Ciemne dzikie kwiaty - Elizabeth Cooke - ebook + książka

Ciemne dzikie kwiaty ebook

Elizabeth Cooke

4,0

Opis

Jak poradzą sobie mieszkańcy Rutherford Park w zetknięciu ze zbliżającym się kataklizmem?

Z położonego na wzgórzu rozległego majątku Rutherford Park rodzina Cavendishów ma doskonały widok na otaczający ich świat – piękno sięga horyzontu i daje ukojenie. W pierwszych dniach maja 1915 roku nic nie wydaje się piękniejsze i mniej groźne. A jednak…

Aby uniknąć skandalu, William i Octavia żyją w kłamstwie, utrzymując małżeństwo bardziej z obowiązku, niż namiętności. Ale kiedy ich syn Harry dołącza do Królewskiego Korpusu Lotniczego we Francji, Cavendishowie muszą stawić czoło nieuniknionej prawdy o nich samych, społeczeństwie, w którym żyją i tajemnicom, których nie potrafią już znieść.

W obliczu straszliwej wojny wszystko ulegnie zmianie: relacje między mężem i żoną, żoną i jej kochankiem oraz matką i jej dziećmi. Fundamenty rodu Cavendishów zadrżą w posadach, wiatr historii nie oszczędzi także pozostałych mieszkańców Rutherford Park.

Niezwykła i intrygująca powieść. Niektóre sceny przywodzą na myśl klimat seriali Schodami w górę, schodami w dół czy Downton Abbey. Cooke ma znakomite przygotowanie i w scenach batalistycznych we Francji okazuje się niezwykle wiarygodna, zaś opis zatopienia „Lusitanii” – cóż, ściska za serce.

Historical Novel Society

Elizabeth Cooke mieszka w Dorset w południowej Anglii i jest autorką kilkunastu powieści, w tym bestsellera Tajemnice Rutherford Park. Słynie z umiejętności opowiadania i dbałości o realia. Korzenie rodziny Cooke sięgają terenów, na których mieszkały siostry Brontë. Dziadek Elizabeth pracował kiedyś w tamtych okolicach jako lokaj. Te okolice – tamtejsza przyroda, miasta i miasteczka – i życie dziadka stały się inspiracją dla świata Rutherford Park.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 434

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (62 oceny)
19
25
15
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




The Wild Dark Flowers

All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form. This edition published by arrangement with The Berkley Publishing Group a member of Penguin Group (USA) LLC, a Penguin Random House Company.

copyright © 2014 by Elizabeth Cooke

copyright © for the translation by Agata Żbikowskacopyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa

Najstarszemu bratu mojej mamy, Williamowi Davidowi Nashowiz 11 batalionu Pułku Granicznego. Zginął na polu bitwy 1 lipca 1916 rokuw wieku dwudziestu lat.

Schodząc ze ścieżki prowadzącej do północnej części lasu, William Cavendish zatrzymał się, żeby popatrzeć na rozciągającą się przed nim dolinę. W ten spokojny, piękny majowy poranek rozmyślał o ojcu.

William Cavendish senior, siódmy hrabia Rutherford, był cichym, mądrym człowiekiem o nieskazitelnym charakterze. William żałował, że nie może porozmawiać ze swoim dobrotliwym ojcem, bo potrzebował jego porady. Pomiędzy drzewami rysował się pięćsetletni budynek Rutherford Park, rozległy i majestatyczny. W porannym świetle miał barwę terakoty. William widział spiralnie rzeźbione kominy w piaskowym kolorze, pochodzące z epoki Tudorów, i szprosowe okna. Powiódł spojrzeniem po wiodącej do wioski alei wysadzanej bukami, które rosły tu niemal od wieku.

Rutherford jak zawsze wyglądało pięknie, czarująco i romantycznie. Królowało nad całą doliną w Yorkshire. William usiadł w lesie między tańczącymi cieniami drzew i patrzył na swoje dziedzictwo.

Gdzieś tam w dole – szukał wzrokiem właściwego okna na górnym piętrze południowo-zachodniego skrzydła – spała jego żona Octavia. Dochodziła piąta rano, słońce wzeszło niemal przed godziną.

Właśnie tutaj – William rozejrzał się wokół – albo gdzieś bardzo blisko tego miejsca, przyprowadził go kiedyś ojciec, był podobnie uroczy poranek. William miał wtedy czternaście lat i cierpiał z powodu małostkowych zniewag w Eaton, które sprawiły, że przez cały semestr nikt go nie polubił. Ojciec słuchał i niewiele mówił. Przechadzali się tu i tam wzdłuż pól tarasowych, łąk i zataczającej łagodny łuk rzeki. W pewnej chwili ojciec położył mu rękę na ramieniu i odwrócił się w jego stronę.

– Musisz ugiąć się jak wierzba albo złamać jak dąb – powiedział. Widząc zdumienie na twarzy syna, wyjaśnił: – To takie wschodnie przysłowie, Williamie. Pamiętaj o nim w podobnych sytuacjach. Niezależnie od tego, co mówią, siła nie płynie z uporu.

William opierał teraz na kolanach zaciśnięte pięści. Bóg świadkiem, że starał się stosować do tej rady przez całe życie, ale poniósł sromotną porażkę. Dopiero wydarzenia zeszłego roku, między innymi miłość jego żony do innego mężczyzny, sprawiły, że twardy charakter trochę złagodniał.

Kiedy Amerykanin wyjechał (nigdy nie nazywał Johna Goulda w myślach inaczej), William odkrył z trwogą, że stał się tak słaby i niegodny zaufania, jak źle zawiązany węzeł. Przyglądał się Octavii zupełnie bezradnie; jej udręka – choć bardzo starała się ją ukryć – była dla niego oczywista.

Zrozumiał, że jego serce jest narządem wrażliwym i podatnym na stres, otulonym zasłoną milczenia. Nawet teraz z trudem znajdował słowa, by wyjaśnić żonie, co czuje. Bał się, że Rutherford, mimo swojej wspaniałości, może okazać się dla nich niewystarczającym spoiwem.

Wstał, wciąż nie odrywając wzroku od posiadłości. Zauważył ruch – ogrodnicy już zabrali się do pracy. Na sznurach za domem kowala śnieżnobiałe pranie wydymało się i opadało, tworząc linię bieli. W olbrzymiej przeszklonej oranżerii ktoś otwierał okna dachowe, które rzucały słoneczne refleksy. Przy zakręcie rzeki widział konie – pełne życia kreseczki pędzące po trawie.

Jego ojciec uwielbiał Rutherford, zarówno sam budynek, jak i całą posiadłość, którą można było rządzić spokojnie i z godnością. W żyłach Williama nie płynęła ani jedna kropla okrutnej krwi, a to ona pozwoliła jego osiemnastowiecznym przodkom ukształtować Karaiby zgodnie ze swoimi pragnieniami i założyć plantacje cukru; przyniosły one fortunę rodzinie. Mimo to William czuł w sercu przede wszystkim ciężar odpowiedzialności za Rutherford, a nie zachwyt nad wyjątkowej urody pałacem. Teraz musiał sprawić, aby w samym środku wojny, która zagnała jego syna do Francji, dwór wciąż funkcjonował.

