Cienie przeszłości - Penny Jordan - ebook + książka

Cienie przeszłości ebook

Jordan, Penny

2,9

Opis

Czasem przeszłość powraca w najmniej spodziewanym momencie… Pieniądze, władza i wpływy – to wszystko Leo von Hessler odziedziczył po bezwzględnym ojcu, który stworzył rodzinne imperium. Jednak czy to możliwe, że fortuna Hesslerów została zbudowana na oszustwie i tragedii innych? Czy znalezione w sejfie dokumenty są prawdziwe? Leo wyjeżdża do Anglii, by znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania. Wie, że jego ojca łączyły kiedyś wspólne interesy z właścicielem Carey Chemicals… Wrażliwa i szczera Davina James wreszcie może być w pełni sobą. Przez lata zdominowana przez ojca tyrana i cynicznego męża, dopiero teraz, po ich śmierci, może żyć po swojemu. Od dawna nie marzy o miłości, skupia się wyłącznie na ratowaniu rodzinnej firmy Carey Chemicals. Ambicja, wytrwałość i determinacja to cechy dobrego biznesmena, jakim bez wątpienia jest Saul Jardine. Dobrze wie, jak prowadzić negocjacje, by klienci byli zadowoleni. Kariera to całe jego życie. Do czasu. Niespodziewanie podczas rozmów o sprzedaży Carey Chemicals uświadamia sobie, że czegoś mu w życiu brakuje. Czy dokonał właściwego wyboru, poświęcając miłość i rodzinę dla sukcesu zawodowego?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 576

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,9 (34 oceny)
4
7
8
10
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Penny ‌Jordan

Cienie przeszłości

PrzełożyłaKrystyna Sławińska

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Proszę, ‌proszę! Mój ‌sprytny braciszek dokonał czegoś, ‌co się nie ‌udało naszemu świętej pamięci ‌ojcu, i przekonał Amerykanów, ‌żeby oddali ‌nam nadzór nad produkcją ‌naszych ‌farmaceutyków. ‌A jak to ‌załatwiłeś? ‌Czy tak samo, jak ‌wytłumaczyłeś ‌ojcu, ‌że powinien zmienić testament ‌na ‌twoją ‌korzyść?

W sarkastycznych, pełnych pogardy ‌słowach starszego brata, ‌Wilhelma, Leo ‌wyczuł gorycz.

Nie było ‌sensu ‌przypominać ‌Wilhelmowi, ‌że on sam, ‌Leo, wyraził zdumienie na ‌wiadomość, że to ‌jemu ojciec przekazał ‌kierownictwo firmy, a nie, jak ‌wszyscy przypuszczali, Wilhelmowi.

Leo ‌westchnął ze zniecierpliwieniem. ‌Przyjechał dziś ‌rano do ‌Hamburga z Nowego ‌Jorku i prosto z lotniska ‌udał się ‌do biur ‌firmy farmaceutycznej Hessler ‌Chemie, by ‌wystąpić krótko na ‌zebraniu ‌zarządu, które zlecił ‌zwołać asystentowi.

Wilhelm nie ‌przyszedł na to zebranie, ‌ale musiał słyszeć, ‌co się stało.

Leo ‌uważał, ‌że ma prawo cieszyć ‌się z tego, co załatwił ‌w Nowym Jorku, ‌i że ma ‌prawo być ‌zły na ‌Wilhelma. Zanim ‌wyszedł z biura do domu, ‌dał znać asystentowi, ‌że ‌nie chce, by ‌mu przeszkadzano, telefonu Wilhelma ‌nie przyjął więc ‌z radością.

– Ojciec ‌musiał chyba ‌stracić ‌zmysły, gdy pisał ten ‌testament – usłyszał naładowane ‌wściekłością słowa ‌brata. – Przecież ‌to mnie chciał ‌przekazać firmę. ‌Zawsze tak mówił... Zawsze ‌mnie ‌wyróżniał.

Leo zacisnął zęby. ‌Z ust brata sączył ‌się jad.

Wyróżniał ‌go! Ile ‌razy słyszał te słowa od niego, kiedy dorastali? Leo zastanawiał się nad tym, gdy Wilhelm wreszcie odłożył słuchawkę. Ileż razy musiał znosić wymówki ojca, ileż to razy był odtrącany, aż wreszcie pojął, że ma prawo sam wyrobić sobie pogląd na życie; że istnieją inne światy i wartości niż te, które wyznawał ojciec.

Zmęczonym wzrokiem spojrzał na telefon. Nigdy nie umieli się z Wilhelmem dogadać. Ich stosunki zawsze cechowały rywalizacja i niechęć. Leo odnosił wrażenie, że tę antypatię między nimi ojciec świadomie podsycał. Wilhelm zawsze przejawiał obsesyjny instynkt posiadacza. Może wynikało to stąd, że jako pierwsze dziecko w rodzinie długo wierzył, że zawsze będzie jedynakiem. Ostatecznie był nim przez pierwsze czternaście lat, kiedy kształtuje się charakter człowieka. Dorastający Leo nigdy nie miał wątpliwości, kto jest ulubieńcem ojca.

Słabeusz. Tak go nazwał kiedyś ojciec, gdy był jeszcze dzieckiem. Dziś miał metr osiemdziesiąt wzrostu i trudno go było uważać za wątłego. Z powodu bursztynowozłotych oczu i gęstych, złocistych włosów któraś z kochanek porównała go kiedyś do lwa. Miał w sobie taką samą płynność ruchów i taką samą lśniącą złocistość jak ów drapieżnik, ale, dodała ze śmiechem, brakowało mu lwiego instynktu polowania i uśmiercania.

Fizycznie był podobny do rodziny matki, to przyznawał, ale zarazem głęboko wierzył, że przejął również jej umysłowość i uczuciowość. Po ojcu nie chciałby odziedziczyć żadnych cech genetycznych. Ale czy i majątku też nie?

Podszedł do okna i spojrzał na rzekę. Znajdował się w spokojnej, zamożnej dzielnicy Hamburga. Dom Lea, wysoki, wąski i stosunkowo niewielki, wciśnięty między znacznie większe budynki, był stary, trzeszczały w nim belki, a pokoje miały przedziwne kształty.

Wilhelm próbował obalić testament ojca, argumentując, że mógł go sporządzić tylko szaleniec, chyba że Leo zmusił go do tego szantażem. Prawnicy firmy ostrzegli Wilhelma, że taki proces z pewnością przegra, i przypomnieli mu, że do chwili zawału ojciec wszechwładnie kierował firmą i całkowicie odpowiadał za swoje czyny.

Oczywiście sprawy nie ułatwiał fakt, że to właśnie Leo znalazł ojca na podłodze w gabinecie, jeszcze żywego... Nikt nie wiedział, że ojciec był chory na serce; starszy pan utrzymywał to w tajemnicy. Leo natychmiast wezwał pogotowie, ale w chwilę po telefonie przyszedł drugi, tym razem śmiertelny, zawał.

W ciągu tych paru sekund życia, jakie mu jeszcze zostały, ojciec zwrócił się do niego:

– Syn... – powiedział przytłumionym głosem. – Mój syn.

Ale w tych słowach nie było miłości. Nawet odrobiny. Tylko to samo pełne złości i goryczy odtrącenie, tak dobrze znane mu z dzieciństwa.

Na podłodze obok ojca leżała mała, zniszczona, zamknięta szkatułka. Sejf w ścianie był otwarty i lekarz wyraził przypuszczenie, że może to wysiłek związany z wyjmowaniem szkatułki z sejfu wywołał pierwszy atak.

Leo w to wątpił. Szkatułka nie była ciężka.

Teraz odwrócił się szybko. Szkatułka nadal leżała na jego biurku, gdzie ją położył sześć tygodni temu. Miał zamiar ją otworzyć, ale jakoś nie znalazł czasu.

Akurat teraz mam czas, uświadomił sobie.

Spojrzał na szkatułkę. Powinien to zrobić Wilhelm, nie on.

Firma Hessler również powinna przejść na Wilhelma... Bo to on cieszył się miłością ojca. Czy może raczej jego akceptacją. Leo wątpił, czy ojciec w ogóle kogokolwiek kochał. Po prostu takim już był człowiekiem. Dlaczego przekazał jemu kierownictwo Hessler Chemie, skoro przez całe lata szykował na to miejsce Wilhelma? Nowy testament został sporządzony wkrótce po śmierci matki.

Leo ze znużeniem pomyślał, że nieustanne zadawanie sobie pytań, na które nie ma odpowiedzi, mija się z celem.

Spojrzał na szkatułkę i zmarszczył czoło. Na chwilę opuściło go zrozumiałe napięcie, związane z przejęciem odpowiedzialności za firmę, i nagle uświadomił sobie, że tandetny wygląd szkatułki oraz fakt, że leżała koło ojca w chwili jego śmierci, jest co najmniej dziwny.

Owładnęła nim ciekawość. Ciekawość, ale nie tylko.

Podszedł do biurka i z wahaniem dotknął szkatułki.

Miał do niej klucze. Ojciec trzymał je w ręku w chwili śmierci. Leo otworzył szufladę biurka i wyjął kluczyki, przyglądając się im niechętnie. Były mocno zaśniedziałe i kiepskiej jakości. Trudno było sobie wyobrazić, by należały do człowieka pokroju ojca.

Leo zmarszczył czoło i niechętnie sięgnął po szkatułkę, a potem zawahał się, czy ją otworzyć.

Ponuro uświadomił sobie, że wychodzi z niego to, co ojciec potępiał: uczuciowość, nadmiar wyobraźni, lękliwość. Ale czego miałby się lękać? Przecież nie ojca. Przestał się bać, gdy zrozumiał, że bez względu na to, co zrobi, i żeby nie wiem, jak się starał, niczym nie będzie w stanie zdobyć sobie miłości i uznania ojca.

Wspominanie przeszłości nic nie da, powiedział sobie stanowczo. Miał trzydzieści osiem lat, był dorosłym mężczyzną, nie żadnym dzieciakiem.

Włożył kluczyk w zamek szkatułki i otworzył wieczko.

Szkatułka zawierała tylko jakąś kopertę. Leo wyciągnął ją, czując w palcach stary, zżółkły i jakoś dziwnie niemiły papier.

Sięgnął do otwartej koperty, wyjął zawartość i położył przed sobą na biurku.

