Cienie Nowego Orleanu - Maciej Lewandowski - ebook + książka

Cienie Nowego Orleanu ebook

Maciej Lewandowski

3,2
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Okultystyczny kryminał z elementami mitologii wudu i horror w duchu twórczości Lovecrafta!

John Raymond Legrasse, doświadczony nowoorleański policjant, podczas policyjnego nalotu na przemytników trafia do dziupli handlarzy żywym towarem. Znajduje tam makabrycznie okaleczone zwłoki młodej kobiety. Tropy prowadzą do niewyjaśnionej sprawy z przeszłości, rytualnego mordu dokonanego przez tajemniczą sektę. Zamordowanej dziewczynie wyryto na skórze tajemnicze znaki oraz zdarto płat skóry z pleców. Odsunięty od sprawy Legrasse prowadzi własne śledztwo. Podążając śladem handlarzy żywym towarem, dociera do zakładu fotograficznego, w którym znajduje nagrania brutalnych gwałtów i tortur czarnoskórych kobiet. Kolejny ślad prowadzi do Kaznodziei, przywódcy sekty przywołującej demony…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 409

Oceny
3,2 (5 ocen)
0
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Maciej Lewandowski

CIENIE NOWEGO ORLEANU

Copyright © by Maciej Lewandowski, MMXIX

Wydanie I

Warszawa, MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Znam rzeki:

Znam rzeki odwieczne jak świat,

starsze niż bieg krwi w ludzkich żyłach.

Moja dusza sięgnęła głęboko, jak rzeki. (…)

Słyszałem śpiew Missisipi,

gdy Abe Lincoln zaszedł do Nowego Orleanu,

I widziałem,

jak jej muliste łono zamieniło się w złoto o zachodzie.

Znam rzeki:

Antyczne, mroczne rzeki.

Langston Hughes Czarnoskóry mówi o rzekach, tłum. własne

Rozdział 1. Big Easy po północy

Dzielnica Francuska zamarła w bezruchu w oczekiwaniu na wschód słońca. Rozświetlone korony gazowych latarni rzucały migotliwe cienie na brukowaną ulicę. Nikłe światło rozganiało ciemność, omijając szare plamy oblepiające niskie budynki oraz szlam wgryzający się w szczerbate krawężniki. Chłodny wiatr znad rzeki niósł smród rynsztoku. Kwartał leżący na styku z Faubourg Tremé tonął w nocnym bezruchu. Ci, którzy mieli jeszcze siły, sejmikowali wzdłuż Bourbon Street. John Raymond Legrasse spojrzał na kieszonkowy zegarek, odliczał minuty.

„Już czas” – pomyślał chłodno.

Ciszę zakłócił łoskot kopniętej puszki toczącej się po kocich łbach. Wzdłuż smugi światła przemknęła ciemna, przygarbiona postać. Nim hałas pożarła pustka nocy, komisarz poprawił fedorę i ruszył intruzowi na spotkanie. Sunąc wzdłuż muru, wyglądał niczym gotujący się do ataku niedźwiedź. Podszedł ofiarę sprawnie, niezauważenie, z drapieżną zwinnością.

Postać o fizjonomii sępa drgnęła nerwowo, gdy mężczyzna w kapeluszu wyłonił się z ciemności i szarpnięciem wciągnął ją w rozwartą czeluść cuchnącej bramy. Legrasse trzymał zdobycz żelaznym uchwytem.

– O Boże… – rozległ się pełen przerażenia szept.

– Boże ci nie pomoże, gdy ktoś właduje kulę w żywot – syknął komisarz. – Po kiego czorta rwetes mi tu robisz? – Mierzył wzrokiem gładko ogoloną twarz młodzika, na której grymas przerażenia ustąpił zakłopotaniu.

Chłopak potrzebował kilku nerwowych wdechów, by odzyskać rezon. Maskując zakłopotanie, potarł potylicę, przy czym bezwiednie przekrzywił hełm noszony na brytyjską modłę. Wyglądał niczym żart kwatermistrza.

– Tak jest, panie poruczniku. Przepraszam, panie poruczniku. Sierżant Stuglik przykazał, co następuje: „Śmignij, ino migiem, lejtnantowi Legrasse’owi donieś, że możemy bigosować, bo fircyk już na dach wlazł” – wyrzucił z siebie potok słów, jakby od tego zależało życie całej kompanii.

John Raymond Legrasse pokiwał głową, uświadamiając sobie, że chłopak w życiu prochu nie wąchał; świeży narybek, ledwo co od fartucha matki oderwany. Zwolnił uchwyt, oswabadzając dłoń młodzika nadal spoczywającą na kaburze. Poirytowany pokręcił głową.

– Czego was tam teraz uczą. – Nie mógł sobie przypomnieć imienia chłopaka, co go jeszcze bardziej zirytowało. – W zwarciu, w takiej sytuacji nie łap za broń, tylko od razu bij w szczękę. Nim byś wygrzebał tę pukawkę, pięć razy poderżnąłbym ci gardło. Kto ci dał ten mundur? Jutro z rana masz się u mnie zameldować.

Twarz chłopaka wykrzywił nerwowy grymas. Wyglądał, jakby miał się rozpłakać. Przez sekundę w umyśle Legrasse’a pojawiła się myśl, że powinien dokonać analizy stanu przeszkolenia własnych ludzi, po czym natychmiast zgasła. Porucznik postanowił skupić się na sprawach pilnych. Zlustrował bacznie ulicę. Zdawało się, że nikt nie zauważył zamieszania w bramie, choć w tym slumsie pełnym niespokojnych duchów niczego nie można było być pewnym. Komisarz zmrużył oczy. Jego uwagę przykuł kształt ponad pstrokatymi fasadami domów. Na dachu przyczajony przy kikucie komina klęczał mężczyzna z karabinem. Strzelec wykonał niewielki gest lewą ręką. Legrasse wyłonił się na chwilę z cienia, odpowiadając na sygnał. Gargulec z bronią skinął głową i wycofał się znad krawędzi dachu.

– Lepiej nic nie mów – mruknął porucznik, poprawiając mocowanie wysłużonego LeMata.

Rewolwer może i był staroświecki, gdyż służył kolejno jego ojcu oraz jemu, jednak nigdy nie zawiódł żadnego z nich. Sprawdził się w spływających błotem okopach, sprawdzał się na ulicach Nowego Orleanu. Rozpędzony ołów, kaliber czterdzieści dwa, był w stanie zatrzymać praktycznie każdego, wyrywając w ciele wroga solidną dziurę.

– Zaczynamy? – rzucił za siebie komisarz i spojrzał ku postaciom skrytym w głębi bramy.

Jeden z cieni poruszył się nieznacznie, krzesząc ogień na zapałce. Płomień wydobył na moment surowe, zacięte oblicze wieńczące klockowaty masyw. Po chwili w bramie rozszedł się przyjemnie gryzący zapach papierosowego dymu.

– To pana teren, monsieur le lieutenant – mruknął olbrzym. – My jesteśmy gotowi.

Głos miał spokojny, pozornie serdeczny, lecz tkwiła w nim wyczuwalna zadra.

„Skurwysyński buldog” – przemknęło Legrasse’owi przez myśl, ale nie pozwolił gniewowi urosnąć ponad małą gorzką gulę, którą splunął przez zęby.

– Wybornie – mruknął.

Wiedział, że sprzeczka z agentami Section de Centralisation du Renseignement1 w mroku zaszczanej bramy nie jest dobrym pomysłem. Zresztą jakikolwiek zatarg z przedstawicielem ambasady Francji nic nie zmieni. Choćby nawet Legrasse miał na czole wytłoczone commandant de police, będzie dla psów z Paryża najwyżej chłopkiem z tytułem élève gardien de la paix2. Pod warunkiem że to naprawdę byli wysłannicy z policji kryminalnej. Nie tylko w Waszyngtonie coraz częściej mówiło się o obecności szpiegów. Skoro Niemcom się udało, czemu Francuzi mieliby nie umieścić agentów Departamentu XII? Na froncie zetknął się z byłymi siepaczami Brigades du Tigre cholernego Clemenceau3, rzeźnikami o moralności zwierząt. Szczerze wątpił, aby przekształcenie centrali wywiadowczej i podporządkowanie jej Sûreté Nationale4 wiele zmieniało. SCR nie przysłało ułomków. Zaklął w duchu. Sytuacja była poważna, a on przypadkiem trafił na świecznik.

– W środku spotkamy się z drugą grupą i zobaczymy, z jakiej gliny ulepione są te wasze gagatki. O ile tam są.

– Proszę się tym nie przejmować – mruknął sardonicznie Francuz. – Są tu. Nasi wywiadowcy zrobili stosowny rekonesans, nim rozpoczęliśmy oficjalne postępowanie.

Legrasse zignorował prowokację, był na nią przygotowany. Nie mógł jednak podarować sobie drobnej złośliwości.

– Sądziłem, że okoliczności podpalenia Starego Kontynentu pochłonęły większość waszych rezerw ludzkich i zaskórniaków na kontach.

– Republika ma dostatecznie dużo zasobów. I obszarów zainteresowania. – Francuz stanął naprzeciw Amerykanina, mierząc go obojętnym, zimnym spojrzeniem. – Pana zadanie to dopilnować amerykańskiej części umowy w ramach przyjacielskiej współpracy – dodał cierpko.

Legrasse wykrzywił twarz w mizernej imitacji uśmiechu. Osobiste sympatie i antypatie musiał schować do kieszeni. Nie było sensu ciągnąć jałowego sporu, tym bardziej na oczach podwładnych.

– Zapraszam.

