Uzyskaj dostęp do tej i ponad 60000 książek od 6,99 zł miesięcznie
Powieść grozy o losach uczestników polskiej ekspedycji archeologicznej w Rosji. Grupa badaczy niespodziewanie odkrywa starą trumnę, której zawartość wywraca do góry nogami ich dotychczasowe poglądy na historię i racjonalny ogląd świata. Niesamowite znalezisko oraz niejasne intencje niektórych osób z zespołu, a także niezakończone sprawy jeszcze sprzed wyjazdu na wykopaliska generują szereg zaskakujących wydarzeń i problemów, jakim bohaterowie muszą stawić czoła. Oprócz nieprzychylnej postawy lokalnej społeczności archeolodzy muszą uporać się również z tłumionymi na co dzień wyrzutami sumienia, które niespodziewanie dochodzą do głosu właśnie podczas wyprawy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 387
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Anna Seweryn
Projekt okładki
Maksym Leki
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Damian Walasek
Opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie I, Chorzów 2017
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c
tel. 600 472 609
offi[email protected]deograf.pl
www.videograf.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
dystrybu[email protected]tum.pl
www.dictum.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2016
Tekst © Jacek Piekiełko
ISBN 978-83-7835-622-6
Mieszkali w lesie, modlili się do pni, brali ślub wokół świerka, a diabły im dzieci kołysały.
Edward Radziński
1.
Dnia czerwcowego, za czasów Chrystusa Filipowicza
Nie potrafił jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, czy większe podniecenie wywołuje w nim zapowiedź nowego proroka, czy to, co miało nastąpić po głównej części ceremonii. Wkrótce miał się o tym przekonać, teraz zaś spoglądał na spowitą cieniami salę.
W pomieszczeniu panował półmrok. Przez przysłonięte roletami okna do środka próbowały wedrzeć się ostatnie promienie słońca, oświetlając nikłym blaskiem wiszący na ścianie obraz przedstawiający świętego Jerzego, który walczył ze smokiem. W kącie izby stał stół oraz dwa fotele, a w rogach rozmieszczone zostały długie ławy. Z każdą minutą we wnętrzuSijońskiej Swietlicyrobiło się coraz bardziej tłoczno.
Sternik, syn boży, sam Iwan Susłow, zrodzony z boga Daniły Filipowicza i Bogurodzicy, siedział majestatycznie na solidnie wykonanym stołku z rzeźbionymi ornamentami. W oczekiwaniu na rozpoczęcie ceremonii spoglądał z satysfakcją na gromadzących się wiernych, którzy najpierw modlili się przed obrazem, a następnie oddawali mu pokłon. Zgromadzone na radienji kobiety miały na sobie niebieskie szaty udekorowane czerwonymi punkcikami, a mężczyźni nosili białe koszule i spodnie przepasane jedwabnym, również białym pasem ozdobionym pęczkiem nici i piór. Niektórzy pozostawali w wierzchnim okryciu – rubaszkach haftowanych w chabry – inni zakładali odświętne szaty, specjalnie na ceremonię, ale zmieniając je dopiero na miejscu, aby nie wzbudzać podejrzeń i uniknąć niepotrzebnych pytań podczas drogi do „Jerozolimy”. W przypadku kobiet szaty godowe stanowił biały sarafan – długa suknia z wysoką talią zapinaną z przodu lub koszula i biała spódnica. W takim samym kolorze były skrzydła archanielskie – noszone na głowie welony upiększone kolorowymi cekinami. Kobiety naciągały na nogi białe pończochy. W jasnych szatach, z rumieńcami na twarzy wyglądały niewinnie i niepokojąco seksownie.
Iwan Susłow z całych sił starał się nie myśleć o najważniejszej części ceremonii, od której dzieliło wszystkich jeszcze sporo czasu, mimo to trudno było mu ukryć rosnące z każdą minutą podniecenie. Ostatnie krasawice, które dołączyły do gminy, sprawiły, że świat miał się stać jeszcze piękniejszy. Zwłaszcza Rusłana, córka chłopa Knieżniewicza, głupiutka i jeszcze nie do końca rozkwitła, wpadła mu w oko. Już dawno radienja nie zapowiadała się tak obiecująco. W dodatku dzisiejsza wyjątkowa zapowiedź nowego członka Okrętu wyznaczy świetlaną drogę, którą zaczną podążać. Zapowiadany mężczyzna zostanie nowym Chrystusem, najpotężniejszym ze Sterników, zwiastowanym prorokiem, który przyciągnie kolejnych wiernych i będzie królować po wsze czasy. „Wtedy żaden patriarcha nie będzie miał prawa go potępić, toż ani jeden diak nie odważy się wydać nakazu aresztowania Syna Bożego” – myślał Susłow.
Iwan Susłow uniesioną ręką dał wiernym znak i w momencie zapanowała kompletna cisza. Nie odezwał się ani słowem. Pozdrowił tylko wszystkich zebranych gestem otwartej dłoni, którą w powietrzu zatoczył krąg. Następnie uczestnicy zebrania wymienili między sobą braterskie pocałunki.
Sternik wziął na ramię ręcznik, a w dłonie ujął krzyż, po czym zaintonował:
– Królu nieba. Dziś do ciebie wołamy.
Wierni podjęli śpiew. Susłow przechadzał się między nimi, żegnał krzyżem i świecą, wypowiadając słowa:
– Chrystus zmartwychwstał.
Po błogosławieństwie nastąpiło czytanie Pisma, zakończone nauką o znikomości świata i śpiewem psalmów.
Wierni ustawili się w rzędach w każdym z czterech kątów izby, po czym szybko zaczęli zamieniać się miejscami, aby utworzyć mistyczny krzyż świętego Piotra. Cały czas wprowadzali się w nieustanny trans, rżąc i miaucząc jak opętani. Niektóre kobiety kręciły się na pięcie w kółko, cały świat wirował, a Bóg był na wyciągnięcie ręki.
Susłow podbiegł do Rusłany. Miała ogromne rumieńce na twarzy, jej oczy wyrażały nieskończenie wielki podziw dla Sternika.
– Oj, Bóg, oj, duch, oj, duch! – krzyknął Susłow, mierząc Rusłanę obłąkańczym wzrokiem.
– Król Bóg, król duch – odparła bez zastanowienia.
Odwróciła się do Sternika, służebnie nadstawiając plecy. Susłow nie potrzebował zachęty. Rozerwał koszulę kobiety wzdłuż całej długości kręgosłupa. Jego oczom ukazała się gładka skóra. Skręcił ręcznik na kształt sznura i wymierzył nim mocny cios, który wylądował na nagich plecach dziewczyny.
Rusłana zawyła.
Na bladej skórze kobiety pojawiła się czerwona smuga.
Jeszcze raz.
Pręgi skrzyżowały się, tworząc bolesny wzór.
I kolejny bicz.
Chłyści poczęli czynić między sobą to samo.
– Niech spłynie na ciebie wola…
Uderzenie i krzyk.
