Ciemność i partnerzy - Sigitas Parulskis - ebook

Ciemność i partnerzy ebook

Sigitas Parulskis

4,2

Opis

Litwa, rok 1941. Vincentas, wrażliwy fotograf, zawiera faustowski pakt z oficerem SS. W zamian za życie swoje i swojej żydowskiej ukochanej dołącza do nazistowskiego szwadronu śmierci, aby fotografować masowe egzekucje Żydów. Niemiec stawia jeden warunek – fotograf ma odnaleźć piękno w tym, co fotografuje.

W swojej prowokującej powieści Sigitas Parulskis przybliża jeden z najkrwawszych okresów w dziejach Litwy, gdy zamordowano 94 procent jej żydowskich mieszkańców. Swoim bohaterom każe skonfrontować się ze strachem i na nowo ustanowić granice moralności, a z szokującego zestawienia piękna fotografii z nieludzką brutalnością wyłania się obraz nieoczywistej i nieznanej historii. Historii, która zdążyła już podzielić litewskich czytelników.

Dziękujemy za wsparcie przekładu książki Litewskiemu Instytutowi Kultury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 254

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (17 ocen)
8
6
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Sigitas Parulskis

Ciemność i partnerzy

Przełożyła Izabela Korybut-Daszkiewicz

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału litewskiego Tamsa ir partneriai

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce Fred Van Schagen / BIPs / Hulton Archive / Getty Images

Copyright © by Sigitas Parulskis, 2012

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2020

Copyright © for the Polish translation by Izabela Korybut-Daszkiewicz, 2020

Redakcja Magdalena Petryńska

Korekta Magdalena Torczyńska / d2d.pl, Gabriela Niemiec / d2d.pl

Skład Ewa Ostafin / d2d.pl

The translation of this book was supported by Lithuanian Culture Institute.

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-967-6

Największym patriotyzmem jest wytknąć swojemu krajowi, że postąpił niehonorowo, szaleńczo, głupio, występnie.

Julian Barnes

Zawsze uważałam, że fotografia jest czymś nieprzyzwoitym, i to mnie najbardziej pociągało, a gdy po raz pierwszy zrobiłam zdjęcie, czułam się bardzo perwersyjnie.

Diane Arbus

Świnie

Moje życie jest jak niedopałek papierosa, myślał Vincentas, zbierając z ziemi wymięte, oślinione pety. Jak gdyby to nie on żył, tylko ktoś inny, i jakby ten ktoś zaciągał się jego, Vincentasa, życiem, potem je rzucił i odszedł. A Vincentas został, by powoli dogasać. Jeszcze nie wszystko skończone, ale najlepsza część już pogrzebana, przepadła, zniknęła na zawsze. Tak czy siak, w brytyjskiej strefie trudniej o niedopałki. Idzie się parę kilometrów, żeby znaleźć choć jeden w miarę przyzwoity. Dawniej Vincentas palił mało i rzadko. Zapalał papierosa, gdy zrobił dobre zdjęcie albo się z kimś przespał. Po seksie palił zawsze. Papieros był przedłużeniem przyjemności, zwieńczeniem dobrej roboty. Ale to było dawno, przed wojną. Wydaje się, że tysiące lat temu. Wydaje się, że przed Chrystusem.

Tym razem wszystko było jak zawsze, szedł brzegiem jeziora, świeciło słońce, miał ochotę się rozebrać i wskoczyć do wody. I pewnie by tak zrobił, lecz przestraszył go hałas. Najpierw chciał zawrócić i odejść, potem się rozmyślił. Usłyszał kobiece głosy. Kąpiące się kobiety – poczuł żal, że nie wziął aparatu.