Przecięli ulicę, kierując się ku dwupiętrowej ruderze wyglądającej niczym malaryczny wrzód ulepiony z cegieł oraz zgnilizny. Koślawe okna albo ziały wytłuczonymi dziurami, w których łopotały poszarpane szmaty, albo były zabite dechami. Balkony były częściowo zarwane. Melina, jakich wiele w upadłej dzielnicy Vieux Carré5. Bieda oraz szaleństwo niczym robactwo toczyły trupa hiszpańskiego przepychu, mnożąc w zapyziałych zaułkach ludzkie zwierzęta.

Dopadli mokrej fasady budynku. Legrasse, dobywając rewolweru, z rozpędu uderzył barkiem w zdezelowane drzwi. Zawiasy nie utrzymały się w sfatygowanej framudze i puściły z trzaskiem. Z wnętrza ciemnego korytarza buchnął tłusty kłąb podłego odoru. Komisarz odruchowo zasłonił twarz rękawem, mimo to kwaśnosłodki zapach kręcił w nosie, przywierając do ubrania, włażąc głęboko między włókna materiału.

Na tyłach budynku zawrzało. Porucznik uśmiechnął się pod nosem, słysząc miarowe pokrzykiwania oraz pojedyncze strzały dudniące echem w całej ruderze. Grupa Stuglika miała mocne wejście, robiła planowe zamieszanie w spelunie, w której nad szklankami bimbru załatwiali swoje porachunki chłopaki z lokalnej ferajny. Co jak co, ale Polak potrafił robić kipisz. Legrasse podrapał ryżowisko na policzku, walcząc z przemożną ochotą dołączenia do reszty oddziału, ale nie po to tu przybyli. Rwetes chaotycznej walki zagłuszyły tubalny głos sierżanta oraz trzask obalanych stołów i dźwięk tłuczonego szkła. Porucznik instynktownie zgarbił się, starając możliwie zredukować masywną sylwetkę. W okopach pierwsza zasada brzmiała: „Niech Bóg ma nas w opiece”, lecz ci, którzy przeżyli frontowe piekło, zwykle dopowiadali: „Ale trzeba mu w tym dopomóc”. Nie zamierzał rezygnować ze starych przyzwyczajeń. Żołnierze piechoty opuścili krwawy teatr wielkiej wojny z zadziwiającym zmysłem przetrwania. Legrasse dopadł spróchniałej futryny i wcisnął się w niewielkie zagłębienie.

Kula świsnęła tuż obok jego ucha. Zastrzyk adrenaliny był nagły i orzeźwiający. Rzeczywistość na jedno uderzenie serca zwolniła. Legrasse poczuł, jak od policzka odbijają się drzazgi spróchniałego drewna. Wyrobione dechy podłogi skrzypnęły, coś huknęło głucho, wywołując falę stłumionych krzyków. Porucznik zadziałał automatycznie. Spokojnie złożył się do strzału. Wycelował, zawierzając zmysłom sprawniejszym i bystrzejszym niż wzrok. Nim wypatrzył cel, zdążył strzelić dwukrotnie. Dwukrotnie trafił. Rozległ się odgłos ciała bezwładnie toczącego się po wyrobionych stopniach i trzaski rozpadającej się na części rozklekotanej konstrukcji. Nim trup opadł na wysłużony parkiet, znów postawiono zaporowy ogień. Tym razem, krzycząc, padł jeden z mundurowych.

Zakotłowało się na wąskiej klatce schodowej. U każdego wylotu korytarza wyrastały sylwetki policjantów groźnie pokrzykujących w mieszaninie języków Nowego Orleanu. Kanonada rozgorzała na dobre. Legrasse zignorował bojowe nawoływania i pozwolił się wieść intuicji. Zamiast jak większość skierować się ku schodom, runął niczym grom ku wyjściu, idąc za ledwie słyszalnym w rozgardiaszu obławy dźwiękiem tłuczonego szkła. Wypadł na ulicę pogrążoną w cieniach i pognał wzdłuż ściany. Był niczym pies myśliwski wietrzący trop zwierzyny. W biegu zgubił fedorę. Wyglądało, że podskakujący na łańcuszku zegarek podzieli los kapelusza. Porucznik szarpnięciem zerwał czasomierz, wciskając go niedbale do kieszeni spodni. Chwilę później wpadł w niewielki zaułek – jedną z widmowych odnóg urbanistycznego raka.

Raptownie pochłonął go kłąb ciepłego, śmierdzącego powietrza kotłującego się w zawilgotniałej uliczce. Potknął się o ciśnięty bezładnie rupieć, poślizgnął na rozmiękłym klepisku. Zamachał rękoma, by złapać równowagę. Zaklął podle. Ledwie zdołał zapanować nad niezgrabnym piruetem, gdy o mur zazgrzytały pociski. Kule niczym rozpędzone trzmiele świsnęły mu tuż obok głowy i na ramiona posypał mu się ceglany miał. Legrasse zjechał plecami po ścianie i kucnął, świdrując spojrzeniem rozlewającą się przed nim ciemność. Strzelił w chwili, gdy dostrzegł charakterystyczny błysk towarzyszący wypluciu przez broń pocisku. Huk poniósł się wściekłą falą i załomotał o ściany kamienicy. W oddali zaczął ujadać pies.

– Pudło, łajzo!

W głosie apasza wibrowała szydercza nuta. Legrasse sapnął gniewnie, naciskając spust, ale także i tym razem nie usłyszał wyczekiwanego bolesnego jęku. Znowu chybił, na dowód czego nad jego głową przefrunął ołowiany trzmiel i z łoskotem uderzył w przerdzewiałą kratę broniącą dostępu do bocznych drzwi meliny. W poruczniku wzbierał gniew, tłumiący z wolna racjonalne myślenie. Impas frustrował go bardziej niż porażka. Przywołał w myślach obraz Klary i skierował na nią całą swoją irytację. W myślach ją dławił, czekając błysku światła zwiastującego spokój. Potrzebował chwili, by poskromić frustrację, zazwyczaj wyładowywaną na szmacianej lalce. Odsapnął, witając z ulgą trzeźwą myśl. Oczy zdążyły przystosować się do ciemności, Legrasse zaczął wychwytywać w cuchnącym mroku coraz więcej detali.

– Noga bardzo boli? – huknął.

Kucnął za stertą spleśniałych skrzynek. Sprawnie przełamał ramę rewolweru, zerkając pośpiesznie do bębna. Umieścił naboje w komorach i z trzaskiem zamknął broń.

Po przeciwnej stronie poruszyły się cienie. Kula z łoskotem ugrzęzła pomiędzy wysłużonymi włóknami starych desek.

„Blisko” – pomyślał komisarz i uśmiechnął się pod nosem.

– Czyli nadal tam jesteś. Kostka czy kolano? No dalej, skoro już obaj usiłowaliśmy się zabić, możemy też chwilę porozmawiać.

Przez chwilę trwał w bezruchu w pełnym napięcia oczekiwaniu. Jeżeli się pomylił i człowiek mu prysnął, może zapomnieć o pochwalnym telefonie od gubernatora. I premii.

– Kostka – wychrypiał podszyty alzackim dialektem głos. Był blisko. Legrasse niemal poczuł nasiąknięty alkoholem i cebulą oddech. – Pieruństwo boli jak diabli.

Na głównej ulicy się zakotłowało. Ponad wrzawą ludzkich głosów przebijał warkot silników automobilów. Zgodnie z planem kierowcy podciągnęli wozy pod budynek, odcinając do niego dostęp. Odgłosy strzałów ucichły i ustąpiły policyjnemu nawoływaniu. Sytuacja została opanowana w błyskawicznym tempie. Komisarz uśmiechnął się zimno.

– Skakanie z okien na bruk zwykle tak się kończy. Wiesz, że nie uciekniesz?

Odpowiedziało mu milczenie. Legrasse dźwignął się powoli zza prowizorycznego ukrycia, odrywając się od ściany. Wolnym krokiem wyszedł na środek zaułka i wypatrywał najmniejszego ruchu przeciwnika. Czarne oko lufy LeMata sunęło od lewa do prawa, czekając na pojawienie się celu.

– Możemy to jeszcze rozwiązać.

Szedł ostrożnie, stopa za stopą zbliżając się do miejsca, skąd uprzednio dobiegł męski głos. Komisarz spowolnił oddech i nieznacznie zmodyfikował krok, zbliżając się po łuku do ceglanej linii kamienicy, a broń skierował w przeciwną stronę. W niewielkim załamaniu, wsparty o okute, solidne drzwi stał mężczyzna, celując w pierś porucznika. Krzywił usta w głupkowatym grymasie zadowolenia.

– Niezbyt mądrze – ocenił. Głos miał spokojny, ale wibrowała w nim nieprzyjemna nuta.

Legrasse się uśmiechnął, gdy usłyszał charakterystyczny akcent. Decyzja Wilsona oznaczała dla niego coś więcej niż blizna na udzie i barku.

– Alzacja? Dezerter czy z VII Korpusem szedłeś zająć Colmar6?

Drab zamrugał zaskoczony, ale po chwili przytaknął. Broni jednak nie opuścił. Uśmiechał się niewyraźnie przez cały czas.

– Oui, jestem spod Saverne. Zdezerterowałem od Niemców zaraz po wcieleniu. Skąd wiedziałeś? – odezwał się wreszcie.

Porucznik uniósł ostrożnie dłoń, nieznacznie odchylił lufę, ni to w geście przyjaźni, ni to niezdarności.

– Znałem kogoś, kto miał tam rodzinę.

Drab kiwnął głową ze zrozumieniem.