– Wstrzemięźliwości.
– Oj, jeha! – wrzeszczała Rusłana, a jej krzyki przeradzały się w pomruki zadowolenia.
– Czystości.
– Oj, jeha!
– Zaparcia się siebie.
Susłow musiał przyznać, że teraz, w pełni oddana i otwarta na ducha, pociągała go jeszcze bardziej. Mógł z nią zrobić wszystko.
Ale jeszcze nie czas. Jeszcze duch nie spłynął w pełni. Trzeba kontynuować ceremoniały.
Przestał okładać „biczem” Rusłanę, która momentalnie się wyprostowała. Odwróciła się prędko i rękoma złożonymi na piersi oddała Sternikowi dziękczynny pokłon. Uśmiechnęła się z nadzieją, że Iwan Susłow, nowy Chrystus, jeszcze tej nocy wróci do niej i napełni łaską zrodzenia proroka.
Przewodniczący radienji wzniósł ręce ku górze i rozpoczął pieśń, którą zebrani zaraz podjęli, nie zaprzestając wirowania:
Chociaż złota trąbka żałośnie trąbiła,
Oj, tak, żałośnie, żałośnie,
Powstały i rozszalały się groźne chmury.
Zgromadźmy się, bracia, w jedno zebranie,
Zastanówmy się, rozważmy wspólnie tę wielką radość:
Wszak wy wierni, wy wybrańcy,
Wy nie wiecie o tem, wy nie przypuszczacie,
Co się porobiło teraz na naszej biednej ziemi:
W raju naszym bawi ptak,
On lata,
Patrzy w tę stronę, gdzie trąbka trąbki,
Gdzie sam Bóg przemawia*.
* Zob. Posłowie, s. 329.
Śpiew przybrał na sile, stał się coraz bardziej żywiołowy. Uczestnicy ceremonii kontynuowali pieśń, zawodząc jak oszalałe wilki:
Oj, Boże, oj, Boże, oj, Boże,
Oj, duchu, oj, duchu, oj, duchu,
Zstąp, zstąp, zstąp!
Oj, jeha, oj, jeha, oj, jeha!
Zstąpił! Zstąpił!
Duch jest święty, duch jest święty,
Król duch, król duch,
Wylał łaski,
Wylał łaski,
Duch to święty, duch to święty,
Oj, gorze, oj, gorze,
Duch gorze, Bóg gorze.
Każdy z uczestników ceremonii mógł poczuć prawdziwą jedność, nikt nie był sam, wspólnota dawała niewyobrażalną siłę. Mężczyźni czuli, że mogliby góry przenosić, kobiety chciały im dać ciepło i przyjemność. Nie istniał grzech, lecz porozumienie ciała i ducha. Cała Sijońska Swietlica zawtórowała:
Gorze mnie, gorze we mnie!
Światłość we mnie, światłość we mnie,
Oj, gorze, gorze, gorze,
Duch, jeha, oj, jeha
Jewoje
Duch swój, duch swój, duch swój!
Jewoje!
Członkowie Okrętu coraz intensywniej wpadali w oniryczny trans. Kręcili się w kółko w szaleńczym tańcu, wyli przeciągle, żyli w innej rzeczywistości. Wyglądali, jakby wszyscy znaleźli się naraz w ostrej gorączce, nieleczonej malignie, karmionej kolejnymi fantasmagoriami.
Sternik uznał, że Duch zstąpił na Okręt, w stopniu dostatecznym zamieszkał wśród zgromadzonych. Opasany białym ręcznikiem, zwanym sztandarem, Iwan wyszedł na środek sali i padłszy na kolana przed obrazami, zaczął śpiewać:
Błogosław, mój Panie,
Błogosław, ojcze rodzony,
Bym stanął w tem kole,
Pozwól, by mną zawładnął Duch Święty.
Susłow, coraz bladszy na twarzy, z rozedrganym wzrokiem, zanurzył palce w wodzie znajdującej się w glinianej misce, po czym zaczął kropić cały Okręt. Po wykonaniu obrzędu, drżąc na ciele, rozpoczął prorokowanie:
– Dziś, drodzy, sabaoth, powiem wam, nową nadzieję w serca dam, dzień jest coraz bliżej, w którym spojrzymy wszyscy wyżej, ponad niebiosa, ponad góry, a przyjdzie Ten, co skruszy wszelkie mury, zwiastuje nadzieję słowik z Boga. On, nowy władca, zawita do proga, Okrętu naszego ster poprowadzi, w potrzebie nam zaradzi, na nową jasną drogę rękę poda. Sabaoth, oj, jeha, oj, jeha, a kiedy przyjdzie już niedługo, a poznają go wszyscy, a Duch wskaże, że czas jest bliski, jego namaści, jego, jego, o, jeha, coraz bliżej będzie, będzie to wielka radość pośród nas, uleczy nas, o, jeha…
Dla postronnego słuchacza dalsze prorokowanie byłoby zupełnie niezrozumiałe, ponieważ Sternik rozpędzał się coraz bardziej, mówił szybciej, używając na ogół wyrazów całkowicie do siebie nieprzystających, a jedynym związkiem, który wykazywały między sobą, był rym, chociaż i ta zasada do żelaznych nie należała. Niejeden uznałby to za totalny bełkot, jednak nie uczestnicy ceremonii, mający własne, niepowtarzalne fantazje.
Zebrani biczowali się ręcznikami i kręcili w kółko. Nieustannie miauczeli jak marcujące koty. Wzywali Boga, lecz było w ich czynach coś nieludzko mrocznego, coś szatańskiego…
Na środek podeszła Bogurodzica Isłana, kobieta o bujnych kształtach, nosząca pod sercem nowe życie. Usiadła na specjalnie przygotowanym tronie i zrzuciła z siebie białą szatę. Jedynym pozostałym odzieniem pozostał welon. Była całkiem naga. Jej wydatny brzuch przypominał beczkę pokrytą pajęczyną żył. Ogromne piersi z wielkimi plackami brodawek zwisały bezwładnie, przypominając dwa bochny chleba.
– Oto Bogurodzica! – Susłow wskazał na Isłanę. – Kto chce w pełni dostąpić łaski, niechaj przyjmie uświęcony pokarm.
Podszedł do nagiej kobiety, uklęknął i przywarł ustami do jej piersi. Zaczął łapczywie ssać. Twarz Isłany przeciął grymas bólu. Do Bogurodzicy ustawiła się kolejka wiernych, gotowych na przyjęcie komunii; podchodzili każdy pojedynczo i ssali potężną pierś ciężarnej. Każdy z nich uczyni to samo już niedługo, karmiąc się mlekiem matki. Pozostali, będąc w nieustannym transie, kręcili się nadal w kółko i wzajemnie biczowali. „Liturgiczne” obrzędy były już prawie zakończone, pozostała jedynie święta powinność, a tak naprawdę długo wyczekiwana przez wszystkich członków Okrętu chwila.