Był to notes i kilka wycinków z angielskich gazet. Wziął do ręki notes i jednocześnie rzucił okiem na tytuł leżącego na wierzchu wycinka. Był to artykuł poświęcony pracy żołnierzy angielskich w niemieckim szpitalu. Spojrzał na datę: artykuł został napisany wkrótce po zajęciu Niemiec przez aliantów.

Było tam i zdjęcie. Przedstawiało wyniszczonego chudzielca na łóżku, wyciągającego ręce do kogoś, kto pochylał się nad nim.

Leo poczuł, że robi mu się niedobrze. Ten człowiek musiał być oczywiście jedną z ofiar obozów śmierci; obok niego, na sąsiednim łóżku, leżał ktoś inny. Autor artykułu donosił, że tamten nie miał tyle szczęścia. Nie przeżył.

Zmarły, pisał autor, przed śmiercią powierzył szeregowemu Careyowi nazwiska niektórych oficerów SS i tajnych agentów, którzy zezwolili na wykorzystanie więźniów jako królików doświadczalnych do celów medycznych. Na podstawie tej informacji alianci zidentyfikowali niektórych z nich i aresztowali.

Leo spojrzał ponuro przed siebie, ale po chwili zmusił się, by dalej oglądać materiały. Drżącymi rękami wziął do ręki plik wycinków. Przebiegł szybko wzrokiem pierwszy, a potem pozostałe.

Wszystkie były w języku angielskim i wszystkie odnosiły się do małej angielskiej firmy farmaceutycznej – Carey Chemicals. Carey... nazwisko żołnierza, wymienionego w pierwszym, pożółkłym artykule, zauważył z roztargnieniem Leo.

Wycinki przedstawiały błyskawiczny rozwój firmy Carey Chemicals tuż po wojnie, kiedy opatentowała ona lek, który zrewolucjonizował metody leczenia chorych na serce. I przedstawiały również upadek firmy.

Carey Chemicals... Te wycinki... Co to ma wspólnego z ojcem? Dlaczego zbierał i przechowywał te artykuły?

Leo zmarszczył brwi i wziął do ręki notes. Ojciec założył Hessler Chemie po wojnie. Alianci starali się zaprowadzić na nowo porządek w chaosie powojennych Niemiec, a ponieważ ojciec nie brał udziału w okrucieństwach wojny, gdyż wyjechał z Niemiec krótko po jej wybuchu i zamieszkał w neutralnej Szwajcarii, więc pozwolono mu wrócić i założyć firmę. Produkowała ona nowe lekarstwo, środek uspokajający, który przynosił ulgę ofiarom przeżyć wojennych.

Leo otworzył notes. Studiował chemię na uniwersytecie. Ojciec sam wybrał mu te studia, komentując tę decyzję drwiąco:

– Mimo wszystko nazywasz się von Hessler, nawet jeśli nie jesteś podobny do Hesslerów z wyglądu ani z charakteru, i chociażby z tego powodu musisz odegrać pewną rolę w firmie.

Patrząc teraz na wyblakłe, odręcznie pisane wzory, Leo natychmiast rozpoznał, co znaczą.

Miał przed sobą oryginalną recepturę środka uspokajającego, który stał się podwaliną rozwoju firmy Hessler Chemie.

Przyjrzał się z bliska symbolom i wzorom chemicznym. Istniało mnóstwo wersji na temat tego, w jaki sposób ojciec wszedł w posiadanie tych wzorów. Wersja oficjalna głosiła, że otrzymał je od kogoś umierającego, kogo odwiedził na polecenie żołnierzy wojsk sojuszniczych, którym służył jako tłumacz.

Od czasu do czasu pojawiały się inne, niezbyt pochlebne wersje tej historii, ale wtedy Hessler był już zbyt potężny, by można mu było stawiać zarzuty.

Jako nastolatek Leo słyszał pogłoski, że ojciec był tajnym członkiem SS i jako szpieg mieszkał w Szwajcarii, ale podróżował po Niemczech i po całej Europie i z tego powodu miał dostęp do materiałów z osławionych laboratoriów w obozach śmierci.

Kiedyś ośmielił się nawet, jak głupi, zapytać w tej sprawie ojca. Nie dowiedział się niczego. Ojciec ani nie zaprzeczył, ani nie potwierdził tej wiadomości, ale następnego dnia Leo zobaczył matkę w łóżku tak pobitą, że uparł się wezwać lekarza mimo jej błagania, żeby tego nie robił.

Więcej już nie wracał do tej kwestii.

Przewrócił kilka kartek w notesie i zamarł.

Był w nim drugi komplet wzorów wraz z notatkami na marginesach i z podpisem lekarza, który stanął przed sądem – tego Leo był pewien – za swój udział w okrutnych eksperymentach medycznych na terenie obozów.

Przeczytał je najpierw szybko, potem raz jeszcze powoli i starannie, a w miarę poznawania prawdy zamierało mu serce.

Dalsze strony przedstawiały szczegółowo badania i skład chemiczny środka nasercowego – takiego jak ten, który produkowała brytyjska firma Carey Chemicals.

Jak gracz rozdający karty, Leo powoli i starannie rozłożył przed sobą wycinki, a nad nimi położył notes. Patrzył w zamyśleniu.

Czy ojciec umarł, próbując gdzieś zanieść szkatułkę, czy może sięgnął po nią dopiero po pierwszym ataku, ponieważ wiedział, że jej zawartość trzeba zniszczyć? Leo spojrzał na wycinki z gazet i wzmianki o szeregowym Careyu. Czy pojawienie się tego młodego człowieka w przemyśle farmaceutycznym po wojnie miało coś wspólnego z notatkami ojca? A w ogóle po co ojciec je przechowywał? Czy była to forma zabezpieczenia się przed Careyem, sanitariuszem-szantażystą, który znał prawdę o tajnych poczynaniach SS i który dlatego został opłacony tamtą drugą recepturą?

Jednakże Carey zmarł na kilka lat przed ojcem. I o tym Leo znalazł tu wzmiankę. Dlaczego więc ojciec od razu nie zniszczył zawartości szkatułki, skoro była ona tak kompromitująca?

A może Carey przekazał komuś przed śmiercią swoje informacje w ścisłej tajemnicy? Ze wzmianki w gazecie wynikało, że interesy prowadzi teraz jego zięć. Czy przekazał mu coś więcej niż kierownictwo firmy?

Może jednak się myli. Może to zwykły przypadek. Leo instynktownie odrzucał tę myśl.

Wiedział dobrze, czuł w głębi duszy, że przed nim leżą dowody na to, kim był naprawdę jego ojciec, że teraz zbliżył się bardziej do tego, co było jego prawdziwą naturą, niż przez całe ich wspólne życie. Nie było sensu dociekać dalej przyczyn wrogości, która ich zawsze dzieliła, ani własnej awersji do różnych niejasności i ciemnych plam, które wyczuwał w życiorysie ojca.

Jako dziecko bał się tych niejasności. Gdy dorósł, był wdzięczny losowi, że w sensie genetycznym niewiele odziedziczył po ojcu, chociaż ten zawsze nim za to pogardzał.

A jednak to jemu ojciec przekazał kierownictwo firmy.

– Syn... Mój syn...

To były jego ostatnie słowa, pełne goryczy i nienawiści. Na pewno nie pozostawił mu z własnej woli tych kompromitujących dowodów. A może był to ostatni akt okrucieństwa, przypomnienie o tym, jaka krew płynie w jego żyłach?

Nie... Skąd mógł wiedzieć, że to Leo go znajdzie? Oczywiście, że chciał zniszczyć dowody. Teraz Leo był tego pewien.

Dowody...

Spojrzał na leżące przed nim papiery. Dziwnie było pomyśleć, że miały one moc unicestwienia potęgi Hessler Chemie, że były silniejsze od ojca.

Ale czy miał rację? Czy jego ojciec, który pracował jako tłumacz, i Carey, sanitariusz, przez chciwość uwikłali się w straszliwy splot morderstw, kradzieży, szantażu – i czegoś jeszcze gorszego?

Człowiek, który umarł, człowiek, który przekazał Careyowi nazwiska tajnych współpracowników... czy jednym z nich był ojciec? Czy Carey przyszedł do ojca i zagroził, że go wyda? Czy ojciec zamknął mu usta tym drugim wzorem chemicznym?

Poszlaki były nikłe; niepewne i chyba nie do udowodnienia, ale mimo to wystarczające, by wstrząsnąć firmą Hessler Chemie i z pewnością na tyle w swej wymowie potworne, by napełnić Lea odrazą, udręką, bólem i poczuciem winy. Zrozumiał, że musi przynajmniej starać się jakoś odkryć prawdę.

Gdyby było inaczej... gdyby Wilhelm był inny, mogliby ten ciężar nieść razem.

Uderzyło go coś jeszcze. Czy matka znała prawdę? Czy dlatego była z ojcem, mimo że ją fizycznie i psychicznie maltretował, że bała się go opuścić? Ponieważ nie mogła wyjawić prawdy, zdając sobie sprawę, czym by to było dla jej synów... i dla męża?

Wilhelm nigdy nie był z nią tak blisko jak on, Leo. Wilhelm, podobnie jak ojciec, traktował ją z pogardą i okrucieństwem.

Powoli pozbierał wycinki z gazet. Spojrzał w kierunku płonącego na kominku ognia, a potem na papiery trzymane w ręku.

Z wahaniem włożył je do koperty razem z notesem. Może powinien je zniszczyć, ale wiedział, że tego nie zrobi, póki nie dowie się prawdy. Albo przynajmniej wszystkiego, czego jeszcze mógł się dowiedzieć. Jakoś musi do tego dojść, nie narażając firmy na szwank, nie dla siebie i na pewno nie ze względu na ojca, ale ze względu na tych wszystkich, którzy w firmie pracują.

Tak, ten problem musi rozwiązać sam. Po cichu... dyskretnie... w tajemnicy. Skrzywił się. To słowo za bardzo przypominało mu ojca.

W tajemnicy.

Pozostał mu po nim gorzki smak w ustach, a w duszy smutek.

ROZDZIAŁ DRUGI

– Muszę stwierdzić, że twoje poglądy trochę mnie dziwią, Saul.

Głos i uśmiech były łagodne, niemal dobrotliwe, Saul jednak doskonale wiedział, że to jedynie pozór. Nic nie odpowiedział, po prostu czekał.

