko kładzie sobie chłopca na brzuchu i wykonuje energiczne ruchy, wstrząsające malcem. Twierdziła, że jest to dla niej wspaniała gimnastyka mięśni brzucha. Chyba z tego powodu malec wiecznie trząsł się na siedzeniu w tramwaju czy w autobusie, narażając matkę na przykre uwagi ze strony innych pasażerów. Ona jednak nigdy nie strofowała dziecka, gdyż obawiała się, że zniweczy w nim pewność siebie, ponieważ w dzieciństwie jej matka tak ją zahukała, że wiecznie miała zahamowania. Wystarczyło, że dziadkowie nieustannie go upominali, co go zresztą wcale do nich nie zniechęcało. Wręcz przeciwnie uwielbiał ich.

Znowu zaczęła utrzymywać z nimi kontakty. W weekendy wysyłała do nich chłopca, ponieważ zabierali go na wędrówki po Beskidach i mógł pooddychać świeżym powietrzem, czego ona nie mogła mu zapewnić, bo nie miała samochodu. Martwiło ją tylko, że po każdym pobycie u dziadków malec wykazywał wobec niej wrogość, arogancko się do niej odnosił, mazał czarną kredką po wymalowanych przez nią białych ścianach i po książkach.

Tak samo jak przed rozwodem była wobec nich miła i uczynna, a nawet serdeczna, chociaż przy każdym uścisku na przywitanie i pożegnanie zbierało się jej na wymioty. Zwracała się do nich, tak jak przed rozwodem, per „mamusiu i tatusiu”, zaś Łukasza już we wczesnym dzieciństwie nauczyła mówić: „babciu i dziadziusiu”. Szczerze odpowiadała na pytania zadawane podczas „przesłuchań”. Mimo uszu puszczała złośliwe uwagi i nieustanne podkreślanie przez nich własnej wyższości. Ci ludzie, tak samo zresztą jak ich nieodrodny syn, nie potrafili inaczej się dowartościować, jak tylko poprzez upokarzanie innych. Gdy przebierała się miarka i Danuta próbowała zareagować, zaczynali ordynarnie wrzeszczeć i wychodzili, a jeśli zdarzyło się to u nich, wyrzucali z mieszkania. Wszystkie te tortury znosiła ze względu na syna, gdyż chciała, aby miał rodzinę. Teraz z tego też względu skłonna była pozostać w Niemczech, do czego teściowie gorąco ją namawiali. Odetchnęła z ulgą, gdy po krótkiej wizycie odjechali.

Jednak Danuta i Łukasz spędzili tam przeszło miesiąc, gdyż ich opiekun namawiał ich do pozostania w Niemczech.

Większość czasu spędzali z ich opiekunem. Horst Kamnitz — zażywny jegomość w średnim wieku miał kręcone, kruczoczarne włosy i czarne jak dwa węgielki, małe oczka, którymi świdrował człowieka na wylot. Był niezwykle sympatycznym, bezpośrednim człowiekiem, a przy tym szalenie kulturalnym, przestrzegającym wszelkich zasad savoir vivre’u. Wyglądem i usposobieniem przypominał raczej Włocha niż Niemca. Miał do pomocy pociągającego z butelki Ślązaka jako tłumacza, który nie znał dobrze ani polskiego ani niemieckiego, lecz dla pana Kamnitza nie miało to specjalnego znaczenia, gdyż nie znający obcych języków nie interesowali go zbytnio. Sam płynnie posługiwał się angielskim i francuskim. Z Danutą rozmawiał po francusku, ponieważ dobrze znała ten język. Z Łukaszem zaś po angielsku, którego chłopiec uczył się na prywatnych lekcjach.

W większości przypadków ów luksusowy pobyt w przytulnym pensjonacie trwał zaledwie parę dni. Chodziło tylko o nawiązanie kontaktu ze sponsorem i załatwienie czarterowego lotu do Stanów. Jednak Danuta i Łukasz spędzili tam przeszło miesiąc, gdyż ich opiekun namawiał ich do pozostania w Niemczech. Często zabierał do eleganckich, pustawych restauracji, gdzie kelnerzy stali rzędem pod ścianą, gotowi na każde skinienie gościa, i odbywał z nimi wielogodzinne rozmowy. Danutę obrzucał komplementami, podziwiał jej wiedzę i elokwencję. Zachwycał się inteligencją i dojrzałością Łukasza. Zwiedzał też z nimi okolicę, którą byli oczarowani. Najbardziej spodobało się im średniowieczne miasto Fulda, gdzie największe wrażenie zrobiła na nich romańsko-gotycka katedra, a także historyczny ratusz i renesansowy dawny pałac biskupi. To był zupełnie inny świat. Wytworny, spokojny, urzekający pięknem architektury i natury. Powietrze pachniało upajająco w porównaniu z zadymionym Śląskiem.