Iwan Susłow poczuł, jak pulsująca krew wzbudza w nim męskość, jak ciepło rozlewa się w lędźwiach i powoduje nieodpartą żądzę. Powiódł wzrokiem po sali, rozwiązując sznurki spodni na wysokości pasa. Niektórzy chłyści już rozpoczęli uświęcone próby poczęcia nowych Chrystusów. Sternik, najważniejszy w Sijońskiej Swietlicy, uśmiechnął się na widok orgiastycznych pląsów uczestników radienji.
– Grzeszcie dla zbawienia! – obwieścił donośnym głosem i rozejrzał się w poszukiwaniu Rusłany, która już nie mogła doczekać się na swojego mistrza.
2.
Francja, 2003 r., niedzielny wieczór
W salonie dwupoziomowego mieszkania drewniany stół uginał się pod ciężarem potraw. Młode małżeństwo czekało z niecierpliwością na gości, którzy mieli pojawić się na kolacji. Gospodarze czuli się niepewnie, ponieważ dzisiejsze spotkanie miało być pierwszym, odkąd zarejestrowali się na portalu parleretmanger.fr. Do najważniejszych punktów tego serwisu internetowego należało: wypełnienie specjalnie przygotowanych ankiet dotyczących zainteresowań użytkowników, poznanie innych osób, umówienie się na obiad bądź kolację przyrządzoną własnoręcznie i wizyta gości. Następnie to gospodarze kolacji odwiedzają poznanych ludzi. Goście oceniają smak i wygląd potraw, atmosferę panującą podczas spotkania, a także aranżację wnętrza. Oceny pojawiają się w sieci równocześnie, w momencie, gdy każdy z użytkowników danego spotkania odda głos, tak aby ktoś nie odwdzięczył się drugiej osobie równie niską notą. Im więcej punktów, tym większa szansa na zdobycie atrakcyjnych nagród o naprawdę dużej wartości, ponieważ członkostwo w parleretmanger.fr jest płatne; miesięczny abonament wynosi 10 euro. Oprócz szansy na nagrody członek klubu otrzymuje specjalną kartę rabatową do dziesiątków sklepów różnego rodzaju, zniżki na loty, paliwo, kluby fitness. Może ubiegać się również o kartę kredytową z niską stopą oprocentowania. Pomijając powody merkantylne, Parler et Manger daje członkom poczucie wyjątkowości, tego, że należą do elitarnego klubu nieosiągalnego dla wszystkich, i chyba to najbardziej pociąga ludzi do uczestnictwa w tym projekcie.
Trzykrotny dźwięk dzwonka oznajmił przybycie gości. Po przywitaniu i wymianie zwyczajnych uprzejmości oraz obejrzeniu mieszkania zasiedli do kolacji, która rozpoczęła się od krewetek królewskich zatopionych w pikantnym sosie, bagietki z masłem czosnkowym i młodego wina. Kobiety od razu poczuły, że nadają na tych samych falach. Rozmawiały o modzie, kuchni i aranżacji wnętrz. Mężczyźni, na początku powściągliwi, rozkręcali się z każdym wypitym kieliszkiem sauvignon blanc.
– Cieszę się, że na was trafiliśmy – stwierdził Maskit.
– Taaak? – zapytała z udawanym niedowierzaniem Lassa, żona Arona.
– Ten sos do krewetek jest wyborny.
– Dziękuję, ale to zasługa mojego męża.
– Przyrządzały go moja prababka, babka, matka… – oznajmił Aron.
– Musisz dać mi przepis – wszedł mu w słowo Maskit.
– Oj, uprzedzam, że nie będzie łatwo. To będzie kosztować jeszcze wiele kieliszków.
– Nie mów, że ten przepis jest tak pilnie strzeżony, jak receptura coca coli albo skrzydełek Kentucky.
– Jest wart miliony.
– Jeszcze bardziej mnie zmobilizowałeś. Zdobędę go! Alea iacta est!
Aron był pod wrażeniem elokwencji Maskita, jego pewności siebie i bezpośredniości w zachowaniu. Miał wrażenie, jakby znali się od lat. Nie przypuszczał, że czas tak szybko może płynąć, a rozmowy o polityce wydadzą się interesujące. „Najwyższa pora, aby zmienić kaliber” – pomyślał, po czym przeprosił na moment gości, by po chwili wrócić z butelką whisky.
Aron nie łudził się, że ciągle remontowane mieszkanie, tak naprawdę bez konkretnego stylu, przypadnie Maskitowi do gustu. Gość sprawiał wrażenie grubej ryby; koszula od Gucciego, złote spinki rzucające się w oczy, sportowa, idealnie dopasowana do sylwetki marynarka i buty, na które Aron musiałby odkładać przez kilka tygodni. Aron nie znał się na modzie, jednak rozpoznał markę koszuli noszonej przez Maskita, ponieważ podobną oglądał w galerii handlowej. Wiedział, jak wielką niespodziankę zrobiłby swojej żonie, gdyby kupił tę koszulę, jednak pragmatyzm wziął górę; Aron po prostu nie chciał robić dziury w domowym budżecie.
– Maskit, powiedz… – rozpoczął Aron.
– Mów mi Pep.
– Czym się zajmujesz na co dzień?
Maskit szybko spojrzał na żonę, ale Sarah, pochłonięta rozmową, nie zwróciła na niego uwagi.
– Leczę ludzi.
– Jaka specjalizacja?
Pep podniósł dłoń na wysokość oczu i przyjrzał się jej.
– Za bardzo się trzęsie, abym był chirurgiem. Zgaduj. Do wygrania piętnastoletnia szkocka.
– Przyjmuję wyzwanie. Lekarz pierwszego kontaktu.
– Dalej.
– Ginekolog.
Maskit uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową.
– To muszę to ugryźć z innej strony… Leczysz ludzi, tak? Wiem! Psycholog.
– Słyszałeś o bioenergoterapii?
Maskit długo opowiadał. Z każdą szklaneczką whisky stawał się coraz bardziej wylewny i skory do zdradzania szczegółów wykonywanego zawodu. Aron, jak dotąd, trwał w błędzie, myśląc, że bioenergoterapeuta musi odkryć w sobie dar uzdrawiania, a owa łaska jest przeznaczona dla nielicznych. Nie przypuszczał, że bioenergoterapia to profesja, jakiej nauczyć się może prawie każdy. To również cholernie intratny biznes.
Siedzieli do późnego wieczora, przerzucając się opowieściami o pracy, anegdotami ze świata polityki i show-biznesu. Maskit i Sara mieli w sobie to coś, jakiś magnes przykuwający uwagę innych osób w towarzystwie, błysk ekstrawagancji, polotu i niedostrzegalną nutę wyrachowania. Tę ostatnią cechę ukrywali jak skrzynię ze złotymi monetami; dzięki niej zarabiali góry pieniędzy.
Czekając na taksówkę, Pep wyjął niezdarnie portfel i podał Aronowi wizytówkę.
– Zadzwoń. Czuję, że masz to coś.
