Ciemno, czyli jasno - Marcin Jakimowicz - ebook

Ciemno, czyli jasno ebook

Marcin Jakimowicz

4,5
21,25 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Mocne uderzenie - 25 rozmów na śmierć i życie. Zbiór poruszających wywiadów Marcina Jakimowicza, znanego dziennikarza "Gościa Niedzielnego", autora m.in. bestsellera "Radykalni". W książce m.in.: była modelka Anna Golędzinowska opowiada o piekle, którego doświadczyła na własnej skórze, najbardziej znany polski mim Ireneusz Krosny udowadnia, że oprócz niemych skeczy ma też wiele do powiedzenia, Jadwiga Basińska i Jacek Borusiński z kabaretu "Mumio" opoiwadają o o doświadczeniu słabości i sile wiary, o. Leon Knabit mówi o tym, jak tynieccy mnisi czekają na koniec świata, kompozytor Michał Lorenc tłumaczy, dlaczego denerwuje się, gdy słyszy, że "chrześcijaństwo jest normą", egzorcysta ks. Leszek Misiarczyk odpowiada na pytanie, czy warto liczyć demony siedzące na tabletce homeopatycznej i dlaczego złe duchy nie znają się na żartach, a o. Jacques Verlinde ujawnia, czy prostytutki znajdą się w niebie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 268

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Marcin Jakimowicz

Ciemno czyli jasno

Jaki mowicz, takie rozmowy

Gość niedzielnyWydawnictwo Niecałe

Redakcja i korekta: Katarzyna Mazur

Projekt graficzny: Anna Mikulska

Skład i łamanie: Iwo Sajdak

Wydanie I

© Copyright by WKM „Gość Niedzielny” and Wydawnictwo „Niecałe”

Katowice–Bytom 2013

Wszelkie prawa zastrzeżone

WKM „Gość Niedzielny”

ul. Wita Stwosza 11, 40-042 Katowice

Wydawnictwo „Niecałe”

ul. Narutowicza 8c/12, 41-933 Bytom

[email protected]

ISBN 978-83-935885-6-5

Wstęp

Z Marcinem znamy się od dziecka. Zawsze się wiercił, nigdy nie potrafił usiedzieć na miejscu. I tak mu zostało do dziś. Na szczęście, bo – jak mówi św. Augustyn – „niespokojne jest serce nasze, dopóki w Tobie nie spocznie”. Tyle że Marcina serce jest niespokojne ponadprzeciętnie. Ciągle szuka, pyta, drąży. A wszystkie te poszukiwania zmierzają w jednym kierunku – ku Bogu, który z jakiegoś powodu ukrywa się przed człowiekiem, zupełnie, jakby grał z nim w chowanego.

Chyba nie przesadzę, pisząc, że ta gra jest największą życiową pasją autora tej książki. Marcin nie boi się pytań najprostszych, niemal dziecięcych. A jego rozmówcy też szczerze i prosto odpowiadają, przyznając się często do bezradności, słabości, grzechu. Bo wobec Stwórcy wszyscy jesteśmy dziećmi. Choćbyśmy spędzili życie na studiowaniu teologii, On ciągle pozostanie niepojęty. Wszelkie próby opisania Go skończą się paradoksem, takim jak tytułowe „Ciemno, czyli jasno”.

Sporo podobnych paradoksów w tej książce. Już z pierwszego wywiadu dowiadujemy się, że prawdziwe życie duchowe polega na… umieraniu. Jak u Hitchcocka: zaczyna się trzęsieniem ziemi, a potem napięcie rośnie. Poruszające świadectwa, niezwykłe historie nawróceń i łapanie Boga za słowa – to wszystko na kartach tej jednej książki. Pewnie dlatego tak trudno się od niej oderwać.

Szymon Babuchowski

– Jako psycholog pracuję z niedoszłymi samobójcami. Śmierć wydaje im się rozwiązaniem, ucieczką. Mówię im: „Nie, kochani, to jest zbyt łatwe. O wiele trudniejsze jest umieranie z dnia na dzień” – opowiada

ks. Mirosław Nowosielski

Rozmawiałem z nim o wielbieniu Boga przez zaciśnięte zęby.

Na śmierć i życie

Chrześcijaństwo ze świętą bezczelnością twierdzi: jesteśmy nieśmiertelni, życie pokonało śmierć. A jednocześnie na każdym kroku słyszymy refren: „Ziarno musi obumrzeć…”.

To obumieranie z dnia na dzień przygotowuje nas do życia wiecznego.

Nie ma ksiądz dość tego obumierania?

Mam dość. (śmiech) Cały buntuję się przeciwko niemu wewnętrznie.To naturalne. Jestem pysznym człowiekiem. Ale jednocześnie jest też we mnie ogromne pragnienie bliskości Jezusa. Dlatego desperacko mówię: „Te wszystkie świecidełka to jest nic! Poddaję się”. Ktoś powie: argumentem jest życie wieczne. Nie! Argumentem jest jedność z Jezusem.

Dlaczego Bóg na początku drogi częstuje nas cukierkami i zasypuje słowami o życiu, a potem woła zza ukrycia: „Obumierajcie!”?

Bo inaczej człowiek by za Nim nie poszedł. Gdybym kilkanaście lat temu zobaczył wszystkie moje grzechy, przeraziłbym się. Nie wytrzymałbym napięcia, uciekłbym od tej rzeczywistości. Nie uwierzyłbym,że jestem w stanie dopuścić się takich rzeczy. Pan – pisze o tym wyraźnie św. Paweł – przeprowadza przez ogień. Po to, by nie zostało nic poza miłością.

Wielu autorów (m.in. Augustyn Pelanowski w „Umieraniu ożywiającym”) pisze wyraźnie: to trudniejsze od fizycznej śmierci…

… i oni mają rację! Jako psycholog pracuję z niedoszłymi samobójcami. Śmierć wydaje im się rozwiązaniem, ucieczką. Mówię pacjentom: „Nie, kochani, to jest zbyt łatwe. O wiele trudniejsze jest umieranie z dnia na dzień”.