Na myśl o Harrym – chłopak nie skończył jeszcze dwudziestu jeden lat i służył w Królewskim Korpusie Lotniczym – William zdenerwował się tak bardzo, że poczuł mdłości. Dzień wcześniej otrzymali telegram: Harry miał przyjechać do domu na kilkudniową przepustkę. Octavia aż zadrżała z radości. Późniejszą pocztą William otrzymał list od dowódcy Harry’ego. Zawarte w nim informacje wyprowadziły go z równowagi, obudził się wcześnie rano i ruszył na spacer po posiadłości, wciąż od nowa roztrząsając je w myślach. Jeszcze nie pokazał listu Octavii – szczerze wątpił, czy w ogóle powinien to zrobić.

Odczekał kilka minut, patrząc na wciąż wschodzące słońce i niebo, które przybierało idealny odcień błękitu. Całe to piękno, wielobarwna układanka ziem, farm, wrzosowisk, rzeki, lasów i ogrodów, to wszystko mogło przepaść, jeśli syn nie wróci tu po zakończeniu wojny. Harry był ich jedynym spadkobiercą.

– Wróci – zapewnił Octavię William w poprzednie Boże Narodzenie, gdy trzymała w dłoni najnowsze, nabazgrane pismem Harry’ego wieści z pola bitwy gdzieś we Francji. – Nie obawiaj się, kochanie.

„Nie obawiaj się”.

Nadzwyczaj ironiczne.

Bo utrata Harry’ego była tym, czego William Cavendish bał się najbardziej na świecie.

William mylił się, sądząc, że Octavia wciąż śpi.

Leżała na łożu z baldachimem i wpatrywała się w żółte, atłasowe zasłony. Wyhaftowane na nich stadko błękitników wyglądało niemal tak, jakby przelatywało nad jej głową. Błękitnik od wieków był rodowym ptakiem Beckfordów, jeszcze w czasach prapradziadka Williama, zanim ten otrzymał tytuł szlachecki. Błękitne akcenty pojawiały się w całym domu. Tapicerka w salonie i w pokojach dziennych była niebiesko-biała. Na słupach przy bramie wjazdowej wyrzeźbiono w granicie przycupnięte na trzcinie cukrowej, splecione ze sobą ptaki. W wybudowanej za Tudorów sali kominkowej gipsowe błękitniki ozdabiały ściany. Przy głównej, wyłożonej mahoniem klatce schodowej ptaki te rozciągały skrzydła pod ogromnym portretem Octavii pędzla Singera Sargenta.

Westchnęła i odwróciła głowę. Ptaki, dom, męcząca nuda zwyczajnego życia... Czasem miała wrażenie, że się dusi. Usiadła na łóżku, odrzuciła kołdrę i podeszła do okna. Stojący obok łóżka zegar z domu towarowego Liberty wskazywał wpół do szóstej rano.

Dziś Harry wróci do domu. Wieczorem go zobaczy, będzie mogła wziąć za rękę. Od jego poprzedniej przepustki minęło siedem miesięcy. Już wtedy dostrzegła, że dwudziestojednoletni chłopak zmienił się w mężczyznę, jego twarz znaczyły wspomnienia trudnych doświadczeń. Widziała na niej cienie, on jednak wzruszył ramionami, pocałował ją i się uśmiechnął.

– Nie wolno ci się o mnie martwić – nakazał. – Dobrze się bawię.

Dobra zabawa. Odwrót z Mons, rozpaczliwa walka, która przyniosła tyle ofiar po stronie angielskiej i francuskiej – wiedziała, że Harry tam był. Ale nie chciał o tym rozmawiać. Zmienił temat i skierował rozmowę na swoją córeczkę, Cecilię, zdrobniale Sessy. Urodziła ją jedna z pokojówek w święto Bożego Narodzenia dwa lata wcześniej – ten romans wywołał ogromny skandal. Niewątpliwie jednak była córką Harry’ego i wyglądała dokładnie jak on. Upór Octavii sprawił, że dziewczynka zamieszkała w Rutherford.

Oparła się o parapet i wdychała słaby zapach kwiatów napływający z położonego niżej tarasu. Postanowiła, że później odwiedzi Sessy w pokoju dziecinnym. Może zabierze ją na przechadzkę po ogrodzie. Dziewczynka przypominała jej Harry’ego, gdy był w tym samym wieku. Okazała się stanowcza i odważna. Zaciskała w piąstce różę, z całej siły powstrzymując się od płaczu, kiedy kolec wbił się w jej kciuk i popłynęła krew. Była do niego tak podobna. Ale Harry urodził się w czasach, gdy wojna oznaczała zaledwie odległy pomruk na terenie Imperium, problemy na granicach Indii czy konflikt burski. Nie tutaj. Nie w odległości dwunastu mil, po drugiej stronie Kanału Angielskiego. Wojna nie odbierała ludziom synów i nie unicestwiała ich tysiącami.

Octavia zadrżała. Usiadła na fotelu, otuliła się szalem i patrzyła przed siebie, lecz niczego nie dostrzegała.

Zdziwiła się, kiedy pół godziny później usłyszała pukanie.

Zmarszczyła brwi, wiedząc, że wciąż jest zbyt wcześnie na jej pokojówkę, Amelie.

– Tak? – zawołała.

Drzwi się otworzyły. W progu, w stroju wyjściowym, stał William.

– Mogę wejść? – spytał.

– Oczywiście.

Patrzyła, jak przechodzi przez pokój.

William był od niej niemal dwadzieścia lat starszy. Pobrali się, kiedy Octavia ledwo co skończyła dziewiętnaście lat. Nie wiedziała wtedy nic o mężczyznach i bardzo niewiele o społeczeństwie. Ojciec, którego się bała, trzymał ją blisko siebie. Olbrzymi posag – odkryła to po latach – przyciągnął Williama Cavendisha. W dniu ślubu była w nim szaleńczo zakochana. Mąż pokochał ją dopiero w trakcie trwania związku. Lecz to nie ten rodzaj miłości, jakiej doświadczyła zeszłego roku z Johnem Gouldem. Między nimi nigdy tak nie będzie. Nie mogło tak być, nie teraz.

William ujął jej dłoń i pocałował. Usiadł naprzeciwko.

– Zdziwiłem się, że już nie śpisz. Ale cieszy mnie to. – Podał jej poranną gazetę, którą przyniósł ze sobą. – Właśnie przyszła. Złapałem chłopca na posyłki, kiedy niósł ją przez dziedziniec.

Spojrzała na gazetę i z powrotem na niego. Poczuła ukłucie paniki.

– Tylko nie Harry...

– Czy gdyby coś mu się stało, dowiedzielibyśmy się z gazety? – spytał, unosząc brew. – Nie chodzi o Harry’ego. Chodzi o Kentów. O ich syna Ruperta.

– Och, nie – szepnęła.

Kentowie, ich najstarsi przyjaciele w okolicy, mieli dwóch synów, zawodowych żołnierzy stacjonujących we Francji. Kiedy ostatnio widziała się z Elizabeth Kent, ona, jak wszystkie matki, z przerażeniem mówiła o wojnie. Przyjaciółka pokazała Octavii listy Ruperta. Pisał o okopach zalanych lodowatą wodą, w których musieli stać godzinami. Wspominał też o pułkach kanadyjskich, ich odwadze pod obstrzałem.