– Mój brat walczył pod von Woyrschem. Zginął, broniąc Festung Thorn.

Legrasse’owi nic to nie mówiło, ale przecież obaj walczyli o nic niemówiące im punkty na sztabowych mapach. Opuścił broń. Nie czuł strachu, choć wiedział, że powinien. Wojna zmienia ludzi bardziej, niż są w stanie przyznać nawet przed sobą.

– Jak wielu. – Wbił spojrzenie w weterana. – Za śmierć na froncie dają przynajmniej order, za tę w zaszczanym zaułku nic. – Nie czekając na odpowiedź, rzucił pod nogi mężczyzny kajdanki. – Nadal możemy to rozwiązać bez zabijania.

– A jeśli się nie zgodzę?

Drab starał się mówić obojętnym tonem, ale emocje były zbyt mocne, aby się nie przebijały na powierzchnię. To wystarczyło, by napięte mięśnie ramion policjanta zagrały w rytm kotłujących się nerwów. Jego oblicze, ukryte w cieniu, wyglądało niczym pęknięta, porcelanowa maska.

– Zmuszę cię.

Schował rewolwer do kabury. Wiedział, co zrobi, zanim o tym pomyślał. Decyzję podjął w chwili, gdy ruszył biegiem, musiał jedynie poczekać na świadomość, która czasem nie nadążała za impulsywnymi nakazami woli. Tak samo było i teraz. Legrasse zamierzał zatłuc swojego rozmówcę, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Alzatczyk przez chwilę spoglądał spode łba na policjanta. W końcu splunął przez zęby. Krzywiąc usta w pogardliwym uśmiechu rzucił broń, pokazując puste dłonie. Lekko kulejąc, ruszył powolnym krokiem ku policjantowi. Legrasse spiął mięśnie. Apasz zaatakował szybko, wyprowadzając uderzenie, jednocześnie usiłując chwycić poły płaszcza policjanta.

Legrasse miękko przeniósł ciężar na lewą nogę i balansując ciałem, wykonał unik. Szybko uderzył, trafiając lewą ręką w gardę.

Alzatczyk drgnął, wyprowadzając błyskawiczną kontrę. Porucznik pozwolił mu uderzyć, przyjmując blokiem serię ciosów, kuląc się za zastawą. Łokciami bronił boków, amortyzując wściekłe ciosy kierowane w żebra.

Walka trwała zbyt długo. Legrasse wiedział, że oprych zaraz przypomni sobie, że nie walczą na ringu i porzuci czystą grę. Opuścił gardę, pozwalając ulicznikowi zadać cios.

Gnany gniewem i frustracją bandzior wpadł w pułapkę. Uderzył dokładnie tam, gdzie chciał policjant, na chwilę się odsłaniając.

Legrasse błyskawicznie wykorzystał sposobność. Zdzielił przeciwnika czołem w nos, poprawiając ciosem w bok. Chwilę później apasz ugiął się pod gradem szybkich, precyzyjnie wymierzanych uderzeń. Pozbawiony impetu bandyta obrócił się na pięcie, szeroko bijąc na odlew, usiłując trafić krążącego wokół policjanta. Komisarz, wykorzystując skręt tułowia, wyprowadził właściwe uderzenie pięścią. Siła uderzenia zawsze kryje się w nogach. Palce stóp lekko dźwignęły ciało, pozwalając kolanom skierować się ku sobie. Szybko i sprężyście. Uderzenie poparł kolejnym, wymierzonym w skroń napastnika.

Alzatczyk nie zamierzał się jednak poddać. Apasz atakował szybko, ale nieporadnie. Uderzenie w skroń oraz prawy sierpowy wyraźnie go otumaniły. Legrasse uchylił się. Silnym ciosem w brzuch odepchnął Alzatczyka. Były dezerter zgiął się wpół.

– Ty kurwi synu – wychrypiał, plując krwią.

Porucznik uśmiechnął się podle.

– Masz dość, kundlu?

– Chuja tam!

Doskoczył do policjanta w desperackim ataku. Legrasse wiedział, że starcie należy do niego. Katowane w trakcie treningów mięśnie oraz ścięgna działały niczym wewnętrzne sprężyny, napędzając zaprawioną w boju maszynerię. Prawa pięść zablokowała dostęp do zawiasów nieogolonej żuchwy. Lewa, kołysząc się nieznacznie, wabiła i odciągała uwagę. Wszystkie ruchy wykonywał mechanicznie, pozwalając na chwilę zawładnąć sobą instynktowi oraz pamięci mięśniowej. Zamarkował uderzenie obliczone na pacnięcie w gardę i wymuszenie spodziewanej kontry. Uderzył ponownie, atakując lewą dłonią, krótkim, szybkim niczym atak bata strzałem. Rzeczywistość nieśpiesznie zwolniła, podczas gdy pobudzone adrenaliną zmysły raptownie przyśpieszyły.

Wdech.

Kolejny unik i kopnięcie pod kolano.

Wydech.

Prosty blok i zbicie niecelnego uderzenia.

Wdech.

Lewe biodro oraz bark nakręcały śrubę odbitą nieporadnym blokiem, który jedynie zwiększał siłę momentu obrotowego ciała. Porucznik spiął mięśnie. Prawa pięść okuta w żelazną koronę z furią sięgnęła przeciwnika. Trzasnęły gruchotane kości.

Wydech.

Szybka seria precyzyjnie odmierzonych ciosów. Prawa ręka uzbrojona w kastet zgruchotała twarz przestępcy, rozbijając wargi oraz nos. Z amoku walki Legrasse’a wyrwał dopiero dźwięk kruszonej kości. Dźwignął się, spoglądając ku ciemnemu klepisku, na rozgnieciony strzęp człowieka. Oblizał usta, czując na języku metaliczny posmak krwi.

Splunął przez zaciśnięte zęby. Gniewna kipiel rozsadzająca mózg cichła, niknąc równie nagle, jak się pojawiła. Lewą dłoń nieustannie zaciskał i rozluźniał, wyobrażając sobie, jak dusi szmaciane gardło Klary. Wdech, wydech. Czerwień powoli odpływała mu z oczu. Nadchodził spokój. Dopiero teraz poczuł palenie w lewym boku.

– Panie poruczniku…

Odwrócił się nieśpiesznie. Pobity mężczyzna oddychał ciężko. Legrasse spojrzał w stronę, z której doszedł go głos.

– Panie poruczniku! – Młody chłopak w błękitnym mundurze stał kilka kroków od wejścia do zaułka. – Czy wszystko w porządku?

Legrasse przez chwilę zastanawiał się nad tym pytaniem. Ze smutkiem skonstatował, że uczciwa odpowiedź nie byłaby zadowalająca dla żadnej ze stron. Dlatego też jedynie odchrząknął i uniósł dłoń. Szybkim, pewnym ruchem skuł oprycha i dźwignął go na nogi. Ten, plując krwią, przebierał niezdarnie nogami i potykał się bez przerwy. Porucznik pchnął mężczyznę lekko w stronę policjanta.

– Zabierz go. Niech go opatrzą i dadzą coś na ból głowy. Będę chciał z nim później pomówić.

– Tak jest. Sierżant kazał panu przekazać, że sytuacja jest opanowana. Z tym tu mamy komplet, choć france zastrzelili chyba tych, po których tu przyszli.

Legrasse przyjął raport skinieniem głowy. Informacja, że podejrzani, po których przysłano hycli z Paryża, zginęli w obławie, wcale go nie zdziwiła. Spodziewał się tego. Utwierdził się jednocześnie w przekonaniu, że sprawa ma drugie dno. Młodzik stał, podtrzymując nieporadnie Alzatczyka. Wyglądał przy tym jak uczniak wyrwany niespodziewanie do odpowiedzi. Szczęśliwie więzień nie sprawiał wrażenia skorego do ucieczki.

– Coś jeszcze?

– Tak. – Chłopak przestąpił z nogi na nogę. – Sierżant prosił, by pan przyszedł jak najszybciej. Żabojady nieźle się zagotowały, jak to zobaczyły.

– Co takiego?

Chłopak pobladł i w końcu wypluł z siebie dławiącą głos gulę:

– Kobietę. – Słowo zabrzmiało jak najgorszy grzech. – Ale lepiej niech pan sam zobaczy…

Legrasse ruszył już z powrotem ku wyważonym drzwiom frontowym. Na ulicy przed speluną roiło się od umundurowanych policjantów. Pomiędzy wozami siedziały skute oprychy. Tych, co mieli mniej szczęścia, niebawem wyniosą nakrytych płótnem. Wezwani sanitariusze opatrywali rannych. Kilku mundurowych odganiało gapiów, a nad wszystkim czuwał sierżant Stuglik. Tubalnym głosem nadzorował drugą fazę akcji. Legrasse z zadowoleniem podsumował w myślach: nalot błyskawiczny i skuteczny.

– Panie poruczniku!

Sierżant podszedł do przełożonego sprężystym krokiem i podkręcił wąsa. Wykonał nieokreślony ruch ręką, ogarniając cały uliczny rozgardiasz.

– Naszych lekko poszczerbiło, ale bez strat. Dupnęlim wszystkich. France postrzelali się z tymi swoimi. – Kiwnął głową w stronę dwóch przedstawicieli francuskiej dochodzeniówki, którzy stali na uboczu, paląc papierosy i wymieniając się zdawkowymi uwagami. – Dobrze, że cupnął pan tego jednego. Ale, ja nie to… – Uniósł czapkę i energicznie przeczesał szopę posiwiałych włosów. – Francuzy chciały same zleźć, ale im nie dałem. Poszliśmy przodem do tej piwnicy. A zresztą, proszę za mną.