Pan Kamnitz miał niezbyt dobre mniemanie o życiu emigrantów w Ameryce. Twierdził, że Danuta będzie tam musiała wykonywać byle jaką pracę i wszystko zdobywać o własnych siłach. W Niemczech natomiast otrzymałaby pomoc od państwa — wysoki zasiłek dla bezrobotnych jako dziennikarka, mieszkanie, bezpłatną naukę języka, a po jego opanowaniu pracę w swoim zawodzie. Przekonywał ją, że cała sprawa polegać będzie wyłącznie na opanowaniu niemieckiego, co przy jej zdolnościach nastąpi szybko. Mówił, że jej wiedza, umiejętności i talent dziennikarski stanowią gwarancję zdobycia pracy w prasie. Wystarczy, żeby pojechała z synem do obozu dla przesiedleńców, i żeby on oświadczył, że po ojcu –czuje się Niemcem. Było to konieczne, bowiem Niemcy nie chcieli przyjmować internowanych, obawiając się zakłócenia stosunków z Polską. Zawsze dobrze żyli z PRL-owskim reżimem. Natomiast „Solidarność” traktowali niechętnie. W stanie wojennym nie przyjmowali internowanych. Rząd zachodnioniemiecki zawsze wspierał, a nawet subwencjonował reżim. Kanclerz Schmidt, postrzegany jako mąż stanu wielce zasłużony dla pokoju oraz rozwoju demokracji w świecie, po ogłoszeniu stanu wojennego wykazał nie tylko zrozumienie dla jego wprowadzenia, lecz wręcz go poparł. W chwili jego wprowadzenia przebywał z oficjalną wizytą w NRD. Pomimo tej hiobowej wieści nie przerwał rozmów z Honeckerem, który po powstaniu “Solidarności” zarządził w swoim kraju zmasowaną antysolidarnościową kampanię oszczerczą i żądał zbrojnego rozprawienia się z tym ruchem. Wiadomość o „czarnej niedzieli“ internowania działaczy Związku zaskoczyła Schmidta, lecz nie oburzyła. W trakcie rozmów z Honeckerem stwierdził, że jest to polska sprawa, do której nie powinno się mieszać. Obiecał nawet wpływać w tym sensie na zachodnich partnerów oraz postarać się, aby EWG nie zastopowała wsparcia finansowego dla PRL-u. Na użytek niemieckiej opinii publicznej mówił coś całkiem innego. Po powrocie z NRD przemawiał w Bundestagu, a tematem debaty był stan wojenny. Swoją mowę zaczął słowami: „Całym sercem stoję po stronie polskich robotników” i zwrócił się do obywateli z apelem o wysyłanie paczek żywnościowych do Polski. Tymczasem okazało się, że gdy udał się do Waszyngtonu, by omówić sytuację międzynarodową po wprowadzeniu stanu wojennego, wyraził wątpliwości co do „zdolności organizacyjnych narodu polskiego, ze względu na jego inklinacje do romantyzmu”. Stwierdził, że Sowieci uważają Polskę za „swoją”, i że nadzieje prezydenta Reagana na zburzenie powojennego porządku, czyli podziału Europy na demokratyczną i komunistyczną, jest śmieszne. Odmówił przyłączenia się do amerykańskich sankcji wobec Związku Radzieckiego oraz reżimu komunistycznego w Polsce. Poparcie kanclerza Niemiec dla komunistów nie wypływało bynajmniej wyłącznie z rozważań geopolitycznych i niewiary w upadek komunizmu. Było rezultatem jego uprzedzeń żywionych wobec Polaków jako narodu. W wielu kręgach w Niemczech krążyła sarkastyczna opinia Schmidta wyrażona dwa miesiące przed wprowadzeniem stanu wojennego podczas rozmowy z prezydentem Francji Mitterrandem: „Ja widzę dla Polski jeszcze tylko dwa rozwiązania. Pierwsze realistyczne: archanioł Michał pomoże i wszystko będzie w porządku. Drugie, które należy zaliczyć do cudów: Polacy zaczną znowu pracować”. Podobne dowcipy były bardzo popularne w Zachodnich Niemczech. Sprowadzenie reakcji niemieckiej na stan wojenny do kwestii wysyłania do Polski paczek żywnościowych było czymś groteskowym. Zaangażowanie w tę akcję społeczeństwa niemieckiego, szlachetne pobudki wysyłających paczki zwykłych Niemców, cynicznie spożytkowano do ukrycia realnego poparcia dla polskich komunistów.

Rozdział 2

Nigdy bym się tego po kanclerzu nie spodziewał, pomyślał Birkner. Nie wiedziałem o tym. Ciekawe, gdzie ta Polka to wyczytała. Pewnie w jakimś „solidarnościowym” wydawnictwie.

Nie potrafiła zrozumieć, jak można przyjaźnić się z kimś jedynie po to, by na niego donosić, by go „rozgryźć” i zniszczyć.

Danuta nie miała uprzedzeń do Niemców, chociaż wciąż jeszcze między nimi i Polakami snuła się smuga cienia. W Bytomiu, do którego jej rodzina została repatriowana ze Wschodu, jako trzyletnie dziecko bawiła się na podwórku z dziećmi, które nie znały polskiego. Nie zdawała sobie sprawy, że istnieją jakieś dwa odrębne języki i dwa odrębne narody. Później, w szkole nie chciała czytać „Medalionów”, nie chciała słuchać o zbrodniach hitlerowskich. Unikała wycieczek do obozu Birkenau-Auschwitz. Z opowieści ojca wiedziała, że jego dziadek ze strony matki był Niemcem urodzonym w niemieckiej kolonii, w pobliżu Stanisławowa, skąd pochodzili jej rodzice. Miała więc nawet niemieckie korzenie, jednak nie mogła tego udokumentować.

— Oszalałaś? — oburzyła się historyczka Lidia Kobielska, gdy Danuta zasięgała jej rady, czy pozostać w Niemczech. — Chcesz żyć wśród nazistów, którzy będą na siłę robić z ciebie i twojego dziecka Niemców?

Niezdecydowana kobieta przeżywała rozterkę. Z jednej strony nie chciała, żeby syn wyparł się ojczyzny, by jej wnuki były Niemcami. Z drugiej jednak urzekł ją ten kraj — natura, architektura, czystość, zewsząd otaczające piękno. A przy tym zawsze podziwiała ów bogaty, prężny naród, wspaniałą tradycję kulturalną, niemieckich filozofów, pisarzy, kompozytorów. Natomiast życia w Stanach obawiała się. Nie miała zbyt dobrego wyobrażenia o amerykańskiej kulturze i stylu życia. Zniechęcał ją też fakt, że będzie musiała tam zaczynać od pracy fizycznej, gdyż zbyt słabo znała język. Jednak decyzję postanowiła pozostawić Łukaszowi. Chodziło przecież o jego przyszłość. Ten zaś stanowczo zaoponował.

— Mowy nie ma! — krzyczał zdenerwowany. — Nie powiem, że czuję się Niemcem! Przecież tatuś jest Ślązakiem, Polakiem, a nie Niemcem. Chcę żyć w Ameryce, bo tam będę mógł pozostać Polakiem.

Był jeszcze jeden powód, dla którego Danuta zdecydowała się na emigrację do Stanów. Obawiała się, że za mirażem dostatniego życia roztaczanym przed nią przez sympatycznego pana Kamnitza kryje się konieczność współpracy z bezpieką. Wyczuwała to w pełnych niedomówień rozmowach. Facet wyraźnie oczekiwał na jej pytanie, co musiałaby zrobić, by osiągnąć takie wspaniałe życie, bo oczywiste dla niej było, że nie wystarczy deklaracja Łukasza, iż czuje się Niemcem. Ten człowiek z pewnością był pracownikiem służb specjalnych i zamierzał ją zwerbować. Stąd to jego wyjątkowe traktowanie jej i Łukasza. Nikim innym nie zajmował się z takim zaangażowaniem. Wszystkich po paru dniach ekspediował do Stanów.