Dla przełożonych, rodziny, wspólnoty…?

Małżeństwo jest sztuką umierania dla siebie. To jest dokładnie to, co Karol Wojtyła powiedział, prowadząc rekolekcje dla Pawła VI: są dwie drogi: „miłość siebie prowadzi do wyniszczenia Boga”, „miłość Boga prowadzi do wyniszczenia siebie”. Chodzi o zatracenie siebie dla Jezusa. A czym jest tak naprawdę życie duchowe, jak nie traceniem się dla Jezusa?

Niezbyt sielankowa perspektywa dla zakochanych, którzy zamawiają właśnie salę balową.

Narzeczeni często niewiele wiedzą o prawdziwej miłości. Bo ona, paradoksalnie, rodzi się właśnie w procesie umierania dla siebie. Po 20 latach małżeństwa można powiedzieć już coś konkretnego… (śmiech)

Pamięta ksiądz jeszcze klimat modlitewnych spotkań u paulinów na Długiej, gdzie Bóg ponad 15 lat temu dotykał setek osób, w tym czołowych muzyków polskiego undergroundu?

Jasne! Nie zapomnę tego nigdy. To, co się tam działo, to był dla nas szok. Ale – co było najciekawsze – my kompletnie nie wiedzieliśmy,że w kościele modlą się jacyś pierwszoligowi muzycy. Pamiętam,jak wpadł do zakrystii znajomy i powiedział: „W kościele jest Armia”. „Armia zbawienia?” – pomyślałem. (śmiech) Ludzie pytali: „Co zrobiłeś, że przyciągnąłeś ich do kościoła?”. Odpowiadałem: „Ależ ja ich kompletnie nie znałem!”. Nic nie zrobiłem. Nie planowałem tych sytuacji. Powiem szczerze: największych dzieł Pan Bóg dokonywał wówczas,gdy niczego nie planowałem, w sytuacjach, które rozgrywały się poza mną. Tam, gdzie próbowałem bardzo szlachetnie kombinować, zazwyczaj odchodziłem z niczym. Nie zapomnę nigdy, w jaki sposób Bóg przemieniał serca tych muzyków. Jednego po drugim. Po kolei.

Tyle że po pierwszym etapie z cyklu „Alleluja i do przodu” Tomek Budzyński zaczął opowiadać: „Jestem jak Izrael po wyjściu z Egiptu: przede mną Morze Czerwone, czyli śmierć, za mną wojsko faraona, czyli też pewna śmierć”.

Całkiem normalna sytuacja. Pan Bóg zaczyna zabierać podpórki. Widzę to każdego dnia. Gdy tylko przywiążę się do czegoś emocjonalnie,On to zabiera. Boli tym bardziej, że ja nie zamierzałem wycofywać się z tego wygodnego układu. To jednak jest konieczne, bo sam bym nigdy z wielu rzeczy nie zrezygnował.

Budzyński śpiewa: „Umieraj! Umieraj po to, aby żyć”. W repertuarze jego kolegów sporo jest o śmierci. Trzeba wywoływać wilka z lasu?

Nie ma się czego bać. Bardzo dobrze robią, że śpiewają o śmierci,bo przypominają wszystkim wokół, że życie jest kruche. Kiedyś zżymałem się: „Dlaczego w Łowiczu pogrzeby z katedry maszerują przez całe miasto? Nie ma już autobusów?”. A proboszcz odparował: „Dobrze, że tak się dzieje. Niech mieszkańcy mają przed oczami ten niezwykle czytelny znak”.

Pisze ksiądz: „Uwielbiaj Pana Boga drewnianymi wargami. Mimo udręki wejdź w modlitwę wielbiącą i zobacz, że wtedy łatwiej jest żyć”. Wiśta, wio, łatwo powiedzieć.

To nie jest teoretyczne pobożne rozważanko. Na własnej skórze doświadczyłem wielokrotnie, że ratowała mnie modlitwa uwielbienia. Gdy jestem zrezygnowany i niczego mi się nie chce, mówię: „Bądź uwielbiony, Panie. Bądź uwielbiony”.

I przychodzi pokój serca?

Często przychodzi. Bo zły duch nie wkracza w wypełnione uwielbieniem tereny. Ta modlitwa mnie wyciąga. Jezus mówi: „Błogosławcie jałowe, trudne, martwe sytuacje. Nie przeklinajcie ich!”. Gdy niedawno mocno wkurzyłem się na współpracownika, pobiegłem do kaplicy i powiedziałem: „Chwała Tobie, Panie”. Uspokoiłem się. Mam już nawyk: gdy ktoś mnie zdenerwuje, od razu wpuszczam Jezusa w ten konflikt.

Kilkudziesięcioosobowe wspólnoty po latach zamieniają się w grupki kilkunastu osób. To też klasyka gatunku?

Oczywiście! To prawidłowy proces… Czas obumierania ziarna.

Gdy żaliłem się kiedyś jednemu z kapłanów, powiedział: „Zostało was niewielu? Jezus nie miał więcej przyjaciół”.

I miał w 100 procentach rację. Pan Bóg nie patrzy na ilość. On niezwykle ceni sobie wierność. Zakładałem z bratem wspólnoty: Zwiastowanie w Warszawie-Wesołej i Apostoł w Skierniewicach. Gdy startowaliśmy, była ponad setka młodych ludzi. Po czasie w jednej ze wspólnot pozostało dwanaście osób, w drugiej… pięć. Przerobiły na własnej skórze etap umierania. Powiedziałem tej garstce: „Nawet jeśli zostaną trzy osoby, będziemy uwielbiać Pana”. W tej chwili znowu przychodzi na spotkania dużo więcej osób.