– Oczywiście rozumiem, że Dan Harper jest twoim przyjacielem – zauważył uprzejmie sir Alex Davidson, a następnie, gdy Saul nadal się nie odzywał, dodał mniej uprzejmie: – Mimo to, chyba sypiałeś kiedyś z jego żoną?

Była to nieprawda, ale Saul pominął tę uwagę milczeniem. Znał taktykę szefa i wiedział, jak bardzo cieszy go, gdy dotknie otwartej rany.

– Jednak interes to interes i twoją sprawą było dopilnować, żeby przejęcie firmy Harper & Sons odbyło się gładko i dyskretnie. A ty ni mniej ni więcej, tylko ostrzegasz Harpera, że chcemy go wykupić, wszystkich zwolnić i firmę zamknąć.

– To dość dramatyczna interpretacja faktów – odezwał się wreszcie Saul, spokojnie i uprzejmie.

Jego oczy patrzyły zimno. I mimo że był tylko zwykłym pracownikiem firmy, należącej do starszego od niego o dwadzieścia pięć lat sir Alexa Davidsona, wyglądał groźnie. Był pracownikiem, którego sir Alex szykował na swojego następcę, na stanowisko dyrektora naczelnego.

– Ale przecież ostrzegałeś Harpera, co się święci.

– Przed niczym go nie ostrzegałem – odparł Saul. – Po prostu zwróciłem mu uwagę, co może się stać, gdyby sprzedał firmę.

– Dialektyka – warknął sir Alex. Już się nie uśmiechał, a jego głos przestał być uprzejmy. – Od moich pracowników żądam absolutnej lojalności, Saul, szczególnie od ciebie. Jesteś moim najbardziej zaufanym pracownikiem, wysoko opłacanym...

– Caveat emptor[1] – mruknął Saul pod nosem. Ale była w tych słowach, poza sarkazmem, i autoironia.

Sir Alex, który ciągnął swój wywód, nie dosłyszał tej uwagi.

– Jak już mówiłem, byłem niemile zaskoczony. Ale jest w tej chwili nowa sprawa, znacznie ważniejsza. Chcę, żebyś pojechał do Cheshire. Chodzi o firmę Carey Chemicals. Muszę ją mieć.

– Carey Chemicals?

– Mhm. – Sir Alex wziął z biurka jakieś papiery. – Malutka firma... a przynajmniej była malutka. Facet, który stał na jej czele, niedawno umarł. Firma ma kłopoty, leci w dół i najprawdopodobniej padnie. Przeprowadzimy operację ratunkową.

– O? A to dlaczego? – spytał ironicznie Saul. Sir Alex spojrzał na niego i powiedział lodowato:

– Zanim ci odpowiem, muszę mieć pewność, że nie masz w tej firmie przyjaciół ani nawet kochanki.

Saul rzucił mu chłodne spojrzenie, pod wpływem którego sir Alex na chwilę spuścił wzrok.

– No dobrze – powiedział gniewnie, chociaż Saul się nie odezwał. – Carey to firma farmaceutyczna, ale przez ostatnie dwadzieścia lat nie robili praktycznie nic, co by im mogło przynieść dochód. Wdowa, która odziedziczyła firmę, na pewno będzie chciała ją sprzedać.

– A ty chcesz ją kupić.

– Za stosowną cenę.

– Dlaczego? – spytał Saul.

– Ponieważ ptaszki ćwierkają o tym, że rząd planuje bardzo duże zachęty finansowe dla wszystkich brytyjskich firm farmaceutycznych, które zainwestują w prace badawcze. Jeśli wyprodukują leki, które będą dobrze szły na rynku, to się odwzajemnią, sprzedając te leki po cenie znacznie niższej niż rynkowa, na czym zyska Państwowa Służba Zdrowia.

– I stracą w ten sposób wszystko, co wynika z korzystnych warunków finansowych – powiedział Saul sucho.

– No, zawsze pozostanie zysk z eksportu – zauważył sir Alex – ale w zasadzie jest tak, jak mówisz.

– To dlaczego się tą firmą zainteresowałeś? – spytał.

– Bo jeżeli prace badawcze nie dadzą spodziewanych efektów, to rząd nie wyrwie tego, co włożył.

– Ano tak, chyba zaczynam rozumieć – powiedział Saul. – Kupisz tę firmę i zorganizujesz coś, co z pozoru będzie wyglądało na prawdziwy dział badawczy, oczywiście dzięki szczodrym subwencjom rządu. Ale, jak wiemy, dzięki złożoności finansów nowoczesnej firmy, zdolny księgowy łatwo zgubi bardzo duże, jeśli nie olbrzymie, sumy, przerzucając je z jednej firmy do drugiej, a gdy badania nie doprowadzą do produkcji nadającej się do sprzedaży, to...

Sir Alex uśmiechnął się z zadowoleniem.

– Odczuwam ulgę, gdy widzę, że nadmiernie wrażliwe sumienie i wybujałe poczucie przyjaźni nie przyćmiły twoich władz umysłowych. Jest kilka innych firm, którymi warto by się zająć, ale żadna nie umywa się do Carey. Jest to, że się tak wyrażę, bezbronna owieczka i obawiam się, że bez naszej opieki bardzo łatwo padnie łupem jakiegoś drapieżnego wilczyska.

– Rozumiem, że do mnie będzie należało zbadanie, jak bardzo zagrożona jest ta owieczka, a co za tym idzie, jak tanio możemy ją kupić?

– Tak. Możesz być naszym wilkiem w owczej skórze. Rola, do której się cudownie nadajesz.

Wilk. A więc sir Alex widzi go w roli drapieżcy, który rozkoszuje się strachem ofiary, paniką, którą wzbudza, gdziekolwiek się pojawi. Saul myślał o tym z niesmakiem.

Kiedy zjeżdżał windą na parter, przyszedł mu na myśl pewien wers z Byrona: „Asyryjczycy wpadli jak wilk do owczarni”.

Te słowa i obraz przez nie wywołany rozdrażniły go. Ostatnio za często przeżywał jakieś dziwne niepokoje i wyrzuty sumienia.

Wyrzuty sumienia? A może był to bunt? Ta myśl, przelotna, szybko jednak umknęła pod naporem mnogości spraw do załatwienia.

Recepcjonistka popatrzyła za nim, gdy przechodził koło jej biurka. Westchnęła w duchu. Był to jeden z najbardziej atrakcyjnych mężczyzn, jakich widziała w życiu. Tę opinię podzielały wszystkie dziewczyny zatrudnione w Davidson Corporation, ale Saul żadnej nie okazał najmniejszego nawet zainteresowania. Miał w sobie jakąś fascynującą surowość, jakiś wielki dystans.

Byłby dobrym kochankiem, na pewno, widziała to po jego ruchach. Pomyślała, że pewnie na całym ciele ma takie same czarne, gęste włosy jak na głowie.

A do tego te oczy – niezwykłe, jasnoniebieskie – i wyraźnie zaznaczone kości policzkowe. I jakiś dziwny głód, energia, prawie gniew, które wywoływały w niej dreszcz pożądania.

Saul wyszedł z gmachu na słońce. Hrabstwo Cheshire. Mieszkała tam jego siostra, Christie.

Może czas ją odwiedzić.

Zadzwoni do niej wieczorem. Będzie musiał też zadzwonić do Karen. To już przeszło pięć tygodni od czasu, kiedy widział dzieci. Musiał odwołać ostatnią wizytę. Zmarszczył brwi, czuł w sobie narastające napięcie. Wątpił, czy jego córka albo syn odczuwają przykrość z tego powodu, ale on przeżywał to bardzo. Pamiętał, jak blisko był ze swoim ojcem.

Zbyt blisko, powiedziała mu kiedyś Christie. Zarzucił jej, że jest zazdrosna, a ona go wyśmiała. Stosunki między nimi były burzliwe. Podobni do siebie w wielu sprawach, różnili się jednak w poglądach na życie. I to bardzo.

Znowu odczuł złowrogi cień, który kładł się na całym jego życiu, drażniąc go swoją obecnością i przeszkadzając. On, który zawsze tak jasno widział własne cele. I te cele osiągał... Udało mu się, dotrzymał obietnicy danej ojcu. Więc skąd to uczucie pustki, ta obawa, że coś pominął, czegoś zaniedbał, skąd to wahanie, czy sięgnąć po nagrodę, która jawiła mu się w zasięgu ręki?

Za parę lat sir Alex odejdzie na emeryturę, a on, Saul, zajmie jego miejsce. Po to pracował... takie snuł plany... to przyrzekł ojcu.

Ale czy o to mu rzeczywiście chodziło? Zaklął pod nosem. Co się dzieje, u diabła, że nagle teraz opadły go wątpliwości?

Wyszedł na ulicę, zmieszał się z tłumem, ale tłum go nie wchłonął. Był człowiekiem innego pokroju. Jego rówieśnicy, koledzy zazdrościli mu, wiedział o tym, a dlaczegóż by nie? Chwaliła go prasa fachowa, podkreślając jego wnikliwość i bystrość. Przez lata pracy doprowadził firmę założoną przez sir Alexa na szczyty.

Jeśli sir Alex był przedsiębiorcą w starym stylu, prawie rekinem, to Saul był dyplomatą finansowym, który przekuł surowy materiał, jakim była firma, w dzisiejsze nowoczesne narzędzie władzy.

Saul planował rozwój firmy i nim kierował. Gdy przyszła recesja, był na nią przygotowany, patrzył daleko w przyszłość, prowadząc za sobą innych.

Był pionierem, którego podziwiano i któremu zazdroszczono, a teraz odrzucił to wszystko, łamiąc zasady, które wpoił mu ojciec.

Sam nie wiedział, dlaczego ostrzegł Dana Harpera, że sir Alex chce przejąć jego firmę. Byli przyjaciółmi, to prawda, ale niezbyt bliskimi. Na zbytnią bliskość Saul nie pozwalał nikomu. Teraz już nie.

Ani mężczyznom, ani kobietom. Od czasu, gdy załamało się jego małżeństwo, zdarzały się w jego życiu romanse. Były to dyskretne, utrzymywane w określonych granicach związki, które nikomu nie zagrażały. Oczywiście z żoną Dana, wbrew insynuacjom sir Alexa, nic go nie łączyło.

Teraz nie miał nikogo. Cechowała go wyjątkowa zdolność eliminowania spraw seksu, gdy uznał to za właściwe. Nigdy nie kierowały nim tego typu zachcianki.