Aron przeniósł szybko wzrok z Maskita na wizytówkę.
– Mogę cię wprowadzić – ciągnął mężczyzna. – A kiedy już wejdziesz w to głęboko, najlepiej rozwinąć interes w jakimś kraju Europy Wschodniej, gdzie ludzie są bardziej otwarci na medycynę niekonwencjonalną.
Maskit poklepał Arona po ramieniu, dając upust alkoholowej radości, i wraz z Sarą wtoczyli się do samochodu. Pomachali zza szyby na pożegnanie.
Aron spoglądał na odjeżdżającą taksówkę. Zimny dreszcz zatańczył na jego plecach. Poczuł chłód nadciągającej nocy i dziwne uczucie niepokoju. Spojrzał jeszcze raz na błękitną, profesjonalnie wykonaną wizytówkę.
Ten wieczór miał zmienić całe jego dotychczasowe życie.
3.
Rosja, czasy współczesne, wtorkowe popołudnie
Ciśnięty ze sporą mocą kamyk odbił się od drewnianej poręczy tworzącej zagrodę baranów i poszybował kilka metrów dalej, po czym trafił w sam środek puszki po piwie, nasuniętej na sztachetę ogrodzenia.
– Za sto punktów! – krzyknął Igor i podskoczył jak na trampolinie.
– Fuks – skwitował jego kolega Marionow, z którym chłopak dzielił szkolną ławę w podstawówce. – Jak powtórzysz ten rzut, to co innego.
– Dawaj następny kamień. Pokażę ci, jak to się robi.
Chłopcy urwali się z lekcji, mieli dość gapienia się w zgniłozieloną tablicę i słuchania przynudzającej nauczycielki, zwłaszcza gdy tyle ciekawych rzeczy można robić w okolicy. Całe popołudnie mieli tylko dla siebie, na szaloną, czasami ryzykowną zabawę, na zakończenie której nierzadko dostawali mocno od ojców po skórze. Jutro nastanie piękny dzień. Nie pójdą do szkoły, bo od rana zaczną się wykopki, zejdą się sąsiedzi, będą wygłupy, wieczorem starzy upiją się w sztok, do młodych chłopców sen nie przyjdzie wcześnie. Zabawią się w chowanego, a później dopilnują ogniska, w którym upieką młode kartofle. Ogień odbije się od ich szklistych oczu i przypomni minione wakacje.
– Te barany mają strasznie głupie łby – stwierdził Igor, przeczesując dłonią ryże włosy. Zapatrzył się na stado pasących się na polanie zwierząt z puszystą wełną.
– Takie trochę podobne do twojego – odparł Marionow.
– Ty gnojku!
Chłopcy zaczęli się mocować, najpierw próbując wymienić kilka niegroźnych ciosów, zaraz jednak, jak to mieli często w zwyczaju, doszli do klinczu, by po chwili wylądować na ziemi. Marionow szybciej stanął na równe nogi i otrzepał spodnie z suchej trawy. Podał koledze rękę i pomógł podnieść się z ziemi.
– Znowu wygrałem, musisz jeszcze poćwiczyć. – Zaśmiał się.
– Tak sobie tłumacz. Dasz w końcu ten kamień? Nauczę cię rzucać.
– Dobra, ale teraz pokaż, co potrafisz naprawdę. Traf w ruchomy cel. W głowę barana. Wtedy zwrócę ci honor.
– Nie no… nie wolno tak.
– Sam mówiłeś, że mają głupie łby. Co się cykasz?
– Kiedyś kopnąłem naszego barana w stajni. Ojciec sprał mnie za to na kwaśne jabłko.
– A czy widzisz gdzieś tutaj twojego starego?
– Nie boję się mojego ojca, lecz nie wolno krzywdzić zwierząt. Ojciec mówił, że trzeba mieć do nich szacunek, bo dzięki nim mamy co jeść.
Marionow przykucnął i zaczął dłubać patykiem w mokrej glinie przy kałuży na polnej drodze. W końcu podniósł głowę i powiedział:
– Jak tam chcesz. Ale ja to nawet mógłbym zabić.
– No, mi tato mówił, że jak jeszcze trochę podrosnę, będę mógł mu pomagać przy zabijaniu kur. Raz podpatrzyłem, jak to robi. Prosta sprawa. Kurę bierzesz za nogi i siekierą w łeb, to znaczy w szyję. Gorzej z indykami, bo te mają tyle siły, że nawet jak się im głowę odrąbie, potrafią nadal się szarpać. Kiedyś ojcu uciekł jeden. Wyjątkowy skurczybyk. Zapitalał po łące aż do sąsiadów – bez głowy, he, he!
– Nie o to mi chodzi – mruknął Marionow i spojrzał głęboko w oczy kolegi. – Ja mógłbym zabić każdego.
– Co?
– Człowieka mógłbym zabić nawet.
– Takie gadanie.
– Dlatego pójdę do woja, tam sobie postrzelam i w ogóle.
Igor oderwał wzrok od zimnego niczym stal spojrzenia kolegi. W tamtej chwili nie przywiązywał w ogóle wagi do tego, co powiedział Marionow, zaraz nadeszły inne myśli, chłopcy rzucili się do biegu, ścigali się ostro, aż do utraty tchu, po sam las.
– Dobra, wracajmy – powiedział zdyszany Igor.
– Znowu dygasz?
– Sam słyszałeś, że mamy tu nie wchodzić. Nie wiesz, co się stało z siostrą Lelika?
– Bujdy.
– A z Marysią? Tą, co mieszka pod młynem?
– Wiem która to. Co z nią?
– Też zniknęła, nikt nie może jej znaleźć. Podobno coraz więcej dziewczyn nagle znika. Po tych lasach może grasować morderca.
– Bajeczki dla małych dzieci. Lepiej poszukać wejścia do starej kopalni.
Igor z niedowierzaniem spojrzał na Marionowa. Po plecach przebiegł mu zimny dreszcz.
– No co tak gały wywalasz? – rzekł Marionow. – Dowiedziałem się, że w tym lesie była kiedyś kopalnia.
– Fajnie byłoby się tam zapuścić.
– No pewnie! Zwłaszcza że szyby nie są zasypane, bo podobno ludzie, którzy tutaj pracowali, musieli w pośpiechu opuścić to miejsce…
– Dlaczego?
– Tego nie wiem, ale niektórzy mówią, że te lasy są przeklęte.
– Eee, zmyślasz teraz. Chcesz mnie nastraszyć.
– Mów, co chcesz, ale ja bym nie wierzył w jakiegoś mordercę. Może jest inna przyczyna, że te dziewczyny nagle zniknęły.
– Że niby co?
Marionow nie podzielił się jednak żadną myślą. Podał natomiast argument, który ogromnie ucieszył Igora i przekonał go, że muszą koniecznie odnaleźć wejście do szybu kopalnianego.