Sierżant, nie zważając na przełożonego, ruszył w stronę rudery. Legrasse uśmiechnął się i podążył za Polakiem. Przemaszerowali ze Stuglikiem kawał francuskiej, belgijskiej oraz pruskiej ziemi w czasie wojny i takie drobiazgi jak różnica szarży nie miała dla nich większego znaczenia. Porucznik cenił w towarzyszu broni zarówno krewkość, jak i intelekt.

– Ponoć znaleźliście tam kobietę – rzucił, gdy zrównał się z sierżantem ramieniem. – Przez co nasi nowi przyjaciele mocno się zirytowali. – Posłał francuskim agentom zimne spojrzenie, gdy mijali ich w drodze do resztek drzwi frontowych.

Agenci skinęli ostentacyjnie głowami, nie przerywając rozmowy.

– Ano – mruknął sierżant i przepuścił porucznika w progu. – Wyglądali, jak byśmy im namieszali, znajdując ją. Ale ciężko powiedzieć, szefie. – Odwrócił się niespodziewanie, prawie wbijając swój połamany nos w brodę Legrasse’a. – Przed wejściem postawiłem trzech chłopaków i zabroniłem podchodzić. Ci z SRC, jeśli po to tu przyjechali, nic nie mówią i udają jedynie, że są tym zszokowani. Ale ja swoje wiem. Cholerne szpiegi.

Legrasse rozejrzał się po terenie niedawnej strzelaniny. Miejsca gwałtownego zwarcia sił porządkowych z typkami z półświatka nigdy nie wyglądały krzepiąco. Korytarz przypominał ścianę strzelnicy, aż cud, że obyło się bez strat po stronie mundurowych. Widać szajka zupełnie nie spodziewała się nalotu, za co trzeba dziękować losowi. Inaczej wąskie gardło przejścia byłoby ich Termopilami, a policja w roli Persów za wygraną musiałaby drogo zapłacić. Ciało zastrzelonego bandziora leżało tam, gdzie padło. W głębi zastygł w bezruchu inny obrońca spod ciemnej gwiazdy. Wszyscy teraz czekali na przybycie koronera.

– Do rzeczy, sierżancie Stuglik. – Legrasse zerknął z ukosa na przypatrującego się im posterunkowego, który blokował zejście do piwnicy. – Bez spiskowania. Wojna za nami, nowe porządki przed nami.

Polak odkaszlnął.

– Proszę o wybaczenie, panie lejtnant – rzucił bez cienia skruchy. – Chodzi tylko, że to na dole to… Cóż. Zdaje się, że siatka przemytnicza to nasz najmniejszy problem.

Sierżant odwrócił się do posterunkowego i skinieniem ręki nakazał odsunąć się od schodów. Legrasse ruszył za Polakiem, ostrożnie stąpając po rozklekotanych, drewnianych stopniach.
W piwnicy śmierdziało parszywym, zastanym powietrzem. Ze zdziwieniem nie dostrzegł śladów bytności szczurów, zwyczajnej dla takich miejsc. Dotknął chłodnej ściany. Była sucha jak pieprz. Trafili do licho oświetlonego pomieszczenia będącego ni to korytarzem, ni to przedłużeniem klatki schodowej. Na środku leżała przewrócona beczka i kilka połamanych zydli. Obok, wyciągnięci na podłodze, właściciel asa pik w rękawie oraz jego niedoszły dłużnik, jeśli sądzić po rozsypanych dokoła pieniądzach. W powietrzu unosił się słodkawy zapach alkoholu oraz ludzkiego nieszczęścia. W rogu pomieszczenia stał kolejny mundurowy, wpatrujący się w przesłonięte brudną szmatą przejścia.

– Tu trzymali lokalne atrakcje – mruknął Polak, odsłaniając pierwszą kurtynę. Domyślając się, co za chwilę zobaczy, Legrasse zajrzał za spłowiałe prześcieradło. Wewnątrz, w niewielkiej piwnicznej celi, na poplamionym materacu siedziała młoda czarnoskóra dziewczyna. Wielkimi z przerażenia oczami spojrzała na policjanta i bezwiednie opuściła koc, odsłaniając nagie ciało. Westchnął ciężko, cofając się do przedsionka. Spojrzał pytająco na sierżanta, ale ten tylko pokręcił głową.

– Znaleźliśmy trzy. – Polak stracił formalny, nieustępliwy ton. Nie było tajemnicą, że sierżant Stuglik miał miękkie serce dla pracujących dziewczyn. – Wszystkie są tu na dole. Jak przyjedzie kolejny wóz, to je przeniosę. Nie chciałem ich na bruk od razu wyciągać…

– I o to to zamieszanie?

– Nie. – Policjant wskazał czwarte przejście, jedyne przesłonięte prowizorycznymi drzwiami, teraz wyważonymi. – Tam jest czwarta, szefie. I o nią całe to zamieszanie.

Legrasse bez słowa przeszedł przez próg. Pokonał krótki korytarz, mijając trzeciego policjanta trzymającego wartę przed zamkniętymi drzwiami. Posterunkowy zasalutował z malującą się na twarzy ulgą i przemknął wąskim przejściem ku głównemu rozwidleniu. Porucznik pełen najgorszych przeczuć pchnął cherlawe drzwi, które natychmiast cofnęły się z cichym skrzypnięciem.

Piwniczne zapachy ustąpiły miejsca kręcącym w nosie nutom chemicznym. Podobnie śmierdziały sale prosektorium, dezynfekowanego lizolem.

Pomieszczenie, do którego weszli, było większe, przestronniejsze i lepiej oświetlone. Próżno jednak było szukać tu czegoś, co pozwoliłoby uciec wzrokiem od zawieszonego w centralnym punkcie makabrycznie okaleczonego ciała. Pokrwawiona postać tkwiła pomiędzy świecami, wbijając puste oczodoły w porucznika.

Legrasse odruchowo cofnął się o krok, opierając o brudną ścianę. Sierżant stanął tuż za nim, zamknął drzwi. Komisarz potrzebował chwili, aby uspokoić rozszalałe nieoczekiwanym koszmarem zmysły. Sięgnął po zegarek, z ulgą witając chłodny, analityczny spokój, który na niego spłynął, gdy dorachował do piątego cyknięcia sekundnika. Porucznik podrapał szorstki policzek i ponownie przyjrzał się upiornej konstrukcji.

Drewniane rusztowanie otaczały wielkie skupiska na wpół wypalonych świec, wyrastających ze szczytów woskowych kopców. Pomiędzy masywnymi ramionami trójnogu zwisało nagie, kobiece ciało. Twarz skrywała zatknięta na głowę naga czaszka jelenia, poryta nieczytelnymi, zatartymi symbolami. Legrasse poczuł nieprzyjemne zgrzytnięcie dawno zapomnianych myśli. Coś, co zepchnął w głąb podświadomości, nagle zaczęło przypominać o swojej obecności. Spojrzał raz jeszcze na koślawe, prymitywne symbole wyryte na starej kości. Zębatki myśli ponownie przeskoczyły, z wolna wprawiając w ruch cały mechanizm.

Zmusił się, aby nie patrzeć na zamęczoną kobietę. Wiedział, że nie mógł już jej pomóc inaczej, niż znajdując oprawców. Skupił uwagę na otoczeniu, usiłując zbadać kontekst tej śmierci. W końcu dostrzegł to, co skrywało się za przesłoną oczywistości. Dostrzegł porządek oraz konsekwencję rozstawienia łojowych świec, otaczających ludzką ofiarę. Geomancką figurę rombu o przedłużonym górnym wierzchołku. Figurę męskiej seksualności, wojny, gniewu oraz Samaela. W cieniu wielkiej, na wpół stopionej łojowej świecy dostrzegł niewielką, kamienną płaskorzeźbę zapomnianego boga, starszego niż piekło oraz niebo. Spośród wieńca prymitywnych znaków spoglądał na policjanta spowity mackami pan snów oraz kosmicznej pustki.

Legrasse przymknął na moment oczy. Czuł zalęgający na barkach ciężar. Odwrócił się do sierżanta, kręcącego się ostrożnie po pomieszczeniu.

– Widziałem już takie symbole – mruknął ni to do siebie, ni do Stuglika.

Polak coś odpowiedział, ale porucznik go nie słuchał. Nerwowo zaciskając i rozprostowując palce prawej ręki, dusił w myślach terapeutyczną lalkę i przyglądał się udręczonej kobiecie.

Naga, wisiała rozpięta, przypominając krwawą banderę wojenną. Ramiona oraz nogi uwięzione w konopnych pętach podtrzymywały okaleczone ciało przed upadkiem. Legrasse przesunął się wzdłuż ściany, starając się objąć wzrokiem jak najwięcej.

Zwykła śmierć nie robiła na nim wrażenia. Dawno obłaskawił jej widmo. Na dnie wypełnionych deszczówką okopów widywał gorsze rzeczy. Mimo to skala bestialstwa wprawiła go w osłupienie. Co innego okrutna i zdehumanizowana wojna, a co innego sadystyczny mord. Ponownie spojrzał na oliwkową skórę, smukłe kształty i plątaninę ran. Przysiągłby, że dostrzega pajęczynę bólu oplatającą ciało.