Octavia wciąż rozmyślała o liście od Ruperta. Wojna przybierała w nich konkretną formę. „Najtrudniej jest, kiedy ginie ktoś porządny” – pisał. – „Przedwczoraj straciliśmy sierżanta. Nigdy tego nie zapomnę. Był starym wygą, wesołym człowiekiem. Wydawał właśnie rozkazy strzelcom, kiedy obok uderzył zabłąkany pocisk artyleryjski. Pobiegłem z powrotem w ich stronę – całej sceny nie będę opisywał – ale nasz sierżant leżał na plecach. Wyglądał, jakby nic mu się nie stało, jakby odpoczywał. Na jego ciele nie widać było żadnych ran, a jednak nie żył. Bliski wybuch pocisku powoduje taki właśnie efekt. Zaledwie kilka sekund wcześniej się do mnie uśmiechał, a teraz leżał, z twarzą wciąż pełną życia...”.

Rupert Kent pięknie pisał.

Elizabeth i Hamiltonowi zostaną po nim wyłącznie listy.

Na liście ofiar zamieszczono informację, że kapitan Rupert Kent zginął w miejscowości Langemark dwudziestego drugiego kwietnia.

– Muszę zobaczyć się z Elizabeth – szepnęła Octavia. – Na pewno jest zdruzgotana. – Oderwała oczy od listy poległych i z namysłem złożyła stronę. – A co z Alexandrem? – spytała. Alexander był drugim synem Kentów.

– Zapewne wciąż tam jest – odparł William.

Zakryła oczy, w myślach powtarzając: „Proszę, niech Harry już wróci. Teraz, w tej chwili”. Czuła – choć zdawała sobie sprawę, że to absurdalne – że nie wytrzyma ani chwili dłużej. Nie uwierzy, że jej syn jest bezpieczny, dopóki go nie zobaczy.

Poczuła na ramieniu dłoń Williama. Spojrzała na męża.

– Umówiliśmy się, że nie będziemy się zamartwiać – przypomniał jej.

Nie potrafiła zdobyć się na odpowiedź. Widziała, że zerknął na łóżko. Gładził jej dłoń.

– Czy miałbyś... czy miałbyś coś przeciwko temu, żebym zadzwoniła po Amelie? – spytała. – Muszę napić się herbaty.

Spostrzegła, że źle przyjął to odtrącenie. Jego twarz niemal komicznie skrzywiła się w wyrazie rozczarowania.

– Oczywiście, że nie – wymamrotał i wstał.

Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Octavia odetchnęła głęboko.

Bez wątpienia postąpiła okrutnie i egoistycznie. Żona nie powinna się tak zachowywać, a William był zbyt wielkim dżentelmenem, by naciskać. Odkąd John Gould wyjechał, jej serce zmieniło się w bryłę lodu. Została ze względu na dzieci, nie tylko Harry’ego, lecz również Louisę i Charlotte, jego młodsze siostry. I oczywiście małą Sessy. Octavia szanowała Williama. Czasami mu współczuła, więc ulegała mu tak często, jak uważała za stosowne. Ale kochać go, naprawdę go kochać? Na to nie potrafiła się zdobyć.

Na dole Rutherford nie spało. O szóstej trzydzieści praca wrzała.

Dwie pokojówki, Mary Richards i Jenny Best, były na nogach już od pół godziny. Uwijały się, rozpalając ogień w wygasłych kominkach, rozsuwając zasłony i otwierając okna, wpuszczając do pokojów piękne światło poranka. Wyglądały jak dwa kontrastujące ze sobą obrazki, niemal przeciwieństwa. Mary, niska brunetka, poruszała się szybko i sprawnie radziła sobie z robotą. Wysoka, szczupła Jenny o blond włosach i łagodnym głosie cicho podążała za koleżanką. Zamieciono już schody i korytarze, przygotowano tace z herbatą i dostarczono je ochmistrzyni, przełożonej pokojówek oraz kamerdynerowi. Albert, chłopak do wszystkiego, odstawił na miejsce wypucowane buty jaśnie pana, po czym przez pół godziny zajmował się brudną robotą – ładowaniem koszyków z węglem i drewnem w pomieszczeniach gospodarczych po drugiej stronie podwórza. Pod czujnym okiem kucharki, pani Carlisle, rozpalono pod piecem, w którym teraz wypiekał się chleb. O siódmej rano wszyscy spotkali się w kuchni dla służby, gdzie na wielkim, wyszorowanym do czysta stole nakryto do śniadania.

Dziś zebrali się w jednym miejscu, ale kiedyś było inaczej. W przeszłości lokaje i pokojówki jadali osobno. Jednak z powodu wojny liczba służących znacznie zmalała. Zaledwie trzy lata wcześniej wraz z osobami pracującymi na zewnątrz, w ogrodach i stajniach, Rutherford zatrudniało dwudziestu czterech ludzi. Teraz – oprócz zjawiających się od czasu do czasu pomocników z wioski – zostało ich jedenaścioro.

Dwóch stajennych i dwóch uczniów ogrodnika przebywało teraz na ćwiczeniach wojskowych przed wyjazdem do Francji. Podkuchenna Grace i jedna z pokojówek, ociężała i wiecznie skwaszona Cyntia, wybrały pracę w przędzalniach, skuszone obietnicą wyższej pensji i błaganiem własnych matek, których mężowie i synowie zaciągnęli się do Armii Ochotników Lorda Kitchenera, jak wielu innych przed nimi. Lokaje Nash i Harrison również się zaciągnęli. Wysoki, beztroski Harrison zniknął bez ostrzeżenia niemal w tej samej chwili, gdy wypowiedziano wojnę. Nash, poważny, cichy i lojalny do bólu, wciąż jeszcze przebywał na szkoleniu.

Pan Bradfield z trudem sobie radził, mając tylko jednego lokaja oraz głupkowatego chłopaka do wszystkiego, Alfreda. Pani Carlisle ze stoickim spokojem znosiła długie godziny pracy, podczas których przyuczała do pracy pomywaczkę Enid. Regularnie prosiła też ochmistrzynię, by znalazła jej do pomocy kogoś, kto zamieszkałby w majątku. Na szczęście odkąd zaczęła się wojna w domu Cavendishów rzadko urządzano wystawne kolacje.

Przełożonej pokojówek, pannie Dodd, zostały na piętrze tylko Mary i Jenny. Zresztą wszyscy sądzili, że nawet Elizabeth Dodd planuje powrót do Sheffield, aby znaleźć się bliżej rodziny swojego ukochanego. Amelie, pokojówka pani domu, oraz Cooper, kamerdyner lorda, tak samo jak niańka nigdy nie schodzili na dół. Może i byli częścią służby, ale nie mieszali się z tymi, których uważali za gorszych od siebie. Między nimi istniała przepaść.

Zatem o siódmej rano wokół kuchennego stołu zebrała się niewielka grupa osób. Mimo okoliczności, zgodnie ze zwyczajem nikt nie usiadł, dopóki nie zjawili się pani Jocelyn i pan Bradfield.

