Ciemnooka. - Dawid Glen - ebook

Ciemnooka. ebook

Dawid Glen

3,0

Opis

„Ciemnooka” to przejmująca i pełna miłości opowieść psychologiczna, o kondycji emocjonalnej współczesnego człowieka, poszukującego wartości, w rozedrganym, agresywnym świecie.

Młody naukowiec Jacek Szanecki, pasjonat i trochę fantasta, pochłonięty pracą nad rozwikłaniem tajemnicy niewykorzystanych obszarów mózgu, nagle dowiaduje się, o zamknięciu brata w szpitalu psychiatrycznym. Czy zdoła on rozszyfrować wskazówki zapisane w tajemnicy życia?

Książka opowiada o miłości, medycynie, chorobie, i pokonywaniu słabości, a kolejne wydarzenia są tajemnicze i zaskakujące. Miłość, przyjaźń, rodzinne więzy.

Choroba psychiczna jest źródłem refleksji na temat filozofii przyrody, sensu życia, religii i pytań, które stawiają sobie młodzi bohaterowie, w obliczu zagrożeń, które niesie zgoda, na normy przyjęte od innych.

Akcja zawiera wątki sensacyjne, przedstawia dramatyczną walkę, o własne widzenie świata, otwiera przed czytelnikiem tajemniczy ogród wyobraźni.

W to wszystko wpisana jest piękna, wrażliwa, zakochana dziewczyna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 204

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




DAWID GLEN

CIEMNOOKA

Gli­wi­ce 2013

Pro­jekt okład­ki: Alek­san­der Ca­ban

© Co­py­ri­ght by Da­wid Glen 2010

Wy­daw­ca: jan.strza­da­la@gma­il.com

ISBN 978-83-272-3843-6

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne

Ko­pio­wa­nie, roz­po­wszech­nia­nie czę­ści lub ca­ło­ści

bez zgo­dy wy­daw­cy za­bro­nio­ne

Wy­da­nie III

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

I

Pod wska­za­nym drze­wem, bez trud­no­ści od­na­lazł za­wi­nię­te w ga­ze­tę spodnie i czar­ną ko­szu­lę.

Ro­zej­rzał się ostroż­nie, ale w tej czę­ści par­ku nie spo­dzie­wał się przy­pad­ko­wych go­ści, szyb­ko zrzu­cił pi­ża­mę i ubrał zna­le­zio­ne rze­czy. Szpi­tal­ne ciu­chy zwi­nął w kłę­bek i ukrył pod war­stwą li­ści. Miał przed sobą oko­ło trzech go­dzin cza­su, do­pie­ro przy po­łu­dnio­wym roz­da­wa­niu le­ków, za­uwa­żą jego nie­obec­ność.

W le­wym rogu par­ku, oto­czo­na gę­sty­mi krza­ka­mi, sta­ła szpi­tal­na kost­ni­ca, któ­rej tyl­na ścia­na przy­le­ga­ła do ogro­dze­nia.

Przedarł się przez gę­ste krza­ki, przy­padł do muru. Opie­ra­jąc się o wy­szczer­bio­ne ce­gły uda­ło mu się wdra­pać na szczyt ogro­dze­nia. Już miał sko­czyć, kie­dy usły­szał gło­sy zza muru. Wy­chy­lił ostroż­nie gło­wę, gru­pa chłop­ców ba­wi­ła się z psem. Chłop­cy od­wró­ce­ni ty­łem na pew­no usły­sze­li­by jego ze­skok z bli­sko dwu­me­tro­wej wy­so­ko­ści.

Draż­ni­ła go ta nie­po­trzeb­na obec­ność smar­ka­czy. Czas ucie­kał. Po­sta­no­wił za­ry­zy­ko­wać, lecz w tym mo­men­cie pies po­gnał przed sie­bie i chłop­cy rzu­ci­li się za nim z krzy­kiem.

Już był na dole. Te­raz mu­siał okrą­żyć ki­lo­metr ogro­dze­nia i do­stać się do przy­stan­ku au­to­bu­so­we­go.

Prze­biegł ten ki­lo­metr nie­zau­wa­żo­ny przez ni­ko­go, a póź­niej, kie­dy zbli­żał się już do szo­sy, szedł spo­koj­nie żeby nie zwra­cać na sie­bie uwa­gi.

Kie­dy zbli­żył się do przy­stan­ku, spo­strzegł kil­ka osób cze­ka­ją­cych na au­to­bus. W pierw­szej chwi­li chciał się cof­nąć, oba­wia­jąc się, że może być wśród nich ktoś z per­so­ne­lu szpi­ta­la, ale trze­ba było jak naj­szyb­ciej od­da­lić się od nie­bez­piecz­ne­go te­re­nu, więc po­szedł spo­koj­nie w kie­run­ku przy­stan­ku i od­wró­ciw­szy się ple­ca­mi, pa­trzył w stro­nę skąd miał nad­je­chać au­to­bus. Nie wie­dział, kto stoi na przy­stan­ku, ale in­stynk­tow­nie czuł, że le­piej nie od­wra­cać twa­rzy. Na­pię­cie, któ­re to­wa­rzy­szy­ło mu od po­cząt­ku uciecz­ki, po­wo­li ustę­po­wa­ło.

Usły­szał war­kot nad­jeż­dża­ją­ce­go au­to­bu­su. Się­gnął do kie­sze­ni szu­ka­jąc drob­nych i wte­dy po­czuł, że ktoś ob­ser­wu­je go uważ­nie.

Po­cze­kał, aż wszy­scy wsią­dą. Wsko­czył ostat­ni, wy­ku­pił bi­let i sta­nął przy tyl­nej szy­bie. Au­to­bus ru­szył i kom­pleks bu­dyn­ków szpi­tal­nych za­czął od­pły­wać aż znik­nął za za­krę­tem. Czuł się dziw­nie lek­ko, na­gle wszyst­kie pro­ble­my na­ra­sta­ją­ce w nim przez ostat­nie trzy mie­sią­ce przy­mu­so­wej izo­la­cji, zbla­dły.

Jed­no­cze­śnie był skrę­po­wa­ny. Wy­da­wa­ło mu się, że wszy­scy pa­trzą na nie­go. Wy­raź­nie czuł na ple­cach czyjś wzrok. Nie od­wra­cał gło­wy. Na przy­stan­ku koło sta­dio­nu, mi­gnę­ła mu ja­kaś zna­jo­ma twarz. Uda­wał, że pa­trzy w inną stro­nę. Au­to­bus zbli­żał się do cen­trum. Lu­dzie, sa­mo­cho­dy, wy­sta­wy skle­po­we… Tu ży­cie pły­nę­ło swo­im, nor­mal­nym ryt­mem. Czuł ro­sną­cą w nim po­trze­bę wcią­gnię­cia się w ten nurt co­dzien­nych spraw. Wie­dział, że po­tra­fi zna­leźć swo­je miej­sce, po­tra­fi o nie wal­czyć.

Pod­świa­do­my lęk pa­ra­li­żo­wał, pod­po­wia­dał ostroż­ność i re­zer­wę.

Au­to­bus ostro przy­ha­mo­wał przed czer­wo­nym świa­tłem. Tu był bez­piecz­ny, był jed­nym z ano­ni­mo­wych pa­sa­że­rów, kimś, kogo nikt nie za­py­ta:, po co? Dla­cze­go? Ale to już ostat­ni przy­sta­nek!… Wy­siadł. Wie­dział, że tam gdzie zdą­ża, to je­dy­ne miej­sce, gdzie nie bę­dzie mu­siał od­po­wia­dać na py­ta­nia. Waż­ne bę­dzie to, że jest.

Wszedł do bra­my. Ciem­ny ko­ry­tarz, wa­ha­dło­we drzwi i ci­sza. Ręka lek­ko mu drża­ła, kie­dy na­ci­skał dzwo­nek. Ser­ce biło moc­no. W miesz­ka­niu nikt się nie po­ru­szył. Czy to moż­li­we, żeby ni­ko­go nie było? Po­czuł się nie­swo­jo. Ten mrocz­ny, mil­czą­cy ko­ry­tarz jak stud­nia. I on, na sa­mym jej dnie. Za­trzy­ma­ny w cza­sie. Obcy. Na­gle, ten dom, to mia­sto i on sam, za­trzy­ma­ny przez te mil­czą­ce drzwi, ta cała uciecz­ka prze­sta­ła mieć ja­ki­kol­wiek sens. Bra­ko­wa­ło na­stęp­ne­go ogni­wa w łań­cu­chu, któ­ry stwo­rzył przez okrut­ne trzy mie­sią­ce, mię­dzy kra­ta­mi w oknach i bia­ły­mi drzwia­mi bez kla­mek.