Przecież w redakcji, w której miałabym pracować, domyślano by się, że nie najlepiej władająca językiem Polka jest donosicielką, myślała zgnębiona. Patrzyliby na mnie z niechęcią.

Było to dla niej nie do pomyślenia. Gardziłaby sama sobą. Przecież tylko dlatego opuściła ojczyznę, by nie mieć z bezpieką nic wspólnego. W redakcji donosicieli nazywano „dwuetatowcami”. Należała do nich siedząca z nią w tym samym pokoju redakcyjnym Zosia, ale wówczas Danuta nie przejmowała się tym zbytnio, gdyż przyzwyczajona była do obcowania z takimi ludźmi, traktując to jako zło konieczne, a ponieważ nie miała niczego „nieprawomyślnego” na sumieniu, nie bała się ich. Jednak gardziła nimi bezgranicznie. Nie potrafiła zrozumieć, jak można przyjaźnić się z kimś jedynie po to, by na niego donosić, by go „rozgryźć” i zniszczyć. Stanowili dla niej jakiś perfidny, przerażający gatunek człowieka. W jej mniemaniu taka działalność równała się sprzedaniem duszy diabłu. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby stać się kimś takim jak Zosia. Wszyscy z niej drwili. Jej artykuły odznaczały się tak nieporadnym językiem i zawierały tak wiele błędów, że adiustatorka musiała je na nowo pisać.

Elżbieta i Filip Chamajdowie też zostali potraktowani wyjątkowo. Nie mieli niemieckiego pochodzenia, więc w zasadzie nie mogli pozostać w Niemczech, lecz mieszkali tam już od pół roku i nie wysyłano ich do Ameryki ze względu na fikcyjne choroby dziecka. Ich opiekun załatwiał ponoć Filipowi jakieś projekty, za które mu nieźle płacono. Jednak Danuta zauważyła, że głównym jego zajęciem było siedzenie w hallu z książką, znad której bacznie obserwował, co się wokół dzieje i niepostrzeżenie przysłuchiwał się rozmowom. Wobec niej dziwnie się zachowywał. Odwiedzał ją często w jej pokoju, siadał na kanapie i… milczał, jakby czekał, co ona ma mu do powiedzenia. Potrafił tak siedzieć przez dłuższy czas, spoglądając jej od czasu do czasu w oczy z pytającym wyrazem twarzy. Zachodziła w głowę, o co mu chodzi i też milczała, zastanawiając się nad tym.

— Tak sobie myślę, że są tu różni ludzie, wśród których polska bezpieka ma pewnie swoich konfidentów, więc z drugiej strony niemiecka czy nawet CIA muszą mieć tutaj swoich — odezwała się kiedyś wreszcie podczas takiej wizyty.

Spojrzał na nią z dziwnym wyrazem twarzy i po chwili wahania rzekł:

— To oczywiste, że gdyby mi coś takiego zaproponowano, zgodziłbym się z czystym sumieniem. Komunistów należy niszczyć wszelkimi sposobami. Najchętniej zająłbym się przygotowywaniem desantu, ale cóż…

— No tak, masz rację. Ja jednak… czułabym się po prostu… donosicielką — powiedziała, ważąc każde słowo. — Nie mogłabym znieść myśli, że ktoś cierpi przeze mnie tak, jak ja przez polską bezpiekę. Mogłabym się pomylić, skrzywdzić kogoś niesłusznym posądzeniem… Po prostu nie urodziłam się Judaszem…

— Co ty powiesz? — Filip spojrzał jej prosto w oczy, uśmiechając się ironicznie.

Nazajutrz pan Kamnitz oznajmił Danucie, że jeśli nie jest w stanie zdecydować się na pozostanie w Niemczech, to on nie może dłużej zwlekać z wyekspediowaniem jej do Stanów. Był przy tym miły, nie straszył jej już więcej Ameryką. Na koniec wziął ją wraz z Łukaszem na dobrą kolację, mocno zakrapianą winem.

Na lotnisku, przy pożegnaniu wręczył jej upominek — płytę berlińskich Filharmoników pod dyrekcją Karajana z piątą symfonią Beethovena, opatrzoną dedykacją:

Music is the highest expression of human feeling, is faith, love and hope. May Beethovens 5 th symphony give you force and optimism for the future.

With my best wishes Horst Kamnitz.

Rozdział 3

Szefie — zwrócił się Birkner do Grubera — to się dobrze czyta. Bardzo ciekawe. A wie pan już, że ofiara po internowaniu wyemigrowała najpierw do Stanów, ale przez Niemcy i chociaż proponowano jej pozostanie u nas za cenę współpracy ze służbami specjalnymi, wolała polecieć do Arizony.

— Wiem, wiem. A ty myślisz, że czym ja się zajmuję? Ściągnąłem wszystkie akta ofiary i podejrzanego… Kompletna idiotka! Zrezygnować z takiej szansy! Nie chciała zostać w Niemczech, zachciało się jej Ameryki– pokiwał z politowaniem głową. Nie wyobrażasz sobie, ile miałem problemów ze ściągnięciem jej akt. Dopiero naszemu kierownikowi udało się je wydębić, ale też nie wszystkie. Większość jest utajniona… — Nie gadaj, bo nie zdążysz do jutra.

A ja się jej nie dziwię, pomyślał podporucznik. Też bym na to nie poszedł. Co innego tropić przestępców, a co innego uczciwych ludzi o innych poglądach i działających dla idei.

— Tylko… tu się nie da czytać — powiedział głośno. — Pan wciąż odbiera telefony, ciągle ktoś wchodzi. A teraz, jak wrócił Kurt, to już w ogóle… — rozłożył bezradnie ręce. — Może zabrałbym ten maszynopis do domu?

— Mowy nie ma! To należy do akt sprawy. Mówisz, jakbyś nie pracował w policji — zgromił go Gruber. — Skup się i wyłącz z tego, co się tu dzieje. Do jutra ma być przeczytane.

— Tak jest.

Podkomisarz wrócił do maszynopisu.