Mary Richards się niecierpliwiła. Wreszcie usłyszeli na kamiennej posadzce korytarza szybkie kroki pani Jocelyn, a po chwili ciche i równomierne stąpanie pana Bradfielda. Pani Jocelyn weszła do kuchni, ściskając mocno Biblię – wracała właśnie z porannej, samotnej modlitwy. W jej oczach pobłyskiwało nabożne skupienie i nieżyczliwość. Mary pomyślała, że kobieta bardzo schudła przez ostatni rok, jakby trawiła ją nieustanna gorączka. Wykrochmalony kołnierzyk nie opinał ciasno jej szyi, a uważny obserwator mógł stwierdzić, że kościste dłonie drżą.

Mary przeniosła wzrok z pani Jocelyn na pana Bradfielda. On z kolei wyglądał jak zawsze – wysoki i spokojny, o gładko zaczesanych rudoblond włosach. Czasem dało się go przyłapać na uroczym i czarującym zamyśleniu, trochę rozmarzonego.

Bradfield odsunął krzesło pani Jocelyn. Wszyscy usiedli. Śniadanie jedli w milczeniu. Posiłek nie trwał długo, składał się głównie z herbaty i grzanek. Wyrafinowane dania z jajek, ryb i ryżu, które grzały się na piecu za nimi, przeznaczone były dla państwa. Kiedy napełniono dolewką herbaty ostatni kubek, Bradfield wyjął gazetę. Przekazał też wszelkie listy, jakie otrzymał, ich odbiorcom.

Tego ranka jedna z kopert zaadresowana była do Mary.

Dziewczyna spojrzała uważnie na znaczek. List nadano w Carlisle.

– Co tam masz? – spytała pani Jocelyn.

– To od Davida, proszę pani.

– Davida?

– Pana Nasha.

Pani Jocelyn odwróciła głowę.

– To cud, że ma czas na pisanie. – Zdecydowanie się jej nie podobało, że lokaj spoufala się z pokojówką. Jej zdaniem to śliski grunt, może wręcz nieprzyzwoitość. Pani Jocelyn uwielbiała wydawać sądy dotyczące moralności innych. Teraz spojrzała oskarżycielsko na Jenny.

– A ty?

Jenny poczerwieniała jak burak. Trzymała list, którego nadawcę zdradzało wyraziste pismo. Korespondencja pochodziła od Harrisona. Wyciągnęła kopertę przed siebie, po czym upuściła ją na stół, jakby się wstydziła.

Pani Jocelyn niemal się na nią rzuciła.

– Ten mężczyzna odszedł ze służby bez słowa.

– Jest w londyńskim pułku – odważyła się powiedzieć Jenny.

– A niby z jakiej racji tam trafił?

– Nie wiem – przyznała Jenny. I dodała cicho: – Rzadko pisuje.

Wreszcie pani Jocelyn zostawiła ich i ruszyła na górę, żeby ustalić z lady Cavendish menu na dzisiejszy dzień. Mary widziała na twarzy starszej kobiety toczącą się wewnętrzną walkę – z całej siły pragnęła mocniej skrytykować Davida Nasha i Harrisona. Oni jednak zaciągnęli się do wojska, więc zasługiwali na pewną dozę szacunku. Zapewne, doszła do wniosku Mary, zdaniem ochmistrzyni walka o kraj jest mniej ważna niż polerowanie sreber jaśnie pana. Dla pani Jocelyn nie istniało nic ważniejszego niż wygoda Williama Cavendisha.

Dopiero kiedy kobieta zniknęła na dobre, a służący usłyszeli głuchy trzask zielonych, obitych tkaniną drzwi na górze, Mary się skrzywiła.

– Stara krowa.

Na szczęście – wśród szczęku talerzy – nikt nie usłyszał jej słów.

– Jakieś wieści? Co napisał? – spytała Jenny.

– Dostanie kilka dni przepustki.

– Przyjedzie tu?

Mary wepchnęła list do kieszeni.

– Możliwe. A Donald?

Jenny pokazała jej pospieszne bazgroły Harrisona – zajmowały zaledwie jedną stronę. To nie był list miłosny, wręcz przeciwnie – zawierał opis londyńskiej grupy muzycznej, która odwiedziła ich w obozie szkoleniowym. Mary spojrzała na Jenny i zastanawiała się, co dziewczyna o tym myśli. Harrison z pewnością nie należał do jej ulubieńców – zbyt pewny siebie i zanadto przekonany o własnej wyższości – ale nie chciała psuć Jenny radości, którą zapewne czerpała z jego listów. Bądź co bądź Jenny była miłą dziewczyną, choć naiwną. Budziła w Mary opiekuńcze uczucia.

Jenny zmarszczyła czoło.

– Pisze, że wkrótce wyruszają do Francji. Dlaczego on jedzie, skoro nie wszyscy jeszcze skończyli szkolenia?

– Niektórzy ochotnicy z Londynu zostają oddelegowani do regularnych oddziałów – odparła Mary. – Słyszałam, jak mówił o tym pan Bradfield.

Jenny złożyła kartkę i schowała.

– Nie rozumiem połowy tego, o czym on pisze – mruknęła. – Nie wiem, kim dla niego w ogóle jestem.

Mary, ku swojemu przerażeniu, dojrzała w oczach Jenny łzy. Już chciała powiedzieć: „Nie pozwól, żeby jakiś mężczyzna cię skrzywdził”, kiedy dziewczyna wstała, wzięła swój talerz do umycia, a gdy skończyła, szybko wyszła z kuchni.

Czterdzieści mil od Rutherford, wysoko na wzgórzach Westmorlandu, David Nash szedł po grzbiecie Helvellyn. Tego ranka wspiął się na zachodnią ścianę wysokiej góry, a teraz zatrzymał się na jej szczycie, wciągając głęboko w płuca czyste, ostre powietrze.

Za plecami miał doliny Cumberland, Borrowdale i Thirlmere, a przed sobą linię Ullswater. Właśnie w okolice jeziora zamierzał dotrzeć przed wieczorem. Wyliczył, że na miejsce dojdzie za jakieś trzy godziny. Daleko w dole jezioro Red Tarn wyglądało jak niemal idealne, ciemnoniebieskie kółko leżące u stóp ostrego, wysokiego na tysiąc stóp urwiska.

Mimo że rozciągał się przed nim tak piękny widok, myślał o Mary Richards i Rutherford. Liczył na to, że uda mu się spędzić w majątku choć jeden dzień. Zawsze był zbyt nieśmiały, by powiedzieć Mary, co do niej czuje. Lepiej wychodziło mu przelewanie słów na papier. Mary wydawała się zawsze taka pewna siebie. Przerażała go myśl, że jeśli zdradzi jej swoje uczucia, ona oceni go zmrużonymi oczami.

Ostatnim razem, kiedy znalazł się na szczycie Helvellyn (musiało to być już cztery lata temu, gdy awansował na lokaja), mgła była taka, że nie widział swojej wyciągniętej dłoni. Chmury opadły nagle, a on krążył, zdezorientowany, tuż przy krawędzi urwiska. Nagle spojrzał w dół – mgła kotłowała się w rozpadlinie, jak woda wirująca w studzience ściekowej.

Odsunął się wtedy od krawędzi, czując na plecach zimny pot. Znalazł się o krok od upadku. Ale teraz, w ten późnowiosenny ranek, na niebie nie widział ani jednej chmurki. Gdy patrzył w stronę, w której znajdowało się Yorkshire i Rutherford, był nawet w stanie dostrzec Góry Pennińskie. Nie słyszał też niemal żadnych dźwięków – równie dobrze mógł być jedynym człowiekiem na ziemi.