Wy­da­wa­ło mu się, że za­raz otwo­rzy się bra­ma od uli­cy i wej­dą pie­lę­gnia­rze w bia­łych far­tu­chach z łap­ka­mi w rę­kach, jak wte­dy przed mie­sią­cem, kie­dy wy­bił te prze­klę­te bia­łe drzwi i sta­nął w słoń­cu. Pa­cjen­ci pa­trzy­li prze­ra­że­ni spod ścia­ny i cze­ka­li. Czte­rech pie­lę­gnia­rzy bar­dzo ostroż­nie, z kil­ku stron zbli­ża­ło się do nie­go. Nie chciał ucie­kać. Za­zdro­ścił wszyst­kim, któ­rzy mo­gli swo­bod­nie po­ru­szać się po szpi­tal­nym par­ku. Przez kil­ka­na­ście mi­nut czuł się wol­nym, nie pa­trzył na­wet na zbli­ża­ją­cych się lu­dzi. Kie­dy po­de­szli bli­sko, wy­cią­gnął ręce i po­zwo­lił spo­koj­nie za­ło­żyć so­bie ka­ftan. Zwią­za­no go pa­sa­mi, za­wi­nię­to w mo­kry koc i tak prze­le­żał do ran­ne­go ob­cho­du. Te­raz tam­to wspo­mnie­nie od­ży­ło. Czuł jak strach opa­no­wu­je każ­dy za­ką­tek jego my­śli. Otrzą­snął się. Po­pa­trzył na ze­ga­rek. Mi­nę­ła już jed­na go­dzi­na wol­no­ści. Na­gle bra­ma skrzyp­nę­ła i w smu­dze świa­tła zo­ba­czył jej syl­wet­kę. Mi­mo­wol­nie cof­nął się, po­czuł jak krew od­pły­wa mu z twa­rzy, wi­dział jesz­cze jak Anna bie­gnie, zro­bił krok do przo­du i stra­cił przy­tom­ność.

II

Jest rok 1999. Wy­raź­nie od­czu­wa­ny jest kry­zys war­to­ści, za­blo­ko­wa­ły się sys­te­my pro­duk­cji i prze­pły­wu in­for­ma­cji. Po­głę­bi­ły się róż­ni­ce po­mię­dzy bied­nym po­łu­dniem i bo­ga­tą pół­no­cą. Świa­tem rzą­dzi ma­fia, głę­bo­ko osa­dzo­na w sfe­rach po­li­tycz­nych, ukry­wa­ją­ca swe praw­dzi­we cele, pod po­zo­ra­mi de­mo­kra­tycz­nej wol­no­ści. Ak­cja roz­po­czy­na się w nie­wiel­kim mia­stecz­ku, w któ­rym za­in­sta­lo­wa­no fi­lię uni­wer­sy­te­tu.

Bo­ha­te­rem jest 33 let­ni pra­cow­nik na­uko­wy (fi­zjo-pato-mor­fo­log), któ­ry pro­wa­dzi ba­da­nia z za­kre­su pa­to­lo­gii mó­zgu.

Mia­stecz­ko, w któ­rym żyje nasz bo­ha­ter, Ja­cek Sza­nec­ki, jest swo­istą en­kla­wą. Tu wszyst­ko dzie­je się jak w zwol­nio­nym fil­mie. Ja­cek miesz­ka w ho­te­lu asy­sten­ta, w nie­wiel­kim miesz­kan­ku z cha­rak­te­ry­stycz­nym ba­ła­ga­nem, ty­po­wym dla sa­mot­ne­go męż­czy­zny, spę­dza całe dnie i czę­sto ka­wał nocy, w la­bo­ra­to­rium. Jest to no­wo­cze­sne la­bo­ra­to­rium, w któ­rym nasz bo­ha­ter czu­je się jak w ta­jem­ni­czym ogro­dzie. Prze­glą­da pre­pa­ra­ty, opi­su­je, ana­li­zu­je i pró­bu­je uło­żyć to wszyst­ko w lo­gicz­ne cią­gi. W cza­sie pra­cy jego twarz wy­ra­ża po­dziw i po­ko­rę wo­bec ta­jem­ni­cy ży­cia. Jest skon­cen­tro­wa­ny, spo­koj­ny i pe­łen po­zy­tyw­nej ener­gii.

Tro­chę in­a­czej wy­glą­da jego ży­cie oso­bi­ste. Żona po­rzu­ci­ła go dwa lata temu i te­raz miesz­ka z przy­ja­cie­lem w in­nym mie­ście. Ich dwo­je dzie­ci (cór­ka lat 11 i syn lat 7) zo­sta­ły umiesz­czo­ne w in­ter­na­cie. Ja­cek od­wie­dza je dwa razy w ty­go­dniu. W ho­te­lu asy­sten­ta wy­lą­do­wał po ko­lej­nej awan­tu­rze, bo co­raz czę­ściej zo­sta­wał w la­bo­ra­to­rium, za­nie­dby­wał dom i ro­dzi­nę. Jed­nak idea, któ­ra mu przy­świe­ca­ła była sil­niej­sza.

Ja­cek wie­rzy, że uda się uru­cho­mić tę część mó­zgu (po­dob­no to aż 4/5), któ­ra w nor­mal­nych wa­run­kach jest nie­wy­ko­rzy­sta­na. Ta uśpio­na część mó­zgu jest za­gad­ką, któ­ra pod­nie­ca i po­wo­du­je, że inne spra­wy od­su­wa­ne są, na dal­szy plan.

Żeby jed­nak nie wpaść w zbyt­nie uza­leż­nie­nie, pró­bu­je róż­nych form ak­tyw­no­ści: mię­dzy in­ny­mi upra­wia jog­ging. W trak­cie bie­gu wy­obra­ża so­bie róż­ne moż­li­wo­ści funk­cjo­no­wa­nia ludz­kie­go mó­zgu (fan­ta­zje, uto­pij­ne, sur­re­ali­stycz­ne pro­jek­cje, cała pa­rap­sy­cho­lo­gia, psy­cho­tro­ni­ka, bio­pla­zma, ra­die­ste­zja, wszyst­ko to, co w ży­ciu czło­wie­ka ocie­ra się o ma­gię, ta­jem­ni­cę). Ob­ra­zy mi­to­lo­gicz­ne, ba­śnio­we, fu­tu­ro­lo­gicz­ne, wy­wo­dzą swo­je źró­dło­we nit­ki z tej czę­ści mó­zgu, a ra­czej umy­słu, któ­ra po­zwa­la po­zna­wać świat nie­rze­czy­wi­sty. Ja­cek w swo­ich wi­zjach po­szu­ku­je ra­cjo­nal­nych po­wią­zań, po­mię­dzy tym, co mówi na­uka (współ­cze­sna wie­dza em­pi­rycz­nie spraw­dzal­na), a tym, cze­go mo­że­my się do­my­ślać –wy­obra­żać so­bie. Funk­cjo­no­wa­nie mó­zgu, jak do tej pory, ma swój wy­raź­nie okre­ślo­ny ob­szar sa­mo­re­ali­za­cji. Speł­nia swo­je za­da­nie w krę­gu za­ta­cza­nym przez zmy­sły.

Ja­cek Sza­nec­ki pró­bu­je so­bie wy­obra­zić umysł tak, jak­by to była, so­czew­ka pro­jek­tu­ją­ca ob­ra­zy, na ekran we­wnętrz­ny: mlecz­ne ją­dro ( trze­cie oko) –pry­zmat praw­dy. Pro­jek­to­wa­ne w ten spo­sób ob­ra­zy mogą oży­wać. Myśl jest tu ro­dza­jem ener­gii kar­mią­cej te pro­jek­cje:

Czło­wiek oglą­da ob­raz hi­sto­rycz­ny, i na­gle to, co ar­ty­sta opo­wie­dział pędz­lem i far­bą, wzbo­ga­co­ne my­śla­mi tych wszyst­kich lu­dzi, któ­rzy współ­two­rzy­li ten mo­ment hi­sto­rycz­ny, (to wy­da­rze­nie) ge­ne­ru­je ener­gię, któ­ra wy­bu­cha ży­wym ob­ra­zem.

Ko­bie­ta słu­cha mu­zy­ki. Jej my­śli po­cząt­ko­wo cha­otycz­ne, po­wo­li po­rząd­ku­ją się jak smu­gi świa­tła, otu­la­ją róż­ne przed­mio­ty w po­ko­ju, w któ­rym prze­by­wa. Prze­ni­ka­ją się kształ­ty, ko­lo­ry i za­pa­chy. Zwy­kły po­kój za­mie­nia się w sa­lon z XVIII wie­ku, bo mu­zy­ka po­cho­dzi z my­śli kom­po­zy­to­ra i wy­ko­naw­ców z tego okre­su.

Dziec­ko czy­ta baj­kę. Wcho­dzi w na­tu­ral­ny spo­sób do lasu z baj­ki. Bawi się z bo­ha­te­ra­mi (kra­sno­lud­ka­mi), my­śli dziec­ka wzbo­ga­ca­ją treść. Po­słu­gu­jąc się ko­dem swo­jej wy­obraź­ni –dziec­ko może prze­kro­czyć każ­dą gra­ni­cę cia­ła i prze­strze­ni.

Mło­dy pły­wak chce zo­stać mi­strzem olim­pij­skim. Ćwi­czy. Pły­nąc otu­la my­śla­mi swo­je ręce i nogi. Po­zy­tyw­ne my­śli za­mie­nia­ją jego koń­czy­ny w płe­twy i na­gle wi­dać wy­raź­nie jak przy­spie­sza w wo­dzie. Tyl­ko w jego my­ślach ręce i nogi po­ko­nu­ją opór wody bez zmę­cze­nia.

Kie­row­ca pro­wa­dzi cięż­ki po­jazd. Jest zmę­czo­ny. Na­gle jego do­świad­czo­ne ucho, wy­chwy­tu­je dziw­ny, do­dat­ko­wy stu­kot w sil­ni­ku. Obej­mu­je my­śla­mi cały me­cha­nizm i w ten spo­sób ze­spa­la się z my­ślą kon­struk­to­ra, szyb­ko lo­ka­li­zu­je uszko­dze­nie. Sta­ło się to pod­świa­do­mie.