4. Zdawało się jej, że jakieś komunistyczne biesy porwały samolot do Związku Radzieckiego na zesłanie.

Na lotnisku w Nowym Yorku, stanowiącym pośrednią stację ich exodusu, stłoczeni zostali ich w jakimś małym, obskurnym pomieszczeniu, którego istnienia w tym luksusowym miejscu nikt by się zapewne nie domyślił. Nie było tam ani jednego krzesła, więc najstarsze nawet osoby musiały na stojąco wyczekiwać odbierających ich pracowników organizacji zajmujących się imigrantami. Jakiś człowiek zapowiedział tylko, że mają czekać i znikł. Około godziny milczeli posępnie. Jednak z upływem czasu zaczęli się buntować. Bolały ich nogi od stania w miejscu w tym potwornym tłoku. Łukasz parę razy coś bąknął, zadając retoryczne pytanie:

— Czy można by się tutaj czegoś napić?

Było to tak szokujące w porównaniu z pełnym szacunku potraktowaniem w Niemczech, że poczuli się upokorzeni. Pies jednego z emigrantów zrobił kupę. Sprzątający ją człowiek okazał się Polakiem z pochodzenia. Był jedynym Amerykaninem, który powitał ich rozmową na obcej ziemi. Zajęcie ich rodaka zdawało się symbolicznie wskazywać, na jakie życie mogą tu liczyć.

Oczekiwanie dłużyło się w nieskończoność. Wreszcie zaczęli pojawiać się jacyś niechlujni, żółto- i czarnoskórzy młodzi ludzie, traktujący imigrantów jak bagaż, który należy nadać w dalszą podróż lub na miejscu przekazać odbiorcy. Najwcześniej zajęto się pozostającymi w Nowym Jorku. Jednak Danutę i Łukasza czekała dalsza podróż na Dziki Zachód.

W końcu i po nich zjawił się młody człowiek o latynoskim wyglądzie. Kalecząc wymowę, wyczytał ich nazwisko. Nie przedstawił się, nie przywitał. A zanim Danuta zdążyła otworzyć usta, by nawiązać rozmowę, wydał komendę: follow me i ruszył tak szybkim krokiem, że ledwo zdołali za nim nadążyć. Wyprowadził ich z ponurego pomieszczenia do hallu, gdzie mogli wreszcie usiąść w eleganckich fotelach. Wtedy warknął: Wait for me, i znikł.

Pocieszała się myślą, że niedługo znowu znajdą się w wytwornym samolocie unoszącym ich do Phoenix. Gdy jednak czekanie przedłużało się, drętwiała ze strachu, że ich cicerone nie zjawi się już więcej. Znała wprawdzie adres swojego sponsora, lecz nie miała pieniędzy na dalszą podróż. W Niemczech wyobrażała sobie, że powita on je na lotnisku w Nowym Yorku, tak jak Horst Kamnitz we Frankfurcie. Był bogatym adwokatem, wujkiem jej przyjaciółki Olgi, która poradziła jej, by spróbowała się z nim w Ameryce skontaktować.

— Mam bogatego wujka w Stanach — powiedziała, podając Danucie jego adres. — Ale on nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Twierdzi, że jestem komunistką. Ciebie przyjmie z otwartymi rękami, bo byłaś w „Solidarności”. A mieszka w San City koło Phoenix w Arizonie — w miasteczku dla starych milionerów. Jesteś taka śliczna. Znajdziesz tam sobie jakiegoś dobrze sytuowanego wdowca i będziesz żyła jak pączek w maśle.

Gdy Danuta załatwiała w amerykańskiej ambasadzie sprawy emigracyjne, konsul spytał ją, czy zna kogoś w Stanach, podała mu wówczas ten adres z zastrzeżeniem, że jest to obca, nieznana jej osoba. I oto w niemieckim pensjonacie okazało się, że człowiek ów zgodził się zostać jej sponsorem, to znaczy pomóc jej stanąć w Ameryce na własnych nogach.

Porównując elegancki hall, w którym teraz siedzieli, z pomieszczeniem, gdzie przyjmowano refugees, i sposób, w jaki ich tam potraktowano, zrozumiała, że wbrew temu, co się mówi w Stanach oficjalnie, refugee jest w tym kraju człowiekiem drugiej kategorii.

To słuszne — pomyślała z goryczą — ktoś kto opuszcza ojczyznę, nie zasługuje na szacunek. Ja nigdy bym tego nie zrobiła, gdyby nie prześladowania bezpieki.

Na szczęście ich przewodnik zjawił się ponownie, wręczył jej bilety do Phoenix i znów znikł bez pożegnania. Odetchnęła z ulgą. Za pół godziny miał nastąpić odlot.

Samolot był o wiele bardziej luksusowy od tego, którym lecieli z Niemiec. Panował w nim kameralny, relaksowy nastrój. Zapadał zmrok, amerykańska pora obiadowa. Piękne, uśmiechnięte stewardessy roznosiły kolorowe dania. Od razu poprawił się im nastrój. Tym bardziej, że na składającym się z trzech foteli siedzeniu znaleźli się w towarzystwie sympatycznego Amerykanina. Nie był zbyt urodziwy, lecz wytworny i kulturalny, starannie ubrany w pachnące, kolorowe rzeczy. W jego butach można było przejrzeć się jak w lustrze. Czynił na nich wrażenie kogoś z innego świata, tak bardzo różnił się od ich dotychczasowych znajomych. Od razu przedstawił się i dowiedziawszy się, kim jest Danuta, zaoferował jej pomoc w Phoenix. Okazało się, że Amerykanie sporo wiedzą o „Solidarności” i stanie wojennym. Wręczył jej wizytówkę, zachęcając, by się z nim jak najszybciej skontaktowała. Twierdził, że jego żona i syn będą uszczęśliwieni, mogąc ich gościć w swym dużym domu.

Mężczyzna był architektem. Mieszkał w wytwornej dzielnicy Phoenix — Scottsdale, gdzie — jak ją poinformował — spędzali zimowe miesiące w swoich luksusowych domach milionerzy z całej Ameryki, których nazywano tam blue birds, jako że pojawiali się jedynie na dwa, trzy najpiękniejsze miesiące w roku, a gdy nastawały tropikalne upały, znów odlatywali.

Cała podróż upłynęła im na miłej pogawędce przy winie, mimo nie najlepszej znajomości angielskiego przez Danutę. Nieznajomy uspokoił ich, że zabierze ich do siebie, jeżeli na lotnisku w Phoenix nikt się po nich nie zjawi. Twierdził, że zdarzają się takie przypadki. Sponsorzy pochopnie zobowiązują się do opieki nad refugee, a później rozmyślają się. Poinformował ją, że wylądują na starym, małym lotnisku, gdzie łatwo jest się odnaleźć, w odróżnieniu od nowego supernowoczesnego, na którym mogłyby być z tym trudności.