– Gdy ci ludzi musieli uciekać z kopalni, wielu z nich pozostawiło na dole swoje portfele, pieniądze i inne rzeczy. A podobno też wielu nie udało się wyjść na zewnątrz. Umarli w środku, na dnie szybów. Może mieli przy sobie pierścienie, łańcuszki. A przecież ich dyżurny gdzieś musiał trzymać kasę na wypłaty, co nie? Tam kryją się prawdziwe skarby, rozumiesz?
– Czemu mi wcześniej o tym nie powiedziałeś?
– Bo musiałem dobrze sprawdzić te informacje. Ostatnio dziadek nie pił aż tyle i nie poszedł od razu spać. Siedziałem z nim przy piecu i opowiedział mi o tej kopalni.
– Pytałeś, co tam się stało? Dlaczego musieli ją zamknąć?
– Pytałem – odparł Marionow, mówiąc takim głosem, jakby obwieszczał koniec świata. – Ale dokładnie nie chciał powiedzieć. Mówił tylko, że to ma związek z tym, co wydarzyło się tutaj w przeszłości.
– A coś konkretniej?
– Nie bardzo. Powiedział, że może kiedyś uda mi się dowiedzieć więcej. Zabronił mi jednak szukać tej kopalni, a tym bardziej wchodzić do środka, gdybym znalazł wejście. Ale pomyśl… Jeśli dobrze to wszystko zorganizujemy, załatwimy sprzęt, liny, latarkę, jedzenie na cały dzień… to może się udać.
– Trzeba wymyślić jakąś dobrą wymówkę.
– Po prostu urwiemy się ze szkoły. A jak już wrócimy do domu z masą zegarków, pieniędzy i w ogóle, to starzy jeszcze nas za to pochwalą.
Nagle coś trzasnęło za ich plecami. Chłopcy, wystraszeni niespodziewanym hałasem, odwrócili się gwałtownie. Przed nimi teren lasu wznosił się stromo, drzewa wyrastały znacznie gęściej, ograniczając dostęp światła. Wszystko wydawało się w porządku, nie dostrzegli żadnego ruchu, żadnego zbłąkanego zwierzęcia. Dopiero później w pełnej trwogi ciszy, gdy Marionow uważnie przyjrzał się okolicy, zobaczył w oddali, blisko drzewa, ciemną plamę, jakby sylwetkę mężczyzny.
– Jezu, Igor, tam ktoś jest…
1.
Rosja, czasy współczesne, wrzesień
– Pchaj! – krzyknął Piotr, puszczając linę holowniczą i odskakując na bok.
Rozległ się ogłuszający ryk silnika jeepa grand cherokee, a potem spod kół wytrysnęło błoto, zalewając twarze Moniki i Stefana.
– Niech to szlag! – wrzasnął Stefan, ślizgając się na miękkim podłożu. – Uważaj!
Jeep ponownie zawarczał, lina napięła się, lecz auto ani drgnęło.
– Gaz do dechy! – krzyczał Piotr. – Dawaj mu! Jeszcze trochę!
– Nie da rady!
– Musimy to wyciągnąć, do cholery!
– Piotr! – Monika stanęła obok mężczyzny. – Nie ruszymy tego. Jest za ciężkie!
Samochód ucichł na moment, a potem znowu zawarczał i z rur wydechowych buchnął czarny, gęsty dym. Koła zabuksowały w błocie, lecz maszyna okazała się za słaba. Spod samochodu rozchodził się drażniący zmysły swąd.
– Spali sprzęgło przez ciebie! – krzyknął Stefan.
– Ostatni raz! – wrzasnął Piotr do kierowcy, po czym podszedł do auta i uderzył otwartą dłonią w maskę. – Wciśnij do dechy!
– Cały czas wciskam, monsieur! – odkrzyknął Francuz, Jean-Pierre Couves, walcząc ze skrzynią biegów. Co chwila odgarniał z czoła kosmyki mokrych od potu jasnych włosów. – Nie chce ruszyć!
Niebo przecięła błyskawica, a chwilę potem lunął deszcz, spłukując z ich kombinezonów błoto. Wiatr wiał z północnego zachodu i zaczął przybierać na sile. Znajdowali się na łące otoczonej lasem. W oddali majaczyły wzgórza porośnięte świerkami, teraz kołyszącymi się od porywistego wiatru.
– Cholera – wymamrotał Piotr, zasłaniając twarz przed siekącym deszczem, po czym zrezygnowany oznajmił: – Zaciągnij hamulec i wysiadaj.
– Naprawdę robiłem, co mogłem, aby wyrwać do przodu – tłumaczył Francuz.
Wyskoczył z samochodu wprost w kałużę, a potem poślizgnął się i runął jak długi, prawie zagrzebując się w klejącym podłożu.
– Matko Boska, monsieur, za jakie grzechy!
Naciągając na głowę kaptur, Stefan ruszył w stronę Jean-Pierre’a, klnąc, na czym świat stoi. Jego wysokie skórzane buty grzęzły w błocie i zanim dobiegł do skonsternowanego Francuza, upłynęły długie minuty.
– Nie mamy szans, aby dzisiaj się z tym uporać – powiedziała Monika, mrużąc zalewane przez deszcz oczy. – Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jakie to ważne odkrycie, lecz w takich warunkach nic nie wskóramy.
Piotr na moment zamyślił się, a potem skinął głową. Zaciskając zęby, zaczął masować skostniały kark. Wpatrywał się w rosnące nieopodal drzewa i niewielkie wzgórze, a na jego twarzy malowało się poirytowanie.
– OK, robimy przerwę! – krzyknął nagle, podnosząc ręce do góry. – Wsiadać do samochodu, zanim nas całkiem zaleje!
2.
Siedzieli w jeepie i popijali gorzką kawę z termosu, kiedy odezwał się Piotr:
– Jak tylko przestanie padać, spróbujemy jeszcze raz.
Monika przymknęła oczy i pokręciła przecząco głową.
– Nie damy rady tego wyciągnąć – powiedziała, rozkładając ręce. – Jest zbyt ślisko, nie rozumiesz tego?
– Nie mam zamiaru czekać do jutra – oburzył się mężczyzna, spoglądając na twarze Stefana i Jean-Pierre’a.
Francuz wzruszył ramionami.
– Lepiej zaczekać – wymamrotał. – Pogoda jest do bani.
Wiatr zaczął wiać tak mocno, że auto kołysało się jak kuter na wzburzonym morzu. Przez przednią szybę niewiele można było zobaczyć. Krople deszczu roztrzaskiwały się na masce i szybach z hukiem, którego echo coraz bardziej irytowało Piotra.
– Nie możemy tu siedzieć do końca świata – rzekł sucho, po czym otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. Przypominał policyjnego psa, który natrafiwszy na ślad, podąża za tropem bez względu na okoliczności.
– Co ty wyprawiasz? Wracaj! – usłyszał Monikę, ale nie zamierzał jej słuchać.
Trzasnął drzwiami i skierował się w stronę wzgórza. Po chwili jego sylwetka zniknęła z pola widzenia archeologów, pochłonięta przez strugi deszczu.