Te wi­zje to­wa­rzy­szą Jac­ko­wi po­wra­ca­ją­ce­mu po­lną ścież­ką, po 3 km bie­gu. Te­raz zbli­ża się do ży­wo­pło­tu oka­la­ją­ce­go uni­wer­sy­tec­ki camp. Ci­cho tu i pu­sto. Za­cho­dzą­ce słoń­ce od­bi­ja się w szy­bach mi­ja­nych dom­ków. Sły­chać świer­got wró­bli. Ten po­wrót jest naj­przy­jem­niej­szy. Wi­dać to na twa­rzy Jac­ka, jest roz­luź­nio­ny, spo­koj­nie mija ostat­nie dom­ki. Te­raz cze­ka go pół­go­dzin­ny re­laks. Wy­cią­gnie się wy­god­nie na ma­te­ra­cu, z tra­wy mor­skiej, i spró­bu­je eks­pe­ry­men­tu z exte­ry­to­ry­za­cją. Wi­dzi­my jak ktoś, po­zdra­wia go z uśmie­chem. Wbie­ga po scho­dach, mi­ja­jąc na ko­ry­ta­rzu obej­mu­ją­cą się parę (wi­dać, że są szczę­śli­wi). Otwie­ra drzwi i z praw­dzi­wą roz­ko­szą pada na ma­te­rac. Ob­ra­ca się na wznak, roz­ko­ły­sa­ny świat po­wo­li się uspo­ka­ja, w jego umy­śle na­stę­pu­je wy­ha­mo­wa­nie, wszyst­ko wra­ca na swo­je miej­sce.

Ja­cek za­my­ka oczy i tyl­ko my­śla­mi i wy­obraź­nią do­ty­ka swo­je­go cia­ła. Za­czy­na­jąc od czub­ka gło­wy, przez mię­śnie kar­ku i grzbie­tu po bar­ki i ra­mio­na, roz­luź­nia na­pię­cie. Cie­płe zmę­cze­nie od­pły­wa z cia­ła, gdzieś w nie­byt. Pul­su­ją­ca ci­sza ogar­nia cały po­kój, wręcz wi­dać jak za­sy­pia­ją przed­mio­ty, jak su­fit de­li­kat­nie zbli­ża się do jego cia­ła, ale on już tego nie re­je­stru­je. Wi­dzi trze­cim okiem albo czymś po­dob­nym (we­wnętrz­nym lu­strem –ka­me­rą), sie­bie uśpio­ne­go na ma­te­ra­cu. Gdy tym­cza­sem nasz bo­ha­ter prze­no­si się do miej­sca, gdzie w dzie­ciń­stwie ba­wił się w in­diań­skie pod­cho­dy.

Jest to nie­wiel­ka do­li­na, z trzech stron oto­czo­na zie­lo­ny­mi wzgó­rza­mi, gdzie- nie­gdzie po­ły­sku­ją gład­kie ska­ły. Po­wie­trze jest czy­ste, słoń­ce prze­bi­ja przez zie­lo­ne ga­łę­zie lesz­czy­ny, gdzieś da­le­ko sły­chać szcze­ka­nie psa. Ścież­ka, któ­rą idzie mały Ja­cek skrę­ca obok zwa­lo­ne­go pnia. Ale moż­na też wspiąć się na jego grzbiet i zsu­nąć po dru­giej stro­nie. Ja­cek pa­mię­ta do­sko­na­le, że to był naj­prost­szy spo­sób zmy­le­nia prze­ciw­ni­ka –skra­ca­ło się dro­gę, ale rów­nież moż­na było ukryć się w środ­ku zwa­lo­ne­go pnia, bo od po­cząt­ku był pu­sty w środ­ku. Ta jego wła­ści­wość szcze­gól­na, była ta­jem­ni­cą ma­łe­go Jac­ka.

Pew­ne­go po­god­ne­go dnia, kie­dy wła­śnie ukry­wał się przed gru­pą Ko­man­czów, nie­chcą­cy stał się nie­zau­wa­żo­nym świad­kiem pew­nej roz­mo­wy. Wte­dy nie wi­dział roz­ma­wia­ją­cych lu­dzi, nie ro­zu­miał rów­nież tre­ści tej roz­mo­wy, ale czuł, że to, o czym roz­ma­wia­ją ma bar­dzo istot­ne zna­cze­nie dla jego przy­szło­ści. Po­mi­mo, że w pu­stym pniu było ciem­no i wil­got­no i ob­la­ty­wał go strach, Ja­cek wie­dział, że nie może zdra­dzić swej obec­no­ści, bo i po­mi­ja­jąc wszyst­ko inne, zdra­dził­by tę wspa­nia­łą kry­jów­kę. Miał, co praw­da wra­że­nie, że ten mę­ski głos to głos jego ojca, ale nie był tego pe­wien. Mil­czał więc, i przy­tu­la­jąc ucho do wil­got­ne­go pnia, wsłu­chi­wał się w strzę­py do­la­tu­ją­cych do nie­go słów:

-Ko­cha­nie on musi zo­stać ze mną!

-Nie! Nie zga­dzam się!… To nie moż­li­we…! Jak to so­bie wy­obra­żasz?!

-No wiesz…?!

Tu na­stą­pi­ły ja­kieś dziw­ne dźwię­ki. Ja­cek nie mógł się zo­rien­to­wać, co mia­ły ozna­czać, ani jak je zin­ter­pre­to­wać, był jed­nak pe­wien, że wszyst­ko to jest zwią­za­ne z jego oso­bą. Jego ro­dzi­ce mie­li ja­kieś swo­je pro­ble­my i cią­gle się kłó­ci­li, on nic z tego nie ro­zu­miał i te­raz też nie wie­dział jak się za­cho­wać. Ten dru­gi głos na pew­no nie był gło­sem jego mat­ki, więc tym bar­dziej czuł się wy­stra­szo­ny i zdez­o­rien­to­wa­ny. Za­pa­mię­tał tę roz­mo­wę na całe ży­cie.

Te­raz, kie­dy przez exte­ry­to­ry­za­cję zna­lazł się w tej do­li­nie, wszyst­ko wró­ci­ło –miał bły­ska­wicz­ny prze­gląd wszyst­kich na­stępstw tej sy­tu­acji, ale mimo to było mu cu­dow­nie. Do­li­na ja­śnia­ła słoń­cem, zie­le­nią i pro­mie­nia­ła ta­kim spo­ko­jem, że za­raz całe jego cia­ło prze­nik­nę­ła dziw­na ra­dość. Le­żał tak bez ru­chu.

Na­gle do­le­ciał go dziw­ny dźwięk, któ­ry w ża­den spo­sób nie pa­so­wał do tej do­li­ny. Tak jak­by ktoś usi­ło­wał ro­ze­rwać błę­kit­ną za­sło­nę nie­ba ostrym pa­zu­rem. Dźwięk po­wtó­rzył się, był prze­ni­kli­wy i do­cho­dził z da­le­ka.

Nie mógł wy­rwać się z tego le­tar­gu, a tu ktoś jak piłą, rżnie po jego mó­zgu. W koń­cu już wie! To dzwo­nek te­le­fo­nu. Sły­szy go. Pod­no­si się z wy­sił­kiem, pod­cho­dzi do apa­ra­tu.

-Tak…?Słu­cham!?

-Czy to miesz­ka­nie pana Jac­ka Sza­nec­kie­go?!

-Tak to ja, je­stem przy te­le­fo­nie.

Głos w słu­chaw­ce nie jest zna­jo­my. Jest do­syć su­chy i urzę­do­wy.

-Mam dla pana do­syć nie­przy­jem­ną wia­do­mość! Czy pan mnie sły­szy?!

-Tak! Sły­szę pana! O co cho­dzi?!

-Mamy pro­blem z pań­skim bra­tem. Po­dał nam pań­ski te­le­fon…

-Ja­kie pro­ble­my? Skąd pan dzwo­ni?

-Dzwo­nię z Wro­cła­wia ze szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go. Pań­ski brat –Zby­szek Sza­nec­ki –stu­dent Uni­wer­sy­te­tu, tra­fił do nas.

-Co się sta­ło?… Dla­cze­go?!

-Musi pan tu przy­je­chać. Naj­le­piej ju­tro przed po­łu­dniem. Na­zy­wam się Ro­bert Nil­ski i je­stem or­dy­na­to­rem I Od­dzia­łu.

-Oczy­wi­ście,będę! Na pew­no ju­tro będę. Dzię­ku­ję bar­dzo! Do wi­dze­nia!

-Do wi­dze­nia.

Po­ło­żył słu­chaw­kę. Nic nie ro­zu­miał. Co ze Zbysz­kiem? Dla­cze­go wpa­ko­wa­li go do czub­ków? Zde­ner­wo­wał się, nie może ze­brać my­śli, cho­dzi po po­ko­ju i usi­łu­je przy­po­mnieć so­bie, kie­dy ostat­ni raz wi­dział Zbysz­ka? Mówi do sie­bie:

-To było chy­ba jesz­cze wio­sną? Tak! Tak!! Spo­tka­li się u mat­ki –to były jej 60-te uro­dzi­ny.

Pró­bu­je so­bie przy­po­mnieć to spo­tka­nie; wszyst­ko było w po­rząd­ku, byli ra­zem na dłu­gim spa­ce­rze, w trak­cie, któ­re­go Zby­szek z wiel­kim prze­ję­ciem opo­wia­dał mu o kum­plach z aka­de­mi­ka i o tej ciem­no­okiej dziew­czy­nie… Jak ona się na­zy­wa­ła? – Nie może so­bie przy­po­mnieć, z któ­rą po­je­chał na week­end do dom­ku my­śliw­skie­go.