Gdy zniżali się do lądowania, spojrzała przez okienko w dół i oniemiała z wrażenia. Pod nimi, w nieogarniętej przestrzeni, roztaczała się urzekająca feeria kolorowych świateł. Poczuła się jak w kosmosie, jakby za chwilę mieli wylądować gdzieś z dala od szarego, pełnego trosk życia na ziemi, na jakiejś przyjaznej planecie witającej ich barwnymi fajerwerkami. Fala ciepła uderzyła jej do głowy, a po plecach przebiegł dreszczyk wzruszenia. Rozpływała się w zachwycie. Jak tu pięknie, spokojnie i bezpiecznie — pomyślała, przytulając Łukasza.

Na lotnisku podeszła do nich jakaś ładna brunetka w średnim wieku z trzema ślicznymi dziewczynkami. Okazało się, że jest pracownicą Tolstoy Foundation — organizacji będącej drugim sponsorem Danuty, o czym nie miała pojęcia. Kobieta opowiedziała jej, że właściwy sponsor, chociaż wyraził zgodę na sponsorowanie, nie zareagował na dalszą korespondencję organizacji, pomimo trzykrotnego zawiadamiania go o terminie ich przylotu.

Ewa była Polką, co sprzyjało bezpośredniej rozmowie i złagodziło rozczarowanie Danuty do wujka Olgi, z powodu którego znalazła się wraz z synem w tym zapadłym tropikalnym zakątku Ameryki. Inni działacze „Solidarności” lądowali na ogół w dużych skupiskach polonijnych, w Nowym Yorku, Chicago, Los Angeles. A oni znaleźli się tutaj zupełnie sami wśród obcych ludzi.

Gdy wyszli z lotniska, okazało się, że leje jak z cebra, co stanowiło tam, jak twierdziła Ewa, prawdziwy ewenement. Wsiedli do ogromnego w porównaniu z europejskimi samochodu, by udać się do niej, skąd miała je odebrać inna Polka — Natalia, po powrocie z pracy w restauracji. Mieli u niej mieszkać, za co organizacja zobowiązała się jej płacić dwieście dolarów miesięcznie.

Samochód utknął parę razy w ogromnych kałużach, gdyż budowniczowie Phoenix nie przewidzieli deszczu. Spływające po szybach strugi przeszkadzały w oglądaniu egzotycznego krajobrazu. Danuta wolała zresztą nie patrzeć. Uginające się pod smaganiem wiatru potężne palmy wywoływały w niej poczucie zagrożenia. Parterowe, drewniane domki w porównaniu z pięknymi willami w Niemczech czyniły przygnębiające wrażenie.

Ewa mieszkała w jednym z takich domów. Jej mąż pracował jako robotnik w jakiejś fabryce, chociaż był inżynierem, a ona na pół etatu w Tolstoy Foundation. Mówiła dobrze po polsku, lecz dziewczynki tłumaczyły dosłownie z angielskiego i miały śmieszną amerykańską wymowę.

Siedzieli przy dużym, okrągłym stole, popijając herbatę w ogromnych w porównaniu z europejskimi szklankach, stojących na grubych plastikowych serwetkach. Tak samo niewspółmiernie duże wydawały się małe łyżeczki. Pokój był tandetnie umeblowany, światło przyćmione ze względu na oszczędność energii elektrycznej. Danuta piła powoli herbatę, mdłą z powodu nietypowego rozmiaru łyżeczki do cukru. A szczebiotanie dziewczynek i ich miłej mamusi sączyło do jej świadomości zwątpienie i gorycz. Herbata z trudem przeciskała się przez przełyk, zaś słowa do uszu, bowiem zaczęło jej jakoś dziwnie szumieć w głowie. Dziewczynki mówiły na przemian z mamą o konieczności oszczędzania na wszystkim, łącznie z klimatyzacją, ciepłą wodą, elektrycznością, o niemożności znalezienia jakiejkolwiek pracy w związku z recesją, o tym, jakim szczęściem jest dla Ewy te pół etatu i jak bardzo dziękują Bogu, że wysłuchał ich modlitw, by tatuś nie stracił pracy, gdy innych zwalniano.

Danuta nie wiedziała, czy to sen czy jawa. Zdawało się jej, że jakieś komunistyczne biesy porwały samolot do Związku Radzieckiego na zesłanie.

Jedyną perspektywą ukazywaną jej przez Ewę było znalezienie zajęcia pomocy domowej u kogoś, gdzie mogłaby zamieszkać z dzieckiem, gdyż organizacja miała się nimi opiekować tylko przez pół roku.

Wreszcie zjawiła się Natalia — rudowłosa piękność z przylepionym sztucznym uśmiechem i smutnymi podkrążonymi czarnymi oczami, mocno umalowana, w eleganckim futrze, choć było całkiem ciepło. Imigrantom zezwolono na zabranie ze sobą do samolotu zaledwie dwu walizek na osobę, nie mieli więc problemów z załadowaniem ich całego dobytku do ogromnego, nowiutkiego, srebrzysto-błękitnego Chevroleta Natalii.

Wkrótce znaleźli się na nietypowym osiedlu piętrowych murowanych domków, pokrytych szarym tynkiem. Jeden z nich należał do Natalii. Wydawał się Danucie wyjątkowo brzydki i tandetny. Wchodziło się bezpośrednio do living roomu, tak jak u Ewy. Nie było przedpokoju z wieszakiem na okrycia, ponieważ rzadko się je tutaj nosiło. Od razu rzucało się w oczy, że mieszka tu osoba sfrustrowana. Zarówno na stoliku okolicznościowym, jak i na dużym stole, porozrzucane były bezładnie koperty, broszury, reklamy i gazety. Biała, długowłosa wykładzina dywanowa pokryta była plamami, a eleganckie meble kurzem. Na ścianach wisiały kiczowate obrazy w barokowych, złoconych ramach. Zapełnione drogimi książkami półki świadczyły o wyższych aspiracjach nieszczęsnej kelnerki maskującej sztucznym uśmiechem z trudem skrywane zgorzknienie. Z daleka widać było plamy na szklanych drzwiach tarasowych, ciągnących się przez połowę ściany, której druga połowa należała do kuchni czyniącej wrażenie nieużywanej. Jak się później okazało, chowało się tu wszystkie produkty żywnościowe do lodówek, łącznie z cukrem, mąką, makaronami itp, w celu uniknięcia plagi roaches — ogromnych brunatnych karaluchów, które dawały za wygraną jedynie wtedy, gdy nie miały dostępu do żadnego pożywienia.