Usiadł na gładkiej, nisko wyrośniętej darni i spojrzał ponownie w stronę Brown Cove Crags, skąd przyszedł. Trasa wspinaczki prowadziła wąskim parowem po żwirowatym podłożu, gdzie kamienie co rusz zdradliwie usuwały mu się spod nóg. Daleko w dolinie majaczyła długa, niewyraźna plama Thirlmere, sztucznego zbiornika stworzonego, by zaopatrywać Manchester w wodę. Kiedy padła propozycja utworzenia jeziora, wybuchły liczne protesty – pamiętał, jak opowiadali mu o tym rodzice. Teraz niewielka dolina i leżące w niej pola zniknęły pod wodą. Zastanawiał się, jakie jeszcze zmiany nadejdą w przyszłości. Położył się na plecach i wpatrywał w niebo.

Jego brat pracował kilka mil na wschód od Ullswater, w małej wiosce zwanej Orton – był tam stajennym. We wrześniu minionego roku David wziął należne mu trzy dni wolnego i pojechał szukać Arthura. Znalazł brata na terenie stajni. Wybierał gnój, pogwizdując głośno. Piękny szary koń – używany przez właściciela majątku podczas polowań – stał uwiązany na podwórku. Na widok Davida Arthur oparł się na łopacie i uśmiechnął.

– Idziesz? – spytał David. Nie musiał mówić dokąd. Obaj wiedzieli. Minął niecały miesiąc, odkąd wybuchła wojna.

– Jeśli ty pójdziesz ze mną – brzmiała odpowiedź.

Nie padły więcej żadne słowa. Arthur zniknął w domu i wrócił pół godziny później. Razem poszli do wioski, gdzie złapali podwózkę. Na tyle wozu dojechali do Keswick. Kiedy dotarli do punktu werbunkowego, było już późne popołudnie, ale wielu mężczyzn wciąż czekało w kolejce. Wszyscy poklepywali się po plecach i uśmiechali, gadali o tym, jak przegonią z Belgii Hunów. David, jako starszy, wszedł pierwszy. Potem patrzył, jak Arthur podpisuje swoje zgłoszenie. Zaśmiał się pod nosem, gdy młodszy brat się zawahał i w rubryce „zawód”, wpisał „lokaj”, podobnie jak David. Arthur był lokajem w takim samym stopniu, jak astronomem, lecz David mrugnął tylko do niego konspiracyjnie, kiedy opuszczali posterunek jako nowi członkowie pułku.

Potem poszli do pubu. David uśmiechnął się szeroko do brata.

– Cóż, zrobiliśmy to – stwierdził.

– Nie da się ukryć – zgodził się Arthur. Zaróżowieni i szczęśliwi, obaj pękali z dumy. Trącali się nawzajem łokciami, dołączyli do śpiewów. Ktoś zaintonował Władaj, Brytanio, a potemKwiat w dolinie. Wyszli z pubu roześmiani.

Nashowi jednak przestało być do śmiechu, kiedy wrócił do Rutherford i poszedł odwiedzić matkę w wiosce. Urodziła trzech synów i cztery córki. Trzy z nich pracowały na służbie. Jej mąż, a ich ojciec, zmarł wiele lat wcześniej. Nash miał również drugą rodzinę kilka wiosek dalej – dzieci pierwszej żony ojca. Wszyscy dorośli. On, Arthur i jego siostry byli znacznie młodsi. Razem było ich piętnaścioro, ale człowiek, który ich spłodził, jego ukochany, milczący ojciec, od dawna już nie żył. Pochowano go na cmentarzu parafialnym, kiedy David miał zaledwie pięć lat. Jego matka została sama z szóstką dzieci, a była to kobieta zgorzkniała i gwałtowna jak burza. Szczypała, szarpała i rozdawała klapsy bez opamiętania.

Mimo to, ku jego całkowitemu zaskoczeniu, milczała, kiedy pokazał jej papiery werbunkowe i oznajmił, że zaciągnęli się z Arthurem do wojska. Przytrzymała się framugi, a oczy wypełniły jej łzy. David poczuł wzruszenie, wręcz wstrząs. Chciał złapać matkę za rękę, ale ona stanęła tyłem i zabrała się ponownie do prania ubrań w kamiennym zlewie.

– Wrócimy, zanim się obejrzysz – zapewnił ją, starając się, żeby zabrzmiało to radośnie. – Przywiozę ci z Francji coś ładnego.

Zerknęła na niego.

– Musiałeś zabierać ze sobą Arthura? – spytała.

– Chciał iść bardziej niż ja – odparł.

Potrząsnęła głową, jakby mu nie uwierzyła. Jego młodsza siostra Gertie zjawiła się w drzwiach przybudówki i stała tak, ssąc kciuk i przesuwając czubkiem buta po kamiennej podłodze. Nie była całkiem normalna, biedna, głupiutka Gertie. Tylko ona teraz matce została.

– Muszę jechać. Nie mogę nie brać w tym udziału – wyjaśniał. – W wiosce wisi ogłoszenie. Napisane jest na nim, że albo się jest mężczyzną, albo myszą. Nie mogę pozwolić, żeby nazywano mnie tchórzem, mamo.

– Widziałam je – mruknęła. Przestała szorować i wbiła wzrok w ścianę. – Dlaczego nie możesz poczekać, aż cię powołają?

– Mogliby mnie wcale nie powołać – stwierdził. – Tak by się mogło stać. Wszystko szybko się skończy i już zawsze będę żałować, że się nie zaciągnąłem. – Poklepał Gertie po głowie, a ona spojrzała na niego wzrokiem wiernego psa. – Poza tym lord Cavendish mówił, że naszym obowiązkiem jest walczyć.

Jego matka prychnęła drwiąco.

– A co on tam wie – wymamrotała. – W poprzedniej wojnie nie walczył. W tej też nie widzę go na polu walki.

– Ale pracuje w Ministerstwie Wojny – zauważył David.

– Coś takiego? – zdziwiła się złośliwie matka. – To wspaniale z jego strony.

– I jego syn jest we Francji. Korpus Lotniczy wysłano razem z Korpusem Ekspedycyjnym.

Nie odpowiedziała.

On i Arthur najpierw zostali zabrani do miejscowości Ormskirk, na południe od Lakes, leżącej nieopodal Liverpoolu. Całą zimę spędzili na szkoleniu. Potem ćwiczyli kopanie okopów na płaskim, otwartym terenie toru wyścigowego Carlisle i wracali do obozu. Niekończąca się musztra, trwające wieczność marsze, ciągłe krzyki, tupanie i sprzątanie. Oni byli jednak od dzieciństwa przyzwyczajeni do wykonywania rozkazów. Wstawali zmarznięci i przemoczeni, rozgrzewali się, biegając, dźwigając i przenosząc rzeczy, a wszystko to niewiele różniło się od ich codziennej pracy w służbie u państwa.