Czasem przyglądał się, jak ktoś z konkurencji łakomie pochłania danie, za które on płaci, jak żarłocznie łyka zastawioną przynętę, obliczając spodziewane korzyści... Saul pogardzał taką zachłannością, brzydził się nieuzasadnionym marnotrawstwem, gdy dokoła tylu nie miało nic.

To moja szkocka krew, pomyślał z ironią. Pracowały na to całe pokolenia prezbiterian o surowych poglądach.

Sir Alex chciał go wypróbować, to jasne. Można go było przejrzeć śmiesznie łatwo, chociaż uważał się za mistrza przebiegłości.

Normalnie nie powierzyłby Saulowi tak prostego zadania. W tego rodzaju interesach używali zazwyczaj agencji, działając oczywiście na odległość, zachowując tożsamość w tajemnicy, dopóki nie byli gotowi połknąć ofiary.

Saul miał czterdzieści lat. Wyglądał lepiej niż wielu młodszych od niego o piętnaście lat mężczyzn, bez śladu siwizny, a jednak czasem czuł się nieskończenie stary: rozwiedziony, w pewnym sensie wyobcowany i całkowicie samotny.

Czasami czuł urazę, gniew, że został w jakiś sposób oszukany, choć nie potrafił tego określić.

Dlaczego właściwie ostrzegł Dana o zakusach na jego firmę? Dlaczego poczuł taki niesmak na myśl o unicestwieniu małej, tradycyjnej firmy, która od pięciu pokoleń przechodziła z ojca na syna? Przecież wcześniej załatwiał takie sprawy bez żadnych wyrzutów sumienia. Dlaczego teraz... teraz, kiedy sir Alex powiedział mu właśnie, że wkrótce ustąpi, i że on, Saul, zajmie jego miejsce?

Może jeszcze odzyskać to, co stracił. Sir Alex potwierdził to w dzisiejszej rozmowie.

A więc skąd ta przemożna chęć, by odejść, odwrócić się tyłem do sir Alexa i własnej przyszłości?

Narastał w nim głęboki gniew, połączony z obawą, że straci panowanie nad sobą. A Saul cenił sobie swoją zimną krew. Była to jego najsilniejsza broń, bał się ją stracić.

Cheshire. Do diabła, co to za gra ze strony sir Alexa, po co go tam wysyła? Uwielbiał manipulować ludźmi, pociągać za sznurki i patrzeć, jak tańczą. On, Saul, nigdy nie pozwalał się tak traktować. Pracował dla sir Alexa, owszem, ale zawsze podkreślał, że nie będzie jego sługą. Sir Alex szanował tylko tych, których nie mógł zastraszyć.

Do czego właściwie on zmierza? Czy tylko dlatego wysyła go do Cheshire, że chce wykupić tę firmę, czy ma jeszcze jakieś inne powody?

Saul pomyślał z ironią, że może po powrocie, jak któryś z jego poprzedników, zastanie przy swoim biurku już kogoś innego. A jeśli tak, to co? Zależy mu? Czy naprawdę mu na czymś jeszcze zależy? Owszem, zależy mu na dzieciach, odpowiedział sobie. Nie jest mu obojętne, że go odrzucają, że widocznie bardziej chodzi im o posiadanie czegoś w sensie materialnym. Czy on też był taki? Josey ma piętnaście lat, Thomas prawie trzynaście. Bardzo się różnią od siebie usposobieniem, podobnie jak on i Christie.

Rozwiedli się z Karen prawie dziesięć lat temu i był dzieciom obcy. Dziesięć lat intensywnego życia. Czy aż tak intensywnego, żeby nie mieć czasu dla własnych dzieci?

Ta myśl drażniła go i uwierała jak gwóźdź w bucie. Ostatnio wciąż zadawał sobie pytania, zbyt wiele pytań, na które nie potrafił odpowiedzieć. Ale właściwie dlaczego? Ponieważ pewnego ranka obudził się z uczuciem obrzydzenia do samego siebie, do swego życia. Więc dlaczego mu to dolega? Zawsze przecież samodzielnie podejmował decyzje, sam dokonywał wyboru.

Przypomniał sobie głos Christie, pełen gniewu, kiedy krzyczała na niego z pogardą:

– Nic nie potrafisz zrobić sam! Wszystko robisz pod dyktando ojca. Dlatego jesteś jego pupilkiem.

Wyśmiał ją, nie przejął się jej wybuchem. To zrozumiałe, że jako chłopiec był bliżej z ojcem, że był jego ulubieńcem... A przynajmniej tak mu się wtedy zdawało.

Christie... Gwałtowna, niesforna, samowolna, już wtedy chciała kierować swoim życiem.

I wcale się nie zmieniła.

Prawie się ostatnio nie widywali. Właściwie od kiedy się przeniosła do Cheshire, odwiedził ją dwa razy. Były to dwie koszmarne wizyty, w których towarzyszyły mu niechętne, zbuntowane dzieci.

Christie, lekarka, ciągle była zapracowana i nie miała dla nich wiele czasu, a Josey wyraźnie gardziła dość chaotycznym życiem ciotki – tym, że niezmiennie jadało się w kuchni, że Christie rzadko kiedy się malowała i, w przeciwieństwie do jej matki, nie ubierała się w ekskluzywnych sklepach.

Jedyną rzeczą, która podobała się Josey u Christie, było to, że samotnie wychowywała dziecko. Kobiety nie potrzebują już mężczyzn, oświadczyła Saulowi wyzywająco, a on zastanawiał się, czy znaczy to, że dzieci nie potrzebują już ojców, a zwłaszcza takich ojców jak on.

Z dwojga jego dzieci to Josey zawsze była bardziej nastawiona przeciwko niemu. Zdumiewało go, że było to takie bolesne. Jakiś głos wewnętrzny mówił mu, że są rzeczy ważniejsze od stosunków z córką, ale inny głos zapytywał, co... co może być ważniejszego od własnych dzieci? Zaskoczony tymi myślami, stanął na środku ulicy, nie dostrzegając zdumionych spojrzeń przechodniów.

Chyba przydałby mu się jakiś tydzień z dala od Londynu, z dala od sir Alexa. Ruszył naprzód. Musi trochę odetchnąć, musi się zastanowić.

Ale nad czym miałby się zastanawiać? – pomyślał zniecierpliwiony. Niepokoiło go to, że mu ta sprawa doskwiera. Drażnił go rozdźwięk pomiędzy tym, co powinien był czuć, a co czuł naprawdę. Było to takie nietypowe.

– Jeżeli chcesz osiągnąć sukces, musisz postępować prostolinijnie – powtarzał mu zawsze ojciec, choć na twarzy zastygł mu stały wyraz troski, wynik niepowodzeń życiowych, gorzkiej świadomości, że nie potrafi osiągnąć celów, jakie sobie stawiał.

Los nie był łaskawy dla ojca.

Ale okazał się łaskawy dla niego, a zawdzięczał to jedynie sobie, przynajmniej tak mu się do niedawna wydawało.

ROZDZIAŁ TRZECI

– Wiem, że nie masz czasu, ale może byś mogła poświęcić mi pół godziny, zanim pójdziesz do domu.

Davina zmusiła się do uśmiechu.

– Oczywiście, że mogę, Giles. O piątej, zgoda?

Gdy zamknął za sobą drzwi, uśmiech znikł z jej twarzy. W ciągu trzech miesięcy, jakie upłynęły od śmierci Gregory’ego, jej męża, była zmuszona stawić czoło różnym trudnym sytuacjom, a teraz chyba szykowała się następna...

Podejrzewała, że Giles Redwood ma zamiar wypowiedzieć pracę. Nie mogła mieć mu tego za złe. Firma była na skraju bankructwa, a Davina wiedziała, że Giles tkwi tu tylko dlatego, że jest zbyt delikatny, zbyt uprzejmy, żeby zostawić ją z tym wszystkim samą.

I dlatego, że się w niej kocha?

Skrzywiła się. Nie dopuszczała do siebie tej myśli, nie chciała przyznać, że tak jest.

Zawsze lubiła Gilesa, ale dopiero po śmierci Gregory’ego zauważyła, że chyba z jego strony jest to coś więcej. Miała wyrzuty sumienia, że może niepotrzebnie igra z jego uczuciem, prosząc, by został i pomógł jej w początkowym, trudnym okresie. Tego nie chciała. Po prostu wpadła w panikę, kiedy odkryła, że firma jej ojca nie jest, jak dotychczas naiwnie przypuszczała, kwitnącym przedsiębiorstwem, tylko niewypłacalnym bankrutem. Ta wiadomość wstrząsnęła nią bardziej niż śmierć Gregory’ego.

I to właśnie Giles ją pocieszał, to on jej powiedział, żeby sobie nie robiła wyrzutów z tego powodu. To prawda, że Gregory, a przedtem jej ojciec, zawsze odmawiali jej wszelkich informacji o firmie. Nie chcieli, by w ogóle miała z nią cokolwiek wspólnego.

Teraz jednak nie było wyjścia. Carey Chemicals, jako największe przedsiębiorstwo w okolicy, zatrudniała wielu ludzi. Gdyby ją zamknąć, straciliby pracę, ucierpiałyby ich rodziny. Nie chciała do tego dopuścić.

Giles powiedział jej delikatnie, że może nie będzie miała innego wyboru. Z trudnością wyjąkał, że od jakiegoś czasu przypominał Gregory’emu o konieczności przygotowania czegoś na okres, gdy ich najbardziej dochodowy patent wygaśnie.

Gregory nie chciał go słuchać, obarczony własnymi obsesjami, zupełnie innymi niż to, ile czasu i pracy wymaga zbadanie i uruchomienie produkcji nowego leku.

Grał na giełdzie i w ten sposób przepuścił wiele milionów funtów z pieniędzy firmy.

Na myśl o tym Davinie robiło się niedobrze. Ilekroć przypomniała sobie, jak bezmyślnie przyjmowała wszystkie łgarstwa męża, tylekroć pogardzała sobą za swoją naiwność. Powinna była przyprzeć go do muru, żądać szczegółowych informacji o stanie firmy.

Powinna była zrobić wiele innych rzeczy, powtarzała sobie ze znużeniem, a przede wszystkim powinna była skończyć z tym małżeństwem.

Małżeństwem? Od lat nie byli żadnym małżeństwem. Od czasu, gdy... Skuliła się w sobie.