Wspólnota, w której modlę się od dwudziestu kilku lat, przeżywa podobne etapy. Powiedzmy sobie szczerze: jak długo można dostawać słowa o umieraniu? Odbijało nam się już tym umieraniem…

Nawrócenia nigdy dość! (śmiech) Jeszcze podziękujemy Bogu za to umieranie z dnia na dzień. Istotna uwaga: nie wolno zatrzymywać się na umieraniu. W tym procesie obumierania ziarna trzeba mówić:„Chwała Panu!”.

Przez zaciśnięte zęby?

Tak. Wie pan, co mnie wielokrotnie ratowało? Różaniec. Odmawiam wszystkie części dziennie. Nie chce mi się modlić, mam ochotę zwiać w jakąś lekturę, a jednak szepczę: „Zdrowaś, Maryjo…”. Sporo nauczyłem się od ks. Jana Twardowskiego. Mówił mi: „Słuchaj, gdy ci się już nic nie chce, nie rozstawaj się z różańcem. Bo wtedy mimo tego,że pozornie trwasz w rozproszeniu, a myśli uciekają ci we wszystkie strony, trzymasz przez cały czas Pana Boga za rękę. Dajesz Mu się prowadzić jak dziecko”. Nie wolno koncentrować się na umieraniu,na użalaniu się: „I co teraz ze mną będzie?”. Celem jest Bóg, odrodzenie w Nim i bycie jedno z Nim.

Odrodzenie??? Kiedy to nastąpi? Ani widu, ani słychu…

Szybka potrzeba gratyfikacji – cierpią na nią dziś miliony – to wyraz niedostosowania społecznego, niedojrzałości. Człowiek chce, by od razu się udało. Momentalnie. Tuż po naciśnięciu guzika.

I nie może pojąć, dlaczego Izrael drałował przez pustynię aż 40 lat?

A skąd ja mam wiedzieć, ile to u mnie potrwa? Prowadzę wiele ewangelizacji i chciałbym, by wszyscy przyjęli do serca Jezusa. Ale nie ja rozdaję tu karty. Może niektórzy mają się nawrócić dopiero przed śmiercią? Uwielbienie Boga uwalnia od oceniania. Z rekolekcji, które organizujemy w Mikaszówce na Suwalszczyźnie, niektórzy wyjeżdżają niezadowoleni. Życzliwi „faryzeusze” kręcą głowami: „I co im dały te rekolekcje?”. Mamusia wypala do córki: „Wróciłaś z oazy i nie jesteś wcale lepsza!”. Przepraszam bardzo, a gdzie jest napisane, że ma być lepsza? Spokojnie – mówię – wszystko ma swój czas. A może Pan Bóg dotknął na rekolekcjach jakiejś bolesnej rany i córka będzie dwa razy gorsza? Uzdrowienie to proces. Słyszałem świetną interpretację na temat promieni, które wypływają z serca Maryi na cudownym medaliku. Są różnej długości. Dlaczego? Bo to łaski, którymi obdarza Maryja, ale ludzie nie są jeszcze gotowi na to, by je przyjąć.

To wytrych bezpieczeństwa. Zawsze mogę powiedzieć, że nie byłem gotowy.

To prawda. To często łatwe usprawiedliwienie. Pan Bóg nie zmusi człowieka do niczego. Nie wejdzie w nasze życie z butami. Pan Bóg jest bardzo delikatny. To zły duch pakuje się bez zaproszenia. Gdy wyjeżdżałem z parafii, powiedziałem wiernym wyraźnie: „Gdy ktoś mi powie, że nie miał możliwości nawrócenia, będzie zwyczajnie kłamał. Było mnóstwo możliwości. Wszystko było kwestią naszej wewnętrznej decyzji”.

Ojciec Stanisław Jarosz powiedział kiedyś: „Leżysz na łopatkach i mówisz: »Panie, niech się stanie wola Twoja«. Umierasz, a wtedy łaska płynie rzeką. Ogromną rzeką”.

Podobnie jest z posłuszeństwem w Kościele. Gdy człowiek jest do bólu posłuszny (nawet wbrew własnej woli!), Pan Bóg zaczyna niesamowicie błogosławić i Jego łaska rzeczywiście płynie strumieniem.

Czy koniecznie trzeba doświadczyć jakiejś formy umierania, by wiarygodnie opowiadać o zmartwychwstaniu?

Oczywiście! Inaczej nie będziemy głosili żywego słowa, ale jedynie sypali z rękawa złotymi myślami. Słowem, które się głosi, trzeba żyć. Kapłan nie może prowadzić podwójnego życia (i nie mówię tu wcale o aspekcie moralnym: można wieść życie poukładane, posprzątane, ale z Jezusem pozostawionym za drzwiami). Wiarygodnym świadkiem jest jedynie ten, kto żyje w dynamice Paschy.

Zrobił nam się wywiad na śmierć i życie…

To świetne określenie. Kocham Kościół za Jego kerygmat głoszony „na śmierć i życie”. Bo wbrew pozorom to dwie strony medalu tej samej rzeczywistości.

Mogę zrozumieć to, że przebaczyłaś tacie – alkoholikowi czy mamie, której odebrano prawa rodzicielskie. To naturalny odruch. Ale jak przebaczyć facetowi, który cię brutalnie zgwałcił? – zaczepiłem niezwykle popularnąwe Włoszech modelkę

Anię Golędzinowską

Opowiedziała mi o piekle. I zdradziła, jak się z niego wydostać.

Byłam w piekle. Naprawdę

Dlaczego rozpoczynasz autobiografię od sceny niezwykle brutalnego gwałtu pod Turynem?

To był wybór włoskiego wydawcy. Powiedział, że dziś sprzedaje się przemoc, i umieścił tę ostrą scenę na początku…

Mogę zrozumieć to, że przebaczyłaś tacie – alkoholikowi czy mamie, której odebrano prawa rodzicielskie. To naturalny odruch. Ale jak przebaczyć facetowi, który tak cię upokorzył?