— Nie martw się — pocieszyła ją Natalia, widząc jej zmartwioną minę — kobieta zawsze może znaleźć miejsce w jakimś domu jako gosposia. A na razie zajmiesz się moim gospodarstwem i moją córeczką. Mama mieszka u siostry, a poza tym pracuje. Codzienne odbieranie dziecka z przedszkola i zajmowanie się nim aż do mojego powrotu było dla niej zbyt męczące. Teraz… ty się tym zajmiesz — zdecydowała bezczelnie.

— Wiesz, twoim sponsorem jest organizacja Tolstoy Foundation — wyjaśniła. — Płacą mi za twoje mieszkanie, ale oczywiście za pół roku to się skończy. Potem będziesz musiała sobie znaleźć inne miejsce. Mnie nie stać na zatrudnianie gosposi. Tolstoy zakwateruje u mnie jakąś inną refugee.

Danuta milczała, poczuła się upokorzona.

Nie proponując im zjedzenia kolacji, Natalia wprowadziła ich do pokoju, w którym mieli mieszkać. Znajdowało się tam tylko jedno małżeńskie łoże, wbudowana w ścianę szafa i… nic więcej. Po ulokowaniu walizek pokazała im tandetnie urządzoną łazienkę, wyłożoną brudnawymi kremowymi kafelkami, uprzedzając, że ciepłą wodę odkręca tylko czasami w celu wzięcia prysznica, ponieważ instalacja jest uszkodzona, a jej nie stać na naprawę.

Po położeniu się do łóżka Danutę ogarnęła rozpacz. Ciałem jej wstrząsnął szloch tłumiony poduszką. Leżący obok niej na małżeńskim łożu Łukasz nie był chyba w stanie zrozumieć, dlaczego matka płacze. Znaleźli się wreszcie w tym wspaniałym, wolnym świecie. W Ameryce, o której wszyscy w Polsce marzyli!

— Z pewnością ci się tutaj spodoba — szepnął i usnął.

Danuta uspokoiła się, przypominając sobie wzruszenie i radość, przeżyte podczas zniżania się do lądowania w Nowym Jorku, gdy pokazywała synowi przez okienko w samolocie znaną z filmów, imponujących rozmiarów Statuę Wolności.

Rozdział 4

Do pokoju wszedł funkcjonariusz, który odprowadził doktora Konarskiego do aresztu.

— Szefie, ten zatrzymany chyba dostał pomieszania zmysłów. Siedzi nieruchomo na krześle ze zwieszoną głową, z zamkniętymi oczami, z rozanieloną miną.

— Przejdzie mu do jutra — machnął ręką komisarz.

Joachim wyjął z teczki przenośny kasetowy odtwarzacz, włożył do uszu słuchawki, cichutko nastawił muzykę i zagłębił się w lekturze. Książka wciągała go coraz bardziej.

Odnosiła wrażenie, że po tej stronie kuli ziemskiej znalazła się poza strefą przyciągania i oto — pozbawiona pola grawitacji — spadała gdzieś w kosmosie z zabójczą prędkością w czarną otchłań.

Danuta leżała w łóżku, nie mogąc zasnąć. Jak w każdą noc. Z początku miała nadzieję, że w końcu jej organizm przestawi się na nową strefę czasową, lecz minęło już sporo czasu, a szum klimatyzacji wciąż nie pozwalał jej usnąć. Jesienią w Phoenix w dzień panowała dość wysoka temperatura, lecz noce były zimne, więc trzeba było włączać szumiący air conditioning, by ogrzać mieszkanie. Zamierzała poprosić Natalię, żeby zawiozła ją do lekarza po receptę na środek nasenny, lecz ciągle z tym zwlekała. Nie chciała uzależniać się od tabletek.

W Polsce nigdy nie miała problemów z zasypianiem. Przykładała głowę do poduszki i natychmiast usypiała. A tutaj… Jak mogła zasnąć, skoro czuła się jak bezdomny, skopany pies, wyrzucony na bruk? Nocami chciała wyć do księżyca, lecz nigdy go nie widziała przez malutkie okienka, zawsze zasunięte żaluzjami przed oślepiającym słońcem. Nie była już trybikiem w mechanizmie wiary wprawiającym w ruch jej cielesną powłokę. Odnosiła wrażenie, że po tej stronie kuli ziemskiej znalazła się poza strefą przyciągania i oto — pozbawiona pola grawitacji — spadała gdzieś w kosmosie z zabójczą prędkością w czarną otchłań. Jeździła wprawdzie w każdą niedzielę do kościoła, lecz nie potrafiła się modlić. Wiedziała, że Bóg istnieje. Zdawało się jej jednak, że znalazła się poza sferą jego wpływów. Głęboko w pamięci utkwiło jej kazanie pewnego franciszkanina, który przekonywał, że kto nie wierzy w wiekuiste szczęście, nie będzie żył wiecznie z własnej winy, ponieważ nie próbował wysilić się, aby w nie uwierzyć. Niestety, nie potrafiła podjąć żadnego wysiłku w tym względzie.

Do tej pory była osobą religijną, choć nie wyniosła tego z domu. W całej jej rodzinie dorośli chodzili do kościoła tylko w święta. Na niedzielne nabożeństwa, na lekcje religii, do komunii, do bierzmowania posyłano jedynie dzieci. Ojciec jej często powtarzał, że Boga należy mieć w sercu i przestrzegać jego przykazań, natomiast „kto siedzi pod figurą, diabła ma za skórą”.

— To całe straszenie karą za grzechy po śmierci jest potrzebne ciemnym ludziom — pouczał córkę — człowiek inteligentny bez tego wie, jak należy żyć, żeby mieć czyste sumienie. Wie, czym kierować się w życiu.

On zawsze wiedział. Ignorowały na ogół z matką jego rady, zarzucając mu tchórzostwo i czarnowidztwo, lecz później okazywało się, że miał słuszność. Był roztropny, prawdomówny i kryształowo uczciwy.