Powiedziano im, że Francja przypomina ten płaski, błotnisty teren. To w porządku, komentowali między sobą. Trochę błota jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziło. Biedny to żołnierz, który nie potrafi znieść błota i deszczu. A najbardziej im się podobało, że spędzają razem czas, razem ćwiczą, są częścią czegoś większego niż oni sami, i wszyscy stanowią jedność. Są wielką, maszerującą armią. Jednym ciałem, jedną myślą i jednym celem.

Kiedy się zaciągali, mieli pewność, że wojna skończy się do Bożego Narodzenia. Ciągnące się miesiące zimowych ćwiczeń ich przygnębiały. Wyglądało na to, że przepowiednia Davida może się spełnić – będzie po wszystkim, zanim ich pułk zdąży wyruszyć.

Na wiosnę marzenia o bohaterstwie zaczęły brzmieć fałszywie – słyszał to wyraźnie we własnym głosie. Wielka przygoda spowszedniała, zniknęła gdzieś radość, beztroskę zastąpił ponury, rozpaczliwy humor. Wiedzieli z gazet, ilu zginęło, i zaczynali rozumieć, jakie mają szanse na przeżycie. Od poprzedniego października słowo „Ypres” nabrało gorzkiego, obrzydliwego posmaku. Wszystko wskazywało na to, że przed miesiącem po raz kolejny wybuchło tam piekło. David nie miał wątpliwości, że właśnie tam – albo w okolicach – wyląduje jego pułk. I nie dało się już wycofać. Mało tego: pojechać stało się nawet bardziej istotne niż wcześniej.

Patrzył teraz na piękne błękitne niebo i myślał, że on sam jest tylko niewiele znaczącym człowiekiem leżącym na szczycie wysokiej na trzy tysiące stóp góry, równie wartościowym co trawa. Sam w sobie nie miał znaczenia. Nie w codziennym życiu. Z zewnątrz był całkowicie zwyczajny i wiedział o tym. Ale może wojna sprawi, że stanie się silniejszy. Będzie pożyteczny, osiągnie jakiś cel. Może to uczyni go twardszym i lepszym w sposób, którego nie potrafił wyjaśnić ani zdefiniować.

Wiedział, że jest raczej nijaki. Żaden z niego przystojniak. Nikt by go nie zauważył w szeregu innych. W trakcie ćwiczeń zrobiono żołnierzom zdjęcia i przypięto je do ścian baraków. Kiedy przyszedł na nie popatrzeć, przez dłuższy czas nie potrafił odnaleźć siebie samego. Gdy wreszcie mu się to udało, z pewnym rozgoryczeniem stwierdził, że nie ma w nim nic wyjątkowego. Nic nie sprawiało, że wyróżniał się z tłumu. Był wysoki, to fakt, ale chodził zgarbiony. Przypuszczał, że nabrał tak służalczego wyglądu z powodu wielu lat służby. Był też chudy, miał blade dłonie i cienkie nadgarstki. Zdecydowanie sporo brakowało mu do ideału żołnierza.

Mary zaskoczyła wieść, że się zaciągnął. Uniosła brwi.

– Myślałam, że jesteś spokojnym mężczyzną.

Rozsierdziła go ta subtelna insynuacja. Na widok jego zdenerwowanej miny dziewczyna się uśmiechnęła.

– Nie widzę cię w roli żołnierza, tylko o to mi chodziło – szepnęła, kiedy znów się mijali w prowadzącym do kuchni korytarzu. – Z twoją poezją i w ogóle.

Zastanowił się nad jej słowami.

– Poeta też może nosić broń – powiedział. – Kiedy wrócę tu w mundurze, zobaczymy, jak ci się spodobam.

– Już teraz wystarczająco cię lubię. – Uśmiechnęła się.

Zaskoczony, patrzył na jej plecy, kiedy odchodziła szybkim krokiem.

Podniósł się na łokciu i zerknął w dół, w stronę Ullswater. Tuż obok zaczynała się Krawędź Piechura, długi, wąski występ skalny, który prowadził od Helvellyn aż do odległego jeziora i wioski Glenridding. Szedł tamtędy już wcześniej – okazał się nie tak straszny. Znajdzie się na miejscu przed zachodem słońca. Zejście było łatwiejsze niż podejście z Dale Head, a to miał już za sobą – wycieńczająca, nieubłagana, radosna wspinaczka. Następnego dnia planował wejść na Bampton Common, dotrzeć na Sharp i tam oprzeć plecy o kamień Guggleby – relikt sprzed tysiąca lat albo starszy, element kręgu kamieni i alejek, których znaczenia nikt nie rozumiał.

Wspinał się, żeby móc zabrać ze sobą wspomnienie tego spaceru i tych gór, aby te obrazy przetrwały w jego umyśle jak niewidzialna pamiątka.

Rok wcześniej o tej porze nie zdawał sobie sprawy, że wojna jest możliwa. Nigdy sobie tego nie wyobrażał. Robił w Rutherford to, co zawsze – podawał do stołu, kładł obrusy, polerował srebra. Pomyślał o wnętrzu gorącej kuchni dla służby, gdzie Mary pewnie nawet w tej chwili pracowicie przygotowywała tace na popołudniową herbatę. Spróbował sobie wyobrazić, że stoi obok niego. Marzył o tym, żeby położyć rękę, mimo że chudą, może wręcz kruchą, na jej czerwonych i spracowanych palcach. Wyobraził sobie, jak przerywa jej pracę i patrzy w tę poważną, szczerą twarz, w brązowe oczy pełne powściągliwego humoru i dobroci. Wyobraził sobie coś, czego nigdy nie zrobił – że podnosi jej palce do ust i delikatnie całuje.

Może drwiłaby z niego. Zastanawiał się, czy rzeczywiście by tak było. Roześmiałaby się, odwróciła albo zażartowała. A może wcale by się nie roześmiała. Może zwróciłaby w jego stronę swoje poważne spojrzenie i pochyliła głowę. On spojrzałby na jej gęste, brązowe włosy ściągnięte skromnie na karku. Patrzyłby, jak jej gadatliwe usta rozchylają się w uśmiechu. Może nawet położyłaby dłoń na jego ramieniu.

Uśmiechnął się mimo woli. Byłaby z nich taka osobliwa para. Chodziło tylko o to, że ona zawsze z nim rozmawiała. Lubił dźwięk jej głosu. Poprosił, żeby do niego pisała, dzięki czemu ten głos będzie mu towarzyszyć wszędzie, gdzie się znajdzie.

– Tak zrobię – zapewniła.

– Obiecujesz? – spytał.

– Nie rzucam słów na wiatr – odparła ostro.

Odgarnął włosy. Owiewał go chłodny wiaterek. Wyjął z kieszeni kartkę papieru i ołówek. W głowie kotłowały się rymy, które nie były do końca rymami. Delektował się słowami, jakby miały smak. Układał je w myślach, próbując zrozumieć górę zwiniętą pod nim jak wielki pies. Chciał pojąć, skąd się bierze jej siła, jak tętni jej puls. Zamknął oczy i wczuł się w bezmiar rozciągających się przed nim mil.

Otworzył oczy, wygładził na kolanie papier i zaczął pisać.

Louisa Cavendish siedziała cały ranek w bibliotece ojca i nie ruszyła się z miejsca nawet w porze obiadowej. Jej ojciec miał spotkanie z zarządcą posiadłości, matka była na zakupach w Richmond z jej siostrą Charlotte. Ale samotność nie przeszkadzała jej tak bardzo ostatnimi czasy. Właściwie nawet się z niej cieszyła.