Wte­dy, Jac­ko­wi wy­da­wa­ło się, że Zby­szek jest szczę­śli­wy i pe­łen opty­mi­zmu, nie było na­wet śla­du po tej de­pre­sji, któ­rą prze­żył trzy lata temu. Ale dzi­siaj to wszyst­ko może być in­a­czej. Ja­cek czuł in­stynk­tow­nie, że to nie bę­dzie wca­le ła­twa spra­wa, czuł bar­dzo dziw­ny nie­po­kój i wie­dział, że musi nad tym za­pa­no­wać. Ko­chał bra­ta i chciał mu jak naj­szyb­ciej po­móc.

Za­dzwo­nił do sze­fa i po­pro­sił o kil­ka dni urlo­pu. Pan pro­fe­sor na­wet był lek­ko zdzi­wio­ny, bo znał Jac­ka Sza­nec­kie­go, jako wy­jąt­ko­we­go pra­co­ho­li­ka, któ­ry na­wet w cza­sie wa­ka­cji pra­co­wał w pu­stym bu­dyn­ku, więc ta­kie na­głe żą­da­nie kil­ku dni, to coś za­ska­ku­ją­ce­go. Nie zdra­dził jed­nak, że go to zdzi­wi­ło, po­pro­sił tyl­ko o kon­takt po po­wro­cie.

Ja­cek od­szu­kał roz­kład lo­tów i za­mó­wił bi­let do Wro­cła­wia na 7 rano. Tym spo­so­bem już o dzie­sią­tej mógł być w szpi­ta­lu. Spa­ko­wał się, zjadł ko­la­cję i za­mó­wił bu­dze­nie. Po­tem wy­cią­gnął swo­je sta­re no­tat­ki, z okre­su, kie­dy Zby­szek był le­czo­ny z de­pre­sji. Nie po­do­ba­ła mu się wte­dy ta cała dia­gno­za i me­to­da, któ­rą za­sto­so­wa­no. Jego zda­niem nie było żad­ne­go uza­sad­nie­nia, żeby za­sto­so­wać tak dra­stycz­ną ku­ra­cję, bo stan jego bra­ta wca­le nie wska­zy­wał na ko­niecz­ność za­sto­so­wa­nia elek­trow­strzą­sów. Wte­dy nie zdą­żył przy­je­chać i kie­dy od­na­lazł Zbysz­ka w szpi­ta­lu, już było po wszyst­kim. Jak się oka­za­ło, Zby­szek wy­ra­ził zgo­dę na elek­trow­strzą­sy, więc le­ka­rze dłu­go się nie za­sta­na­wia­li i wal­nę­li po mó­zgu.

Jest pięk­ny sło­necz­ny dzień. Ja­cek Sza­nec­ki wy­sia­da z sa­mo­lo­tu we Wro­cła­wiu. Ła­pie tak­sów­kę.

-Do szpi­ta­la pro­szę!

-Do, któ­re­go?

-Do czub­ków! – Wy­rwa­ło mu się, ale zre­flek­to­wał się i spoj­rzaw­szy w lu­ster­ko zro­bił taki gest jak­by chciał prze­pro­sić.

-Do­bra… Do­bra! Już je­dzie­my. - Burk­nął tak­sów­karz.

Ja­cek pła­ci i wbie­gaprzez bra­mę. Por­tier wska­zu­je mu dro­gę mię­dzy ży­wo­pło­ta­mi. Sta­je przed bia­ły­mi drzwia­mi i na­ci­ska dzwo­nek. Sły­szy przez in­te­rvox py­ta­nie:

– Do kogo?

-Ja do dr Nil­skie­go.

-Chwi­lecz­kę już otwie­ram.

Sły­szy brzę­czyk.

III

Przy­mknę­ła oczy jesz­cze na chwi­lę. Chcia­ła wró­cić w sen, któ­ry prze­rwał dźwięk bu­dzi­ka.

Sny ury­wa­ją się na­gle i w świa­do­mo­ści po­zo­sta­ją tyl­ko strzę­py, któ­re trud­no zło­żyć.

Po­zo­stał w niej ob­raz; dłu­ga, cią­gną­ca się w nie­skoń­czo­ność piasz­czy­sta dro­ga, żół­te, ja­skra­we słoń­ce i ni­ko­go… Ci­cho… Pu­sto… Dru­gi, na­ło­żo­ny ob­raz to twarz, ol­brzy­mia na wy­so­kość ścia­ny. Prze­ra­ża­ją­ca twarz z pu­sty­mi oczo­do­ła­mi i gry­ma­sem peł­nym okru­cień­stwa.

Otrzą­snę­ła się z tej przy­krej wi­zji i po­bie­gła do ła­zien­ki. Było wpół do ósmej a dzi­siej­sze ćwi­cze­nia mia­ła na Der­ma­to­lo­gii, na dru­gim koń­cu mia­sta.

Zdą­ży­ła tyko wy­pić szklan­kę mle­ka i już bie­gła do tram­wa­ju. We­szła do szat­ni, ni­ko­go nie było, sły­sza­ła jak ktoś bie­gnie po scho­dach, wa­ha­dło­we drzwi za­skrzy­pia­ły na dru­gim pię­trze. Za­rzu­ci­ła bia­ły far­tuch, słu­chaw­ki i już była na ko­ry­ta­rzu swo­je­go od­dzia­łu. Dłu­gi ja­sny ko­ry­tarz, ani ży­wej du­szy. Cała gru­pa we­szła pew­nie do za­bie­go­we­go.

Ci­cho otwo­rzy­ła drzwi.

– Dzi­siaj za­de­mon­stru­ję ko­le­gom cha­rak­te­ry­stycz­ne przy­pad­ki łusz­czy­cy.

– Pro­szę bli­żej, ko­le­żan­ko! No, wła­ści­wie to nie po­wi­nie­nem ko­le­żan­ki przy­jąć, ale pro­szę, pro­szę –bę­dzie mia­ła ko­le­żan­ka oka­zję do wy­ma­za­nia tego spóź­nie­nia. Pro­szę ze­brać wy­wiad i przed­sta­wić wszyst­kim ko­le­gom! Sio­stro! Pro­szę przy­pro­wa­dzić pa­cjen­ta z sió­dem­ki.

Anna czu­ła się tro­chę zmie­sza­na, sto­jąc przed kil­ku­na­sto­oso­bo­wym au­dy­to­rium.

Była wy­so­ką, szczu­płą bru­net­ką, twarz mia­ła de­li­kat­ną i ciem­ne, głę­bo­kie oczy, peł­ne smut­ku i zdzi­wie­nia świa­tem. Anna była czło­wie­kiem, do któ­re­go za­ufa­nia na­bie­ra się na­tych­miast, bez słów, bez de­kla­ra­cji, na­wet mimo woli. Ale w kon­tak­cie ze świa­tem sta­ła z boku. We wszyst­kim, co się dzia­ło była ra­czej ob­ser­wa­to­rem niż uczest­ni­kiem. Świat to­czył się swo­imi try­ba­mi, a ona żyła jak gdy­by w in­nym wy­mia­rze, z ko­niecz­no­ści tyl­ko włą­cza­jąc się w ota­cza­ją­ce zda­rze­nia.

Ten dzień za­czął się fa­tal­nie, nie mo­gła się skon­cen­tro­wać, ręce lek­ko jej drża­ły. Mę­czył ją, ja­kiś pod­świa­do­my nie­po­kój. Czu­ła go całą sobą. A te­raz jesz­cze to spóź­nie­nie i w kon­se­kwen­cji pew­nie ośmie­sze­nie się przed całą gru­pą. Wczo­raj wie­czo­rem prze­czy­ta­ła, co praw­da no­tat­ki z ostat­nich wy­kła­dów, ale o łusz­czy­cy, mia­ła bar­dzo mgli­ste po­ję­cie.

Pie­lę­gniar­ka przy­pro­wa­dzi­ła pa­cjen­ta i Anna roz­po­czę­ła zbie­ra­nie wy­wia­du. Pan asy­stent ro­bił od cza­su do cza­su zło­śli­we uwa­gi, sta­ra­jąc się bły­snąć dow­ci­pem.

– No, ko­le­żan­ko wy­star­czy! Pro­szę te­raz prze­pro­wa­dzić ba­da­nie przed­mio­to­we. Ko­le­ga przy oknie! Tak, tak wła­śnie ko­le­ga! Pro­szę po­móc ko­le­żan­ce.

Wska­za­ny stu­dent pod­szedł do pa­cjen­ta i ka­zał mu się ro­ze­brać do po­ło­wy. Anna wie­dzia­ła, że naj­gor­sze już mi­nę­ło i te­raz asy­stent bę­dzie na­trzą­sał się z An­drze­ja, któ­re­go wy­cią­gnął na śro­dek, bo ten roz­ma­wiał za jego ple­ca­mi. Zu­peł­nie jak w szkół­ce.

An­drzej zba­dał pa­cjen­ta i po­wie­dział:

– Zmia­ny na skó­rze koń­czyn gór­nych i dol­nych oraz tu­ło­wia w po­sta­ci nie­re­gu­lar­nych plam o cha­rak­te­rze łu­sko­wa­tym.

– Nie­zu­peł­nie to zgod­ny opis z no­men­kla­tu­rą der­ma­to­lo­gicz­ną, ale niech bę­dzie. Ko­le­żan­ko, pro­szę po­wie­dzieć, jaki ob­jaw jest cha­rak­te­ry­stycz­ny dla łusz­czy­cy?