Jednak Danuta chodziła w niedzielę na mszę, choć przyznawała nieco racji ojcu. Wszak jej rodzice nie chodzili do kościoła, a żyli zgodnie z dekalogiem. Natomiast mąż koleżanki jej matki co dzień przed pójściem do pracy uczestniczył w mszy, a mimo to miał kochankę. Nieraz dochodziło do jej uszu, jak żaliła się, na jakąś Helgę, a kiedyś podsłyszała jej tajemnicze stwierdzenie, którego nie była w stanie zrozumieć:

— Ta co ja ci będę tłumaczyła, Lodziu! Dość, że ona… — przerwała na chwilę kobieta, patrząc w stronę kąta, w którym Danusia czytała książkę. — No, wiesz, nie potrzebuje smoczka. Rozumiesz?

Co więcej, brat jej męża był kościelnym, a mieszkał bez ślubu ze swą konkubiną, gdyż nie miał podstaw do uzyskania rozwodu z żoną. Danuta nabrała wówczas przekonania, że jeśli ktoś jest blisko związany z Kościołem, to księża patrzą przez palce na jego grzeszki. Niezbyt się to jej podobało. Po wyjściu za mąż zaniechała chodzenia do kościoła, ponieważ jej mąż był ateistą. Sądziła, że dla Boga nie ma to większego znaczenia. I dopiero, gdy podrósł Łukasz, poszła z nim na mszę. Najwyraźniej spodobało się tam dziecku. Obserwowało księdza, ołtarz. Wsłuchiwało się w śpiew i grę na organach. Jedynie podczas kazania trochę się wierciło. Gdy wyszli z kościoła, Danuta opowiedziała mu nieco więcej o Bozi, do której modlili się wspólnie przed snem, odkąd chłopiec zaczął mówić.

W następną niedzielę była piękna pogoda, pomyślała więc, że może lepiej pójść z dzieckiem na spacer.

— Zobacz, jak ładnie świeci słoneczko — zwróciła się do synka. — Dokąd wolałbyś pójść, do Zoo pooglądać zwierzątka czy do kościółka?

— Chodźmy do Bozi — zdecydował malec po chwili namysłu.

Od tego czasu miała już Danuta z kim chodzić do kościoła, co czyniła odtąd już przez całe życie. Jednak ostatnio męczyło ją to, stanowiło wręcz przykry obowiązek. Czuła ogromny żal do Boga.

W każdą bezsenną noc snuła takie wspomnienia. Tej nocy przypomniała sobie, jak gorliwie ojciec namawiał ją do pozostania w kraju, w odróżnieniu od matki przewidującej, że jej córka wyjdzie w Stanach za milionera.

Dlaczego go nie posłuchałam? — żałowała po niewczasie.

Przypomniała sobie, że największy autorytet stanowiła dla niego babka, osoba wielce religijna. W każdą niedzielę brała za rękę obu wnuków, to znaczy jego z bratem, i prowadziła do kościoła, a w chwilach wolnych od domowych zajęć przebierała paciorki różańca, modląc się o lekką śmierć. Pewnego ranka stwierdziła, że nie wstanie z łóżka, bo chce się jej spać. Parę godzin później usnęła na zawsze, niepostrzeżenie dla domowników.

Ojciec wspominał babkę w różnych okolicznościach, cytując jej słowa, a zwłaszcza nauki moralne. Stawiał za wzór żonie, którą doprowadzało to do szału. Danuta także wyżej ceniła jej maksymy życiowe od tych matczynych. Szczególnie utkwiła jej w pamięci rada, w jaki sposób postępować ze złym człowiekiem: „Jak chwyci cię za połę płaszcza, odetnij ją i uciekaj”.

Tak powinnam teraz zrobić, pomyślała. Uciec od Natalii — westchnęła ciężko. — Łatwo powiedzieć. Tylko jak? Dokąd?

Nieszczęsna kobieta przewracała się z boku na bok, nie mogąc spokojnie uleżeć, owładnięta poczuciem bezsilności. Nie widziała żadnej możliwości uwolnienia się od Natalii i jej nieznośnej córeczki. Trudno jej było pogodzić się z tym bezgranicznym upokorzeniem. Spadła tu na łeb, na szyję. Z pozycji popularnej dziennikarki i prominentnej działaczki „Solidarności” została zdegradowana do roli pomocy domowej u kelnerki.

To chyba diabeł podsunął mi decyzję o emigracji — myślała zgnębiona. — Trzeba było podpisać współpracę z bezpieką. Powinnam była za wszelką cenę zostać w Polsce.

Chciała to uczynić, gdyż nie mogła znieść internowania w ciężkim więzieniu, a zwłaszcza szykan agentki bezpieki, która zamieniła ich celę w piekło. A przy tym przesłuchujący ją funkcjonariusz groził, że jeśli nie zobowiąże się do współpracy, zgnije w więzieniu, nigdy nie zobaczy syna, a ten nie dostanie się nawet do szkoły średniej, a cóż dopiero na studia. No i oczywiście ona, jeśli nawet wyjdzie z więzienia, nie zostanie już nigdy zatrudniona w żadnej gazecie… Zdawało się jej, że gotowa byłaby podpisać cyrograf, byleby wreszcie wyjść na wolność, byleby zobaczyć Łukasza. A jednak jakaś wewnętrzna siła nie pozwalała jej na to.

Rozdział 5

Teraz to już jej nie rozumiem, pomyślał Birkner. Co jej zależało podpisać? No… po prostu nie mogła. Była bardzo… religijna. Nie wiem, czy wpadnę na jakiś trop zabójcy w tej książce. Przekartkował ją do końca i stwierdził, że jednak w drugiej części opisującej pobyt w Niemczech powinien coś znaleźć. Może nie czytać tego o Stanach?

Zdjął okulary, przetarł oczy, które zaczęły go piec. Zamknął je na jakiś czas, zgłośnił odtwarzacz i słuchał muzyki. Po paru minutach znowu ściszył i z powrotem nałożył okulary. Całkiem możliwe, że w tym Phoenix też wplątała się w jakąś polityczną kabałę. Muszę wszystko dokładnie przeczytać — postanowił i czytał dalej.

Dziwna to była przyjaźń, jako że trudno byłoby znaleźć dwie bardziej odbiegające od siebie osobowości. Już samym wyglądem różniły się diametralnie.