Na brzegu rozłożyła się kilkuosobowa grupka: poprzez krzewy przebłyskiwały długie, jasne włosy kobiet, ich dźwięczny śmiech turlał się po gładkiej powierzchni jeziora, były zupełnie nagie, kąpały się, rozpryskiwały wodę i co chwila oglądały się za siebie, na brzeg, gdzie na trawie leżało trzech mężczyzn w wojskowych mundurach. Vincentas nie mógł dojrzeć – Brytyjczycy czy Amerykanie. Niemcy na pewno nie, bo zachowywali się jak zwycięzcy. Dziewczyny były Niemkami, wygłodniałymi i stęsknionymi; młode, nietknięte wojną, zahartowane ciała, Vincentas patrzył spoza gałęzi, bał się poruszyć, ale oderwać wzroku też nie mógł, pierś rozsadzała mu bolesna tęsknota, myślał o Judycie, o jej białym ciele, lśniącym w jego ramionach, o tym, że może już nigdy nie poczuje cudownego zapachu jej skóry, nie będzie patrzył na jej wilgotne, lekko rozchylone wargi, zapraszające, nieodgadnione; żołnierze mieli ze sobą prowiant, konserwy mięsne, chleb, czekoladę, stało też kilka butelek z trunkiem, z daleka nie mógł przeczytać etykiet, pewnie wino, czerwone, barwiące krwią usta, usta zapraszające, lubieżne, nieodgadnione; dziewczyny wybiegły nagie z jeziora, nie wstydząc się, niczym nieokryte położyły się obok mężczyzn, piły wino z żołnierskich manierek i śmiały się, zadzierając głowy, usta miały krwawe jak zachód słońca nad jeziorem, jak zachód słońca nad Europą; Vincentas był głodny, ale jeszcze bardziej chciało mu się palić, tamci palili, rzucali długaśne niedopałki, jak robią to Amerykanie, może zresztą byli Amerykanami, bo tylko w strefie amerykańskiej można było znaleźć pety wypalone do jednej trzeciej, Brytyjczycy byli znacznie oszczędniejsi, ale przecież kobiety potrafią zawrócić w głowie, kobiety burzą męskie nawyki, więc równie dobrze mogli to być Brytyjczycy, na pewno nie Rosjanie. Jedna para odłączyła się od reszty, ruszyła w kierunku Vincentasa i niebezpiecznie zbliżyła się do jego kryjówki, kobieta nie znała ani słowa po angielsku, mężczyzna nic a nic nie rozumiał po niemiecku, ale wyglądało na to, że oboje znakomicie się dogadują, nic nie mówiąc, język ciała jest bardzo prosty, instynkt nie potrzebuje żadnych słów, żadnych objaśnień, wszystko, co stoi na przeszkodzie zaspokojeniu żądzy, traci znaczenie, chyba że jest to uzbrojony w karabin ojciec dziewczyny, Kościół albo Prawo; on już rozpiął koszulę, ona zsunęła mu ją delikatnie z ramion, potem oboje położyli się w wysokiej trawie, chłopak się uśmiechał, dziewczyna wyglądała na skupioną, jakby miała wykonać zadanie wymagające wielkiej uwagi, odpięła mu pasek od spodni, ściągnęła je powoli i na sekundę zamarła, jakby zaskoczona tym, co zobaczyła, a może to, co zobaczyła, przerosło jej oczekiwania; Vincentasowi było niewygodnie w jego kryjówce, nie mógł zmienić pozycji, by się nie zdradzić, gałęzie przed oczami trochę zasłaniały mu widok, dziewczyna zaczęła pieścić mężczyznę, on napiął kark, odchylił do tyłu głowę i przymknął oczy. Nieco dalej pozostałe pary wzięły przykład z pierwszej: rozproszyły się, pochowały w wysokiej trawie, kobiety zaczęły jęczeć, mężczyźni postękiwać, białe, połyskujące w słońcu tyłki unosiły się i opadały rytmicznie, Vincentasowi zrobiło się słabo, wydawało mu się nawet, że stracił na chwilę przytomność, w oczach mu pociemniało, a może to chmury, niskie i ciemne, zasnuły niebo, przy jeziorze zaszumiał silny wiatr, Vincentas zmrużył powieki, ścisnął dłońmi głowę, czuł, że jeśli zwolni uścisk, jego czaszka rozleci się na kawałki jak skorupka jaja kopnięta ciężkim wojskowym butem, potem to minęło, wiatr przycichł, chmury się rozpłynęły, nadal miał przymknięte oczy, ale teraz wiedział, że wokół wszystko się zmieniło, że może już wykonać jakiś ruch, i chociaż nie otwierał oczu, pod powiekami zrobiło się jaśniej, ostrożnie odsunął ręce od głowy i usłyszał dźwięk, który kazał mu otworzyć oczy – było to wyraźne chrząkanie, jakby gdzieś w pobliżu pasły się świnie; i rzeczywiście, zniknął już swojski widok parek zajętych miłosnymi igraszkami, teraz w pobliżu jego kryjówki kotłowały się dziwne stworzenia, ni to ludzie, ni to świnie: dziewczyna ze świńskim ryjem, mężczyzna z nogami świni, duże, pulchne piersi dziewczyny były porośnięte grubą białawą szczeciną, mężczyzna zamiast dłoni miał racice, z ich gardeł wydobywało się ohydne chrząkanie podobne do przedśmiertnego charczenia; Vincentas nie wytrzymał tego widoku, wyskoczył z krzaków, schwycił kij i jak oszalały zaczął nim wywijać nad głową, a stwory wybiegły z wysokiej trawy i całe ich stado, stukając racicami i wzbijając kurz, pognało w kierunku jeziora, rzuciło się ze stromego brzegu i utonęło w falach.

Choć osłabiony i przerażony, Vincentas jedną ręką zbierał niedopałki, drugą resztki prowiantu. Jedzenia było dużo, ale na petach bardziej mu zależało. Gdy uzbierał ich pełną garść, w krzakach coś zaszeleściło – wystraszył się i czmychnął, nawet się nie oglądając, tak bardzo drżał o swoją duszę i o niedopałki, żeby mu ich ktoś nie zabrał.

I wtedy z krzaków wynurzył się on. Nie można go było nazwać człowiekiem, bo nie przypominał człowieka, lecz raczej widmo. Brudny, w łachmanach, warczał i wymachiwał bronią podobną do trójzębu, wyglądającą jak naostrzony i osadzony na drzewcu siedmioramienny świecznik. Kolce do nabijania świec były ostre, mimo że niezakończone hakami jak w trójzębie, Vincentas tak się przeraził, że w pierwszej chwili nie zrozumiał, co ten upiór do niego burczy, essen!essen! wykrzykiwał stwór, ale on nie miał prawie nic do jedzenia, w jednej garści ściskał niedopałki, w drugiej piętkę chleba, której nie zdążył zjeść, nie miał siły walczyć z tym uzbrojonym pomyleńcem, więc chciał go wyminąć, ale się potknął, upadł na kolano i od razu poczuł głuche uderzenie w bok; a potem, gdy już leżał na plecach i przyglądał się białym obłokom, nie pojmował, czemu jego ciało zrobiło się nagle takie ciężkie, ołowiane, że nie może się podnieść, jakby był robakiem przekłutym wielką igłą, jakby się nagle zmienił w robaka, w olbrzymiego, zranionego, bezsilnego robaka.