Anna przy­po­mnia­ła so­bie, że jest ob­jaw, któ­ry ma coś wspól­ne­go ze ste­ary­ną, ale nie wie­dzia­ła, na czym on po­le­ga. Po­wie­dzia­ła, więc:

– Ob­jaw ste­ary­no­wy!

– Wi­dzę, że ko­le­żan­ka coś czy­ta­ła, ale nie­do­kład­nie. Ten ob­jaw na­zy­wa się ob­ja­wem "świe­cy ste­ary­no­wej". Te­raz pięć mi­nut prze­rwy, a po prze­rwie pro­szę się za­jąć swo­imi pa­cjen­ta­mi.

Dru­ga część ćwi­cze­nia mi­nę­ła już szyb­ko i Anna z ulgą opu­ści­ła kli­ni­kę. Ja­dąc tram­wa­jem za­sta­na­wia­ła się czy iść na wy­kład z Ra­dio­lo­gii, czy le­piej po­je­chać do domu i skoń­czyć su­kien­kę. Ju­tro prze­cież po­je­dzie do Zbysz­ka, na pew­no spodo­ba mu się nowa su­kien­ka.

Wy­sia­dła z tram­wa­ju i otwo­rzy­ła bra­mę. To przej­ście z ja­snej uli­cy do mrocz­nej sie­ni na krót­ką chwi­lę ośle­pi­ło ją.

-O Boże!

Pod­bie­gła w ostat­niej chwi­li i zła­pa­ła mdle­ją­ce­go Zbysz­ka. Jed­ną ręką otwo­rzy­ła drzwi i wcią­gnę­ła go do przed­po­ko­ju. Po­ło­ży­ła go na pod­ło­dze i wy­la­ła mu na twarz szklan­kę zim­nej wody. Ostat­nio wi­dzia­ła go w nie­dzie­lę, dzi­siaj jest pią­tek, obie­ca­ła mu, że przyj­dzie w so­bo­tę po ćwi­cze­niach.

– Co się sta­ło?

Myśl o jego uciecz­ce była prze­ra­ża­ją­ca. Prze­cież za dwa ty­go­dnie miał skoń­czyć ku­ra­cję i wy­szedł­by ofi­cjal­nie. A te­raz?

Zby­szek po­ru­szył się. Wzię­ła go pod pa­chy i pod­pro­wa­dzi­ła do le­żan­ki. Po­wo­li wra­cał do sie­bie.

– Anno! Ko­cha­na! Je­steś!

Jej obec­ność wy­da­wa­ła mu się czymś nie­re­al­nym.

– Je­stem! Je­stem! Po­łóż tu gło­wę i nie mów nic.

Już była opa­no­wa­na, wie­dzia­ła, że trze­ba za­cho­wać spo­kój, czu­ła się od­po­wie­dzial­na za nie­go, za sie­bie. Wie­dzia­ła, że nikt nie chce go zro­zu­mieć, bo to, co mó­wił jest ta­kie nie re­al­ne, od­le­głe a jed­no­cze­śnie nie­po­ko­ją­ce. Za­sta­na­wia­ła się czę­sto czy to cho­ro­ba, czy tyl­ko stan fa­scy­na­cji te­ma­tem, od któ­re­go Zby­szek nie może się uwol­nić, tra­ci dy­stans, sta­je się bez­kry­tycz­ny, nie­zro­zu­mia­ły.

Te­raz cała sy­tu­acja jesz­cze bar­dziej się skom­pli­ko­wa­ła. On na pew­no uciekł. Co ro­bić? Co mu po­wie­dzieć?

IV

Sły­szał jej sło­wa, ale nic nie ro­zu­miał. Otwo­rzył oczy –jej po­chy­lo­na twarz –za­mknął oczy i sta­rał się sku­pić. W skro­niach szum nie do znie­sie­nia, ocię­ża­łość ca­łe­go cia­ła, jak­by ja­kiś nie­wi­dzial­ny głaz przy­gnia­tał go.

-… Okno, bra­ku­je mi po­wie­trza.

Anna otwo­rzy­ła sze­ro­ko okno.

– Może je­steś głod­ny?

– Nie, daj mi wody.

Czuł su­chość w ustach, ję­zyk jak ko­łek. Po­da­ła mu szklan­kę wody. Chciał wziąć do ręki, ale pal­ce miał jak z oło­wiu. De­li­kat­nym ru­chem od­su­nę­ła jego rękę i pod­no­sząc mu gło­wę przy­tknę­ła szklan­kę do warg, szklan­ka le­ciut­ko za­dzwo­ni­ła o zęby. Za­krztu­sił się. Bla­dość twa­rzy po­wo­li ustę­po­wa­ła. Czuł się już o wie­le le­piej. Pod­cią­gnął się na le­żan­ce i oparł o matę. Pa­trzył na oszklo­ną bi­blio­tecz­kę. Na­resz­cie ota­cza­ją go ja­kieś ludz­kie przed­mio­ty, coś nie­ste­ryl­ne­go, po tych trzech mie­sią­cach bia­łych łó­żek, sza­fek i za­pa­chu le­karstw.

– Anno, już je­stem spo­koj­ny. Nie ob­cho­dzi mnie, co bę­dzie da­lej. Wiesz, my­ślę, że li­czy się tyl­ko czas te­raź­niej­szy. Cała prze­szłość to sen skoń­czo­ny, a przy­szłość to jesz­cze nie za­czę­ty, więc ich nie ma, nie ma nic po za tym, co jest w nas te­raz. Nie wiem, co zro­bić, jak to wszyst­ko ob­jąć sobą i iść, iść przed sie­bie, tam gdzie ja­śniej, gdzie praw­dzi­wiej?

– Zbysz­ku, co zro­bi­my ze szpi­ta­lem? My­ślę, że trze­ba cię wy­pi­sać for­mal­nie!

– Nie! Oni mnie nie wy­pi­szą. Boją się. Le­ka­rze za­pi­sa­li mnie już na swo­jej kar­cie strat.

– A może twój brat? On mógł­by to zro­bić?

– Ja­cek? Nie! On jest zbyt roz­sąd­ny.

– Wiesz, co? Po­roz­ma­wiam z pro­fe­so­rem, może się zgo­dzi? Może odda mi cie­bie pod opie­kę?!

– To nie przej­dzie. Mu­sia­ła­byś być moją żoną.

– Wspa­nia­le! Weź­mie­my ślub i za­wsze, na za­wsze bę­dziesz mój.

Zby­szek uśmiech­nął się.

– Nie wiem czy mam się cie­szyć czy pła­kać, bo to jak z desz­czu pod ryn­nę!

Obo­je śmia­li się. Anna z po­waż­ną miną za­nu­ci­ła marsz Men­del­so­na. U drzwi roz­legł się dzwo­nek. Zby­szek od­ru­cho­wo wstał, twarz mu za­sty­gła na mo­ment, wy­ra­ża­jąc pra­wie fi­zycz­ny ból. Jak­by ten dźwięk na­elek­try­zo­wał po­wie­trze i te­raz pod­świa­do­mość ka­za­ła mu cof­nąć się pod ścia­nę. Anna ob­ję­ła go de­li­kat­nie i po­wie­dzia­ła:

– Je­steś ze mną, usiądź! To na pew­no li­sto­nosz.

Za­pa­lił pa­pie­ro­sa. Sły­szał jak Anna roz­ma­wia z kimś na ko­ry­ta­rzu, po­tem sze­lest pa­pie­ru i chwi­la ci­szy, wresz­cie coś jak do wi­dze­nia i trzask za­my­ka­nych drzwi.

We­szła trzy­ma­jąc ko­per­tę. W jej oczach błysz­cza­ła ra­dość.

– Po­zy­tyw­nie! Po­zy­tyw­nie za­ła­twio­ne!!! Wy­jeż­dżam, ze­zwo­le­nie na wy­jazd do Fran­cji –cu­dow­nie…!

To ostat­nie sło­wo wy­po­wie­dzia­ne z tak nie­kła­ma­ną ra­do­ścią, za­wi­sło bo­le­śnie w po­wie­trzu. Spoj­rza­ła na Zbysz­ka sie­dzą­ce­go ze spusz­czo­ną gło­wą, ra­mio­na mu drża­ły. Uklę­kła przy nim, przy­tu­li­ła twarz do jego ko­lan. Czu­ła, że każ­de sło­wo wy­po­wie­dzia­ne w tej chwi­li, za­brzmi fał­szy­wie. Jak mu wy­tłu­ma­czyć, że to jej szan­sa? Może się już nie po­wtó­rzyć.

Ale jaka jest jego szan­sa? Czy przez to roz­wią­zu­je się, cho­ciaż je­den su­pe­łek za­gma­twa­ne­go ży­cio­ry­su? Prze­cież po­win­na tu być z nim, po­móc mu wró­cić do lu­dzi, do za­jęć. Nie, nie, nie mogę –my­śla­ła.

Pod­nio­sła gło­wę i zo­ba­czy­ła jego twarz, jak­by świe­żo zmy­tą, czy­stą.

– Czy masz jesz­cze dzi­siaj za­ję­cia na uczel­ni?

– Po po­łu­dniu, ćwi­cze­nia z Hi­gie­ny.

– A kie­dy wra­ca mama?

– My­ślę, że oko­ło pią­tej.

– Czy ja tu mogę zo­stać? Przy­najm­niej dzi­siaj, bo wła­ści­wie nie mam gdzie miesz­kać, w aka­de­mi­ku nie mogę się po­ka­zać.