Wtem usłyszała płacz Nicole. — Mama, gdzie mama? — łkała dziewczynka.

Wstała i pobiegła do niej.

— Nie płacz, Nicki. — Pogładziła ją po główce. — Mama zaraz przyjdzie.

— Leżyć koło mnie! — nakazała jej dziewczynka.

— Nie mogę. Mamusia zaraz wróci i będzie zła, że jej miejsce przy tobie jest zajęte.

— Kiedy wróci? — zawodziło dziecko.

— Już niedługo — uspokajała je. — Przecież wiesz, że mama do późna pracuje. Posiedzę przy tobie aż do jej powrotu.

Gdy Nicole usnęła, Danuta wróciła do swojego pokoju. położyła się na wznak i dalej snuła smutne wspomnienia.

Kiedy wróciła z internowania była wycieńczona, zgnębiona i oszołomiona tabletkami uspokajającymi. Weszła do pustego mieszkania. Łukasz był w szkole. Nie rozbierając się, usiadła bezradnie na wersalce. Nie była w stanie cieszyć się z uwolnienia. Z otępienia wyrwał ją dźwięk dzwonka. Zdumiała się, gdyż nikt jeszcze nie wiedział, że ją zwolniono. Jednak bez wahania otworzyła drzwi. Stanął w nich… Bronek. Wyjął z aktówki bukiet różowych goździków. Uradowana rzuciła się w jego ramiona. Zaczęli się całować i zanim zdążyła oprzytomnieć, leżała już z nim w łóżku. Zapamiętale odwzajemniała jego pieszczoty.

Bronek… Na jego wspomnienie żal ściskał jej serce. To była jej wielka platoniczna miłość. Kiedy przedstawiając się, ujął jej dłoń, spojrzał jej w oczy z takim uczuciem, że zrobiło się jej gorąco.

Siedzieli przy sąsiednich biurkach w redakcji. Z wrażenia nie mogła skupić się na pisaniu, on zresztą również. Zwracał się do niej nieustannie. Prowadził swobodną rozmowę, nie siląc się na dowcipy. A mimo to oboje raz po raz wybuchali śmiechem, właściwie bez powodu. Nadawali na tych samych falach. Mieli podobne poczucie humoru. Pożyczali sobie nawzajem książki i prowadzili nieustanne dyskusje o nich. Bronek ukończył historię sztuki, więc wprowadzał ją w arkana tej interesującej ją dziedziny.

Niestety, był żonaty. Danuta wciąż jeszcze pamiętała upokorzenie, jakie przeżywała po każdej zdradzie Janusza. Nie miałaby sumienia, by zadawać taki sam ból innej kobiecie. Więc nie ulegała jego umizgom.

Zastanawiała się nieraz, na czym to polega, że ma on tak szczególną pozycję w redakcji. Wszyscy inni dziennikarze, niezależnie od tego jakimi problemami się zajmowali, musieli brać udział w partyjnych akcjach i pisać wówczas „produkcyjniaki”. On jeden był od tego zwolniony. Pisał wyłącznie recenzje z wystaw i artykuły o sztuce. Nie należał do partii i nie naciskano na niego, by do niej wstąpił, a znęcający się nad innymi szef trzymał się od niego z daleka.

Gdy wybuchł słynny strajk w Hucie Katowice w początkach „Solidarności”, Bronek namówił ją, by po kryjomu podjechała z nim pod hutę. Była to niezbyt bezpieczna eskapada. Jednak nic szczególnego tam nie zauważyli. Na zewnątrz było pusto, a do środka nikogo nie wpuszczano. Prasa ignorowała wówczas strajki, chociaż mnożyły się jeden po drugim, w hutach, kopalniach i innych zakładach pracy. Wręcz przeciwnie, pisano o tych, w których nie przerywano pracy.

Później, gdy powstały komitety założycielskie „Solidarności” i wybrani partyjni dziennikarze zaczęli o nich pisać, Bronek namówił ją, by wystąpiła na zebraniu z inicjatywą przystąpienia do tego Związku. Zapewniał ją, że ją poprze. Niestety wykpiono ją tylko, a jej przyjaciel nie odezwał się ani słowem. Potem tłumaczył się, że wobec negatywnej reakcji innych obleciał go strach.

Ona jednak trwała przy swojej decyzji, przeszła na etat do prasy „Solidarności” już w okresie, gdy Związek działał w podziemiu. Bronek niemal co dzień odwiedzał ją. Relacjonowała mu na bieżąco swą ryzykowną działalność. Miała do niego pełne zaufanie. Gdy jednak poprosił ją, by umożliwiła mu wstęp na konspiracyjne zebrania, odmówiła, ponieważ były one ściśle tajne.

Po rejestracji „Solidarności” również w gmachu prasy powstał jej oddział i dopiero wówczas Bronek wstąpił do niej. Założył pismo niepodlegające cenzurze i piął się po szczeblach związkowej kariery, aż zaszedł na jej szczyt. Był znanym działaczem, członkiem Zarządu Regionu i Krajowej Komisji Porozumiewawczej stanowiącej organ koordynujący działalność struktur regionalnych i zakładowych związku.

Oprzytomniała dopiero, gdy przeszli z sypialni do pokoju dziennego. Chciała go spytać, skąd wiedział, że ją zwolniono, lecz ją zamurowało, gdyż w tym momencie straszliwa myśl poraziła jej szare komórki. Jakim cudem znalazł się tak szybko na wolności? Jej udało się to, dzięki interwencji biskupa jako matce samotnie wychowującej dziecko, które pozostało bez opieki. Poza tym była w głębokiej depresji.

Bronek poprosił, żeby przeszli do kuchni, gdyż był przekonany, że w pokoju zamontowany jest podsłuch. Powiedział, iż dzięki zdolnościom aktorskim uniknął internowania. Podczas przesłuchania udawał ciężko chorego i załamanego.

Dziwne, że tak prominentnego działacza nie internowano — pomyślała, przypominając sobie niektóre starsze, ciężko chore towarzyszki niedoli.

Gdy usiedli w kuchni przy kawie, wyznał mi z wielkim przejęciem, że należy do ścisłego kierownictwa podziemnej organizacji „Solidarności” na Śląsku. Opowiedział tak przekonywujące rzeczy o konspiracji, że w końcu niemal rozwiał jej wątpliwości.