Wyszła za mąż w wieku lat dwudziestu. Teraz miała trzydzieści siedem. Przez siedemnaście lat trwała w jałowym związku, pozbawionym wszystkiego, co wynika z faktu zawarcia małżeństwa, ale po co?

Z miłości? Skrzywiła się. A zatem z poczucia obowiązku... z konieczności... z tchórzostwa. Tak, z tchórzostwa albo raczej ze strachu, nie przed samotnością jednak – to byłaby wręcz rozkosz – ale przed nieznanym. Bała się, że kiedy zostanie sama, tylko potwierdzi pogardliwą opinię ojca i Gregory’ego o sobie. I tak trwała, bojąc się porzucić bezpieczną przystań małżeństwa, będącego zwykłą kpiną, żałosnym pozorem, który ją jednak chronił przed trudami życia.

Ale teraz zabrakło Gregory’ego. Zginął w wypadku samochodowym. Znaleziono go w jego rozbitej doszczętnie, kosztownej limuzynie. Była z nim jakaś kobieta.

Kobieta, której Davina nie znała, ale którą, jak podejrzewała, jej mąż znał bardzo dobrze.

Systematycznie zdradzana, Davina udawała, że tego nie widzi, podobnie jak wielu innych rzeczy, wmawiając sobie, że i tak ma lepiej niż inne kobiety i że nie jest jedyną, której małżeństwo okazało się pomyłką.

Podświadomie wiedziała też, że ojciec nigdy nie zgodziłby się na jej rozwód.

A i Gregory nie chciałby słyszeć o rozwodzie. W żadnym razie. Ostatecznie firma była jej własnością! To znaczy, na papierze. Ojciec załatwił to w ten sposób, że kierownictwo firmy zostawił w rękach Gregory’ego, ale te ręce mu związał; udziały były własnością Daviny i Gregory nie miał prawa ich sprzedać.

Firma Carey Chemicals znaczyła dla ojca bardzo wiele. Założył ją ze swoim ojcem krótko po wojnie. Davina nie znała dziadka – zmarł, zanim się urodziła, czego bardzo żałowała. Wszystko, co o nim wiedziała, powiedziała jej matka. Jak na przykład to, że zyskał lokalną sławę, wynajdując najróżniejsze leki i panacea, początkowo dla bydła, a z czasem również i dla ludzi. Ciężką pracą doszedł do odkrycia leku nasercowego, który postawił Carey Chemicals poza wszelką konkurencją. Zmarł krótko po założeniu firmy.

Kiedy wybuchła wojna, jej ojciec był na studiach medycznych, które przerwał, wstępując do wojska i których już nigdy nie skończył.

W dzieciństwie Davina zawsze marzyła, że pójdzie w ślady dziadka, ale marzenia te ojciec bardzo szybko unicestwił. Dziewczynki nie mogą być chemikami, wyjaśnił jej pogardliwie. Są od tego, żeby wyjść za mąż i rodzić dzieci – synów. Davina do dziś pamiętała, jak spojrzał przy tym na matkę. Rodzice nie mieli syna, tylko córkę. Davinę.

A co do jej małżeństwa... Zmarszczyła brwi. Zaraz ma przyjść Giles, a ona zupełnie nie wie, co powinna mu powiedzieć. Jego żona, Lucy, była jedną z jej najbliższych przyjaciółek, przynajmniej kiedyś. Ostatnio Lucy zachowywała się w stosunku do niej jakoś dziwnie, a Gilesowi mimo woli wymknęło się, że zamierza odejść z firmy, częściowo z powodu żony.

Nie miała mu tego za złe. Mimo wszystko, jeżeli dyrektor banku ma rację, to firma długo nie pociągnie. Chyba że Davina znajdzie kogoś, kto ją przejmie i włoży w nią duże pieniądze.

Nie chodzi o nią, a tym bardziej o ojca.

Firma zatrudniała prawie dwieście osób, co w ich stosunkowo mało zaludnionej okolicy stanowiło znaczną część ludności.

Przeszło połowę zatrudnionych stanowiły kobiety. Davinę ostatnio w przykry sposób zaskoczyły ich niskie wynagrodzenia.

Konieczność ekonomiczna, powiedział Giles. Ale spuścił wzrok, gdy wyjaśniał, że Gregory mógł utrzymywać płace na tak niskim poziomie, ponieważ był tu jedynym większym pracodawcą.

Na wspomnienie tamtego odkrycia Davinie ścisnęło się serce. Wróciły złość i poczucie winy. Nic dziwnego, że te kobiety spoglądały na nią z ponurą nienawiścią, kiedy jechała samochodem przez miasteczko. Nie uwierzyłyby, gdyby im powiedziała, że Gregory dawał jej równie mało pieniędzy jak im, ale tak było.

Wstrząsnęło nią, gdy stwierdziła, ile pieniędzy ma Gregory w banku na swoim prywatnym koncie, ale, mimo że suma była ogromna, to nawet w przybliżeniu nie sięgała kwoty, za którą można by uratować firmę.

Jak się dowiedziała po jego śmierci, Gregory sprawował w firmie rządy autokratyczne. Jego słowo było prawem. Żadna z licznych delegacji związkowych nie potrafiła go przekonać, że powinien podnieść pracownikom płace i zapewnić im coś więcej niż tylko elementarne warunki pracy.

Davina osłupiała, gdy pokazano jej toalety i umywalnie, a także prymitywne, niehigieniczne pomieszczenia, które miały uchodzić za stołówkę. Giles, oprowadzając ją po śmierci Gregory’ego po firmie, współczuł jej i starał się okazać zrozumienie, ale nawet on swoją obecnością nie złagodził jej szoku, rozpaczy i poczucia winy.

Nic nie była w stanie zrobić, żeby poprawić sytuację. Wpływy z trudem starczały na pokrycie nędznych płac.

Giles nie był finansistą, jak sam mówił. Był tylko kierownikiem działu personalnego, ale nawet on zdawał sobie sprawę z niebezpiecznej sytuacji finansowej firmy. Gregory jednak nie chciał go słuchać, podobnie jak nie chciał słuchać nikogo, kto mu dobrze radził.

Davina nie miała pojęcia, co zrobić, by uchronić firmę przed likwidacją. Trzeba znaleźć kupca, powiedziano jej w banku, kupca albo inwestora. Ale jak i gdzie? Pod brzemieniem odpowiedzialności, w wyniku ciągłego napięcia i zmartwień, cierpiała na nieustanne bóle głowy. Niecały tydzień temu Giles powiedział, że podziwia jej spokój i siłę, ale wewnętrznie nie czuła się ani spokojna, ani silna. Umiała tylko ukrywać swoje uczucia. Musiała się tego nauczyć dawno temu. Od razu, na początku małżeństwa zauważyła, z jaką przyjemnością Gregory się nad nią znęca. Już wtedy wiedziała, że wyjście za niego za mąż było wielką pomyłką.

Gdy miała jedenaście lat, oddano ją do niewielkiej szkoły z internatem dla dziewcząt, skąd ją zabrano, gdy miała lat czternaście, a matka zmarła na raka mózgu.

Początkowo była wzruszona, że ojciec chce mieć ją w domu. Zawsze czuła się bliższa matce niż ojcu. Ich rodzina nigdy nie była sobie bliska w sensie dosłownym, ale w swoim smutku po śmierci matki zwróciła się do ojca, oczekując od niego wsparcia.

Ojciec jednak odsunął się od niej, pełnym potępienia wyrazem twarzy dając jej odczuć dezaprobatę dla wszystkiego, co robiła. Zawiedziona i zraniona, wiedząc, że wzbudza jego gniew, Davina zamknęła się w sobie.

Brutalność i bałagan panujące w miejscowej szkole wytrącały ją z równowagi. Koledzy wyśmiewali jej wymowę, ciągnęli ją za warkocze i nawet dziewczynki jej dokuczały, przezywając i wyśmiewając. Była kimś obcym, innym, i doskonale o tym wiedziała.

Odkryła również, że ojciec ściągnął ją do domu nie dlatego, że mu na niej zależało albo że ją kochał, lecz dlatego, że chciał mieć kogoś, kto przejąłby po matce rolę gospodyni domowej. I kiedy inne dziewczynki spędzały czas na malowaniu się i bieganiu za chłopakami, Davina prasowała ojcu koszule, gotowała i sprzątała, z trudem znajdując czas na odrabianie lekcji. Oczywiście cierpiała na tym nauka. Ale Davina zbyt była dumna, zbyt nieśmiała, żeby tłumaczyć nauczycielom, dlaczego zawsze jest tak bardzo zmęczona i dlaczego nie uważa na lekcjach. Jej wyniki w szkole nie poprawiały ojcu humoru. Marzenia, które kiedyś snuła o pójściu w ślady dziadka, o zdobyciu pozycji w świecie medycyny naturalnej, umarły własną śmiercią, stłumione niechęcią ojca i rozdrażnieniem nauczycieli z powodu braku jej postępów w nauce.

– Oczywiście wiemy, Davino, że nie będziesz musiała pracować – powiedziała cierpko któregoś dnia nauczycielka wobec całej klasy. Wszyscy uczniowie obrócili się w ławkach, żeby na nią popatrzeć, a ona robiła się coraz bardziej czerwona ze wstydu. – To zresztą może i lepiej, bo nie sądzę, żebyś się do tego nadawała.

Jeden z chłopców zrobił ordynarną uwagę, po której inni się roześmiali, i chociaż nauczycielka musiała ją słyszeć, nawet nie próbowała przywołać go do porządku.

Były w szkole dziewczynki, z którymi mogłaby się zaprzyjaźnić, jak ona nieśmiałe, ale ponieważ przyszła później od innych, małe kółka przyjaciółek powstały już wcześniej, a Davinie brakowało pewności siebie, żeby do nich dołączyć.

Wszyscy w szkole wyglądali też inaczej niż ona. Dziewczynki nosiły dżinsy albo bardzo krótkie spódniczki, oficjalnie zakazane. Włosy miały długie, rozpuszczone, a co odważniejsze używały konturówek do oczu i jasnoróżowej szminki.

Davina przyglądała się temu z zazdrością i lękiem. Ojciec nie pozwalał jej się malować. Gdy raz odważyła się kupić jasnoróżową kredkę i umalować usta, kazał jej iść na górę i wyszorować twarz.

Zdawała sobie sprawę, że mając piętnaście lat, wygląda jak dziecko, podczas gdy jej koleżanki były już dorastającymi pannami.