Gdy wreszcie zdołał usiąść, stwora już nie było i wtedy uzmysłowił sobie, że głos owego pomyleńca wydał mu się znajomy, że to był chyba Aleksander, tak, to na pewno był on, Aleksander, który powinien nie żyć, który przecież nie mógł powstać z martwych, a jeżeli nawet powstał, to i tak już zniknął, a z nim cały skarb – garść niedopałków i piętka chleba, został tylko świdrujący ból w boku, i krew cieknąca z siedmiu dziurek; całe szczęście, że Vincentas znalazł w trawie jeden niedopałek, wypadł mu z rękawa marynarki, tę marynarkę ściągnął kiedyś z umarłego, gdy musiał wymienić doszczętnie zdarte ubranie, powiedział mu: tobie już niepotrzebne to okrycie, a mnie się jeszcze przyda, i właśnie teraz się przydało, jeden pet wsunął się w rękaw i Vincentas mógł sobie teraz zapalić, mógł mieć chwilę prawdziwej przyjemności, a potem… tego, co było potem, już nie pamięta, ocknął się w suterenie, obandażowany jakimiś szmatami, lekarz mu powiedział, że był o krok od śmierci, ale teraz tamte krytyczne dni należą już do przeszłości, wszystko, dla czego warto było żyć, należy do przeszłości, jedyna nadzieja w tym, że będzie go mieć w swej opiece Maryja Ostrobramska i chronić go będzie pamięć Judyty.

To bez wątpienia był Aleksander. Powinien umrzeć na początku wojny, a jednak nie zniknął. Jego cień nieustannie Vincentasa prześladował i nie opuści go już do końca życia. Nieważne, jak ludzie to nazywają – przywidzenie, upiór, poczucie winy. Ale gdzie jest teraz moja Judyta, myślał, leżąc w ciemnej suterenie gdzieś w Niemczech, daleko od domu i światła.

Trzej królowie

Vincentas miał umrzeć trzy razy.

Pierwszy raz, gdy się jeszcze nie narodził. Jego ojciec, inżynier budownictwa, prowadził samochód po pijanemu, matka opowiadała, że byli na jakimś przyjęciu z okazji zakończenia budowy. Ona w siódmym miesiącu ciąży, spodziewała się Vincentasa. Nie przeszkadzało jej to wcale być w centrum uwagi i po jednym namiętnym tańcu z carskim generałem ojciec zrobił jej scenę, wypił więcej, niż powinien, i pojechali do domu.

Kłócili się w aucie, ojciec zarzucał jej, że może to wcale nie jest jego dziecko. Na zakręcie pojazd wypadł z drogi i runął do stawu. Ojciec był wysoki, utknął w kabinie. Samochód poszedł na dno, matce udało się wydostać, lecz nie zdołała wypłynąć na powierzchnię. Wyciągnęli ją rybacy. Vincentas urodził się w starej drewnianej łodzi, pośród ślimaków i złowionych, nieżywych już ryb.

Gdy zaczęła się wojna[1], Vincentas włóczył się z aparatem po ulicach i robił zdjęcia. Zatrzymali go partyzanci, oskarżyli o szpiegostwo na rzecz bolszewików. Chcieli go na miejscu rozstrzelać, ale najpierw zamknęli Vincentasa w areszcie. Kiedy go później wyprowadzili i postawili pod ścianą, od egzekucji uratował go oficer SS.

Trzeci raz uniknął śmierci zupełnie niedawno. Poszedł zbierać niedopałki i niewiele brakowało, a nie wróciłby z tej wyprawy. Nie mógłby przysiąc na własne życie – które zresztą niewiele w tych czasach znaczyło – że to był Aleksander, podejrzewał jednak, że to był właśnie on, mąż Judyty. I że chciał go zabić. Aleksander miał do tego prawo.

Wiedział, że Aleksander nie żyje, to znaczy, że nie powinno go być wśród żywych, i brzmiało to nieprzyjemnie. Po tym wszystkim, czego Vincentas się naoglądał, wcale go już nie dziwiło, że umarli są żywsi od żyjących, a żyjący bardziej martwi od umarłych.

Ale czy on sam jeszcze żyje?