Nie ma innej drogi. Tylko przebaczając, możemy uwolnić się od nienawiści, od złych wspomnień. Książka była już przygotowana do druku, gdy wydawca powiedział: „Ania, pojedź do Medjugorie. Po powrocie będziesz chciała coś w tej książce zmienić”. „No, dobra – odpowiedziałam – pojadę”. Nie widziałam Maryi ani wirującego słońca, a jednak ta podróż zmieniła moje życie. Dwa lata temu wysoko na górze Kriżewac (doszłam tam ledwie żywa ze zmęczenia) usiadłam i usłyszałam w sercu wyraźny głos: „Przebacz wszystkim. Rodzicom, »wujkom«, których zapraszała do domu mama i którzy wykorzystali cię jako dziecko. Wszystkim”. I wypowiedziałam głośno dwa słowa: „Wybaczam wam”. I stało się coś nieprawdopodobnego: moje twarde, cyniczne serce rozleciało się na kawałki. Czułam, jakby pękła jakaś skorupa. Co za ulga! Pobiegłam do konfesjonału. To było takie uczucie, jakbyś się za dużo nażarł i nagle wszystko zwrócił. Poczułam się czysta. Mogłam zacząć od zera.

Przed tym doświadczeniem starałaś się kiedyś przebaczyć? Sama z siebie?

Nie, nigdy. Pielęgnowałam zranienia. Dopiero na Kriżewacu usłyszałam w sercu: „Musisz kochać swojego wroga”. Dopiero wtedy mnie olśniło…

Paru tych wrogów by się znalazło…

No tak. Kiedyś. Teraz już nie są wrogami.

A „impresario”, który zapewniał nastolatce pracę modelki, a wywiózł cię do domu publicznego?

Przebaczyłam mu. Naprawdę. Dla niego największą karą było spojrzenie jego córeczki, która przeczytała w gazetach, że tata sprzedawał dziewczyny do włoskich burdeli.

Mija tydzień, miesiąc, rok, wracają wspomnienia. I co, każdego dnia trzeba powtarzać: „Przebaczam”? Dzień po dniu?

U mnie raz wystarczyło. Może dlatego, że Jezus widział, że wypowiedziałam te słowa z całego serca?

Nie miałaś do Niego pretensji? O koszmarne dzieciństwo? O brutalne życie na ulicy, które doprowadziło cię do próby samobójczej? O śmierć taty? O to, że od dzieciństwa otaczali cię faceci kombinujący, jak cię wykorzystać?

To dziwne: dopóki nie znałam Pana Boga, rzeczywiście Go oskarżałam. Teraz wiem, że jest niewinny. Wiesz, ja nie winię już nawet mojej mamy: przecież ona ma też swą smutną, poranioną historię. Nie umiała dać nam miłości, bo sama nie otrzymała jej od swych rodziców. Na spotkaniach z młodymi proszę: „Zadzwońcie do jednej osoby, która was skrzywdziła, i przebaczcie jej. Robicie to dla samych siebie, bo oczyszczacie wtedy serca”.

A oni nie myślą, że oszalałaś?

Nie. Takich wariatów jak ja jest mnóstwo. Do samego Medjugorie przyjechały rok temu dwa miliony ludzi.

Ale nie wszyscy zostali na dwa lata…

To prawda. (śmiech) Ale ja nie byłam w stanie wrócić do Mediolanu.Do tego piekła show-biznesu. Próbowałam wrócić, ale było za wcześnie. Pierwsze dni były straszne. Siedziałam w domu, gapiłam się w sufit. Wpadłam w depresję. Przez trzy dni nie wstawałam z łóżka. Opowiadałam koledze o Bożej miłości, o sile przebaczenia, a on po dwóch godzinach rzucił: „Ania, co oni ci tam dają do palenia?”. (śmiech) Jestem tam od dziewięciu miesięcy.

Właśnie, co oni ci tam dają?

Ciszę, spokój, sakramenty. Kto nie doświadczył, czym jest modlitwa, nie wie, o czym mówię. Ja dostałam na modlitwie odpowiedzi na wszystkie moje pytania. Największą trudnością w pójściu za Jezusem jest to, że On niczego od nas nie żąda. Pokornie czeka i nie wchodzi z butami w nasze życie. Czeka, aż zaryzykujemy i rzucimy Mu się na szyję. Wiesz, ja mam teraz sto domów, stu braci, sto sióstr. Jak ktoś się pyta, ile mam lat,to odpowiadam, że dziewięć miesięcy…

Mówisz o sobie „była modelka”. Nie tęsknisz za sławą, kasą, splendorem?

Nie. Gdy umierała siostra mojego chłopaka, przyszedł Silvio Berlusconi (Ania jest narzeczoną jego siostrzeńca – przyp. M.J.), padł na kolana przed łóżkiem wyniszczonej przez raka kobiety ważącej 27 kilo i płakał jak dziecko. Zobaczyłam, że całe jego bogactwo jest niczym. Był biedny jak wszyscy.

Naprawdę nie masz pretensji do Boga, że przeprowadził cię przez piekło? To zresztą tytuł twojej książki…

Nie mam. Dziś wiem, że cierpienie nie oddala od Boga. Czym była moja historia wobec tego, co Jezus wycierpiał na krzyżu?

Modlisz się za swoich „wujków”, za klientów domu publicznego,do którego trafiłaś, za faceta, który zgwałcił cię pod Turynem?

Tak. Gdy wracają złe wspomnienia, od razu zaczynam szeptać „Ave Maria”…

Gdy jechałem do ciebie, obok mnie siedziała młodziutka blondynka. Pędziła pociągiem do Warszawy na casting modelek. Zastanawiałem się, czy szczerzyłaby tak swe śliczne ząbki, gdyby znała twoją historię?