– Oczy­wi­ście! Na­wet nie po­zwo­li­ła­bym ci nig­dzie iść. Za­raz przy­go­tu­ję ja­kiś obiad.

Była za­do­wo­lo­na, że ta przy­kra sy­tu­acja, jaka mia­ła miej­sce przed chwi­lą, tak szyb­ko się roz­ła­do­wa­ła.

– Te­raz zaj­mę się obia­dem, a ty masz tu ostat­nie cza­so­pi­sma, przy oka­zji rzuć okiem na ogło­sze­nia lo­ka­lo­we, może znaj­dzie się ja­kiś po­kój do wy­na­ję­cia.

Wziął do ręki le­żą­ce na wierz­chu cza­so­pi­smo, ale nie mógł czy­tać, kart­ki prze­rzu­cał me­cha­nicz­nie. Odło­żył i pod­szedł do okna, pa­trzył przez chwi­lę na prze­chod­niów. Te­raz czuł pra­wie cał­ko­wi­ty spo­kój, już się nie bał. Był zde­cy­do­wa­ny po­rzu­cić to wszyst­ko, wy­je­chać z tego mia­sta i nig­dy już nie wra­cać. Je­że­li bę­dzie trze­ba, za­bi­je w so­bie mi­łość, prze­cież nie ma pra­wa –my­ślał –ogra­ni­czać jej wol­no­ści. Po­sta­no­wił nie wra­cać wię­cej do te­ma­tu jej wy­jaz­du.

Kie­dyś po­wie­dzia­ła mu: "… Bo ty je­steś taki mięk­ki, roz­czu­lasz się nad sobą…”. Czuł wte­dy, że po­wie­dzia­ła praw­dę, ale wte­dy tak trud­no było mu oce­niać sa­me­go sie­bie, zresz­tą nie przej­mo­wał się tym, co my­śle­li o nim inni.

Przez ostat­nie trzy mie­sią­ce czę­sto ana­li­zo­wał swo­je po­stę­po­wa­nie. Ta na­gła zmia­na przy­wró­ci­ła sa­mo­kry­ty­cyzm. Na pew­no trud­no przy­znać się przed sobą do po­peł­nio­nych błę­dów i dla­te­go ko­niecz­nie chciał zna­leźć cho­ciaż­by we­wnętrz­ne mo­ty­wy.

Przy­po­mniał so­bie, kie­dy zo­ba­czył ją pierw­szy raz. To było na ja­kimś wy­kła­dzie. Pa­trzył z gór­nych rzę­dów na salę. Sie­dzia­ła w trze­cim rzę­dzie po le­wej stro­nie, no­to­wa­ła wy­kład, wła­ści­wie ni­czym nie wy­róż­nia­ła się spo­śród in­nych, może mia­ła tro­chę ciem­niej­sze wło­sy. Pa­mię­tał, że mia­ła ciem­no­zie­lo­ny swe­te­rek i gra­na­to­wą spód­nicz­kę. Skoń­czył się wy­kład i wte­dy po­pro­sił chło­pa­ka, któ­ry sie­dział obok niej w cza­sie wy­kła­du, a któ­re­go znał z aka­de­mi­ka, żeby go jej przed­sta­wił.

Wspo­mnie­nia prze­rwał mu głos Anki do­bie­ga­ją­cy z kuch­ni:

– Zbysz­ku! Po­móż mi to prze­nieść do po­ko­ju.

Usie­dli przy sto­le. Szyb­ko przy­go­to­wa­ny obiad sma­ko­wał nad­zwy­czaj­nie. Anna zbie­ra­ła na­czy­nia, kie­dy za­dzwo­nił ktoś do drzwi. Nie spo­dzie­wa­ła się żad­nych go­ści, więc lek­ko za­sko­czo­na, od­sta­wiw­szy ta­le­rze, po­szła otwo­rzyć.

Była to Iwo­na, ko­le­żan­ka z roku, miesz­ka­ją­ca na tej sa­mej uli­cy. Anna nie prze­pa­dał za nią. Iwo­na draż­ni­ła ją swą pre­ten­sjo­nal­no­ścią i bra­kiem wy­czu­cia w roz­gryw­kach to­wa­rzy­skich. Te­raz jej zja­wie­nie się, na pew­no przy­pad­ko­we i na pew­no nie­po­trzeb­ne, wy­wo­ła­ło od­ruch nie­chę­ci, ale już było za póź­no.

– Wejdź. Wła­śnie skoń­czy­li­śmy obiad.

– Jest two­ja mama?

– Nie! Jest Zby­szek.

– Zby­szek??! Wy­pu­ści­li go?

Przy tych sło­wach zni­ży­ła głos do szep­tu. To była sen­sa­cja. Iwo­na wie­dzia­ła, że Zby­szek jest w szpi­ta­lu, ale nie przy­pusz­cza­ła, że skoń­czy tak szyb­ko ku­ra­cję.

Anna wpro­wa­dzi­ła ją do po­ko­ju. Zby­szek na wi­dok Iwo­ny wstał z fo­te­la i uśmie­cha­jąc się z lek­kim przy­mu­sem, po­wie­dział:

– Ser­wus sta­ra! Co się tak dzi­wisz? Może się mnie bo­isz? Po­dob­no nie je­stem groź­ny dla oto­cze­nia. Tak przy­najm­niej twier­dzą spe­cja­li­ści.

– Nie wy­głu­piaj się! Po­wiedz le­piej, co masz za­miar te­raz ro­bić?

– Jak to, co? Oczy­wi­ście wró­cić na uczel­nię –wtrą­ci­ła się Anna, chcąc skoń­czyć roz­mo­wę na ten te­mat.

Wie­dzia­ła, że Iwo­na bę­dzie chcia­ła wie­dzieć jak naj­wię­cej, a póź­niej roz­nie­sie sen­sa­cyj­ne wia­do­mo­ści po ca­łym mie­ście. Po­wie­dzia­ła szyb­ko:

– Wiesz, do­sta­łam dzi­siaj ze­zwo­le­nie na wy­jazd do Fran­cji.

– I co? Je­dziesz? Kie­dy?

– Tak. Praw­do­po­dob­nie w sierp­niu.

Iwo­na roz­sia­dła się wy­god­nie i pa­trzy­ła na Zbysz­ka, któ­ry opar­ty o bi­blio­tecz­kę pa­lił pa­pie­ro­sa i bęb­nił pal­ca­mi o blat sto­łu. Ten chło­piec za­wsze ją in­try­go­wał, a ostat­nie wy­da­rze­nia jesz­cze bar­dziej pod­kre­śla­ły jego nie­sza­blo­no­wość. Co praw­da jako ko­le­żan­ka Anny sta­ra­ła się nie oka­zy­wać spe­cjal­nie swe­go za­in­te­re­so­wa­nia.

– Za go­dzi­nę mamy ćwi­cze­nia. Czy ty idziesz?

– Tak! Oczy­wi­ście.

– Wiesz Anka, bo ja wła­ści­wie przy­szłam po no­tat­ki, chcę po­ży­czyć je na ty­dzień.

– Ja­kie no­tat­ki?

– Z „far­my”, za ty­dzień ci od­dam. Mój sta­ry za­ła­twił, że prze­pi­szą je na ma­szy­nie, a ty masz ta­kie do­kład­ne i wy­raź­nie na­pi­sa­ne.

Anna wie­dzia­ła, że Iwo­na nie cho­dzi­ła na wy­kła­dy i te­raz chce za­bez­pie­czyć się przed se­sją, bo pro­fe­sor po­dob­no pyta tyl­ko ze swo­ich wy­kła­dów. Nie mia­ła ocho­ty spe­cjal­nie po­ży­czać no­ta­tek, ale w tej chwi­li chcia­ła jak naj­szyb­ciej po­zbyć się wścib­skiej ko­le­żan­ki, więc zna­la­zła ze­szyt i bez sło­wa po­da­ła Iwo­nie.

– Dzię­ku­ję! Za ty­dzień przy­nio­sę.

Przy tych sło­wach wsta­ła i skie­ro­wa­ła się do drzwi.

– Wstą­pić po cie­bie przed ćwi­cze­nia­mi?

– Nie, nie… Spo­tka­my się na za­ję­ciach.

– Do zo­ba­cze­nia Zbysz­ku!

– Ser­wus!

Anna za­mknę­ła za nią drzwi i wró­ci­ła do po­ko­ju.

– Też ją przy­nio­sło! Aku­rat te­raz.

– Mniej­sza o nią, o któ­rej wy­cho­dzisz?

– Za go­dzi­nę. Za­dzwo­nię za­raz do mamy i po­wiem jej, że je­steś.

Anna wy­szła do dru­gie­go po­ko­ju. Zby­szek za­sta­na­wiał się, co bę­dzie ro­bił jak Anna wyj­dzie. Cho­ciaż znał ten dom do­brze, czuł się nie­swo­jo, w jego sy­tu­acji zresz­tą, każ­dy wo­lał­by być w swo­im wła­snym domu. My­ślał o mat­ce, któ­ra mia­ła do­syć wła­snych kło­po­tów. Rok temu od­szedł oj­ciec i te­raz zo­sta­ła sama bez pie­nię­dzy. Po­my­ślał, że naj­le­piej by­ło­by zna­leźć do­brze płat­ną pra­cę a póź­niej wszyst­ko ja­koś się uło­ży. Ta myśl o pra­cy była jed­nak przy­kra, może dla­te­go, że nig­dy jesz­cze nie pra­co­wał za­rob­ko­wo.