W wieku szesnastu lat odeszła ze szkoły. Nie ma sensu, żeby się dalej uczyła, zdecydował ojciec, obejrzawszy jej marną cenzurkę.

Zamiast tego posłał ją do prywatnej szkoły sekretarek w Chester, żeby się nauczyła pisać na maszynie i pomagała mu w pracy.

I właśnie wtedy, przed jej siedemnastymi urodzinami, zdarzył się mały cud. Kiedy jak zwykle raz na dwa miesiące czyściła w jadalni ciężkie srebra, ni z tego ni z owego ktoś przyjechał.

Davina usłyszała dzwonek i poszła otworzyć, po drodze wycierając ręce w fartuch. Miała na sobie spódnicę w kratkę po matce, trochę za szeroką i za długą, i szkolny sweter, za mały i za ciasny.

Nigdy nie przyszło jej do głowy prosić ojca o nowe ubranie. Dawał jej co tydzień pieniądze na prowadzenie domu, z których w każdy piątek wieczorem szczegółowo się rozliczała.

Otworzyła drzwi i z niedowierzaniem spojrzała na stojącą przed nią dziewczynę. Była wysoka, bardzo szczupła i parę lat od niej starsza. Miała na sobie bardzo, ale to bardzo krótką spódniczkę; jej długie rozpuszczone włosy mogły stać się przedmiotem zazdrości szkolnych koleżanek Daviny, a do tego nie tylko miała umalowane oczy, lecz także sztuczne rzęsy.

Usta dziewczyny, lepkie od szminki, wygięły się w uśmiechu.

– Cześć, ty chyba jesteś Davina. Twój tata przysyła ci jakieś papiery do przepisania – powiedziała wesoło. – Pracuję u niego w zastępstwie Marty Jęczyduszy, która jest po operacji. Ale mi nakładła do głowy przed pójściem do szpitala!

Grube czarne rzęsy zatrzepotały. Dziewczyna żuła gumę, stwierdziła Davina z przerażeniem. I to ona pracuje na miejscu Marty Hillary, pięćdziesięciokilkuletniej sekretarki ojca! Tego już było Davinie za wiele.

– Umieram z pragnienia. Nie masz czasem coli? – Nie czekając na odpowiedź, dziewczyna weszła, gdy tymczasem Davina tłumaczyła się zawstydzona, że może być tylko herbata lub kawa.

Wymalowana twarz skrzywiła się lekko, a długie włosy prawie nie drgnęły, kiedy dziewczyna podrzuciła głowę.

– Dobra, niech będzie. Może być kawa.

Davina wprowadziła ją do kuchni.

– Na miłość boską, co ty tutaj robisz cały dzień? – spytała. – Ja bym zwariowała. Dlatego biorę zastępstwa. Jak tylko uzbieram parę groszy, zaraz jadę do Londynu. Tam się coś dzieje.

Tak zaczęła się ich krótka i zupełnie nieoczekiwana przyjaźń.

Davina nigdy nie mogła pojąć, dlaczego Mandy się z nią zaprzyjaźniła. Znacznie później doszła do wniosku, że Mandy, mimo wyzywających strojów i wymalowanej twarzy, miała w sobie pasję krzyżowca i obrońcy uciśnionych. Inaczej trudno było sobie wytłumaczyć, dlaczego ją wzięła pod swoje skrzydła.

Davina nie chciała jej zawieść, a jednocześnie starała się nie narazić ojcu, więc go poprosiła – Mandy kazała zażądać – żeby wypłacał jej stałą pensję.

Gdy ojciec się zgodził, doszła do wniosku, że albo trafiła na chwilę niezwykłej u niego słabości, albo że tak go zaskoczyło jej żądanie, że zaakceptował je bez chwili zastanowienia.

Mandy skrzywiła się na wiadomość, ile Davina ma dostawać.

– To grosze – powiedziała z drwiną. – Powinnaś była zażądać przynajmniej dwa razy tyle. O Boże, samo pisanie na maszynie kosztowałoby go setki, gdyby zlecał je jakiejś agencji.

Parę razy w tygodniu Mandy wymykała się z firmy i przyjeżdżała swoim czerwonym rozklekotanym mini morrisem, żeby zabawiać i niepokoić Davinę opowieściami o swoim bogatym życiu erotycznym.

Stale usiłowała namówić Davinę, żeby wybrała się z nią gdzieś wieczorem, ale Davina zawsze odmawiała. I chociaż często zazdrościła Mandy pewności siebie i obycia, gdy ta ze szczegółami opisywała swoje przygody erotyczne, to jednak Davina wzdragała się przed naśladowaniem przyjaciółki. Czytała wiele, oddawała się romantycznym marzeniom o idealnym mężczyźnie, którego w końcu pokocha i który pokocha ją, ale który zupełnie nie przypominał chłopców Mandy.

W sześć tygodni po tym, jak się poznały, Mandy oświadczyła, że wyjeżdża do Londynu.

Davinie zrobiło się żal i tęskniła za ich spotkaniami. Mandy wniosła w jej życie ciepło i urozmaicenie. Była jej pierwszą bliską przyjaciółką, a bez niej życie wydawało się nudne i bezbarwne.

Ojciec, który nie aprobował tej przyjaźni, nie ukrywał, że cieszy się z wyjazdu Mandy, mimo że opuściła miasteczko przed powrotem jego stałej sekretarki.

Było lato. Pracując w ogrodzie, pieląc grządki i utrzymując trawnik w wymaganym przez ojca stanie doskonałości, Davina opaliła się i rozwinęła fizycznie. Ciało miała szczupłe, jasne włosy długie do ramion. Nie cierpiała tych włosów. Ani kędzierzawe, ani proste, układały się w niechciane fale i były tak delikatne i jedwabiste, że co chwila wpadały jej do oczu. Wyblakłe od słońca, połyskiwały złociście, podkreślając subtelność jej małej buzi i smutnych szarych oczu.

Davina nigdy nie uważała się za ładną. Ładne dziewczyny wyglądały jak Mandy albo jak modelki w ilustrowanych czasopismach, a ona nie była przecież do nich podobna. Mimo to jednak pewnej soboty rano, gdy pełła ogródek od frontu, w szortach i bawełnianym wdzianku, które sama sobie uszyła na maszynie do szycia po matce, chłopiec rozwożący gazety zsiadł z roweru i, przyglądając jej się z podziwem, powiedział:

– Ale nóżki!

Miał siedemnaście lat i naśladował amerykańskich bohaterów telewizyjnych. Davina zaczerwieniła się i pospiesznie schowała nogi. I chociaż się zawstydziła, to jednak zrobiło jej się przyjemnie.

Czasem w nocy, gdy leżała w łóżku, tęskniła za kimś, z kim mogłaby porozmawiać... kogo mogłaby kochać.

Zaczęła grać w tenisa z córką miejscowego pastora, studentką, która przyjechała spędzić w domu wakacje. Grywały parę razy w tygodniu.

Vicky Lane miała chłopca, kolegę z uniwersytetu, z którym zamierzała spędzić rok po dyplomie, wędrując pieszo z plecakiem. Davina słuchała o ich planach, o życiu, jakie chcieli prowadzić, i zazdrościła im. Jej życie było ubogie i nudne, ale co miała robić? Nie mogła zostawić ojca, bo jak by sobie bez niej poradził, a poza tym, z czego by żyła? Nic nie umiała. Potrafiła tylko pisać na maszynie i liznęła trochę księgowości; to było wszystko.

Zaproponowała ojcu nieśmiało, że może mogłaby pracować w firmie, ale ojciec się wściekł. Kto by się zajął domem i nim? – zapytał. Zarzucił jej samolubstwo i powiedział, że jest zepsuta, więc pełna poczucia winy zrezygnowała z tych planów.

Miasteczko, w którym mieszkali, było małe, rówieśników więc miała niewielu. Część z nich pracowała w innych miejscowościach, dojeżdżając codziennie, pozostali zaś byli zatrudnieni albo w Carey Chemicals, albo w gospodarstwach swoich rodziców.

Tu, na prowincji, obowiązywał pewien model życia, istniała określona hierarchia, w której oboje z ojcem się nie mieścili.

Żyły tu od pokoleń rodziny rolników, których status wynikał nie tylko z zamożności, lecz także i z silnych związków z tą okolicą.

Davina z ojcem pozostawali poza tym układem. W miasteczku żyli jeszcze starzy ludzie, pamiętający jej dziadka, którzy robili nieprzyjemne uwagi o jej ojcu. Mówili, że się wynosi ponad innych, przypominali, że jego ojciec był zaledwie aptekarzem... w gruncie rzeczy jednym z nich.

Teraz ojciec był najbogatszym człowiekiem w całej okolicy i jego zamożność, a także własna nieśmiałość, stały się przyczyną osamotnienia Daviny.

Ich dom znajdował się poza miasteczkiem, na dość dużej parceli. Był to wielki wczesnowiktoriański budynek, który ojciec kupił po ślubie z matką, po wojnie, gdy tego rodzaju domy nie były drogie. Często zapraszał na kolację wyższych urzędników firmy, którym chciał imponować przepychem swojej siedziby, co mu się zresztą udawało.

Kupować umiał korzystnie: ciężkie, stare meble i srebra nabył na aukcjach, a ponieważ to nie on, lecz Davina musiała czyścić drewniane rzeźbione elementy i polerować srebra, więc nie miał pojęcia, ile trzeba było włożyć pracy w utrzymanie domu i jego wnętrza w wymaganym przez niego stanie.

Davina wiedziała, że ojciec jej nie kocha. Chciał mieć syna, więc zawsze czuła się winna, że nie spełniła jego oczekiwań. Miała też przykre uczucie, że matka przez fakt swojej śmierci potwierdziła pogląd ojca, iż płeć żeńska jest słabsza i gorsza. Podświadomie poczuwała się do tego, żeby dowieść prawa kobiet do istnienia, ale były to jedynie nieśmiałe, nie w pełni uświadomione myśli i uczucia.

Tak, była w tych czasach bardzo samotna i właśnie wtedy poznała Gregory’ego. Wysoki, przystojny, czarujący, jawił jej się tym ideałem, o którym po cichu tak długo marzyła.