Wiesz, co w takiej karierze jest najbardziej pociągające? To, że wydaje ci się, że niczego nie osiągniesz, nie dasz rady, że za wysokie progi, a nagle lądujesz na okładach gazet… Gdy spotykam takie dziewczyny, mówię: „Macie marzenia, więc idźcie za nimi. Kim jestem, by mówić, co macie robić w życiu? Ale gdy po kilku latach poczujecie się samotne (a zobaczycie, że tak będzie!), bo nikogo wokół was nie będzie interesowało to, jak się czujecie, gdy będziecie konały ze zmęczenia, gdy będziecie pracowały po 20 godzin i dlatego dadzą wam narkotyki, gdy będziecie wychodziły z domu z przyklejonym uśmiechem i postanowicie w końcu skoczyć z okna, najpierw spójrzcie w niebo. Tam jest wasz Ojciec”.

I wierzą ci?

Nie wiem. Gdyby kilka lat temu ktoś sprzedawał mi takie „bajeczki”, złapałabym się za głowę: „Co on gada?”. Ale jeśli nikt nie będzie tego mówił, to za pięć lat te dziewczyny nie będą wiedziały, Kogo prosić o pomoc…

Opis światka włoskiego show-biznesu nie wygląda sielankowo. Nocne kluby, wybiegi, kokaina, zdrady, pogarda, seksualne dewiacje, depresje, przemoc… Mediolan jest Babilonem?

Ten, który poznałam, nie ma zbyt wiele wspólnego z czystością…Co z tego, że miałam mnóstwo facetów? Moje flirty żyły jeden dzień. Jak motyle. Potem chciałam tylko, by mój partner zniknął. To ma być szczęście??? Wiesz, ja czuję, że naprawdę byłam w piekle.

Na spotkania z tobą walą we Włoszech tłumy młodych ludzi. Znasz jakieś osoby, które po wysłuchaniu twojego świadectwa zbliżyły się do Boga?

Mnóstwo. Ale to nie jest moja zasługa. Mówię tylko o tym, co przeżyłam. A moja historia jest historią wielu ludzi.

Często w książce usprawiedliwiasz swych bohaterów. To znak, że im przebaczyłaś…

Ja napisałam tę książkę z agresją. Chciałam wyrzucić to, co we mnie siedzi. Ale wszystko zmieniło się po moim nawróceniu. Zadzwoniłam do wydawcy i powiedziałam: „Wywal to, co masz. Piszę wszystko na nowo”.

Bardzo wzruszająca jest scena, gdy odwiedzacie tatę w szpitalu psychiatrycznym. Zamknęli go tam za pijaństwo…

Dla nas był zawsze ukochanym tatą. Moja mama rozpłakała się, gdy przeczytała tę książkę. „Mogłaś tylu rzeczy nie opowiadać!” – mówiła. Ale ja się nie boję. Prawda wyzwala. Mama powiedziała: „Zapraszałam »wujków«, bo chciałam, byście z siostrą miały tatusia”. Ale my odpowiedziałyśmy: „My tatę już miałyśmy. Leży na cmentarzu”.

Zamykasz oczy i widzisz go teraz w niebie? Wreszcie szczęśliwego?

Tak! Wiesz, ile ja się modliłam o taką przepustkę z czyśćca? (śmiech)Ile Różańców, koronek? Czytałam „Dzienniczek” Faustyny jak wariatka. Siedziałam przez pięć dni w małym domku i karmiłam się „Dzienniczkiem”. To przez niego sprzedałam dom w Mediolanie. (śmiech)

A Włosi nie myślą, że to kolejny kaprys telewizyjnej gwiazdy?

A może i myślą? Nie wiem. Wiem, że ci, którzy śmiali się ze mnie, dzwonią i mówią: „My też chcemy pojechać do Medjugorie!”. Ile można udawać, że jest super?

OK. Wierzę, że przebaczyłaś wszystkim wokół. A sobie samej?To przecież najtrudniejsze…

Jeśli Bóg mi wszystko wybaczył, to dlaczego sama z sobą mam się szarpać? Trzeba zaufać. Skoro On mi wybaczył, to i ja mogę. Opowiem ci historię ze Stanów Zjednoczonych, która mną wstrząsnęła. W nocy do księdza dzwoni telefon: „Proszę przyjechać do szpitala, umiera mężczyzna”. Co było robić? Ksiądz spakował się i pojechał. Za oknami szalał huragan. Ksiądz jechał prawie cztery godziny. Umierający mężczyzna nie chciał się wyspowiadać. „I tak mi Bóg nie przebaczy!” – krzyczał. Po kilku godzinach skapitulował. Zaczął opowiadać: „15 lat temu pracowałem na kolei. Upiłem się. Nie zamknąłem szlabanu na przejeździe. Samochód został zmieciony przez pociąg. Matka, ojciec, dwójka dzieciaków – zginęli na miejscu”. Ksiądz poczuł na plecach ciarki: „Wiesz, w tym wypadku nie zginęły cztery osoby. Tylko trzy. Ja przeżyłem.Przebaczam ci, bo jestem jednym z tych dzieciaków na tylnym siedzeniu”. Jeśli ofiara potrafi przebaczyć, to może to zrobić każdy z nas…

– Jedyne, co mogłem powiedzieć na temat dotychczasowego życia,to było to, że było ono męczące. Już mi się nie chce męczyć. Koniec – opowiadał mi

Lech Dyblik

aktor znany z „Pokłosia”. „Róży”, „Domu złego”czy „Sztuczek”. Spotkaliśmy się na planie filmu „Anioł” Wojciecha Smarzowskiego. Aktor genialnie zdefiniował grzech: to robienie dymu swoją osobą. Świetne!

Bandycka dusza

Zabrnąłeś kiedyś tak daleko w grzech, błoto, gnój, że przed tobą była jedynie ściana? Jedno wielkie wycie?