Czy zo­stać tu­taj? Czy wy­je­chać od razu? Trze­ba prze­cież za­ła­twić ofi­cjal­ne wy­pi­sa­nie ze szpi­ta­la. Te wszyst­kie py­ta­nia bez od­po­wie­dzi, na­su­wa­ją­ce się roz­wią­za­nia prze­rwa­ło wej­ście Anny.

– Już za­ła­twio­ne, mama bę­dzie koło siód­mej. Do tego cza­su mo­żesz się prze­spać, pew­nie je­steś zmę­czo­ny.

Po­de­szła do nie­go i po­ca­ło­wa­ła de­li­kat­nie w po­li­czek. Do­syć gwał­tow­nym ru­chem przy­cią­gnął ją do sie­bie i po­ca­ło­wał w usta. Czuł na­ra­sta­ją­ce po­żą­da­nie, ręce obej­mo­wa­ły jej ta­lię, na pier­siach czuł lek­ki ucisk dwóch okrą­gło­ści, całe cia­ło pod­da­wa­ło się dzia­ła­niu zmy­słów, było w tym ocze­ki­wa­nie i speł­nie­nie za­ra­zem.

Anna nie spo­dzie­wa­ła się ta­kiej gwał­tow­nej re­ak­cji, czu­ła przy­spie­szo­ne bi­cie ser­ca. Na­pię­cie, któ­re jej to­wa­rzy­szy­ło od chwi­li, gdy zo­ba­czy­ła go przy drzwiach, te­raz ustą­pi­ło i ogar­nął ją stan bło­gie­go spo­ko­ju, przy­tu­li­ła się moc­niej i po­cią­gnę­ła go w kie­run­ku le­żan­ki.

Przez te trzy mie­sią­ce czę­sto my­ślał o ta­kiej chwi­li, czuł pra­wie fi­zycz­ną bli­skość Anny, przy­mu­so­wa izo­la­cja po­tę­go­wa­ła uczu­cie gło­du ero­tycz­ne­go. Każ­de jej zja­wie­nie się w szpi­ta­lu, nio­sło z sobą falę ra­do­ści i jed­no­cze­śnie bólu nie­speł­nie­nia.

Pew­ne­go dnia spa­ce­ro­wa­li po szpi­tal­nym par­ku, wo­kół krę­ci­li się lu­dzie, był to dzień od­wie­dzin i pa­cjen­ci mo­gli wy­cho­dzić z od­wie­dza­ją­cy­mi na spa­cer. Anna na­gle przy­sta­nę­ła i po­wie­dzia­ła:

– Chcę cię po­ca­ło­wać…!

– Te­raz? Tu­taj? Przy tych wszyst­kich?

Był za­sko­czo­ny.

– Tak! Na­tych­miast! Nic mnie nie ob­cho­dzą lu­dzie!

Przy­tu­li­ła się moc­no do nie­go i na chwi­lę za­po­mnie­li o tym szpi­ta­lu, o ca­łej tej par­szy­wej sy­tu­acji. Nikt nie zwró­cił na nich uwa­gi.

Te­raz czuł cie­pło jej cia­ła, za któ­rym tę­sk­nił, do­ty­kał usta­mi de­li­kat­nej skó­ry jej szyi, roz­piął bluz­kę, była bez sta­ni­ka, czuł de­li­kat­ny za­pach jej cia­ła, świat za­czął ucie­kać gdzieś do tyłu, prze­stał ist­nieć.

Na­gle krót­ki dzwo­nek u drzwi, jak sma­gnię­cie bi­czem. Anna zro­bi­ła gest jak­by chcia­ła się przy­kryć, po se­kun­dzie usia­dła i nad­słu­chi­wa­ła. Dzwo­nek po­wtó­rzył się, tym ra­zem dłuż­szy.

– Nie otwie­raj! Może odej­dzie!?

-, Kogo znów przy­nio­sło? Mu­szę zo­ba­czyć, może coś waż­ne­go?

Naga po­bie­gła do ła­zien­ki. Dzwo­nek za­brzę­czał zno­wu, prze­cią­gły i po­na­gla­ją­cy. Anna owi­nię­ta w szla­frok, za­mknę­ła drzwi od po­ko­ju i po­szła otwo­rzyć.

Za drzwia­mi sta­ło dwóch ro­słych męż­czyzn w bia­łych far­tu­chach.

– Czy to miesz­ka­nie pani Ol­czyc­kiej?

Anna była tak za­sko­czo­na, że nie mo­gąc wy­krztu­sić sło­wa, przy­tak­nę­ła tyl­ko gło­wą.

– Pro­szę się nie bać. Je­ste­śmy ze Szpi­ta­la Psy­chia­trycz­ne­go, mie­li­śmy te­le­fon; po­dob­no w tym miesz­ka­niu znaj­du­je się pa­cjent Zbi­gniew Sza­nec­ki, któ­ry dzi­siaj przed po­łu­dniem uciekł. Je­ste­śmy ka­ret­ką i mamy obo­wią­zek do­star­czyć go do szpi­ta­la.

Anna nie wie­dzia­ła czy oni na pew­no zo­sta­li za­wia­do­mie­ni, że Zby­szek jest tu­taj, czy to tyl­ko spryt­ny bluff? W szpi­ta­lu wie­dzia­no, że jest dziew­czy­ną Zbysz­ka i może do­my­śla­no się słusz­nie, że wła­śnie u niej ukrył się te­raz.

– To ja­kieś nie­po­ro­zu­mie­nie, znam, co praw­da Sza­nec­kie­go, ale tu­taj go nie było. Wi­dzia­łam go ostat­nio w szpi­ta­lu w ze­szłym ty­go­dniu. Przy­kro mi, że nie mogę pa­nom w ża­den spo­sób po­móc. Że­gnam pa­nów!

To mó­wiąc cof­nę­ła się, chcąc za­mknąć drzwi. Wte­dy je­den z pie­lę­gnia­rzy oparł się ręką o drzwi i po­wie­dział:

– To nie­moż­li­we, pani kła­mie! Pro­szę nam nie utrud­niać pra­cy!

W tym mo­men­cie drzwi do po­ko­ju otwo­rzy­ły się i sta­nął w nich Zby­szek. Był już ubra­ny, pa­trzył spo­koj­nie na dwóch do­brze mu zna­nych pie­lę­gnia­rzy.

Uśmiech­nął się iro­nicz­nie i po­wie­dział:

– Pa­no­wie,? Mo­że­cie iść do ka­ret­ki, za­raz przyj­dę.

Po czym za­mknął im drzwi przed no­sem.

– Anno, trud­no –nie uda­ło się, wiem, że chcia­łaś jak naj­le­piej… Ko­cham cię! Tak bę­dzie le­piej. Nie martw się. Wró­cę do cie­bie!

Po­ca­ło­wał ją w roz­chy­lo­ne z prze­ra­że­nia usta i otwo­rzył drzwi.

Drzwi za­mknę­ły się i zo­sta­ła sama. Opar­ła się o ścia­nę. W gło­wie krę­ci­ło jej się jak po kie­li­chu moc­ne­go wina. Osu­nę­ła się na ko­la­na i za­czę­ła pła­kać. To przy­nio­sło pew­ną ulgę. Po kil­ku mi­nu­tach pod­nio­sła się i po­szła do ła­zien­ki. Umy­ła twarz zim­ną wodą, przy­cze­sa­ła wło­sy i jak w tran­sie za­czę­ła się ubie­rać. Za pół go­dzi­ny za­czy­na­ły się ćwi­cze­nia.

Wy­bie­gła z domu. Ja­dąc tram­wa­jem, usi­ło­wa­ła ze­brać my­śli. Kto to zro­bił? Prze­cież wi­dzia­ła go tyl­ko Iwo­na, ale nie wie­dzia­ła, że on uciekł? Gdy­by się na­wet do­my­śli­ła, nie zro­bi­ła­by chy­ba ta­kie­go świń­stwa?

A je­że­li nie Iwo­na? To tyl­ko mama mo­gła to zro­bić!? Ta myśl za­bo­la­ła ją. Nie to nie­moż­li­we! Mama była za­wsze po jej stro­nie, wy­da­wa­ło się, że do­sko­na­le się ro­zu­mie­ją.

Kie­dy we­szła do Za­kła­du Hi­gie­ny, ni­ko­go już nie było na ko­ry­ta­rzu. Zno­wu się spóź­ni­łam. We­szła na salę i usia­dła na swo­im miej­scu. Czu­ła na so­bie spoj­rze­nie Iwo­ny, ale nie pod­no­si­ła gło­wy, wy­cią­ga­jąc ze­szyt z no­tat­ka­mi. Do­pie­ro po kil­ku chwi­lach po­pa­trzy­ła na nią. Iwo­na uśmiech­nę­ła się do niej, z miną wta­jem­ni­czo­ne­go kon­spi­ra­to­ra.

Nie! To nie jej spraw­ka. Była pew­na, że to nie Iwo­na za­dzwo­ni­ła do szpi­ta­la. Wy­da­wa­ło się jej, że te ćwi­cze­nia trwa­ją całą wiecz­ność. Od­mie­rza­ła me­cha­nicz­nie mi­li­li­try od­czyn­ni­ków, za­pi­sy­wa­ła wy­ni­ki, ale cały czas była nie­obec­na. Na­resz­cie –ko­niec. Wy­bie­gła z sali, ubra­ła się szyb­ko i już była na uli­cy. Zła­pa­ła wol­ną tak­sów­kę.