3.
– Nie wiem, co mu odbiło – powiedział Stefan. – Odkąd tutaj przyjechaliśmy, zachowuje się jak wariat.
Jean-Pierre upił łyk kawy z plastikowego kubka, a potem przygryzł dolną wargę.
– Tacy są właśnie archeologowie – oznajmił. – Wkurwiający.
– Po cholerę wychodził? – pytał retorycznie Stefan.
– Zaraz wróci przemoknięty do suchej nitki – odezwała się Monika. – Wtedy dopiero się zacznie.
– Uparty osioł.
W ciągu kolejnych dziesięciu minut niewiele się zmieniło. Jean-Pierre, Stefan i Monika wciąż tkwili w samochodzie i popijali kawę. Francuz próbował złapać jakąś stację radiową, manewrując pokrętłem odbiornika, lecz z głośników odpowiadał mu jedynie szum. Na zewnątrz nadal lał deszcz i nie zapowiadało się na polepszenie pogody. Archeologowie mieli wrażenie, jakby po przedniej szybie jeepa płynęła rwąca rzeka.
W końcu odezwał się Jean-Pierre:
– Słuchajcie, proponuję wracać.
– Masz rację – przytaknęła Monika. Zgniatając w dłoniach jednorazowy kubek i rzucając go za siebie, dodała: –Stefan, zwiń tę przeklętą linę. Jedziemy stąd.
– A Piotr? – zapytał.
Monika posłała mu zmęczone spojrzenie.
– Nie mógł się zbytnio oddalić. Jak usłyszy ryk silnika, sam do nas przybiegnie.
Jean-Pierre parsknął śmiechem.
– Osobiście nie zależy mi na jego powrocie – powiedział nieco od niechcenia.
– Hamuj się trochę, dobra? – palnął ostro Stefan.
– Dajcie spokój – wtrąciła Monika, starając się załagodzić napięcie rosnące między mężczyznami. – Chyba nie zamierzacie się kłócić, co?
– Lepiej powiedz twojemu Francuzikowi, żeby zamknął dziób. Zaczyna mnie drażnić. Tak naprawdę nie jest tu w ogóle potrzebny.
Jean-Pierre puścił tę uwagę mimo uszu i spojrzał na Monikę, mówiąc po francusku, aby Stefan nie zrozumiał:
– Niech gnojek myśli, że jest najważniejszy. Jedźmy już do pensjonatu. Weźmiemy kąpiel, zamówimy dobre wino i… – nachylił się do jej ucha i wyszeptał kilka ciepłych słów.
Monika uśmiechnęła się na samą myśl spędzenia popołudnia o wiele przyjemniejszego niż współpraca z Piotrem i Stefanem.
4.
Piotr Rabas szedł po zroszonej trawie, kierując się na wzgórze. Deszcz smagał mu twarz i bębnił o szary kombinezon. Mężczyzna nieznacznie przyśpieszył, czując na plecach zimny, kompletnie przemoczony materiał bawełnianej koszulki.
Chciał przyjrzeć się z bliska dziwnym, wyglądającym na wypaloną trawę, czarnym kręgom, jakie wcześniej zaobserwował na wzgórzu. Tak naprawdę był to tylko pretekst, by opuścić jeepa. Miał już dość Jean-Pierre’a i Moniki. Piotr w żadnym wypadku nie cierpiał na ksenofobię, tym bardziej nie nazwałby siebie rasistą, lecz ten pieprzony Francuz grał mu na nerwach. Rabas nie potrafił pojąć, do czego potrzebny im francuski tłumacz, skoro przebywają na terenie Rosji. Couves znał oczywiście język polski i rosyjski, podobno nawet włoski, lecz prościej byłoby zatrudnić Polaka. Rabas miał kilku znajomych tłumaczy z wysokimi kwalifikacjami. Istniał tylko jeden powód obecności Jean-Pierre’a tutaj. Monika. To ona upierała się, by zatrudnić właśnie Couves’a. Piotrek nie miał pojęcia, jak Monika poznała Francuza, ale niestety dowiedział się, iż łączy ich coś więcej niż tylko powierzchowna znajomość.
– Cholerny żabojad – mruknął do siebie.
Droga wznosiła się coraz wyżej. Mijał gdzieniegdzie rosnące drzewa, słaniające się na wszystkie strony gałęzie oraz dziko rozsiane krzewy. W oddali, na wzgórzu majaczył ciemny pas iglastego lasu.
Monikę znał ze studiów. Wtedy darzył ją szacunkiem i sympatią. Była ambitną dziewczyną, z planami zawsze wybiegającymi daleko w przyszłość. Archeologii nie traktowała jako zapełnienia wolnego czasu i odroczenia dorosłości, lecz jako sposób na życie. Sporo czasu spędzała nad książkami, ale zawsze znalazła czas, aby wyskoczyć z Piotrkiem i znajomymi do jednej z warszawskich knajp, by napić się piwa i zwyczajnie pogadać o wszystkim. Los połączył Piotrka i Monikę nawet później, po studiach, kiedy wylądowali w tym samym instytucie archeologicznym.
Przez wiele lat nie dostrzegał, jak bardzo się zmieniała. Zachowywała się tak, jakby wszystko kręciło się wokół niej. Próbowała podporządkować sobie każdą osobę i jak tylko znalazła okazję, uwielbiała udowadniać swą wyższość nad innymi. Starała się sprawiać wrażenie Indiany Jonesa w spódnicy, ale Piotr uznał, że Monika Karen jest tylko zadufaną, opryskliwą kobietą, która uważa się za wodza wszystkich. Znając zainteresowanie koleżanki wojującym feminizmem, Piotr, chcąc ją zdenerwować, wygłaszał z pełną powagą teorię o wściekłej aktywności feministek, powodowanej tęsknotą za, jak to określał, „męskim organem płciowym z prawdziwego zdarzenia”. Nie miał pochlebnego zdania o koleżance z pracy, ale jego umysł zaprzątała jedna myśl, do której musiał się przyznać i przez to był na siebie wściekły: Monika niezwykle go pociągała. Fizycznie była dla Piotra ideałem kobiety. Miała niedługie, jasne włosy, które często związywała z tyłu głowy gumką, co nadawało jej wygląd młodej studentki, okrągłą twarz i żywe spojrzenie zielonych oczu. Uwielbiał patrzeć na jej wyraźnie zarysowane biodra oraz pełne piersi, które nieraz mógł podziwiać w trakcie pracy, kiedy Monika, ubrana w koszulkę z dużym dekoltem, pracowała nad wykopaliskiem. Ubóstwiał kobiety o podobnym wyglądzie i wściekał się na siebie, że z powodu niewątpliwej urody Moniki odpuszcza jej w wielu sytuacjach. Ile to już razy próbowali stworzyć poważny związek, na przekór wszystkiemu. Mimo wzajemnej niechęci paradoksalnie łączyło ich coś więcej, co nie pozwalało pozostawać im względem siebie obojętnymi.