Nie wiedział, co bardziej szokowało: pokraczne nacięcia ciągnące się od stóp po nadgarstki, czy też wyrżnięty płat skóry z pleców. Przyjrzał się uważnie równym krawędziom. Ktoś, potwór, z chirurgiczną precyzją, wyciął kawałek ciała nieszczęśnicy. Zero pomyłki, zero drżącej dłoni – idealne, czyste cięcie. Wzdłuż brzegu rany, po zewnętrznej stronie, ciągnęły się bolesne zaczerwienienia i bruzdy opuchlizny. Zmarszczył brwi, przygryzając dolną wargę. Rozejrzał się uważnie, szukał jakiejś podpowiedzi. Wbił wzrok w gliniany garniec oraz rzuconą obok chochlę. Czubkiem buta stuknął naczynie.

– Polewali ją wodą. Pewnie wrzątkiem – mruknął, ignorując pełne konsternacji spojrzenie sierżanta.

„Myśl!” – ponaglił sam siebie.

Odstąpił krok w tył, przyglądając się ciału poznaczonemu pajęczyną drobnych nacięć. Regularność wzoru nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości. Nie potrzeba było szkoły, by dostrzec imitację pisma. Skóra kobiety wyglądała niczym pergamin początkującego ucznia kaligrafii usiłującego wyćwiczyć diabelski alfabet.

– Wielokrotnie nadpisane. – Wskazał na cięcia nachodzące na siebie. – Gryzmolili po niej jak po kawałku papieru. Wołaj tu ekipę. I jeszcze jedno, sierżancie. – Spojrzał wymownie na Polaka. – Pod kluczem mam jednego Alzatczyka. Głowę daję, że przemytnik z krewniakami po obu stronach granicy. Twoja głowa w tym, abym zdążył z nim porozmawiać. Jeżeli trzeba, możesz pan obwarować komisariat.

Rozdział 2. Sekrety umarłych

Stuglik przyglądał się, jak jego szef z pasją dusi Klarę. Nabiegłą krwią twarz porucznika wykrzywiał grymas furii. Wściekłość znajdowała ujście w palcach zaciśniętych niczym szczęki imadła.

– Ty parchata skurwysyńska suko… – charczał, nie bacząc na świadka. Toczył z ust pianę niczym dziki zwierz. – Kurestwo ostateczne!

Legrasse trząsł się ze złości. Pięścią huknął w paciorkowate oczy Klary. Napięte mięśnie drżały, gdy wymierzał kolejne uderzenie. I kolejne. W końcu rubinowa fala ustąpiła… Komisarz odetchnął głęboko, rozluźniając morderczy chwyt. Po napadzie furii pozostał jedynie rumieniec na policzku oraz Klara rzucona niedbale na podłogę. Stuglik chrząknął znacząco, ale Legrasse nie zaszczycił sierżanta uwagą. Wsłuchiwał się we własne wnętrze i upajał ulgą, która następowała po napadzie szału. Wpatrywał się w nocne niebo podziurawione gwiazdami. Przez chwilę zdawał się zagubiony we własnych rozważaniach. Za oknem z wolna przebrzmiewało nocne życie ósmego dystryktu i przechodziło niepostrzeżenie w głuchą ciszę poranka.

– Szefie?

Porucznik posłał sierżantowi niechętne, ciężkie spojrzenie i westchnął zrezygnowany.

– Chciałem tylko zameldować

– Nie musisz. Dzwonili do mnie z Miłosierdzia.

Sierżant przestąpił z nogi na nogę. W końcu odchrząknął ponownie, rzucając przełożonemu harde spojrzenie. Polak znany był zarówno z buty, jak i honorowego podejścia do życia. W praktyce oznaczało to tyle, że był twardym, nieustępliwym mundurowym, o posłuchu i autorytecie. Nielichym autorytecie.

– Simons zareagował słusznie. Na jego miejscu…

– Na jego miejscu, gdybyś się znalazł, Stuglik, nie byłoby tej rozmowy – rzucił Legrasse, rozcierając skronie. Po chwili namysłu sięgnął między nogi i podniósł Klarę. Przyjrzał się szmacianej lalce o rudych puklach z włóczki i ukrył zabawkę w szufladzie. – Gdyby wszyscy byli tobą, to Simons nie zabiłby dzisiaj człowieka, a MacKenna miałby całą szczękę. Swoją drogą, na wszystkie diabły, jak do tego doszło?

Stuglik pogładził mundur i szukał przez chwilę odpowiedzi w błysku wypolerowanych czubków butów. Nie znajdując jednak ratunku w lśniącej skórze, skrzywił się nieznacznie.

– Ten farbowany na Francuza szkop zasymulował, psia mać. Jak Boga kocham, ta nacja tylko szwindle i udawanki potrafi.

– To właśnie w tobie cenię – rzucił cierpko Legrasse. – Erudycję całkowicie pozbawioną cywilizacyjnych obciążeń.

Stuglik zamrugał i przyglądał się przełożonemu w milczeniu. Po minie łatwo było poznać, że rozważa bardziej stanowcze przedłożenie argumentów. Ku uldze komisarza Polak poniechał idei spontanicznego mordobicia. Ostatni raz, gdy złapali się za łby, jeszcze na froncie, wióry leciały.

– Dziękuję – burknął. – Jak mówiłem: udawał. Padł niby konwulsjami zdjęty. Tłukł łbem po posadzce, toczył pianę. No to chłopak wlazł sprawdzić, co mu tam. I wtedy gnój mu zawinął, gruchnął w zęby. Wyłowił broń z kabury i wymierzył w Simonsa. Absurd jakiś, szefie. Łajdak nie miał szans, musiał wiedzieć.

Legrasse pokiwał głową. Znał historię z relacji innych policjantów, ale chciał usłyszeć, co ma do powiedzenia Polak. Opinia sierżanta była niepokojąca. Wszystko wskazywało na świadome działanie więźnia, który wolał dać się podziurawić, niż pozwolić, aby wydarto z niego sekret. Sprawa była poważniejsza, niż się pozornie mogło zdawać. Ze wszystkich pochwyconych to właśnie Alzatczyk był najbardziej frapujący. Rozpaczliwa próba samobójcza potwierdzała domysły porucznika. Komisarz musiał zmienić podejście do problemu.

– Siadaj, Stuglik – zaczął i na dobry początek wyciągnął z szafki biurka dwie szklanki i butelkę burej wódki. – Nie odpuścisz mi tego pana, szefa czy porucznika, prawda? Nawet za zamkniętymi drzwiami, nawet w środku nocy?

– Lejtnant jest moim szefem. – Stuglik wyszczerzył się w uśmiechu. – I niepodobna, abym zwracał się do niego per ty, jak do pierwszego lepszego. To nie okopy, jeśli mogę pozwolić sobie na taką uwagę.

Legrasse parsknął, szczerze rozbawiony. Pewnych ludzi nawet batem nie nakłonisz do zrobienia czegoś, czego zrobić nie chcą. Nalał bimbru do szklaneczek i podsunął jedną towarzyszowi broni.

– Ale wódki z przemytu się napijesz, co?

– Myślałem, że preferujesz Sazerac7 – odparł z uśmiechem. Oddał salut szklanką, mało nie rozlewając zawartości. – Przełożonemu nie wypada odmawiać, gdy częstuje.

„Cholerny Polak” – pomyślał Legrasse bez złości.

Alkoholem spłukał z gardła gorzką gulę, ale nie stępił nieprzyjemnego uczucia. Coś niepokojącego rozdzierało mu wnętrze. W widmowym mieście skąpanym w świetle latarni umysł wysnuwał najupiorniejsze wizje. Przepili bez przekonania, każdy pogrążony we własnych myślach. Na środku biurka leżała nieforemnie obłupana płaskorzeźba przedstawiająca piekielną poczwarę. Sierżant raz po raz zerkał to na nią, to na pryncypała, ale nie odezwał się słowem.

– To idol samych diabłów – rzekł głucho Legrasse. – Sam arcydiabeł we własnym odrażającym cielsku.

– Obrzydliwy – zgodził się sierżant. – Ale diabeł jak diabeł. – Polak wzruszył ramionami z typową dla siebie obojętnością zbudowaną na silnym i niezachwianym religijnym fundamencie. Katolicyzm impregnował sierżanta niczym najzmyślniejsza zbroja. W parze z przekonaniem o miłosierdziu nieobecnego Boga Stuglik przejawiał całkowicie racjonalne myślenie, że diabeł oraz jego poplecznicy to wymysł chorych umysłów i starych bab. – Rogów nie ma – odrzekł spokojnie, sącząc samogon. – Sąsiadka ze wsi obok zwykła ostrzegać moją matkę i mnie przed czarownikami. Starczy chwila nieuwagi, a wystrzelą niewidzialną strzałę, która zatruje krew. Tyle w tym diabła, co gadania.

John Raymond Legrasse pokiwał głową ze zrozumieniem. Nie dziwiło go to podejście do wiary. Martwiły natomiast zbyt oczywiste podobieństwa, groteskowe analogie, które nie dawały mu spokoju, drapiąc jaźń niczym dzikie bestie. Porucznik osuszył szklankę i sięgnął do stojącej pod oknem niewielkiej kasy pancernej.

– Znalazłem to prawie dwadzieścia lat temu. – Ustawił na biurku groteskowy fetysz. – Byłem wtedy głupim, skupionym na drobnostkach człowiekiem. Poznajesz?

Polak obrzucił spojrzeniem kamienny posążek wykuty z dziwnego, opalizującego kamienia.

Matową, zielonkawą powierzchnię wygładził przez dziesięciolecia trwania sekretnego kultu dotyk setek dłoni muskających trwożnie bożka. Niewysoki, ledwie kilkucalowy, był dziełem sprawnego rzemieślnika, któremu udało się ze skalnej masy wydobyć człekokształtne monstrum przycupnięte na zdobnym cokole. Płaskorzeźba znaleziona w nowoorleańskiej piwnicy, choć dalece bardziej prymitywna, była uderzająco podobna. Lśniący, nagrobkowy granit maskował niedoskonałości formy, uwypuklając upiorne kontury skulonej sylwetki. W świetlnych refleksach macki oplatające ciało zdawały się wić niczym żywe węże.