Niewątpliwie taki okres był wtedy, gdy piłem. Całe dobro, które rozpoczęło się w moim życiu, przyszło wtedy, gdy postanowiłem, że… się powieszę. Stwierdziłem, że trochę mi żal, że to życie było takie fatalne, nikomu niepotrzebne. Jedyne, co mogłem powiedzieć na temat dotychczasowego życia, to było to, że było ono męczące. Już mi się nie chce męczyć. Koniec. Bez strachu, bez histerii…

Nie myślałeś o najbliższych?

Nie, nie brałem wówczas żony pod uwagę. Co mi pomogło? Terapeuta powiedział zdumiony, że widzi tu rękę Opatrzności. Spotykamy się co parę lat. Mówi: „Panie Lechu, ja nie zrealizowałem z panem żadnego programu, pogadaliśmy sobie trochę. „Jak nie pan, to kto?” – przerywam. A on mówi: „Wielokrotnie się nad tym zastanawiałem i jedyne, co przychodzi mi do głowy, to łaska Boska”. Też się z tym zgadzam…

Tuż przed decyzją była szarpanina czy pustka?

I to, i to. Zaawansowany alkoholik przeżywa dwa stany: depresję i euforię. Nic pośredniego. Patrzyłem na szafkę od zlewozmywaka i stwierdziłem, że jestem tak głuchy i tępy jak ona. Kawałek drewna. Zero emocji. Wrak. A dziś? Jestem człowiekiem niemłodym, ale noszę w sobie entuzjazm 20-latka…

I, jak podpowiadają znajomi, zachwyt dziecka…

Tak… To dar. Ja to wiem. Do alkoholika emocje zaczynają wracać powolutku. Zaczynasz mozolnie składać świat na nowo. Z kompletnej dezintegracji. Rodzisz się na nowo, co tu dużo gadać. Za piciem kryją się przede wszystkim dwie rzeczy: kompletny brak poczucia własnej wartości i paraliżujący strach. Strach, czyli ciemne okulary, które nie pozwalają widzieć niczego. Uciekasz w fantazje, ratując się od tego strachu – i rodzi się kłamstwo. Strach, kłamstwo. Zapętlenie.

Czemu nie zdecydowałeś się na ostateczność?

Nie bardzo było jak. Hak był za słaby na takiego drągala jak ja, a na klamkę byłem zbyt wysoki. (śmiech) A poważnie: mój kolega – alkoholik (troszkę pijany) poprosił: „Weź taksówkę. Chcę ci coś pokazać”. Podjechaliśmy pod przychodnię odwykową. Powiedział z troską: „Daję ci jeszcze z pół roku. A potem przyjdź tu. Rano albo między 15 a 16. Zarejestruj się, wejdź, zajmą się tobą”. Zadziałało. Jak? Nie wiem. Wiem, że po powrocie do domu po raz pierwszy w życiu zrobiłem uczciwy rachunek sumienia.

Sam ze sobą czy wpuściłeś w tę przestrzeń Boga?

W obliczu Pana Boga. Tak myślę. On – widzę to wyraźnie – nigdy mnie nie zostawił. Jeden z księży rzucił kiedyś: „Istnieje kategoria ludzi szczególnie ukochanych przez Boga. Kwalifikujesz się”. Zrobiłem rachunek sumienia. Pamiętam, że było mi cholernie żal, że to moje życie do tej pory nikomu do niczego nie było potrzebne.

Kiedy to było?

11 listopada 1985 roku. Zacząłem flaszkę. Nie skończyłem jej. Nie chciałem wylewać. Leżała spokojnie przez kilka miesięcy. Dopiła ją moja żona, gdy wróciła i ucieszyła się, że nie piję. (śmiech)

Dlaczego grzech rodzi śmierć? Jaką śmierć? To „zabroniony przez Kościół przyjemny zakazany owoc”…

Coś na ten temat wiem, bo sporo o tym myślę. Pozornie wygląda to rzeczywiście na dość przyjazną środowisku technologię. Pogrzeszysz, pobiegniesz do spowiedzi, pogrzeszysz, pobiegniesz…

Pralnia?

Pralnia. Albo lepiej: bankomat. Możesz sobie spokojnie grzeszyć, byle się regularnie spowiadać. Niestety to tak nie działa. Jest rzecz, o której długo nie wiedziałem: konsekwencje grzechu. Jeśli pozwalasz sobie na grzech, a szczególnie na pychę, to ciągnie cię to tak w dół, że spadasz w otchłań. Trzeba się szybko zbierać, bo później wygrzebać się jest niezwykle trudno.

Uprawiasz zawód, w którym szczególnie trudno jest się „zbierać”. Jesteś nieustannie narażony na ocenę, krytykę, porównywanie…

Mam „zepsuty telewizor”. Nie oglądam swojej gęby w telewizji. Dlaczego? Bo kiedyś uwielbiałem to robić. I bardzo mi to szkodziło. Ktoś mi powiedział: „Skoro wiesz, że te sytuacje cię niszczą, to po co się w nie pchasz?”.

Czy dzieci „pomagają” przerazić się grzechem? Często słyszałem modlitwę: „Boże, błagam cię, by konsekwencje moich grzechów nie dotknęły dzieci. By nie weszły w to samo bagno”.

Jako ojciec trzech córek płacę dziś za to, co wyszykowałem swoim rodzicom. Nie byłem łatwym dzieckiem. Znam od podszewki strach ojca o przyszłość dzieci. I ten stan, że mimo najszczerszych chęci nie jesteś w stanie z nimi porozmawiać. Mam jednak pozytywne wnioski. Jest we mnie duży spokój. Jeśli dzieci wychowują się w domu, w którym mama z tatą się lubią, a one też są lubiane nie za osiągnięcia, ale nawet wtedy, gdy coś zawalą w szkole, to wierzę, że na tym się nie przejadą. Mając takie doświadczenia, potrafią dokonywać wyborów. Nie histeryzuję. Mówię: „Sama dokonasz wyboru. Czy będziesz studiowała, czy pracowała w Tesco na kasie… kocham tak samo”. Dzieci nie mogą zasługiwać na naszą miłość.