W końcu nadarzyła się okazja, żeby zapomnieć o żmudnej pracy za biurkiem, ciągłym opisywaniu wykopalisk i przeżyć przygodę, o jakiej marzy każdy student archeologii. Dokonać odkrycia rodem z przygodowych powieści, którymi w młodości Piotr zaczytywał się pod kołdrą przy użyciu latarki, aby nie nakryli go rodzice. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego Monika chciała zaczekać z wyciągnięciem tej unikalnej trumny do jutra. Do ich zadań należało odkopanie starych pozostałości po insygniach królewskich, zagrzebanych w rosyjskich lasach. Nie spodziewali się, że trafią na coś zupełnie innego. W powszechnej opinii archeolog przeżywa przygody, zwiedza egzotyczne kraje i odkrywa wykopaliska warte miliony. Nijak ma się to jednak do rzeczywistości. Ludzie zapominają, jak wiele dokumentów archeolodzy muszą stworzyć zarówno przed rozpoczęciem pracy, jak i po jej zakończeniu. Podobnie jak w przypadku detektywa, o którym niemal powszechnie sądzi się, że tylko biega po mieście z pistoletem w ręce i postępując na granicy prawa, rozwiązuje swoje zagadki.
I teraz Piotrowi w końcu trafiło się odkrycie, na które czekał od dziecka, znalezisko rodem z przygodowych powieści. „A ona chce zwlekać do jutra z powodu deszczu. Niedorzeczne – pomyślał. – Szlag by ją trafił”. Emocje, jakie towarzyszyły mu podczas odkrycia trumny, można było porównać do odczuć urzędnika, który przykuty do biurka, nagle zauważa, że jego praca jednak przynosi mu satysfakcję i jest ciekawa, ponieważ szef wysyła go na zagraniczną delegację, która przeradza się w jedną wielką imprezę. W przypadku Piotra zabawa oznaczała ekscytację i niewytłumaczalne przeczucie, że w trumnie znajduje się coś naprawdę wartościowego. Cennego niekoniecznie w sensie materialnym, ale z punktu widzenia nauki i wykonywanego zawodu.
Zatrzymał się na szczycie wzniesienia, skąd roztaczał się obecnie zamglony widok na wąską rzekę, wzdłuż której ciągnęły się jednopiętrowe domy. Jeszcze dalej majaczyła strzelista wieża prawosławnej cerkwi oraz popielaty dach pensjonatu, w którym zamieszkali na czas wykopalisk. Widok ograniczał intensywnie padający deszcz.
Jednak to nie panorama wsi przykuła uwagę Piotra, lecz czarne koła utworzone z wypalonej trawy. Było ich kilka. Przywodziły na myśl jakiś pierwotny obrządek, mistyczny rytuał, niewytłumaczalny dla niewtajemniczonych. Ktoś zdawał się robić tutaj rzeczy, o jakich Piotrek nawet nie śnił. Nie można było przyjąć od razu tezy o sprawowaniu w tym miejscu „czarnych” ceremonii. Może po prostu rolnicy wypalali niepotrzebne ścięte gałęzie bądź jakieś śmieci? To brzmiało całkiem prawdopodobnie.
Rabas stanął we wnętrzu jednego z kół i poczuł, jak zimny dreszcz przebiega mu po plecach. Pierwszy raz w życiu doznał tak silnego wrażenia, że jest obserwowany. W mgnieniu oka odwrócił głowę, ale dostrzegł tylko gęstwinę lasu. Przetarł mokrą twarz i wziął głęboki oddech. „No co jest, do cholery?” – zapytał samego siebie, po czym mimowolnie zadygotał. Nagle usłyszał warkot silnika. Zapragnął wrócić do odjeżdżającego jeepa, ale coś przykuło jego uwagę. Między drzewami dojrzał ciemne kontury jakiegoś budynku.
Piotrek jeszcze raz odwrócił głowę w stronę samochodu, lecz nie pobiegł w jego kierunku. Wszedł głębiej do lasu. Naraz zrobiło się jakby ciemniej; drzewa kryły tajemnice, uniemożliwiając światłu dostanie się do środka. Rabas poczuł w nozdrzach zapach mokrego igliwia. Odgłos spadających kropel deszczu stał się złowieszczy. Nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego niepokój wziął górę nad jego umysłem i ciałem.
Wśród wysokich sosen i pachnących żywicą świerków stał niski, drewniany dom. Wyglądał na opuszczony; okna zostały zabite deskami, a szara, porośnięta mchem strzecha nie pokrywała całego dachu.
Piotrek obszedł budynek dookoła, starając się znaleźć wejście. Zauważył pomalowane pomarańczową farbą drzwi, zamknięte na mosiężną kłódkę. Jedna rzecz nie pasowała mu do wizji opuszczonego domu. Otóż kłódka była nowa, nietknięta rdzą, jakby niedawno ściągnięta ze sklepowej półki. Piotrek pociągnął za nią, upewniając się, że drzwi są zamknięte.
Nagle włosy zjeżyły mu się na głowie, a serce mocno załomotało w piersi. Poczuł na karku ciepły oddech, który sprawił, że zamarł w bezruchu. Odwrócił powoli głowę, spodziewając się zobaczyć rozzłoszczonego tubylca. Jakież było jego zdziwienie, kiedy spostrzegł, że nikt za nim nie stoi. Do cholery! Zdezorientowany, przełknął głośno ślinę. A potem to zobaczył…
W odległości kilkunastu metrów, między drzewami, stał wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu. Miał ciemne włosy, długą, gęstą brodę i pociągłą twarz. Jego oczy były hipnotyzujące, fosforyzujące jak sklepowy neon w ciemnej uliczce, bił z nich niesamowity blask. Głębokie i świdrujące spojrzenie tajemniczego człowieka spotęgowało w Piotrku strach. Lewa dłoń mężczyzny spoczywała na piersi, a prawą uniesioną miał do góry, niczym w geście błogosławieństwa.
Piotr odniósł wrażenie, jakby gdzieś wcześniej widział tego człowieka, ale nie potrafił przypomnieć sobie, w jakiej sytuacji mógł spotkać nieznajomego.
„Dlaczego się nie ruszasz? Spieprzaj stąd jak najszybciej, jak najdalej od tego szarlatana! I nie patrz mu w oczy. Uciekaj od jego spojrzenia, odwróć się i biegnij do pensjonatu, póki nie jest za późno” – podpowiadał mu zdrowy rozsądek. Szalone myśli kłębiły się w jego głowie. Podświadomie szukał wyjścia z tej sytuacji. Adrenalina zdawała się eksplodować wewnątrz jego ciała.
Zaczął biec najszybciej, jak tylko potrafił. Mijał drzewa niczym narciarz w slalomie gigancie. Wzmógł się wiatr, który rozwiewał mu włosy. Wiał wprost na niego, a jego siła skutecznie spowalniała ruchy mężczyzny. Podczas ucieczki na ułamek sekundy ponownie odwrócił głowę. „Czemu za mną nie biegnie? Stoi jak słup między drzewami, a jego oczy są jak wiertła wkręcające się w psychikę. Dlaczego do niego nie podszedłem, lecz zacząłem uciekać jak spłoszony zając?” – pytał się w myślach.