Vincentas chciał umrzeć. Czuł się słaby, bezsilny, niepotrzebny, chciał, żeby wszystko się skończyło, nie widział już sensu życia. Dopiero później przyszło skądś, z przepastnej głębi, z najciemniejszych zakamarków podświadomości, zrozumienie, że tak naprawdę jedynym celem, dla którego warto się męczyć i żyć, jest syn. Nie zależało mu na tym, co będą o nim myśleć przyszłe pokolenia, on tych pokoleń nie zna i poznać nie zdąży. Najbardziej bolało go to, że syna pewnie też nigdy nie zobaczy. I obudziło się w nim, wzrastało i krzepło dziwne pragnienie, aby wyjaśnić synowi, jakim człowiekiem był jego ojciec, czyli on, Vincentas. Ta prosta, banalna myśl ocaliła mu życie. Zaczął stawiać opór śmierci i ta trochę się wycofała. Niekiedy czuł jej obecność, niekiedy wydawało mu się nawet, że ją widzi, stojącą w kącie i trzymającą w ręku nie tradycyjną kosę, lecz siedmioramienny świecznik. Gdy czuł się lepiej, myślał o swoim życiu, nie chciał winić czasu, tych ostatnich kilku lat, które musiał przeżyć. Czas był dla niego bezbarwny jak wywoływacz. To ludzie nadają czasowi barwę swoich emocji i przeżyć. W ostatnich latach wielu było takich, którzy tę błonę czasu moczyli we krwi. Vincentas nie chciał prosić o wybaczenie. Chciał zobaczyć syna, dotknąć go, poczuć ciepło jego skóry, chciał z nim porozmawiać. Dorośli zwykle rozmawiają z dziećmi jak z niedorozwiniętymi. On nie chciał takiej rozmowy. Wyobrażał sobie wyważony dialog dwóch mężczyzn… Choć właściwie nie wiedział, o czym mógłby rozmawiać z synem, którego nigdy nie widział, z którym nie spędził ani minuty. Dorośli skrywają przed dziećmi prawdę bynajmniej nie przez wzgląd na ich delikatną jeszcze świadomość, po prostu chcą jak najdłużej zatajać przed nimi prawdę o sobie. Jedynym człowiekiem, z którym Vincentas, leżąc na łożu śmierci, mógł porozmawiać, był doktor. W myślach nazywał go Rzeźnikiem, ale to był dobry lekarz – wysłuchiwał Vincentasa, pielęgnował go, wierzył mu. Był idealny i Vincentasowi nieraz się zdawało, że jest tylko wytworem jego wyobraźni. Że tak naprawdę nie ma żadnego doktora, nie było żadnej wojny, a on wciąż leży we własnym łóżku i czeka, aż przyjdzie Judyta, pospiesznie zrzuci ubranie, wskoczy do niego pod kołdrę i wsunie lodowate stopy między jego rozgrzane łydki.

Chrzest

Vincentas siedzi w kuchni, za oknem dnieje, Judyta śpi. Vincentas doznaje nagle dziwnego déjà vu. To wszystko przypomina czyjeś fotografie, obraz widziany przez kogoś z boku. Wie, że to żarty jego własnej świadomości, ale jednocześnie trochę się delektuje tym złudzeniem – że oto ktoś inny odpowiada za to, co się teraz dzieje, co dzieje się z nim i ze wszystkimi.

Judyta śpi, on siedzi w kuchni i patrzy w okno. Powoli się rozwidnia. Latem noce są krótkie. Vincentas nie może zasnąć. Tu i ówdzie słychać pojedyncze strzały. Dzieje się coś, czego jeszcze kilka dni temu nikt nie był w stanie sobie wyobrazić. Tej nocy to zrozumiał, gdy minęło już kilka dni wojny. Aż zaparło mu dech w piersiach. Teraz dzieje się coś, co całkowicie zmieni losy wszystkich ludzi. Może nie wszystkich, ale wielu. Wszystko będzie już inne niż przedtem. Nie wiadomo, lepsze czy gorsze, ale ludzie żyjący w tym mieście, ludzie żyjący w tym kraju, w całej Europie, a może i na całym świecie nie wrócą do swoich domów tacy, jakimi byli, gdy je opuszczali. A ilu w ogóle nie wróci. W głowie się od tego mąci, te myśli poruszają, wywołują strach, ale i ciekawość, są wyzwaniem. Mrocznym podnieceniem, strasznym jak sen, z którego nie można się obudzić.

Vincentas siedzi i patrzy w okno.

Tego wieczora, gdy zaczęli się kochać, kiedy w nią wszedł, zdało mu się, że usłyszał coś dziwnego, jakiś trzask, i ten dźwięk wybił go z rytmu. Jakby strzeliło komuś w stawach, ale to nie był sam dźwięk… Vincentas bardziej go poczuł, niż usłyszał.

– Słyszałaś? – zapytał Judytę.

– Co? – spytała.

Jasne, że nie słyszała, ten trzask był tylko w jego głowie.

Pierwszy raz, ledwie zaczął się z nią kochać, przerwał. Niemiłe uczucie. Nigdy mu się coś takiego nie zdarzyło. Ma dwadzieścia sześć lat, jeszcze za wcześnie na takie problemy. Zacząć i nie móc skończyć to rzeczywiście niezbyt przyjemne. Niezgodne z podstawową zasadą harmonii. Jak w utworze muzycznym – jeżeli nie ma finału, odczuwamy jakiś brak, niedosyt, niezadowolenie. Kochać się i nie zadowolić partnerki – to niesprawiedliwe. Sięgnął po papierosy leżące na krześle obok łóżka, zapalił.

Judyta długimi palcami pogładziła jego żebra.

– Jeszcze nie skończyliśmy, a ty już palisz.

– Tak – mruknął. – Ja tylko…

– Ja też się boję – szepnęła.

– Nie bój się – powiedział. – Póki jestem przy tobie, nic złego ci się nie stanie.

– Nie bój się – powtórzyła, patrząc w sufit.

– Naprawdę nie musisz się bać. To nie o to chodzi – uspokoił ją. – Chyba jestem zmęczony. Nalatałem się dzisiaj. Zaraz to naprawimy.

Wsparła głowę na łokciu, spojrzała na niego.

Vincentas lubił na nią patrzeć.

Lubił, kiedy ona na niego patrzyła.

– Rzeczywiście nie o to chodzi.

– Jestem tylko zmęczony. Serio.

– Głuptas – powiedziała. Kiedy Judyta mówi „głuptas”, Vincentasowi jest przyjemnie, jakby go ktoś głaskał po głowie. Judyta twierdzi, że matka poświęcała mu za mało uwagi. I dlatego jest taki – wciąż niedojrzały, roztargniony, egoista.