Czy to – paradoksalnie – nie jest potężny grzech? Nieustanne zasługiwanie na Jego miłość? Zadawanie bezczelnego pytania: „Co jeszcze dobrego mam zrobić, by wejść do królestwa?”. Drżałeś kiedyś o własne zbawienie?

Nie. Jak będzie, nie wiem. Ufam. Jeden z kapłanów powiedział mi: „Ty żyj po Bożemu, a nie próbuj się zbawiać”. To odpowiedź na twoje pytanie o „grzech zasługiwania”.

Jak walczyć z grzechem? Ojciec Stanisław Jarosz opowiadał, co słyszał, gdy spowiadał przygłuchy ksiądz. „Nie chodzę do kościoła”. „No to chodź!” „Nie modlę się”. „To się módl!” „Przeklinam”. „To nie klnij! Trzy »Zdrowaś, Maryjo« i »Ojcze nasz«”… „Kurczę – miał pomyśleć o. Jarosz – pomoże mu ta spowiedź…”

Na początku moim spowiednikiem był staruszek franciszkanin z łódzkich Łagiewnik. Powiedział: „Weź jedną z cnót, przyjrzyj się jej i zobacz, jak się ma do twojego życia”. Zaproponował mi „cierpliwość”.

Oj, to ja poproszę o drugi zestaw pytań…

A ja jak debil wykonałem to polecenie. Zacząłem się przyglądać, zadawać pytania. Czemu się denerwuję, reaguję gniewem, nie chcę stać w kolejkach? Czemu lubię „robić dym” swą osobą? I puzzle zaczęły się układać.

Jakiś efekt?

Zauważyłem po latach, że… coraz mniej się boję. Franciszkanin powtarzał: „Sakramenty, bracie, sakramenty”. Jak nie masz czasu na Mszę, spowiedź, to łapiesz się na tym, że zaczynasz sobie wymyślać Pana Boga. Zaczynasz Go lepić po swojemu.

Czy to nie istota grzechu? Zmienia optykę. Bóg przechadza się po raju, woła: „Adamie, gdzie jesteś?”. Czuje się zdradzony, oszukany jak dziecko. Ale Adam nie widzi już „Tego, który szuka zaplątanego w zarośla człowieka”. Widzi intruza, egzaminatora. Kadr z „Big Brothera”, sprawdzian.

Z grzechem związany jest strach. Gdy człowiek próbuje coś powoli prostować, to strach zaczyna ustępować. Ja gdzieś po drodze przestałem się bać. Marzyłem zawsze o takim stanie. Dziś się nie boję.

To był proces czy stało się to jednego dnia?

Nie wiem. I żałuję bardzo, że przeoczyłem ten moment. (śmiech)

Nie masz ochoty zakasać rękawów i samemu zasypywać wyrwępo grzechu?

Mam. Natomiast, powiem szczerze, gdy wróciłem do Kościoła, z ulgą przyjąłem fakt, że nie jestem najważniejszy, że niewiele ode mnie zależy. Faceci mają w sobie coś takiego. Czują się odpowiedzialni, więc rozwiążą każdy problem. U mnie to puściło. Pamiętam jedną sytuację. Nie mieliśmy pieniędzy, a pomysły mi się skończyły. Przyznałem się żonie i dzieciom: „Słuchajcie, nie ma kasy i nie wiem, skąd ją wziąć”. To było oczyszczające! Przyznałem: „Nie wiem”. Pieniądze, jak zwykle, niebawem same się przyplątały. Fantastyczną rzecz powiedział prałat Escrivá: „Punktem dojścia chrześcijanina jest szarzeć i niknąć w tłumie”. To dla mnie niezwykle kozackie. Lek na grzech. Bo świat, moje środowisko, podpowiada: „Pchaj się do przodu. Pierwsi biorą wszystko”. Dobrowolne rezygnowanie z pierwszej pozycji to niezwykły wyczyn. „Szarzeć i niknąć w tłumie”. Nie zawracać innym głowy swoją osobą.

Gdy zobaczymy film z twoim udziałem, a ty będziesz umieszczony w napisie „i inni” i pobłogosławisz tę sytuację, to rozpoczynamy proces beatyfikacyjny Dyblika…

Wiesz co? Ja ostatnio za każdą propozycję dziękuję Panu Bogu. Z dnia na dzień jest we mnie coraz mniej oczekiwań.

Istnieje jedynie jeden grzech: pycha, a reszta jest jego pochodną – słyszałem często.

Nieszczęściem człowieka jest to (dotyka to zwłaszcza tych, którzy piją), że świat się kręci wokół nich. Sami się ranią, bo mają wobec siebie plany, oczekiwania. Trzeźwienie polega na tym, że to „ja” zaczyna coraz mniej boleć. I pojawia się w duszy dużo miejsca dla innych ludzi. Zaczynasz z przyjemnością słuchać tego, co mają ci do powiedzenia. Pojawia się w tobie biologiczna potrzeba dobra. Potrzeba tego, by „ktoś miał coś” z twojego istnienia.

Dlatego jeździsz z koncertami po więzieniach?

Jeżdżę, by osadzeni nie histeryzowali, że są skończeni. Czym jest więzienie wobec tych, którzy sami siebie potępili? Nie ma co histeryzować. Wszystko można zmienić. Mówię o tym otwartym tekstem. Pamiętam jedną lekcję. Wchodziliśmy do więzienia. Jeden z moich kolegów miał jakieś problemy na bramce. Zrobiło się zamieszanie. Był straszliwy upał. Stałem i obserwowałem, jak jakiś 20-letni więzień wychodzi do pracy. Otwierała się jedna brama, druga. Jak w Guantanamo. Chłopak minął mnie, zobaczył, że na bramce jest jakiś dym, i skamieniał. Czekał spokojnie na swoją kolej. Nie wiercił się. Stał. Nie mogłem się na niego napatrzeć. Dotarło do mnie, czym jest unikanie grzechu: „Rób jak najmniej dymu swą osobą”.