Jej rozmyślania przerwało pukanie do drzwi biurowego pokoju. Nie używała gabinetu Gregory’ego, urządzonego z przesadnym luksusem. Po prostu nie potrafiła się na to zdobyć. Kontrast z pozostałą częścią budynku nie tylko ją szokował, lecz także przyprawiał o niemal fizyczne cierpienie. W czasach ojca firma Carey prezentowała się dość skromnie, ale zawsze była utrzymywana w nienagannej czystości, wszystko też zawsze było starannie wymalowane. Gregory, jak mógł, zniechęcał ją do odwiedzania Carey Chemicals, więc warunki pracy ludzi zaskoczyły ją całkowicie. Czuła, że ponosi winę za to na równi z Gregorym – że tak łatwo dała się zepchnąć, że przyjmowała to, co mówił, za dobrą monetę, ponieważ nie chciała się z nim sprzeczać.

Czuła się odpowiedzialna. Była odpowiedzialna, chociaż Giles starał się ją pocieszyć, zapewniając, że nie jest temu winna.

Giles! To on tam stał za drzwiami tego małego pokoju bez okna, tylko z krzesłem, biurkiem i telefonem, bo tylko tyle było jej potrzebne. W firmie będącej na skraju bankructwa nie ma miejsca na luksusowe gabinety, faksy i komputery, które z braku zamówień stoją niewykorzystane. Gdy po raz pierwszy przyszła do firmy po śmierci Gregory’ego, w dobrej wierze zapytała Gilesa o faks. Odwrócił się z zakłopotaniem, a kiedy go przycisnęła, okazało się, że Gregory używał faksu do prowadzenia swoich interesów giełdowych.

Wtedy po raz pierwszy dowiedziała się o tym, że jej mąż grał na giełdzie, bez powodzenia zresztą.

Poprosiła Gilesa, by wszedł, i uśmiechnęła się do niego ciepło. Miał prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, ale wyglądał na niższego, ponieważ trochę się garbił. Gęste ciemnoblond włosy spadały mu na czoło, więc ciągle odrzucał je do tyłu. Był człowiekiem spokojnym, robił wrażenie myślącego i mimo czterdziestu lat miał w sobie coś z chłopca. Była w nim jakaś łagodność, stwarzał poczucie bezpieczeństwa, co Davina tak bardzo sobie ceniła.

Nie pamiętała, jak to się stało, że Giles się nią zainteresował. Tańczyli razem w Boże Narodzenie, podczas dorocznej uroczystości organizowanej w firmie, a potem przyszedł do kuchni jej pomóc, kiedy zbierała brudne szklanki. Pocałował ją, zanim wyszli z Lucy. Objął ją tylko na krótką chwilę, ale wyczuła w tym wielkie pragnienie, chociaż sama przed sobą nie przyznawała się do tego.

Lubiła Gilesa i oczywiście pochlebiało jej, że się nią interesuje, ale przecież była żoną Gregory’ego, a Giles mężem Lucy.

Tylko że Gregory nie żył.

– Proszę cię, usiądź, Giles. – Wskazała wolne krzesło i uśmiechnęła się do niego ciepło.

Robił wrażenie zmęczonego. Poczuła wyrzuty sumienia. Jako szef kadr nie był przygotowany do przejęcia kierownictwa firmy, ale nikogo innego nie miała. Gregory nie chciał z nikim dzielić prowadzenia przedsiębiorstwa i teraz Davina już się domyślała dlaczego. Żeby nikt się nie dowiedział, ile przepuszcza pieniędzy.

Szef handlowy, główny księgowy, chemik – wszyscy podlegali bezpośrednio Gregory’emu i praktycznie nie mieli na nic wpływu. Chemik już odszedł, powiedziawszy Davinie ponuro, że nie widzi sensu, by tkwić w tej instytucji dalej. Oświadczył, że firma żyła z tego, czym była w przeszłości, a Gregory tak ogołocił jego wydział z pieniędzy na cele badawcze, że samo jego istnienie było kiepskim żartem. Szef handlowy powiedział prawie to samo, a główny księgowy zajmował się tylko wypłatami dniówki i codziennymi wydatkami.

Pozostawał więc tylko Giles – jedyna osoba, która miała przynajmniej jakie takie pojęcie o funkcjonowaniu firmy.

Davina uczyła się szybko, ale to, czego się dowiadywała, bardzo jej się nie podobało. Warunki pracy w firmie były wręcz haniebne, podobnie jak pobory pracowników.

– Robisz wrażenie zmęczonego, Giles – powiedziała ze współczuciem.

– Davino, tak mi przykro... Nie chcę cię zostawiać samej, ale muszę odejść.

Powtarzał sobie to, co ma powiedzieć, przez cały dzień, bał się tej chwili jak ognia, ale wczoraj wieczorem Lucy postawiła mu ultimatum.

– Albo odchodzisz z Carey Chemicals, albo ja odchodzę od ciebie – powiedziała.

Potrafiła grozić; kiedyś jej gwałtowność zachwycała go i bawiła. Tak się różniła od niego, była żywa i pełna temperamentu. Stopniowo jednak jej nieobliczalność stała się dla niego ciężarem. Tęsknił za domem, w którym czekałby na niego ktoś spokojny i rozluźniony, kto by słuchał o jego sprawach, a nie wyładowywał na nim swoich frustracji. Ktoś taki jak na przykład Davina.

Davina, która zawsze była spokojna i miła. Davina, która nigdy nie krytykowała swego męża, chociaż wszyscy wiedzieli, że nie był jej wierny. Davina, którą, ku swojej rozpaczy, zaczął kochać.

– Giles, nie musisz się usprawiedliwiać. Jestem ci bardzo wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Bez twojej pomocy i lojalności... – Davina machnęła ręką. – Wiem, co myślisz... co wszyscy myślą... że nic już nie uratuje firmy, że musimy ogłosić bankructwo.

– Możesz jeszcze działać jakieś sześć miesięcy, czy coś koło tego, ale nie dłużej – powiedział Giles.

– Nie chcę się poddać – odrzekła Davina. – Nie chodzi o mnie. Jeżeli zamkniemy firmę, to dla wielu ludzi będzie to klęska.

Giles milczał. Miała rację. Carey Chemicals była największym, jeśli nie jedynym przedsiębiorstwem w tej części hrabstwa Cheshire.

– Gdybyś mógł jeszcze trochę zostać... – zaczęła go błagać. – Moglibyśmy jeszcze znaleźć kogoś, kto by nas sfinansował, kto by nas kupił...

W jego oczach widziała rozterkę. Nie chciała tego wykorzystywać, ale co jej pozostało? Bez Gilesa przedsiębiorstwo trzeba będzie zamknąć. Robiła, co mogła, ale znała się na niewielu sprawach. Jeżeli Giles odejdzie, stracą resztki wiarygodności i najprawdopodobniej bank zdoła wymóc na nich zamknięcie firmy.

– Wiem, że nie powinnam cię prosić – ciągnęła. – Musisz myśleć o waszej przyszłości, twojej i Lucy, ale firma tak bardzo cię potrzebuje... – Odetchnęła głęboko i spokojnie dodała: – Giles, ja ciebie potrzebuję. – Widziała, jak Giles najpierw blednie, a potem czerwienieje. Zrobił ruch, jakby chciał wstać, ale usiadł z powrotem.

– Davino...

– Nie, proszę cię, nic mi teraz nie mów... Pomyśl o tym. Pogadaj z Lucy – błagała. – Philip Taylor z banku obiecał, że zrobi wszystko, żeby znaleźć kupca.

Górne oświetlenie podkreślało delikatność jej twarzy. Zauważył, że schudła od czasu śmierci męża, i zaczął się zastanawiać, jak to możliwe, żeby taki człowiek jak Gregory miał żonę tak oddaną i lojalną, tak pełną wdzięku i kochającą, podczas gdy on...

Otrząsnął się. Nie może tak myśleć o Lucy. Kocha ją. Był w niej zakochany po uszy, kiedy się żenił, i ona go kochała. Wzdrygnął się, widząc, w jakim kierunku idą jego myśli. Uświadomił sobie, jak bardzo oboje, i on, i Davina, są samotni, i jak bardzo jej pożąda. Kiedy ją pocałował w Boże Narodzenie, była taka lekka w jego ramionach, taka drobna. Rozpaczliwie pragnął ją całować, tulić...

– Proszę cię, Giles – powtórzyła głucho, a on już wiedział, że jej nie odmówi.

Lucy często mówiła co innego, niż myślała. Często traciła panowanie nad sobą i stawiała warunki, o których po godzinie zapominała. W gruncie rzeczy dziwiło go, że w ogóle interesuje ją to, co on robi. Ostatnio, kiedy na niego patrzyła, wydawało mu się czasem, że go nienawidzi, tyle w jej oczach było złości, tyle goryczy.

– Pomyślę... pomyślę o tym – obiecał.

Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością. Robiła wrażenie spokojnej, ale wewnątrz wszystko w niej dygotało. Była zrozpaczona i miała poczucie winy. Jak mogła tak postąpić w stosunku do Gilesa, wykorzystywać jego słabość? Czy miała jednak inne wyjście? Nie chodziło o nią. Posiadanie firmy nie miało dla niej znaczenia. Tytuł własności nie był przedmiotem jej dumy.

Miała jednak silne poczucie odpowiedzialności za swoich pracowników. Zdawała sobie sprawę, że ponosi winę za to, że przez wiele lat nie zauważała, co się dzieje w firmie.

Mogła przecież, nie zwracając uwagi na Gregory’ego, już dawno zainteresować się, co się święci w Carey Chemicals. Mogła się uprzeć, ale, jak zwykle, wybrała łatwiejszą drogę.

Tylko że teraz nie było już łatwiejszej drogi... w każdym razie nie dla tych, których byt zależał od losów przedsiębiorstwa.

Ona miała wszystko. Miała pieniądze, które zostawił jej ojciec, nieruszone od chwili jego śmierci. Dla niej była to duża suma, ale Philip Taylor wyjaśnił jej, cierpliwie zniżając się do jej poziomu, że jeśli chodzi o Carey Chemicals, to było tego tyle, co kot napłakał.

Przedstawił całe zadłużenie firmy, zabezpieczone w jej nieruchomościach i w ziemi, i Davina mało nie zemdlała, słysząc, o jakie chodzi sumy.

Pieniądze te pożyczył Gregory’emu przed laty jego poprzednik, oświadczył ponuro dyrektor banku. Takich rzeczy się nie robi, a już szczególnie dzisiaj, w tak trudnej sytuacji finansowej.