Przez chwilę leżał i palił, lekko wypuszczając dym w górę.

– Aleksander zniknął – odezwała się Judyta.

– Zniknął? Serio?

– Mówił, że idzie kopać okop.

– Co masz na myśli? Jaki okop?

– Przestań powtarzać jak papuga.

– Dobrze, przestanę. – Zwrócił się twarzą do niej. – Aleksander i wojna to brzmi absurdalnie.

– Nasz sąsiad walczył w tamtej wojnie, twierdził, że koniecznie trzeba wykopać okop, w którym będzie można się schronić.

– I wykopał?

– Nie wiem. Widziałam dół, ale taki, w którym chyba tylko dzieciak mógłby się schronić. Aleksander miał jeszcze zajść do centrali telegraficznej… Od tamtego czasu go nie widziałam.

Vincentas nie wiedział, co powiedzieć. Cieszył się w duchu. Serce mu drżało z radości. Jego serce, którego nawet nie pytał, gdyż biło z radości jak szalone, jego serce. Bał się, że ta radość mogłaby się nie spodobać Judycie. Bał się, że strach i radość, od których serce łomocze mu w piersi, mogłyby się wcale Judycie nie spodobać.

– Myślę, że wyruszył na Wschód.

Judyta uniosła głowę.

– To niemożliwe.

– Dlaczego?

– Powiedziałby mi. Rozmawialiśmy o tym.

– Może były jakieś inne powody?

– Jakie?

– No nie wiem.

– Myślisz, że on wiedział?

– Nie wiem.

Vincentas mówił prawdę, nie wiedział, czy Aleksander czegoś się domyślał o nim i Judycie. O nim i Judycie. O nich dwojgu. Jak słodko to brzmi.

Judyta milczała, potem westchnęła ciężko.

– Może to i lepiej. Dla wszystkich.

– Pewien mój znajomy… Pracowaliśmy razem w ochronie… Mówił, że widział Aleksandra na stacji, jak wsiadał do pociągu.

Zabrzmiało to niezbyt wiarygodnie. Vincentas nigdy w żadnej ochronie nie pracował, ale znał faceta, który służył w zmilitaryzowanej ochronie żeglugi. Judyta wyczuła, że kłamie.

– Dlaczego rozmawiałeś ze swoim znajomym o Aleksandrze? Powiedz mi wszystko, co wiesz.

Nie miał nic do powiedzenia. Nic nie wiedział, tylko to, co wszyscy: że na ulicach popłoch, że czerwoni i Żydzi uciekają.

– Wybacz mi. Nie zdążyłem wymyślić dobrego kłamstwa.

Judyta dała mu kuksańca w bok.

– Nie sądzę, aby mógł tak postąpić – odezwała się w końcu. Potem zaśmiała się cicho. – Ciągle nie mogłam się zdecydować, żeby go zostawić, żal mi go było, myślałam, że sam sobie nie poradzi… A jeżeli on rzeczywiście uciekł na Wschód? Może o nas wiedział? O kurczę, wiedział o nas! – Wsparła się na łokciach, spojrzała na niego uważnie. – Czuję się jak podła dziwka. – Judyta jęknęła teatralnie i wtuliła twarz w poduszkę.

– Jesteś najwspanialszą dziwką, jaką znam – powiedział i pocałował ją.

Judyta znowu mocno szturchnęła go w bok.

– A ile tych dziwek znasz?

– Nieraz słyszałem, że moja matka jest dziwką.

Judyta znów jęknęła.

– Ta wojna zedrze z nas wszystkie maski – powiedziała, wciąż leżąc z twarzą ukrytą w poduszce.

Kiedy do niego przyszła, Vincentas chciał jej opowiedzieć o wczorajszym zdarzeniu. Nie zamierzał jej straszyć, ale czuł, że ukrywać tego też nie powinien. A teraz się wahał.

Ręce drżały mu jeszcze długo i serce łomotało jak szalone. Pierwszy raz poczuł tak silne podniecenie. W jakiś sposób było to podobne do kochania się. Ale jednak inne. Niby odwrotna strona kochania. Ciemna, okrutna.

Kiedy padło imię Aleksandra, leżeli przez pewien czas w milczeniu. Potem ona przytuliła się do niego, naga, drżąca od chłodu nocy.

– Czy ty mnie kochasz? – spytała szeptem. – Widziałeś, co oni robią z Żydami?

– Widziałem – odparł.

– Opluwają ich, biją, wyzywają, mordują. Co się stało z tym spokojnym, pracowitym narodem? Może wcale nie był taki spokojny ani taki wierzący?

– Nie wiem. Nie chcę myśleć o narodzie, chcę myśleć o tobie. Ochronię cię.

Objął ją i znów poczuł, jak krew napłynęła mu do lędźwi. Jakież to przyjemne uczucie. W takiej chwili człowiekowi się wydaje, że może wszystko. Że jest wszechmocny. Może tworzyć. Rozpocząć wielkie dzieła, zmienić ludzkie losy, skierować rzeki w nowe koryta. Zbudować socjalizm i go zburzyć. Odsunął się trochę, przeciągnął dłonią po jej piersiach, brzuchu, biodrze.

– Co? – spytała Judyta odrobinę zawstydzona.

– Czemu nie mieliście dzieci?

– Aleksander nie chciał. Przynajmniej na razie. Żeby nie wiązały nam rąk.