– Aaaaa, to to, co szef znalazł i przywlekł z bagien. Razem ze zgrają tych cudaków.

– Nie, Stuglik. – Legrasse ustawił na biurku fetysz. – Ukradłem. Zabrałem z diabelskiego kręgu. Są podobne. Podobne, bo odzwierciedlają to samo.

– To figurki szatana, szefie. Wudu, szatańskie sprawy. To nie są rzeczy, o których winno się mówić… No i to tylko symbol. Obrzydliwy, Panu Niebieskiemu niemiły, ale tylko symbol. – Sierżant rzucił ostentacyjnie pogardliwe spojrzenie skrzydlatej kreaturze, która kucała złowrogo na prostokątnym bloku porytym zatartymi napisami.

– Myślałem podobnie swego czasu. Że koszmarna figurka, że kacerstwo, jakiego wiele. Powierzchowne myślenie prostego człowieka. Ja łapałem złodziei, zabójców, stręczycieli.

– Szef wybaczy, ale się gubię. Tym się właśnie zajmujemy. To tu to szatańska sprawka, ale sprawka czyniona przez człowieka, czyli z gruntu fałszywa. Pochwycimy go i ukręcimy łeb wężowi. Swoją drogą… – Stuglik wyjął z kieszeni mundurowej marynarki złożoną na pół żółtą kartkę, po czym podał przełożonemu.

Legrasse rozłożył tanią ulotkę reklamującą objazdowy kościół. Ten jedyny, ten prawdziwy, z kaznodzieją natchnionym duchem tak rzeczywistym, że wręcz namacalnym. Legrasse nie kojarzył żadnych plakatów lub ogłoszeń informujących o przybyciu jakiegoś charyzmatycznego kaznodziei, jakimi obwieszano zwykle miasto. Spojrzał uważnie znad kartki pokrytej krzykliwymi zapewnieniami zbawienia przy niewielkich datkach.

– Wiadomo o tym coś więcej?

Sierżant pokręcił głową.

– Było w rzeczach tego Alzatczyka. Jedyne, co znalazłem. Zdaje się, że tam chadzał…

– Hmm… – Legrasse przyjrzał się sugestywnemu wyobrażeniu boskiej sylwetki kroczącej pośród stada wiernych. – Bez adresu. Wygląda na to, że dołączenie do tego kościoła wymaga determinacji.

– Albo znajomości – odparł Stuglik. – Pewnie tak pilnują, by przypadkowe nosy nie niuchały w ich okolicy.

Porucznik zapatrzył się w posępną figurę stojącą na biurku oraz opalizującą, bliźniaczo podobną płaskorzeźbę. Żółta ulotka sprawiła, że dawno zapomniana myśl zapulsowała w jego mózgu. Leniwe żarna pamięci mełły żwir skojarzeń na jałowym biegu. Legrasse wiedziony bardziej impulsem niż realną potrzebą sięgnął ponownie do sejfu, tym razem dobywając opasłą teczkę. Cokolwiek kryło się pod mętnym refleksem pamięci wywołanym ulotką, związane było ze starą sprawą bagiennej sekty.

Stuglik nie musiał się dopytywać o dokumentację. Doskonale znał upiorną fascynację Legrasse’a. Jego słabość, źródło spalającego go gniewu oraz frustracji.

– Jesteś katolikiem, prawda, sierżancie?

– Od urodzenia, z dziada na pradziada. Czemu pan pyta?

– Bo blisko dwadzieścia lat temu nie zadałem wielu pytań – odparł gorzko. – Bo szukałem nie tam, gdzie trzeba. Człowiek, istota ludzka, jest największym demonem. Od niego, nie od nadprzyrodzonego, pochodzi zło. Bestialstwo czynimy dla ułudy zbawienia.

– Sądzisz… – odparł sierżant. Legrasse’owi nie umknął bezpośredni zwrot Stuglika. – Sądzisz, że tam w piwnicy i tam na bagnach to byli ci sami szaleńcy?

– Tak i nie. – Komisarz na chwilę ukrył twarz w dłoniach. – Nie wiem, co sądzić. Uważam, że to my tworzymy bogów, nie oni nas. Ludzkie dłonie wyrzeźbiły to plugastwo. To coś to echo selekcji kulturowej, efekt działania mechanizmu naszego umysłu, który sprawia, że idee i wyjaśnienia niesione religią mają moc przekonywania, bo wpisują się w egzystencję wyznawców. To wszystko – wykonał nieokreślony ruch ręką – to tylko efekt uboczny… Cholerny, okrutny efekt uboczny. Ten człowiek w celi, Stuglik. Jeśli to wróciło…

– Straszny z lejtnanta racjonalista. Myślę jednak, że Bóg panu wybaczy, bo jesteś pan dobrym człowiekiem. Ino zagubił się pan. Choć trudno się dziwić, gdy widzi się tyle zła na co dzień.

Legrasse przez chwilę przyglądał się sierżantowi. Sinym liniom tatuaży wyłażących spod rozchełstanego munduru. Otarł usta, uświadamiając sobie, że obaj mówią o dwóch różnych rzeczach.

– Idź do żony, sierżancie. Późno już.

Stuglik uśmiechnął się blado.

– Prosiła, abyś przyszedł na obiad. Nie, nie patrz tak, szefie. To nie zaproszenie. Mia nie negocjuje.

– Pomyślę. Idź już.

Legrasse z flaszką w dłoni opadł na wysłużoną kanapę tworzącą wraz z dwoma fotelami i niskim stołem imitację towarzyskiego salonu dla co ważniejszych gości szefa posterunku. Mebel zaskrzypiał boleśnie, a komisarz poczuł niespodziewanie reumatyczny ból stawów, potęgowany przemęczeniem. Z pamięci przywołał oblicze starego Castro, diabelskiego sługusa, domniemanego przywódcy morderców z bagien. Staruch sczezł w kazamatach, odcięty od świata zewnętrznego i reszty członków sekty, których Legrasse zdołał pochwycić w 1907 roku. Ciągle zachodził w głowę czy to, że guru sekty wyjawił swój sekret, nim skończył swoje parchate życie, było prawdziwą próbą pokuty czy przekleństwem. Policjant pamiętał nieobecne spojrzenie Castro i bełkotliwe słowa, gdy ostatni raz widział go w więzieniu. Stary, szczerząc sczerniałe pieńki zębów, opowiadał o bogach z bagien. Istotach starszych niż ludzkość. Na drugi dzień nie żył. Znaleziono go martwego we własnej celi. Powiesił się, klęcząc, na pętli ukręconej z własnej koszuli. Strażnik więzienny klął się na własną matkę, że chwilę przed tym, nim wbiegł do celi, stary jeszcze wołał swoich bogów. Porucznik przymknął oczy, przywołując słowa starego szarlatana. Nieśmiertelni i obłąkani trwają na krawędzi ludzkiego poznania. Czekają, pogrążeni w letargu. Wielki Cthulhu śni, marząc o powrocie do świata śmiertelników. Jak każdy śpiący, może kiedyś się przebudzić.

Ph’nglui mglw’nafh Cthulhu

R’lyeh wgah’nagl fhtagn!

Złowieszczy dwuwiersz wypełnił umysł Legrasse’a, wywołując w nim przemożny, atawistyczny strach. Spierzchnięte wargi ułożyły się w plugawe zgłoski, struny głosowe napięły się, usiłując zaintonować diabelską inkantację. Porażony paniką umysł sięgnął do głębi, do korzeni człowieczeństwa, stawiając opór cisnącemu się na usta bluźnierstwu. Policjant, trzęsąc się niczym w febrze, utopił bulgoczące słowa w potoku palącego krtań alkoholu.

Obudził się z ciężką głową, przytulony do pustej butelki bimbru. Zamrugał, czując obezwładniającego kaca. Suchy niczym wiór język, oblepiony smrodliwą śliną, przywarł do podniebienia.

Spróbował zetrzeć dłonią lepkie wspomnienie sennego koszmaru. Bezskutecznie. Nocna mara zakorzeniona głęboko we wspomnieniach nie chciała opuścić Legrasse’a. Ciała kobiet oraz dzieci nawleczonych na pale lizały cienie, a wkoło ognisk wili się niesieni ekstazą tancerze. Bagienny smród rozkładu mieszał się z odorem śmierci oraz krwi, tworząc narkotyczną, mdlącą mieszankę. Z każdym przebytym krokiem w lepkiej mazistej wodzie John i jego ludzie zmierzali ku piekłu.

Potarł skronie, usiłując przyzwyczaić wzrok do blasku poranka. Senne koszmary rozpadały się niczym mydlane bańki. Pozostała jedynie młoda dziewczyna tkwiąca na oblepionym krwią palu. Spoglądała na porucznika oczami zasnutymi obłędem oraz bólem. Spękane wargi poruszały się, ale zamiast słów spomiędzy rozchylonych ust wypływały czarne pnącza.

Legrasse spoliczkował się, wyrywając z objęć sennej mary. Tkwił w fotelu z dala od bagna. Z dala od trupów, aligatorów oraz duszącego zapachu olszyny, moknącej w stojącej wodzie mokradeł.

Czując wewnętrzną odrazę, odchrząknął i przełknął obrzydliwą gulę. Potoczył na wpół przytomnym spojrzeniem po gabinecie.