Opierając się, zauważyła swoje odbicie w wiszącym na ścianie małym lusterku w mahoniowej ramce, należącym do ojca. Była drobną, zgrabną, raczej ładną dziewczyną. Zastanawiała się, czy jej wygląd zmienił się od poprzedniego roku. Miała niespełna dwadzieścia lat, ale czasami czuła się na pięćdziesiąt. Wszystko przez to, że Charles de Montfort tak podle ją potraktował. Przechyliła głowę w bok i przyglądała się sobie. Może doświadczenie i to, że została porzucona w tak dramatycznych okolicznościach, dodały jej wyrazu? Może stała się bardziej chmurna, a jej charakter wyrazistszy?

Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się smutno.

– Z pewnością jesteś śmieszną, niemądrą idiotką – powiedziała twarzy w lustrze.

Odkąd w sierpniu zeszłego roku wróciła z Francji, biblioteka stała się miejscem, w którym czuła się najbardziej komfortowo. W młodości nigdy wiele nie czytała – książki wydawały jej się zbytnią stratą czasu. Unikała też lekcji, jeśli tylko mogła. W przeciwieństwie do siostry, z przyjemnością rzuciłaby lekturą, zamiast się do niej zabrać, a naukę francuskiego uważała za najgorszą torturę. Cóż za ironia, uznała teraz. Francuski okazał się dla niej językiem braku zaufania i rozpaczy. Mowa kłamców, takich jak Charles de Montfort.

Czasami, gdy się nie pilnowała, myślała o nim ciepło, jakby stanowił część groteskowej baśni, która z każdym powtórzeniem robiła się coraz mniej realna. Był przystojny – nie pamiętała, żeby kiedykolwiek spotkała przystojniejszego mężczyznę – i taki zabawny, taki beztroski. Wciąż nie mogła uwierzyć, jak bardzo się pomyliła w ocenie. Całkowicie w siebie zwątpiła. Przede wszystkim to – bardziej niż szepty o skandalu i hańba spowodowana faktem, że tak teatralnie ją porzucono – wytrąciło ją z równowagi. Zaczęła wątpić we wszystko, w co kiedykolwiek wierzyła, nawet w swoje zalety. Bo to właśnie popularność, lekkomyślność, trzpiotowatość, jej dobry humor i uroda sprawiły, że tak nisko upadła.

Długi czas po tym, jak ojciec i Harry uratowali ją i przywieźli do Rutherford po klęsce, jaką okazała się jej ucieczka, Louisa nie ufała sobie nawet na tyle, by się odezwać, nie wspominając już o czerpaniu z życia jakiejkolwiek przyjemności. Matka siadywała poprzedniej jesieni na jej łóżku, głaskała ją po twarzy, ściskała dłonie i mówiła:

– Kochanie, proszę, odezwij się do mnie. Możesz ze mną porozmawiać, nie będę cię oceniać.

Lecz łagodność matki tylko pogarszała sprawę. Louisa leżała na łóżku, a łzy płynęły po jej twarzy.

– To nie twoja wina – oznajmił ojciec, kiedy zdołała po raz pierwszy zejść na kolację. – Nie ty byłaś za to odpowiedzialna. – Ale oczywiście, była odpowiedzialna. Rozumiała to. Wykazała się wyjątkowo spektakularnym brakiem rozsądku.

Teraz jednak przyjemność z życia powoli wracała. Ku swojemu zdumieniu, najczęściej odczuwała ją w bibliotece, kiedy ostrożnie przeglądała książki, przesuwała dłonią po historiach, mapach i świadectwach życia innych ludzi. Tutaj i w archiwum, gdzie lord William trzymał wszystkie pamiętniki swojego ojca, czuła troskę rodziny; chroniła ją delikatnie, łagodnie nakłaniając, żeby spojrzała na zewnątrz, poza siebie.

Czasami przychodził ojciec i stawał obok. Niewiele mówił. Od czasu do czasu kładł jej rękę na ramieniu, a potem pochylał się, by pocałować ją w policzek.

Proponował: „Poczytaj Homera” albo „Obejrzyj rysunki botaniczne, są dobre”. Wiedziała, że podsuwa jej to, co jego cieszyło najbardziej. Chciał się z nią podzielić. Gdy podnosiła wzrok, czerwienił się i z zakłopotaniem poklepywał ją po ramieniu.

– Dobra dziewczynka – mówił jak do pięciolatki. – Moja dobra dziewczynka.

Louisa wstała i przeciągnęła się. Wyjrzała na taras, po czym otworzyła olbrzymie drzwi na korytarz i przeszła na druga stronę, do gabinetu ojca. Tam, na biurku, leżała poranna gazeta, wciąż złożona stroną z wiadomością o śmierci Ruperta Kenta do góry. Louisa z namysłem położyła na niej dłoń.

Nie miała zbyt wielu wspomnień o Rupercie. Był od niej dziewięć lat starszy. Byłby od niej dziewięć lat starszy, poprawiła się w myślach, marszcząc mocno czoło. Natychmiast w jej umyśle pojawił się obraz Harry’ego, takiego, jakim widziała go w październiku zeszłego roku. Brat objął ją i szepnął:

– Rozchmurz się, kochana siostrzyczko, dobrze? Dla mnie, jeśli nie widzisz innego powodu. Nie chcę myśleć, że siedzisz tutaj i się smucisz. – Uśmiechnęła się do niego. Nie dało się nie uśmiechnąć na myśl o niepoprawnym optymizmie Harry’ego.

– Postaram się – obiecała.

– I tak trzymaj – odparł, udając, że klepie ją w podbródek.

Potrząsnęła głową nad tym wspomnieniem. Powoli wyszła z pokoju i udała się do palmiarni.

Oranżeria ciągnęła się wzdłuż południowej ściany domu. Palmy sięgały aż do sufitu, w powietrzu unosił się ciepły, mocny zapach. Przez kilka minut stała i patrzyła na ogród, po czym podjęła decyzję. Podniosła kapelusz z wyplatanego trzcinowego krzesła, przeszła przez podwójne drzwi na zewnątrz i ruszyła wyłożoną cegłami w jodełkę ścieżką. Minęła znajdujący się za wysokim murem ogród kuchenny i wreszcie stanęła koło stajni w jasnym, popołudniowym słońcu.

Przez podwórze przechodził właśnie Jack Armitage. Na jej widok stanął jak wryty.

– Witaj, Jack.

– Dzień dobry, panienko.

Uśmiechnęła się do niego.

– Jesteś zajęty?

Zawahał się, oglądając szybko za siebie.

– Oczywiście, że jesteś – odpowiedziała za niego. – Dwóch twoich chłopaków wyjechało, prawda? – Wiedziała, że pomocnicy stajenni już dawno zaciągnęli się do wojska.

– Tak jest.

– Gdzie się szkolą?

– Już pojechali, są we Francji.

– Tak szybko?

– Niektórych tak wysyłają – wyjaśnił. – I chłopaki z Blessington też jadą w tym tygodniu.

– Naprawdę? – Chodziło o grupę mężczyzn pracujących w znajdującej się dwanaście mil od majątku przędzalni jej matki, po drugiej stronie porośniętych wrzosami wzgórz. Zaciągnęli się razem.