– Wierz­bo­wa 21!

Po­da­ła kie­row­cy swój ad­res i wtu­li­ła się w kąt tak­sów­ki. Praw­da, o któ­rej mia­ła się prze­ko­nać za chwi­lę, była prze­ra­ża­ją­ca. Nie mo­gła te­raz zdo­być się na ja­ki­kol­wiek obiek­ty­wizm. Może mat­ka bę­dzie chcia­ła prze­ko­nać ją, że zro­bi­ła to tyl­ko dla jej do­bra? Co się z nim te­raz sta­nie? Boże! Co ja te­raz mam ro­bić? Je­że­li na­wet wła­sna mat­ka, do któ­rej mia­ła naj­wię­cej za­ufa­nia, sta­nę­ła po stro­nie le­ka­rzy? Nie chcia­ła uwie­rzyć, że Zby­szek jest cho­ry. My­śla­ła, że wy­pro­wa­dzić go z tego sta­nu moż­na bez szpi­ta­la, w inny, ja­kiś ludz­ki spo­sób. Po­czu­cie bez­sil­no­ści do­pro­wa­dza­ło ją do roz­pa­czy.

Tak­sów­ka za­trzy­ma­ła się przed do­mem. W oknach świe­ci­ło się, więc mat­ka już jest. Za­pła­ci­ła za kurs i po­bie­gła do domu. Mat­ka za­uwa­ży­ła chy­ba nad­jeż­dża­ją­cą tak­sów­kę, bo sta­ła w otwar­tych drzwiach.

– Aniu! Ko­cha­nie! Cze­kam już od go­dzi­ny. Chodź –jest pan dok­tor Lu­kas, na pew­no nam coś po­ra­dzi.

Anna po­pa­trzy­ła mat­ce w oczy. Było to spoj­rze­nie wy­zy­wa­ją­ce a jed­no­cze­śnie ocze­ku­ją­ce po­twier­dze­nia. Mat­ka spu­ści­ła wzrok i po­szła w kie­run­ku kuch­ni.

– Pew­nie je­steś głod­na? Za­raz ci coś przy­go­tu­ję. Pan dok­tor jest w moim po­ko­ju.

Anna nie ode­zwa­ła się. Zdję­ła płaszcz i sta­nę­ła w drzwiach kuch­ni.

– Mamo! Czy nie moż­na było za­ła­twić tego in­a­czej? To ta­kie strasz­ne! Ta­kie upo­ka­rza­ją­ce, nie­ludz­kie. On się te­raz za­ła­mie! Li­czył na mnie.

– Anno, wiem, że trud­no ci po­go­dzić się z tym, ale to było naj­lep­sze wyj­ście.

– Dla kogo naj­lep­sze?

– Nie mia­ły­śmy pra­wa ukry­wać jego uciecz­ki. To by­ła­by niedź­wie­dzia przy­słu­ga. Ja nie wiem czy on jest cho­ry? Nig­dy tak nie uwa­ża­łam, ale jest pod opie­ką le­ka­rzy spe­cja­li­stów, trze­ba mieć do nich tro­chę za­ufa­nia.

Mat­ka po­de­szła i po­ło­ży­ła rękę na ra­mie­niu Anny. Mó­wi­ła gło­sem cie­płym, ser­decz­nym. Chcia­ła ją przy­tu­lić. Anna cof­nę­ła się.

– To tyl­ko sa­mo­uspra­wie­dli­wie­nie wła­sne­go ase­ku­ranc­twa!

– Je­steś nie­spra­wie­dli­wa. Czy my­ślisz, że ła­two mi było pod­nieś słu­chaw­kę i za­dzwo­nić do szpi­ta­la?! Wie­dzia­łam, co bę­dziesz czu­ła, ale mu­sia­łam to zro­bić, je­stem two­ją mat­ką i mu­sia­łam my­śleć o to­bie i za cie­bie.

– Za mnie, nie mu­sia­łaś, je­stem już do­ro­sła! To było nor­mal­ne świń­stwo!!! Wy­bacz, ale tak to czu­ję!

– Ko­cha­nie, nie de­ner­wuj się, pan dok­tor Lu­kas obie­cał, że do­wie się do­kład­nie w szpi­ta­lu, jak dłu­go bę­dzie trwa­ła ku­ra­cja i ja­kie jest ro­ko­wa­nie, a po­tem coś wy­my­śli­my. Może za­bie­rze­my go ra­zem na wa­ka­cje, na Ma­zu­ry. Chodź­my do po­ko­ju.

Mat­ka wzię­ła tacę i wy­szła. Anna sta­ła jesz­cze chwi­lę za­my­ślo­na, nie mia­ła spe­cjal­nej ocho­ty roz­ma­wiać z Lu­ka­sem. Nie lu­bi­ła go. Był to pięć­dzie­się­cio­let­ni szpa­ko­wa­ty pan –neu­ro­log. Pra­co­wał w Kli­ni­ce i miał duże zna­jo­mo­ści. Przed dwo­ma laty po­zna­li się z mat­ką w Za­ko­pa­nem i od tej pory był czę­stym go­ściem w domu. Po­dob­no jego żona była o pięt­na­ście lat młod­sza od nie­go i po­rzu­ci­ła go dla ja­kie­goś ar­ty­sty. Annę draż­ni­ła jego grzecz­ność, sztucz­ność i pre­ten­sjo­nal­ność. Wo­bec niej był za­wsze ser­decz­ny i uj­mu­ją­cy. Ale kie­dy po­da­wał jej dłoń, mia­ła za­wsze wra­że­nie jak­by do­ty­ka­ła cze­goś śli­skie­go. Te­raz, kie­dy mia­ła roz­ma­wiać o swo­ich in­tym­nych spra­wach, od­czu­wa­ła wstręt i nie­chęć.

Kie­dy we­szła do po­ko­ju, mat­ka roz­ma­wia­ła z nim, na­chy­la­jąc się do jego ucha. Na wi­dok Anny od­su­nę­ła się i po­pra­wi­ła w fo­te­lu.

– Sia­daj ko­cha­nie, mu­sisz zjeść ko­la­cję. Pan dok­tor opo­wia­dał mi wła­śnie, że zna taki przy­pa­dek, jak pew­ne­go mło­de­go czło­wie­ka mat­ka wy­pi­sa­ła na wła­sne żą­da­nie, bez ukoń­cze­nia ku­ra­cji i po pół roku mu­siał wró­cić już do szpi­ta­la i znaj­du­je się te­raz w za­kła­dzie dla nie­ule­czal­nie cho­rych.

– Tak, ale Zby­szek nie jest ta­kim przy­pad­kiem, a jego mat­ka na pew­no nie wy­pi­sze go na wła­sne żą­da­nie. To wła­śnie o to cho­dzi, że w ten spo­sób na­wet naj­zdrow­sze­go czło­wie­ka moż­na do­pro­wa­dzić do sza­leń­stwa. To, co zro­bi­ła dzi­siaj mama, pew­nie po kon­sul­ta­cji z pa­nem, to, to samo, co pchnąć ko­goś no­żem w ple­cy!

– A czy pani wie? Pani Aniu, że ten pani chło­piec jesz­cze przed za­mknię­ciem w szpi­ta­lu, przy­szedł któ­re­goś dnia do mo­jej Kli­ni­ki, zgło­sił się do pro­fe­so­ra i przed­sta­wił mu nową, wła­sną me­to­dę usu­wa­nia guza na­czy­nio­we­go, po­do­po­no­we­go, bez tre­pa­na­cji czasz­ki. Pro­fe­sor po­dob­no bar­dzo ła­god­nie sta­rał się wy­tłu­ma­czyć mu nie­moż­li­wość prak­tycz­ne­go za­sto­so­wa­nia tej me­to­dy, wte­dy ten pani chło­piec po­rwał cięż­ką, krysz­ta­ło­wą po­piel­nicz­kę ze sto­łu i za­mie­rzył się, na szczę­ście w tym mo­men­cie za­dzwo­nił te­le­fon w ga­bi­ne­cie pro­fe­so­ra. Ten dźwięk praw­do­po­dob­nie przy­wró­cił mu kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią i po­ło­żył spo­koj­nie po­piel­nicz­kę na sto­le.

Anna słu­cha­ła tego, co mó­wił Lu­kas i my­śla­ła o tym jak trud­no być spra­wie­dli­wym, jak szu­kać obiek­tyw­nej praw­dy? Czy taka praw­da w ogó­le ist­nie­je? Prze­cież wol­no mó­wić tyl­ko za sie­bie.

– Nie, nie by­łam przy tym! Ale pan, dzi­wię się, prze­cież gdy­by ta po­piel­nicz­ka wy­lą­do­wa­ła nie na sto­le, ale jak to pan su­ge­ru­je, na gło­wie pro­fe­so­ra, to na pew­no awan­so­wał­by pan na sta­no­wi­sko, o któ­rym ma­rzy pan od kil­ku lat.

Lu­kas po­czer­wie­niał i nie­spo­koj­nie po­ru­szył się w fo­te­lu.

– Anno! Jak mo­żesz?! –Krzyk­nę­ła mat­ka.

– Mogę! Mogę! I jesz­cze wam po­wiem! Uda­ło się wam zła­mać Zbysz­ka, ale mnie nie zła­mie­cie.

Wy­krzy­cza­ła to pod­nie­sio­nym gło­sem i wy­bie­gła z po­ko­ju trza­snąw­szy drzwia­mi.

V