„Gabinet. Czyli daleko nie zawędrowałem” – pomyślał sarkastycznie, zerkając odruchowo ku drzwiom.

Były zamknięte, a żaluzje opuszczone. Okno prowadzące na ulicę szeroko otwarte. Na zydlu ktoś ustawił obok siebie dwie misy wody, kostkę szarego jak odleżały trup mydła i przetarty ręcznik.

„Stuglik” – pomyślał komisarz.

– Stuglik! – wrzasnął, a przynajmniej tak mu się zdawało.

Szczęście w nieszczęściu, biuro na piętrze jeszcze jego poprzednik przystosował do potrzeb „dłuższych dyżurów”, jak to były szef był łaskaw określać. Tajemnicą poliszynela były przesłuchania co bardziej atrakcyjnych ulicznic, które często przeciągały się długo w noc. To jednak nie było główne zainteresowanie byłego szefa Legrasse’a. Williams większość uwagi skupiał nie na sprawach obyczajowych, ale szpiegowskich. Dokładniej – tropił socjalistyczną propagandę, czerwonych aktywistów oraz agitatorów. Głównie skupiał się na przesłuchiwaniu kobiet, których mężowie przebywali dostatecznie daleko, a zanim wyjechali, byli zamieszani w protesty związkowe. W obu wypadkach młode damy dostawały ofertę: oskarżenia wobec mężów zostaną wycofane w zamian za zapomnienie. W znakomitej większości przypadków chodziło o czasowe zapomnienie przysięgi wierności. Legrasse wyrzucił z głowy obrazy wymuszeń, jakich świadkiem było to pomieszczenie. Podszedł do zgrabnie zagospodarowanej komody. Zrzucił z siebie przepoconą koszulę. Z szuflady wygrzebał zestaw: świeża koszula, krawat i onuce. Przemył pośpiesznie stopy w emaliowanej misce. Wyszczotkował zęby z cuchnącego osadu. Sypnął talkiem do butów, a to, co zostało na dłoniach, wtarł pieczołowicie w pachy. Nim uporał się z zasupłaniem krawata, w drzwiach stanął Stuglik z kubkiem kawy w ręku.

– Ciężka noc, szefie?

– W papę dawno nie zebrałeś?

Sierżant z uśmiechem podał przełożonemu kubek, nie zamknął jednak za sobą drzwi. Przerabiali ten scenariusz nie pierwszy raz. Dla postronnych pracowników cywilnych, którzy dopiero przychodzili do pracy, przekaz był czytelny: szef jednostki od bladego świtu ślęczy nad papierami. Sierżant, jego nieformalny zastępca, prawa ręka oraz wieloletni druh, także zdaje się nie sypiać, ciągle na służbie. Ulokowanie na piętrze obok biura porucznika całej administracji i obsługi cywilnej także było pomysłem Williamsa, z czego Legrasse skwapliwie korzystał. Detektywi i policjanci mieli swoje pomieszczenia na parterze.

– Stuglik – rzucił komisarz, siorbiąc łapczywie mocną, aromatyczną kawę. – Weź ze dwóch młodych i ruszaj zaraz w miasto. Zrób mi kipisz na jakiejś melinie.

– Której?

– Bez znaczenia. Wybierz taką, gdzie ci wygodniej. Obij tyle pysków, ile wlezie.

– To może wezmę więcej chłopaków. I jedną budę, skoro ma być nalot.

– Nie. Bez budy. Masz tylko wydusić z tych zapitych mord informacje. Każda gęba, która coś wie, ma być spisana, rozumiemy się?

– Tak jest.

– Jak skończysz trzepać pijusów, alfonsów czy kogo tam znajdziesz, zamelduj się w jednostce. Zostawię informację dla ciebie, gdzie mnie szukać, jeśli będzie potrzeba.

Polak uniósł brwi, ale nic nie powiedział. Przywykł do dziwactw Legrasse’a. Skoro porucznik chciał kontaktować się z nim przez sekretarkę, oficera dyżurnego czy choćby wróżkę, musiał mieć ku temu konkretny powód.

– Tak jest.

– A Stuglik…

Policjant spojrzał na szefa przez ramię.

– Nie proś się o kulę albo macher pod żebro – dodał z bladym uśmiechem Legrasse.

Sierżant odpowiedział równie zdawkowym grymasem i odmaszerował, zostawiając skacowanego przełożonego samego z jego myślami. Porucznik odprowadził podwładnego wzrokiem, a gdy drzwi zamknęły się za plecami Polaka, odetchnął z ulgą. Przez chwilę zastanawiał się nad harmonogramem dnia. Po wczorajszych wydarzeniach oraz siłach weń zamieszanych oczekiwał kilku rozmów, z czego trzech z ludźmi usadzonymi na stołkach ważniejszych niż jego. Spodziewał się telefonu kolejno od komendanta wyrażającego umiarkowane pochwały, szefa biura, wyrażającego umiarkowane pogróżki za fasadą szczątkowych gratulacji, oraz kogoś z magistratu wyrażającego bliżej nieokreślony bełkot polityczny.

„Przy odrobinie szczęścia – pomyślał Legrasse – odtrąbią sukces i nikt nie będzie wiercił dziury”.

Tak też się stało. Nim kawa przyniesiona przez sierżanta Stuglika wystygła, a biurka zajmowane przez pracowników administracji się zapełniły, rozdzwonił się telefon. Zgodnie z oczekiwaniami porucznika bilans ostatniej sprawy oraz nocnej obławy okazał się nie najkorzystniejszy. Formalnie wszystko było poprawne. Francuzi potwierdzili swojemu łącznikowi w magistracie, że dostali wariant podstawowy i wyrazili ubolewanie, że nie zdołali porozmawiać z przemytnikami. Magistrat w osobie prokuratora zaserwował mdły koktajl wymieszanej reprymendy z gratulacjami, Biuro Śledcze ograniczyło się do podkreślenia, że gdyby to oni prowadzili operację, profity byłyby znaczne, a gubernator osobiście wystąpił w poranku radiowym i pogratulował wszystkim zaangażowanym, czyli sobie. Nikt nawet nie zająknął się o znalezionej kobiecie. T.S. Baird, jako naczelnik policji, z typową dla siebie angielską flegmą grzecznie zasugerował, że ogólnikowy raport będzie idealny, bo szkoda tracić czasu na biurokrację. Naturalnie, sprawa była w rękach porucznika, a naczelnik jako dżentelmen nie chciał przesadnie instruować tak doświadczonego policjanta. Legrasse prychnął na wspomnienie rozmowy z przełożonym.

Porucznik nie mógł jednak zaprzeczyć słuszności opinii Bairda. Sekciarskie zabójstwo w sercu Nowego Orleanu nigdy nie jest dobrym tematem dziennikarskich spekulacji. Wystarczy, że zarówno w mieście, jak i w całych Stanach, ludzie nadal sprawdzają, czy sąsiad nie rzuca czerwonego cienia na lokalną gospodarkę. Okultystyczna panika, satanistyczne sekty i nagonka na czarne koty były ostatnią rzeczą, której potrzebował Legrasse.

Dźwignął się z fotela, ruszając ku przeszklonym drzwiom. Ledwie zdołał wystawić głowę poza gabinet, gdy dopadł go miękki głos panny May.

– Interesant do pana.

Asystentka wskazała na mężczyznę, który niczym za skinieniem magicznej różdżki poderwał się z krzesła, zapinając guzik marynarki.

– Moje uszanowanie, panie komisarzu. Francis Wayland Thurston.

Legrasse przez chwilę mierzył wzrokiem elegancika. Natręt był młody. Na karku miał przynajmniej o połowę mniej krzyżyków niż porucznik. Mimo to w manierze, w zachowaniu, w stroju widoczna była żelazna konsekwencja w uporczywym postarzaniu wizerunku. „Pewnie jakiś świeży belfer” – przemknęło policjantowi przez głowę. Otworzył usta, aby odprawić Thurstona z kwitkiem, ale zamarł na chwilę, mrużąc brwi. Tknięty przeczuciem, zaprosił mężczyznę do gabinetu.

– Proszę, by nam nie przeszkadzano, panno May.

Zamknął drzwi, przepuszczając elegancika. Bez słowa przemierzył gabinet, rozważając przyczyny swojej nieoczekiwanej reakcji. Było coś w postawie, w spojrzeniu tego człowieka, co kazało Legrasse’owi wysłuchać historii, z jaką przybył. A że przybył z daleka, zdradzał akcent, odmienny od typowego, południowego mamrotu.

Policjant zasiadł za biurkiem i splótł dłonie na blacie stołu. Thurston siedział po przeciwnej stronie i w milczeniu, wpatrywał się we własne dłonie złożone na kolanach. W końcu odchrząknął, ponaglony bladym, urzędniczym uśmiechem policjanta.

– Jestem krewnym George’a Gammella Angella.

Mężczyzna wymówił to nazwisko tonem obwieszczającym, że jego krewnym jest sam Mojżesz.

Legrasse skinął głową kurtuazyjnie i sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów.

– Pali pan?

– Nie, dziękuję. Moje ciało jest świątynią nauki.

Legrasse z trudem powstrzymał parsknięcie. Nie pomylił się w ocenie: miał przed sobą świeżo upieczonego belfra, tak poważnego i tak nasiąkniętego swoimi ideami, że nie zdawał sobie sprawy, iż ludziom spoza murów akademickich zdaje się przybyszem z innej planety.

– Angell – rzekł, ostukując papierosem wymiętą, zieloną paczkę lucky strike’ów – mówi mi coś to nazwisko.

– Profesor Angell był powszechnie cenionym autorytetem w dziedzinie starożytnych zapisów. Jego opinii często zasięgali dyrektorzy najsławniejszych muzeów.