– Dzieci nie wiążą rąk, tylko dają im zajęcie.

Judyta się uśmiechnęła.

Vincentas milczał przez chwilę, znowu pogładził jej ramię, potem biodro, przesunął dłonią po udzie pokrytym gęsią skórką.

– Dziwny mechanizm. Taki mocny i taki bezsilny. Trochę jak aparat fotograficzny. Wpuszcza do siebie światło w najróżniejszej postaci i je przechowuje. Ciało.

– Co przechowuje?

– Światło.

– Jak ona wygląda tam, w środku?

– Bo ja wiem? Może jak myśli, wspomnienia, marzenia. Wszystko to ze światła.

Judyta pochwyciła jego spojrzenie.

– Szukasz we mnie światła?

– Tamten trzask ciągle siedzi mi w głowie.

– Jaki trzask? – spytała Judyta.

– Jakby nie pochodził z rzeczywistości, tylko z mojej głowy.

Judyta westchnęła ciężko, zamknęła oczy, skrzyżowała ręce na piersi, przybierając pozę rzeźby nagrobnej.

– Teraz ty jesteś moją jedyną rzeczywistością – powiedziała ledwie słyszalnie.

Jej ciało jest cudowne. Vincentas rozpoznawał je z daleka. Nigdy nie mylił Judyty z żadną inną kobietą, kiedy na nią czekał przy stacji kolei linowej na Zielonej Górze. Ona schodziła z wysoka, ze wzgórza, a on mówił do niej: jesteś aniołem, który zstąpił z nieba; ona się uśmiechała, śmiała się, pokazując niebu swoje białe, ładne zęby, śmiała się i pytała: dlaczego? Raz zapytała: jakim aniołem jestem, przecież anioł schodzi z nieba tylko w dwóch przypadkach – albo go stamtąd wyganiają za grzechy, albo zstępuje na ten padół łez, żeby wyrwać duszę z nieszczęsnego ciała, więc którym aniołem jestem? pytała Judyta; Vincentas objął ją wpół, szedł przy niej z nosem wetkniętym w jej bujne, pachnące włosy i szeptał: jesteś jednym i drugim, odpowiadają mi oba warianty; nie, to nie w porządku, sprzeciwiała się Judyta, musisz wybrać. Wybrać między upadłym aniołem i aniołem zagłady to nie takie proste, odparł Vincentas; Judyta uniosła dłoń w triumfalnym geście, a widzisz, powiedziała, sam nie wiesz, nie umiesz wybrać; nie umiem, przyznał, bo nie chcę być na miejscu tego głupiego Boga, który przez zazdrość wygnał takiego ślicznego anioła, i nie chcę być w skórze nieszczęśnika, któremu za chwilę wyrwie duszę tak przeraźliwie piękny anioł.

No dobrze, powiedziała Judyta, teraz się wykręciłeś, zostawię na razie twoją duszę w spokoju, niech jeszcze dojrzewa.

Przytulił się do niej. Judyta ciągle leżała z zamkniętymi oczami, wargi miała lekko rozchylone, gdyby nie czuł żaru jej ciała, mógłby pomyśleć, że umarła.

Vincentas nie wziął aparatu. Przedtem, przed tymi wszystkimi wydarzeniami, miał zwyczaj nosić go zawsze, jak ubranie, jak część siebie. I dobrze, że nie wziął. Gdyby próbował robić zdjęcia, zastrzeliliby go. Zabiliby go razem z tamtymi. Vincentas natknął się na taki widok: oni leżą z otwartymi, zakrwawionymi ustami, półnadzy, niektórzy całkiem rozebrani, w kałużach wody i krwi, i ten odgłos… ten trzask. Chrzęst. Nigdy jeszcze nie słyszał, jak trzeszczą łamane ludzkie kości. Jak pęka czaszka.

Vincentas wracał do domu aleją Witolda. To było tak niedawno, ale nie mógł sobie przypomnieć, czy świeciło słońce, czy dzień był pochmurny.

Spojrzał na zegarek, dochodziła dziesiąta. A może to był wieczór? Nie, jednak ranek. Koło cmentarza zatrzymał go uzbrojony żołnierz.

– Nie idź tam – powiedział. – Lepiej tam nie idź.

Vincentas widział: na cmentarzu byli ludzie, kopali doły. W mieście jest dużo śmierci, potrzeba dużo dołów.

Wyszedł z domu, żeby sprowadzić lekarza, ale nikt mu nie otworzył. Jego ojczym, Juozapas, był w ciężkim stanie. Kiedy Sowieci się wycofywali, przyszli do jego zakładu stolarskiego i zażądali zwoju sznura. Juozapas uparł się, że mają zapłacić, ich oficer podetknął mu jakąś bumagę, ale Juozapas kręcił głową i żądał pieniędzy, wsadź sobie gdzieś ten papier, krzyczał Juozapas, za darmo to ja wam nawet trumny nie dam, co mi po tym papierze, wy tu już nie wrócicie, nigdy, i chwała Bogu. W zakładzie Juozapasa stało w kącie kilka niepomalowanych trumien, radziecki oficer zrozumiał, że Juozapas proponuje im trumnę, i już chciał go zastrzelić, ale broń mu się zacięła, a może po prostu nie miał naboi – kiedy Rosjanie uciekali z miasta, niektórzy z nich nie tylko naboi, ale nawet broni już nie mieli. I sowieccy żołnierze pobili Juozapasa, skopali go do nieprzytomności, zniszczyli jego sklep z wyrobami drewnianymi, nasrali do świeżo zrobionej trumny i się wynieśli. Matka go potem skarciła:

– Do diabła, Juozapasie, ciesz się, żeś w ogóle przeżył, mogli cię przecież zabić na miejscu. To dzicz! Azjaci.