Do takich ludzi się nie podchodzi. Takich ludzi omija się z daleka. On przywodził na myśl szaleńca wyciągniętego z najgłębszych otchłani piekieł. Ucieleśnienie biesa.
Piotr poczuł mocny ucisk w żołądku. Kilka metrów przed nim, oparty o drzewo stał nieznajomy mężczyzna, który musiał być zjawą. Nie mógł tak szybko pokonać dzielącej ich odległości, nawet gdyby biegł sprintem godnym olimpijczyka.
Rabas usłyszał rosyjskie słowa, wymawiane szeptem, układające się w jakąś magiczną formułę. Uniósł głowę, spoglądając na Piotra.
„Znowu te lśniące, płomienne oczy” – pomyślał Rabas.
Piotrek skręcił w lewo i przyśpieszył. Podążył wzdłuż wąskiej, rwącej rzeczki, która płynęła przez nieduży wąwóz. Droga schodziła w dół, więc miał nadzieję, że biegnie w dobrą stronę. Musiał uważać na śliskie kamienie i grząski, rozmokły grunt. Na nic jednak zdała się ta ostrożność, bo stopa Piotra utknęła w szczelinie między dwoma większymi kamieniami. Groźnie ją wykrzywił, naciągając ścięgna. Padł do przodu jak nieżywy, odzierając sobie skórę na nadgarstkach, na których w okamgnieniu pojawiła się krew. Ale to nie było największe zmartwienie archeologa. Ból w stopie pulsował palącym żarem i wszystko wskazywało na to, że zamiast pracy przy wykopaliskach będzie musiał zająć się leczeniem pękniętej torebki stawowej.
Leżąc na mokrych kamieniach, zobaczył coś niespodziewanego. Na jednej ze ścian zbocza, gęsto porośniętego drzewami, migotało nikłe światło wydobywające się zza ciasno związanych gałęzi tworzących prowizoryczną przysłonę. Wyglądało na to, że w ścianie wąwozu znajdowało się wejście do jaskini. Kiedy Piotr z trudem podniósł się z ziemi, światło momentalnie zgasło, jak za pstryknięciem palcami. Las wydawał się niebezpieczny, miał swoje tajemnice, a zwłaszcza mieszkańców, którzy mogą niechętnie odnosić się do gości.
Rabas spojrzał w niebo, między koronami drzew. Znowu choroba dała o sobie znać. Cienie w oczach przysłoniły mu pole widzenia. Ciśnienie w głowie zaczęło niebezpiecznie pulsować. Piotr bezradnie przyglądał się, jak ciemne nitki poruszają się w ciele szklistym oka, niczym żywe muszki szukające drogi wyjścia. Przypadłość, z którą zmagał się od urodzenia, doprowadzała go do szału, ale wiedział, że musi przeczekać moment nasilenia i nie zwracać uwagi na ruchliwe plamki. Zamknął oczy i starał się uregulować oddech.
Deszcz przybrał na sile, padał tak mocno, jakby chciał przygnieść Piotra do ziemi. Ubranie przemokło jak gąbka. Chłód, ból kostki oraz mokra koszula i spodnie klejące się do ciała sprawiły, że dopadły go dreszcze. Kiedy stawiał kolejne kroki na śliskiej powierzchni, poczuł parcie na pęcherz. Zziębnięty organizm wytworzył ogromną ilość moczu, który przeszkadzał podczas biegu, ale Piotr był zbyt przestraszony, by potrzeba fizjologiczna wzięła górę nad emocjami, z którymi się zmagał. Przyśpieszył na tyle, na ile pozwalała mu boląca kostka. Gdy znalazł się na łące, za którą rozciągały się pola uprawne, przystanął, by uspokoić oddech i pozwolić skurczonym mięśniom odpocząć. Odwrócił się, sprawdzając, czy tajemniczy mężczyzna podąża za nim. Nie miałby siły dalej uciekać, lecz gdyby znowu go zobaczył, chyba postradałby zmysły. Zastanawiał się także, czy nieznajomy nie był tylko ułudą wytworzoną przez zmęczony organizm. Nie potrafił dłużej o tym myśleć, starał się też nie zaprzątać sobie głowy światłem, które zobaczył za utworzonym z gałęzi wejściem.
Cały ubłocony szedł po miedzy przecinającej dwa zaorane pola, a w oddali, wśród przerzedzonej mgły wyłaniały się zabudowania gospodarstwa.
Coś innego zaprzątało jego myśli…
5.
Warszawa, tydzień przed wyjazdem na wykopaliska
– Cześć, tato! – krzyknął Piotr od progu.
Starając się utrzymać dwie torby z zakupami, z trudem wgramolił się do mieszkania, pomagając sobie łokciem przy zamykaniu drzwi. Pomieszczenie wypełniały odgłosy włączonego na cały regulator telewizora. Z salonu przez niedomknięte drzwi przedostawało się światło.
Piotr ruszył ciemnym korytarzem w stronę poświaty, aby przywitać się z ojcem.
– Cześć, tato!
Staruszek wzdrygnął się. Zawsze reagował w podobny sposób, nie spodziewając się odwiedzin. Jego słuch przytępiony był już do tego stopnia, że stary Rabas nie usłyszałby nawet faceta zbliżającego się z uruchomioną wiertarką. Nie słuchał rad syna, odwlekając w czasie wizytę u otolaryngologa.
– O! Piotruś.
– Zrobiłem zakupy. Przygotuję kolację. – Ruszył w stronę kuchni.
– Zaczekaj. Może ty będziesz wiedział… – Wskazał palcem na telewizor. – To jest Jarek czy Lech? Nigdy nie mogę ich rozpoznać.
Z mównicy przemawiał lider Prawa i Sprawiedliwości, co chwilę odwracając się do Marszałka Sejmu, by przy tym żywo gestykulować.
– Tato, to na pewno Jarosław – westchnął, wiedząc, że odpowiedź może być tylko jedna.
– No, tak właśnie myślałem.
Piotr udał się do kuchni, gdzie przyrządził tosty z serem i keczupem. W grubych kubkach zaparzył herbatę z sokiem malinowym. Ulubiona kolacja ojca.
Posiedzenie sejmu trwało w najlepsze, czego wyrazem była irytacja starego Rabasa:
– Ten sukinsyn, stary komuch, dalej kłamie? – powitał kolejnego polityka, który pojawił się przy mównicy.
Piotr podał ojcu talerz z tostami i rozsiadł się na kanapie.Siorbał gorącą herbatę, która smakowała paskudnie. „Sprzedająnajgorsze mieszanki” – krytykował w myślach dystrybutorów.
– Tato, nie będzie mnie przez dłuższy czas. Mam wyjazd służbowy. Może czeka mnie wielkie odkrycie…