Długo nie czekałem na swoją kolej. Wróciłem do Łodzi. Chciałem kupić znaczki na poczcie. Stała długa kolejka. Emeryci płacili rachunki. Pierwsza myśl: wcisnę się przed nich. Ale – pomyślałem – to słaby pomysł. To może – kombinowałem – rzucę kilka zabawnych historyjek? Jestem w tym świetny. Będę ich zabawiał. I nagle przypomniałem sobie tego więźnia. Odstałem swoje bez słowa, kupiłem znaczki. Stało się coś dobrego. Złapałem na chwilkę za gardło to swoje ego.

Od niego po raz pierwszy usłyszałem o modlitewnym krzyku, o tym, by nie pudrować relacji „z górą”.– Nawrócenia są tylko na siłę, z przymusu. Jak masz nóż na gardle, to trudno pokręcić głową i powiedzieć: „Nie”, bo sam sobie poderżniesz gardło… – przekonywał mnie

o. Wojciech Ziółek

prowincjał krakowskich jezuitów. Nie wierzyłem mu. Teraz wiem, że miał rację. Rozmawialiśmy o wyzywaniu Pana Boga i pokrzyżowanych planach.

Paskudna czerwona nitka

Zaczynamy?

Tak. Ale bardzo bym nie chciał, żeby to było moje wymądrzanie się na temat cierpienia. Wobec krzyża wszyscy jesteśmy głupi. Gdy przychodzi cierpienie, zawsze zaczynamy edukację od pierwszej klasy. O cierpieniu powinienem mówić nie ja, ale ci, których ono bezpośrednio dotyka. Ciągle ich bardzo wielu wokół mnie: młody człowiek w ciężkiej depresji, samotna matka będąca ofiarą przemocy, 40-letni ksiądz z rakowym wyrokiem, małżeństwo po stracie dziecka… Każde z tych cierpień zatyka gębę i już na początku powiem, że bardzo się boję, by jej nie otwierać dla powiedzenia paru ładnie uczesanych sloganów lub tak zwanych życiowych mądrości.

Ojciec John Chapman pisał: „Uczucie, jakie wywołuje cierpienie, to bunt przeciw niemu, a nawet przeciw Opatrzności. Bez tego nie byłoby cierpieniem. Gdybyśmy cierpiąc, mogli odczuwać spokój, cierpienie byłoby raczej przyjemne”. A my chcielibyśmy dotknąć krzyża z błogosławieństwem na ustach, nucąc fugę Bacha…

Bo wmówiono nam, że chrześcijańska postawa jest taka, by od razu pokornie przyjąć, zgodzić się. No, ale zaraz… Ta zgoda, jeśli ma być prawdziwa, musi być poprzedzona etapami odrzucenia, buntu. Dopiero potem ewentualnie może nas być stać na powiedzenie, że się zgadzamy… Nasz zakonny współbrat kard. Martini napisał poruszający list zaadresowany do Pana Boga: „Jestem u kresu mojej drogi, w ostatniej poczekalni. Byłoby tak pięknie móc powiedzieć: Jezus przyjął własną śmierć, abym mógł dojść do nieba po ścieżce usłanej różami… Jest wręcz przeciwnie: Bóg chce, bym doświadczył lęku przejścia przez złowrogą ścieżkę śmierci i ciemności”.

Czy cedzenie przez zęby: „Panie, błogosławię Cię za tę biegunkę” Bogu się podoba?

A błogosławi pan?

Uczyli mnie, by błogosławić. „Wiara to uwielbiona depresja” – czytałem. A potem zawsze łapię się na tym, że znów zmarnowałem łaskę. Bolało, a ja wierzgałem…

To zawsze mocno podejrzane, gdy ktoś zbyt łatwo zgadza się na cierpienie. Bo taka zgoda to ucieczka, po to, by nie bolało. Zakłady psychiatryczne są pełne ludzi uciekających od cierpienia. I to jest dopiero ból! „Łzy to znak, że bije serce” – śpiewa Pod Budą. Z krzyżem jest trochę tak jak z drogą do Santiago. To nie my pokonujemy drogę, ale ona nas. To nie my radzimy sobie z cierpieniem, tylko ono sobie radzi z nami. Z tym natychmiastowym błogosławieniem krzyża trzeba być bardzo ostrożnym. Bo to zazwyczaj pójście na skróty, nieudolne przeskoczenie nad etapami buntu i krzyku. W efekcie zamiast chrześcijaństwa prawdziwego do bólu mamy jego upudrowaną podróbkę unikającą bólu istnienia.

14 września przeżywamy święto Podwyższenia Krzyża Świętego, a już następnego dnia wspomnienie Maryi Panny Bolesnej. Dlaczego Kościół przywołuje te dni nie w „fioletowym” czasie Wielkiego Postu, ale tuż po sezonie urlopowym?

Akurat u nas to tak wypada, choć przecież na drugiej półkuli mają już odmienną sytuację… Ale można powiedzieć, że krzyż pojawia się na granicy urlopu również dlatego, że to jedna z nitek, z których utkane jest nasze życie. To nitka wściekle czerwona, a my wolimy raczej beżowe, pastelowe, śliczniutkie. Ta paskudna czerwona nijak nam do niczego nie pasuje. Ale dopiero z perspektywy lat, gdy patrzymy na płótno życia z oddali, widzimy, że bez tej czerwieni byłoby ono mdłe i wypłowiałe. Ale to widać później, a nie teraz, gdy jesteśmy w oku cyklonu.

Katecheci opowiadają, że nie potrafią sprzedać młodym tematu krzyża. Nie da się łatwiej, milej i przyjemniej?