– Nie można wszystkiego zwalać na wojnę. Jest wojna, i co? To znaczy, że już nie ma żadnej przyzwoitości? – nie otwierając oczu, słabym głosem wymamrotał Juozapas.

Matka tylko machnęła ręką, otworzyła szafkę w pokoju gościnnym, wyciągnęła z niej napoczętą butelkę, wlała sobie do szklaneczki, wzięła mocny oddech i wypiła wódkę. Piła jak proletariusz – bez zakąski, szybko, bez żadnych rytuałów, zupełnie nie przywiązując wagi do tej czynności i nie marnując na nią zbyt wiele czasu.

Matka wysłała go po znajomego lekarza, Bluzonasa. Juozapas zrobił mu niedawno szafkę na lekarstwa i doktor się jeszcze nie rozliczył.

Do doktora Vincentasa nie wpuszczono. Służąca powiedziała, że gospodarzy nie ma. Była jakaś wystraszona, a może tylko zaspana. Miała spuchnięte oczy. Kiedy Vincentas nieco się oddalił od ich domu, w oknie pierwszego piętra poruszyły się zasłony. Brody Bluzonasa nie sposób było pomylić z żadną inną. To był on. Nie wpuścił go i tyle. Może ze strachu albo tak po prostu, na wszelki wypadek. W mieście było teraz dużo strachu, wielu zerkało na ulicę przez szpary w zasłonach. Tu i ówdzie wybuchała strzelanina. Niemcy już byli w mieście, rozpoczęło się polowanie na bolszewików, którzy nie zdążyli się wycofać.

Vincentas wrócił i jeszcze raz zastukał do drzwi. Żadnej odpowiedzi. Nawet służąca więcej mu nie otworzyła.

Chociaż żołnierz – właściwie to nie był żołnierz, tylko partyzant, miał na sobie starą wojskową kurtkę, a spodnie i buty jak u cywila – więc chociaż ten partyzant radził mu, żeby tam nie szedł, Vincentas go nie posłuchał. Nie chciał się spierać z uzbrojonym mężczyzną, dlatego obszedł go łukiem, a potem znów wyszedł na aleję Witolda. Pod garażem gromadzili się ludzie, stali ciasno wokół ogrodzenia, patrzyli na podwórze. Tłum zasłaniał mu widok, Vincentas skręcił w sąsiednią ulicę Leśną i dostał się na posesję dawnego gimnazjum polskiego, graniczącą z garażem. Tu również płot był oblepiony gapiami.

– Co się tam dzieje, w piłkę grają? – spytał faceta w zmiętym kapeluszu.

Ten uśmiechnął się dziwnie, wzruszył ramionami. Coś w tym stylu, odrzekł. Zmięty kapelusz i zepsute zęby. Najmocniej zapadają w pamięć odrażające widoki. Czemu tak jest? Może to wina wychowania.

Lekarza nie znalazł, więc nie miał się dokąd spieszyć. Juozapas jakoś się wyliże, a jeśli nie, to on i tak w niczym mu nie pomoże. Śmierć jest teraz u ludzi częstym gościem, nikogo nie dziwi. Może nawet łatwiej jest umrzeć, gdy wszyscy wokoło umierają. Kiedy umiera wielu. A może odwrotnie: zbyt banalnie jest odejść wraz z tłumem umierających.

Vincentas przedarł się przez tłum, wzburzeni ludzie szeptali między sobą, wymachiwali rękami.

Na podwórku przed garażem kilku młodych mężczyzn, zdjąwszy marynarki, biło ludzi łomami i gumowymi pałkami, przyprowadzano ich z ulicy, po dwie, trzy osoby, chyba od strony cmentarza.

– Prowadzą ich tutaj z grobów, żeby znów ich do grobów posłać – usłyszał głos za plecami.

Głos Zmiętego Kapelusza, pomyślał Vincentas.

Brukowane podwórko przed garażem usłane było okaleczonymi trupami i zalane krwią. Przyprowadzanych tu ludzi szarpano za włosy, popychano, bito łomami po głowach, polewano wodą ze szlauchu. Ten szlauch służył do mycia samochodów. Wił się jak długi, połyskujący wąż. Wielki, kudłaty starzec z brodą, w płaszczu z wielbłądziej wełny, trzymał szlauch obiema rękami i wrzeszczał:

– Plemię żmijowe, kto was nauczył uciekać przed zbliżającym się gniewem?!

Tłum stopniowo napierał na Vincentasa. Może to niebo pociemniało, a może tylko on zamknął oczy i nagle ocknął się w pobliżu starca, który już rzucił gumowy wąż, teraz jedną rękę wsadził za szeroki skórzany pas opinający mu biodra, w drugiej ściskał długi metalowy pręt.

Starzec wręczył pręt Vincentasowi, uśmiechnął się, klepnął go w ramię, a potem w policzek. Jakby się znali, jakby się przedtem widywali nie raz. Przypominał pasterza. Jest czerwiec, początek lata, a starzec tak ciepło ubrany, pot spływa mu po twarzy, ręce ma lepkie, jakby niedawno jadł gruszki i pobrudził sobie palce sokiem, Vincentas to poczuł, kiedy starzec klepnął go w policzek, tak jak zwykle robią to księża i mężczyźni, którzy lubią dzieci. Może pasterze też, albo ogrodnicy.