Z tych pieniędzy, a także z zysków Carey Chemicals, Gregory finansował swoją grę na giełdzie.

Dlaczego to robił? Zawsze lubił ryzykowne przedsięwzięcia, niebezpieczeństwo go podniecało. Dlatego zginął. Za szybko jechał, poinformowała ją policja, i to bez żadnego powodu. Z nikim nie był umówiony. Nie, on pędził, bo go to ekscytowało. I dlatego zginął, on i ta kobieta. Tak jak jego chciwość i lekkomyślne igranie z niebezpieczeństwem spowodowały załamanie firmy i zagrożenie bytu pracujących w niej ludzi.

Davina wstała, a za nią podniósł się Giles.

Otworzył jej drzwi. Podziękowała mu, starając się trzymać od niego z daleka, widziała bowiem, jak drżała mu ręka, gdy sięgał do klamki.

– Pozdrów Lucy ode mnie – powiedziała. – Strasznie dawno jej nie widziałam.

Poczuła obłudę w tych pozdrowieniach dla Lucy – tak jakby nie wiedziała, co Giles do niej czuje.

Razem wyszli z budynku, po czym każde z nich ruszyło do swojego samochodu. Giles poczekał, aż Davina wsiądzie.

Przedsiębiorstwo Carey Chemicals położone było w pobliżu jednego z miasteczek hrabstwa Cheshire. Jednopiętrowe budynki otaczała bujna roślinność. Teren, na którym jej dziadek i ojciec założyli firmę, pierwotnie należał do kupca zbożowego. Stał tu jeszcze oryginalny, piętrowy, murowany młyn. Podlegał ochronie jako zabytek.

Carey nie robiło wrażenia dochodowej firmy farmaceutycznej, zauważyła Davina, odjeżdżając. Budynki były porozrzucane bezładnie, w przeciwieństwie do tego, co widziała na zdjęciach ogromnych międzynarodowych korporacji, które panowały na rynku leków.

Trzeba przyznać, że Carey była czymś zupełnie wyjątkowym, pomyślała. Gdyby dziadek nie wynalazł tego leku nasercowego, to by jej w ogóle nie było. Davina miała w domu jego notatki z drobiazgowym opisem technologii leków, które produkował dla swoich odbiorców, dla ludzi i zwierząt. Kiedy jeszcze był młody, Państwowa Służba Zdrowia nie istniała i tylko niewielu mogło sobie pozwolić na lekarza. Leczyli tacy ludzie jak dziadek.

Szkoda, że ojciec nie chciał mówić o swoim dzieciństwie i rodzicach. To matka opowiadała jej o dziadku, ale matka znała go tylko parę lat, ponieważ umarł krótko po jej ślubie z ojcem Daviny.

W pokoju stołowym wisiał portret ojca Daviny. Zawsze brakowało jej tam portretu dziadka.

Jadąc do domu, zastanawiała się, czy Giles zostanie w firmie, jednocześnie sama przed sobą próbując się usprawiedliwić z tego, że nim manipuluje.

A potem, z jeszcze większym poczuciem winy, stwierdziła, że myśli o tym, jak ułożyłoby się jej życie, gdyby wyszła za kogoś takiego jak Giles, zamiast za Gregory’ego.

ROZDZIAŁ CZWARTY

To ojciec poznał Davinę z Gregorym.

Gregory przyszedł do firmy w charakterze akwizytora, a ojciec zaprosił go na jedną z kolacji, które od czasu do czasu wydawał dla wybranych członków personelu kierowniczego.

Kiedy przyszli goście, Davina była zajęta w kuchni. Te kolacje stanowiły dla niej męczarnię. Ojciec, perfekcjonista, wpadał w złość, jeśli nie we wszystkim zastosowała się do jego życzeń. Na przygotowaniach do tej kolacji spędziła dosłownie cały tydzień: robiła zakupy, sprzątała, czyściła srebra, prała, krochmaliła i wreszcie prasowała bieliznę stołową. A potem zrywała w ogrodzie kwiaty i układała je w bukiety. Ojciec nigdy by jej nie wybaczył, gdyby wyrzucała pieniądze na kwiaty, mieli je przecież w ogrodzie.

Sam też układał menu, z reguły skomplikowane. Był smakoszem i preferował wyrafinowane niewielkie dania, ale tym razem postanowił olśnić swego gościa prawdziwą orgią kulinarną.

Zmęczona i zgrzana od panującego w kuchni gorąca, modląc się rozpaczliwie, żeby wszystko zagrało, a suflet, który ojciec zarządził na pierwsze danie, nie siadł, zanim wszyscy zajmą miejsca przy stole, Davina usłyszała, jak otwierają się drzwi. Przekonana, że to ojciec idzie oznajmić, że może podawać suflet, ze zdumieniem zobaczyła młodego mężczyznę.

Mężczyzna uśmiechnął się do niej serdecznie, ukazując piękne białe zęby. Był opalony, wysoki i szczupły, jego kasztanowe włosy lśniły. Spojrzał na nią tak jakoś ciepło, że się zarumieniła.

– Dzień dobry. Nazywam się Gregory James. – Wyciągnął do niej rękę.

Davina automatycznie podała mu swoją i z trudem powstrzymała okrzyk, kiedy poczuła, jak jego palce zaciskają się na jej dłoni.

Jeszcze nigdy nie doznała czegoś takiego. W swojej naiwności oblała się głębokim rumieńcem i drżąc na całym ciele, poddała się temu pierwszemu, niewinnemu, erotycznemu przeżyciu.

– Przepraszam, nie chciałem przeszkadzać – powiedział Gregory, uwalniając jej rękę.

Przez chwilę Davina nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. W tonie jego przeprosin było coś, co ją niemile dotknęło, jakaś fałszywa nuta, jakby z niej zadrwił, jakby chciał swoim słowom nadać podwójne znaczenie, jakby szydził ze sposobu, w jaki na niego zareagowała, ale te uczucia tak były niejasne, tak niesprecyzowane, że zanim nabrały kształtu, zniknęły. Davina zdołała jedynie wykrztusić parę nieskładnych słów, nim Gregory odezwał się znowu:

– Właśnie pani ojciec wybierał się do kuchni, żeby powiedzieć, że wszyscy już są gotowi i że można podawać, ale ja go postanowiłem wyręczyć. I jednocześnie zapytać, czy mógłbym pani w czymś pomóc.

Pomóc? Davina spojrzała na niego szczerze zdumiona. Ojciec uważał, że sprawą kobiety jest pomagać mężczyźnie, sama więc myśl o tym, że to mężczyzna miałby jej pomagać w sprawach związanych z gospodarstwem, wydała jej się zupełnie niedorzeczna.

– Dziękuję, nie ma takiej potrzeby – zaczęła niepewnie, lecz Gregory przeszywał ją wzrokiem tak uporczywie, że spuściła oczy.

– Owszem, jest taka potrzeba, i to wielka. Chciałbym panią poznać, Davino.

Jak to, on... ten cudowny mężczyzna... chce poznać ją, Davinę? Potrząsnęła głową, przekonana, że śni, ale nie, wszystko to działo się na jawie. Gregory był prawdziwym mężczyzną z krwi i kości. Davina tak się speszyła, że ledwie mogła oddychać, nie mówiąc już o wykonaniu jakiegokolwiek ruchu. Nie przestając się w nią wpatrywać, Gregory uśmiechnął się do siebie z satysfakcją. W porządku, pomyślał. Wszystko wskazuje na to, że jest tak naiwna i głupia, jak o niej mówią. Teraz, kiedy już ją poznał, reszta będzie dziecinnie łatwa.

Osierocony przez owdowiałą wcześniej matkę, która umarła, kiedy był na pierwszym roku studiów, Gregory zawsze zazdrościł innym szczęścia. Jego matka była biedna, on sam zaś, choć zdolny i przystojny, wcześnie się przekonał, że te dwie cechy nie kompensują braku pieniędzy. Bogactwo bowiem to władza, a tego właśnie pragnął. Już dawno nauczył się uśmiechać i milczeć, kiedy inni szydzili z jego znoszonego mundurka szkolnego i biedy. Jeszcze on im pokaże. Jego w tym głowa.

Już na uniwersytecie zorientował się, jak trudno mu będzie zaspokoić ambicje. Najlepsze stanowiska, a co za tym idzie, pieniądze i władza, których tak pragnął, były zarezerwowane nie dla takich jak on. To wszystko dostanie się innym, młodym ludziom, którzy może mieli niższe kwalifikacje i gorsze wyniki w nauce, ale którym przypadło w udziale coś ważniejszego niż inteligencja: ustosunkowana rodzina, pozycja i wpływy.

Tego, jak postępować w życiu, dowiedział się z przypadkowo zasłyszanej rozmowy kolegów ze studiów, którzy, nieświadomi jego obecności, dyskutowali o jednym z przyjaciół.

– Jego siostra wychodzi w czerwcu za mąż. Mówił mi o tym w ubiegłym tygodniu. Rodzina się wścieka. Podobno spotykała się z takim facetem, co tu dużo gadać, prostakiem, który doskonale wiedział, gdzie szukać szmalu, no a teraz dziewczyna jest w ciąży i już nie ma wyboru: musi za niego wyjść, a jej starzy muszą mu pomóc, muszą mu znaleźć jakąś przyzwoitą posadę. Są wściekli, ale oczywiście robią dobrą minę do złej gry.

– Niezła rzecz, ożenić się z bogatą dziewczyną, jak się trafi – skomentował uszczypliwie drugi z kolegów.

Ożenić się z bogatą dziewczyną... Gregory długo obracał w myślach te słowa, zanim na dobre zapadły mu w pamięć.

Problem polegał na tym, że nie znał żadnej bogatej dziewczyny. Owszem, znał wiele dziewczyn, był przystojny i wychował się w środowisku, w którym nastolatki rozpoczynają życie seksualne bardzo wcześnie. Inicjację erotyczną miał już za sobą jako zupełnie młody chłopak. Od tamtej pory zdobył nowe interesujące doświadczenia, które zapewniły mu sukcesy u pań.

Kiedy chciał, potrafił być czarujący i układny, ale jego ogłada przy bliższym poznaniu okazywała się bardzo powierzchowna, o czym szybko przekonywały się często zmieniane partnerki.

W Gregorym nie było autentycznego ciepła ani naturalnej uprzejmości – uważał je za słabość, na którą nie mógł sobie pozwolić.