Legrasse przymknął oczy. Zapytany, byłby gotów dopowiedzieć, że opinii profesora Angella zasięgali też przedstawiciele służb mundurowych. Sam rozmawiał swego czasu z profesorem. Wiedziony nerwowym skojarzeniem zerknął na szafkę, gdzie skrył oba kamienne artefakty.

– Tak. Już pamiętam. Kiedyś rozmawialiśmy. Co u szacownego profesora? Teraz będzie miał pewnie ze sto wiosen. Imponujący wynik.

– Dziewięćdziesiąt dwa. Byłoby trzy, ale zmarł niedawno.

– Przykro mi to słyszeć, ale nadal nie do końca rozumiem, czemu zawdzięczam wizytę.

Młodzieniec oblizał spierzchnięte wargi.

– Profesor zmarł, wracając z Newport; nagle się przewrócił, jak powiadają świadkowie. Został potrącony przez Murzyna wyglądającego na marynarza, który wyłonił się z jakiegoś zaułka. Lekarze nie znaleźli żadnych obrażeń. Zawyrokowali, że przyczyną śmierci były dziwne zmiany patologiczne w sercu spowodowane szybkim wejściem starszego człowieka na wzgórze.

Legrasse miał ochotę zapytać, jakiego typu zmiany patologiczne zaobserwowano w sercu Angella. Ugryzł się jednak w język.

– Wuj zanotował pana opowieść o obrzydlistwach, jakie pan widział w 1908 roku. O diabelskiej przesiece na bagnach, o ofiarach z kobiet i dzieci. Koszmar niczym na obrazach Angaroli…

Policjant zmrużył oczy i podpalił papierosa. Przez chwilę sycił się gorzkim posmakiem tytoniu. Nie podobało mu się, że jakiś przybłęda ze środkowych stanów grzebie w starej sprawie. Nie podobało mu się, że jakiś chłoptaś w garniturku roztrząsa notatki człowieka, który opiniował materiał dowodowy. Na sam koniec zaś nie podobało mu się, że wymuskany okularnik spogląda na niego, jakby znał Legrasse’a od lat.

– Do rzeczy, proszę.

Francis Wayland Thurston wciągnął powietrze, gubiąc gdzieś wystudiowaną pozę nad wiek nobliwego badacza starożytności. Zaciskając dłonie na kolanach, odchrząknął i wyrecytował z pamięci:

– W tym domu w R’lyeh czeka w uśpieniu zmarły Cthulhu.

Legrasse zamrugał oczami. Nie było to coś, co można przeczytać w niedzielnym dodatku ani tekst, którym otwierano kolumnę sportową. Nachylił się nad biurkiem, skracając dystans. Niewiele brakowało, a chwyciłby młodzika za poły marynarki i wytłukł zeznania. Na twarzy policjanta musiały malować się takie zamiary, gdyż Thurston cofnął się instynktownie.

– Skąd pan zna tę frazę?

Krewniak Angella przełknął ślinę, ale szybko odzyskał rezon, rzucając dumne spojrzenie policjantowi.

– Z dziennika wuja. Badam tę sprawę – odparł szybko. Usiłował na powrót odzyskać chłodną, poważną twarz młodego sługi nauki, co mu ewidentnie nie wychodziło. Uprzedzając kolejne pytania, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wydobył złożone zdjęcie. Rozprostował je przed Legrasse’em. – To fotografia pewnej rzeźby stworzonej przez artystę pod wpływem koszmarów. I pewnie jakiś używek. Chciałem to skonfrontować z tym, co pan pamięta.

Legrasse uniósł zdjęcie. Uchwycona w kadrze płaskorzeźba była odrażająca. Wyglądała jak diabelstwo wyobrażone na artefaktach, które policjant znalazł na bagnach i w piwnicy obok zamęczonej kobiety.

– Kiedy powstała ta szkarada?

– Niedawno. Stworzył ją Henry Anthony Wilcox. Czy może pan potwierdzić, że wygląda to jak to, co znalazł pan na bagnach?

Legrasse otarł usta i odsunął zdjęcie piekielnej płaskorzeźby.

– Proszę posłuchać…

– To niech pan posłucha! Mój wuj umarł, zamordowany jakimś czarcim sposobem przez czarnoskórego marynarza. Pan wyłapał czarnoskórych marynarzy i miejscowych dzikusów czczących to piekielstwo. Piekielstwo, które odtworzył młody artysta w efekcie zwid i urojeń spowodowanych gorączką. W Norwegii zginął marynarz, który wedle notatek mego krewnego wiedział bardzo dużo o kulcie piekielnego krakena. Przybyłem do Nowego Orleanu, bo jako spadkobierca, ale i człowiek nauki, winny jestem wujowi wyjaśnienie tej tajemnicy.

– Też czytałem Krakena Alfreda Tennysona – mruknął Legrasse, usiłując skierować rozmowę na inne tory. – Rozumiem, że romantyczna wizja głębinowej bestii, kryjącej się przed wzrokiem ludzi do czasu apokalipsy, może rozpalać umysły. Ale to tu…

– Proszę mnie nie zbywać. Z Bostonu do Nowego Orleanu przebyłem długą drogę, zginęli ludzi, a wszystko łączy się z czarnoksiężnikami czczącymi na bagnach demona o wyglądzie krakena.

Legrasse przez chwilę mierzył młodzieńca badawczym spojrzeniem. W końcu westchnął i ustawił na biurku dwie szklanki, polewając ostrożnie burbonem.

– Moje…

– Słyszałem. To na popicie.

Nim Thurston zareagował, Legrasse odwrócił się do niskiej szafki. Zgrzytnął zamek i po chwili na blacie policyjnego biurka pojawiły się kamienne figury. Od opalizujących fetyszy biła nieprzyjemna aura grozy.

Thurston przez chwilę spoglądał na rzeźby, po czym bezwiednie sięgnął po szklankę i wypił palący trunek jednym haustem, krzywiąc się przy tym boleśnie.

– Jedną pokazałem pańskiemu wujowi. Drugą znalazłem niedawno.

– Boże… Czyli… Należy odnaleźć tych ludzi!

– Proszę posłuchać…

– Czy mogę wypożyczyć tę rzeźbę? Mam znajomego w Bostonie. Jest ekspertem religioznawstwa. Może by mógł…

– Nie, panie Thurston. To niebezpieczna szajka, mająca środki i możliwości operowania… – Legrasse zawiesił na moment głos. – To nie są głupcy, drogi panie. Jeżeli jakimś sposobem dowiedzieli się, że drąży pan sprawę śmierci profesora, najpewniej już jest pan obserwowany. Musimy założyć, że wiedzą też o naszym spotkaniu.

– Jakim sposobem?! Nikomu nie mówiłem, gdzie się wybieram. Ani w jakim celu.

Legrasse uśmiechnął się zimno.

– Nie musiał pan. Skoro zdecydowali się zamordować pana krewnego, podejrzewając, że wie za wiele, znaczy, że lubią pozostawać w cieniu. Teraz… – Komisarz dźwignął się zza biurka. – Teraz bliski krewny, spadkobierca człowieka, który w jakiś sposób zagrażał tym ludziom, trafia na drugi koniec kraju. I tak się składa, że trafia akuratnie na posterunek zawiadywany przez człowieka, który swego czasu przetrzebił ich szeregi.

Legrasse uważnie przyglądał się zmianom zachodzącym na obliczu Francisa Waylanda Thurstona. Z gorączkowej ciekawości, przez determinację, po przerażenie, gdy młodzieniec zdał sobie sprawę z realności zagrożenia.

– Radzę wracać do Bostonu, panie Thurston. Czarnoksiężnicy, których wtedy chwyciłem, nie żyją. Tamta sprawa jest zamknięta. Proszę być mądrzejszym od swego wuja. – Odprowadził wychodzącego młodzieńca. – Proszę trzymać się od tego z daleka. – Legrasse chwycił młodzieńca pod łokciem. – Nie chcę przeczytać w gazecie o pana śmierci. Nie mogę panu pomóc, ale pan możesz pomóc sam sobie. Ciekawość wiedzie do piekła. Proszę obiecać się nie mieszać – zakończył.

– Tak… Tak, oczywiście. Do widzenia.

– Oby. Żegnam pana.

Legrasse pokręcił głową, zamykając drzwi gabinetu. Wrócił za biurko. Pytaniem nie było, czy Thurston zignoruje ostrzeżenie, ale kiedy ktoś wyłowi jego ciało. I gdzie.

Komisarz przez chwilę siedział w milczeniu, przyglądając się kamiennym idolom. Różne, choć niezaprzeczalnie podobne. Cienie niczym węże przesuwały się wzdłuż rzeźbionych cielsk bestii. Legrasse pokręcił głową z niedowierzaniem. Zamknął sejf i wciągnął na grzbiet płaszcz.

– Jeśli ktoś zadzwoni – mruknął do asystentki już w drzwiach. – Proszę… – Zawahał się na chwilę. – Proszę kazać mu iść od diabła.

Posterunek zdążył nabrać już biurokratycznego pędu, tonąc w gwarze rozmów, dymie papierosów, mdlącym zapachu miętówek i kobiecych perfum. Nie czekając na odpowiedź panny May, porucznik zatknął fedorę i ruszył szybkim krokiem, ignorując ciekawskie spojrzenia podkomendnych.

***

Dzielnica Francuska żyła swoim kolorowym życiem, kusząc zapachami. Legrasse wbił ręce w kieszenie spodni. Obowiązek wymagał zweryfikowania ponurych domysłów.