Vincentas miał wrażenie, że ten pręt jest żywy, że pulsuje w jego ręce. Spojrzał w dół, leżał tam człowiek, mężczyzna, skulony, z wykrzywioną w agonii twarzą, pręt sterczał mu z pleców jak skrzydło, jak to, co ze skrzydła zostaje, jeśli wyrwać pióra. Tak wygląda upadły anioł, pomyślał Vincentas i stał bez ruchu, nie wiedział, co robić. W głowie błysnęła mu myśl, że przydałby się teraz aparat fotograficzny. Mógłby się za nim schować. To, co trzepotało w jego dłoni, to było życie tego mężczyzny. Ostatnie tchnienie. Czegoś takiego nie da się sfotografować. Vincentas przywykł do tego, że jest po drugiej stronie obiektywu, że ukrywa się za aparatem, przywykł oddzielać się od rzeczywistości cieniutką błoną. Pręt z wolna przestawał pulsować.

Vincentas stał w tłumie i czuł, że drętwieją mu kończyny, jakby zamarzały w sople. Jak gdyby naprawdę chwycił ręką ten pręt sterczący z pleców martwego mężczyzny i ów kawał żelaza zamienił go w słup lodu. Zaczął się powoli wycofywać, a potem puścił się pędem, chciał uciec jak najdalej od tego podwórza, chciał pozbyć się uczucia, że trzyma w ręku pulsujące żelazo. Żelazo jest twarde. Nie może pulsować. Bijące metalowe serce w jego dłoni. To wyobrażone, lecz zarazem piekielnie realne uczucie omal nie przyprawiło go o wymioty.

Judyta zaczęła jęczeć, dusiła nogami tułów Vincentasa, jakby chciała z niego wycisnąć wszystkie soki, i oboje lecieli… spadali razem… jak dwa anioły, dwa bezskrzydłe anioły z prętami grzechu… sterczącymi z pleców zamiast skrzydeł…

Vincentas znowu zapalił. Ale teraz już z uczuciem ulgi.

– Ja też poproszę. – Judyta sięgnęła ręką i ostrożnie, trzema palcami wyjęła z jego ust tlący się papieros, zwinęła wargi w trąbkę, zaciągnęła się raz, potem drugi, z powrotem włożyła mu w usta wypalony do połowy papieros, oparła głowę na poduszce i mocno wypuściła dym.

Po miłości zawsze palili, zazwyczaj jednego papierosa na spółkę. To było jak przedłużenie przyjemności, jak dalekie echo orgazmu powracające do klatki piersiowej, by potem wraz z dymem wydostać się na wolność.

Judyta leżała na plecach, założywszy nogę na nogę, ciemna kępka na jej podbrzuszu przypominała ranę, zakrzepłą krew.

Vincentas myślał, że zna każdy centymetr jej ciała, a czy wiedział cokolwiek o jej duszy, czy potrafiłby opowiedzieć choćby o najmniejszym jej skrawku, zastanawiał się teraz, ale nic nie mówił.

Położył dłoń na piersi Judyty. Pogładził ją niczym piasek. Jakby wyrównywał kopczyk piasku. Delikatnego, rozgrzanego, mieniącego się w słońcu.

Ledwie zamknął oczy, pod powiekami znów pojawił się starzec – chwycił szlauch z wodą, skierował strumień na leżące nieruchomo ciała i zaczął wykrzykiwać:

– Chrzczę was wodą, żebyście się nawrócili, ale po mnie przyjdzie mocniejszy, nie jestem godny, żeby mu buty zdjąć, i on będzie was chrzcił ogniem!

Ogniem. Zapach palonego mięsa jest lepszy niż gnijącego.

Potem starzec niespodziewanie obrócił szlauch i strumień zimnej wody strzelił prosto w Vincentasa, starzec zarechotał, zadzierając swą długą, spoconą, poplamioną krwią brodę. A Vincentas rzucił się do ucieczki, i biegł, choć nogi miał jak z waty, biegł, aż zabrakło mu tchu, aż poczuł mdłości.

Judyta śpi, on siedzi w kuchni i patrzy w okno. Powoli się rozwidnia. Latem noce są krótkie. Vincentas nie może zasnąć. Tu i ówdzie słychać pojedyncze strzały. Kim byli tamci mężczyźni, dlaczego ich zabito? Komuniści, bezpieka? Kim był ten starzec, brodaty pomyleniec? Dlaczego patrzył na Vincentasa, jakby go znał? I ten wyczuwalny posmak metalu w ustach, ciężar metalu w rękach. Smak metalu, smak krwi. Nie opowiedział o tym Judycie. Dość już rozmów na ten temat. Wszędzie łapią Żydów, biją ich i rozstrzeliwują, w domach i na ulicach.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Dla Litwy, która w lipcu 1940 roku została przekształcona w socjalistyczną republikę radziecką, II wojna światowa rozpoczęła się 22 czerwca 1941 roku atakiem Niemiec na ZSRR. W tym samym dniu wybuchło w Kownie antysowieckie powstanie (powstanie czerwcowe), przygotowane przez działaczy litewskich na emigracji w Berlinie, które trwało do wyjścia Armii Czerwonej z Litwy pod koniec miesiąca (wszystkie przypisy pochodzą od redakcji).

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2020

Wydanie I