– I Harrison, i Nash.

– Tak, oczywiście – odparła.

Patrzył na nią bez ruchu. Podobało się jej, że tak niewiele mówi – to dawało jej poczucie bezpieczeństwa. Najbardziej męczyli ją ludzie, którym nie zamykały się usta. Jack okazał się dobrym człowiekiem, od dzieciństwa stale obecnym w jej życiu. Lubiła jego bezkompromisowość. Był wysoki i miał ciemne włosy. Różnica wieku między nimi wynosiła zaledwie sześć czy siedem lat. On i Harry przyjaźnili się w dzieciństwie na tyle, na ile to możliwe w przypadku syna właściciela majątku i chłopaka głównego stajennego.

– Jack? – zapytała. – Widziałeś ostatnio Cecilię, małą Sessy?

Trochę się zaczerwienił. Temat córki Harry’ego wciąż należał do sfery tabu. Odkąd dziewczynka na stałe zamieszkała w Rutherford, pracownicy unikali rozmów na jej temat. Louisa odnosiła wrażenie, że panuje między nimi zmowa milczenia. Starała się poruszać ostrożnie. Nie pamiętała właściwie Emily Maitland, wiedziała tylko, że była to jedna z pokojówek, blada, krucha dziewczyna. O tym, że Sessy jest córką Harry’ego i Emily, Louisa dowiedziała się dopiero jakiś czas po powrocie z Francji. Podczas letniej potańcówki dla służby wzięła nawet małą na kolana, trzymała w dłoni jej drobne paluszki, patrzyła na nią – a wszystko to bez świadomości, że są spokrewnione. Matka wyjawiła jej prawdę tuż przed świętami Bożego Narodzenia.

– Dziecko, które tu przychodzi... – zaczęła. – Dostanie niańkę. Zatrudniłam ją. Zamieszka tu.

– Dziewczynka z wioski, Sessy? – Louisa wiedziała, że Octavia uwielbia małą, ale w gęstej mgle, która otaczała ją w okresie choroby i rekonwalescencji po aferze w Paryżu, nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jest to znaczące.

Octavia, siedząc obok córki w saloniku, przekazywała wieści. Był przeraźliwie zimny, późny listopadowy poranek. Kiedy piły poranną herbatę, na kominku buzował ogień. Louisa trzymała na kolanach otwarty magazyn, ale go nie czytała. Stroje przestały ją interesować. Powoli docierało do niej, co właściwie próbuje powiedzieć matka.

– To córka Harry’ego, kochanie. Z pewnością o tym wiedziałaś.

Louisa patrzyła na nią zdumiona.

– Nie. Nie wiedziałam. Ależ jestem głupia! – Nagle przypomniał jej się Harry podczas październikowej wizyty, jak patrzył przez okno na mały, dwukołowy powozik jeżdżący do miasteczka. – To dlatego tak często się tam wybierał – mruknęła. – Myślałam, że chodzi o dziewczynę. Albo raczej, wiesz, o kogoś, kogo lubił. – Spojrzała na matkę. – Choć rzeczywiście chodziło o osobę, którą lubił.

– Tak – zgodziła się Octavia. – A teraz ona zamieszka tutaj. Ojciec się zgodził.

Louisa rozmyślała przez chwilę nad jej słowami.

– A matka...?

Octavia siedziała sztywno, jakby obawiała się protestów.

– Emily Maitland.

– Cóż... – stwierdziła Louisa, w pierwszej chwili zaskoczona i przerażona. – Wygląda na to, że wystawiliśmy was na ciężką próbę, Harry i ja. Znieśliście ją wyjątkowo dobrze.

Octavia uśmiechnęła się, ale nic nie powiedziała. Później w swoim pokoju Louisa pomyślała, że rok temu to wszystko okazałoby się straszliwym skandalem, lecz wojna usunęła w cień podobne problemy. Życie było kruche i krótkie, tę lekcję dobrze pojęli w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Mała dziewczynka stała się teraz czymś innym – iskierką nadziei, symbolem życia w tym przerażającym wojennym świecie. Jednak nawet biorąc to wszystko pod uwagę, wręcz nieprawdopodobne wydawało się, że Octavia – i William, mój Boże! – postanowili stawić czoło nieustannym plotkom. Kim będzie dla niej Cecilia? Siostrzenicą. Członkiem rodziny Cavendishów. Kolejną dorastającą w Rutherford dziewczynką, i że najpewniej przyjmie nazwisko Harry’ego.

Louisa bardzo długo spoglądała przez okno sypialni, rozmyślając w zaciszu własnego kąta o Emily Maitland – kobiecie, która umarła, gdy urodziła się jej córeczka, a której Louisa nigdy nie znała i już nie pozna.

Sessy zamieszkała w Rutherford jak członek rodziny, ale że jej pokój dziecinny znajdował się w dużym oddaleniu od serca domu, widywało się ją dość rzadko. Gdy tylko mogła – starając się przy tym nie wchodzić w drogę krzepkiej kobiecie opiekującej się Sessy – Louisa zakradała się, żeby pobawić się z małą.

– Nie musisz się krępować – zapewniła teraz Jacka. – Ona mieszka w pokoju dziecinnym, wiesz?

– Wiem.

Zrobiła krok w jego stronę.

– Jest bardzo kochana – dodała.

– Tego nie mogę potwierdzić, rzadko ją widuję.

– Obawiam się, że jest bardzo silna i raczej uparta. – Nie skomentował. – Zastanawiałam się... myślisz, że jest za wcześnie, żeby znaleźć dla niej kucyka?

Wyglądał na zaskoczonego.

– To jeszcze szkrab.

– Ma siedemnaście miesięcy i już chodzi.

– Aha. Może.

– Może już czas posadzić ją na kucyka? Polubiłaby to. Ja miałam Szarą Gąskę, kiedy byłam malutka.

Uśmiechnął się.

– To był świetny konik.

– Tak... – zgodziła się Louisa. – Wciąż za nią tęsknię.

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Potem Jack z wielkim zainteresowaniem zaczął wpatrywać się w piaskowy żwirek pod stopami.

– Porozmawiam z ojcem.

– Jasne – zgodził się.

– Pomożesz mi znaleźć właściwego konika? – Uniósł wzrok. – Sama nie dam rady – powiedziała i uśmiechnęła się, gdy wzruszył ramionami w odpowiedzi. – Czyli załatwione.

Odwróciła się, żeby odejść, po czym zatrzymała się i spojrzała na niego ponownie.

– Pamiętasz, jak tańczyliśmy w sadzie?

– Tak.

Uśmiechnęła się niepewnie.

– Beztroskie dni – szepnęła. I dodała bardziej do siebie: – Przez większość życia byłam małym potworem, bez dwóch zdań. Zadowolonym z siebie i bezmyślnym... Czy tańczyłeś jeszcze kiedyś do tej piosenki?

– Rzadko tańczę – odparł. – Nie ma teraz okazji.

– Niezbyt dobry czas na rozmowy o tańcach.

– Chyba tak – przytaknął.

Znów miała odejść, ale spytała:

– Ty się nie zaciągniesz, prawda?

– Twój ojciec powiedział, że nie może sobie na to pozwolić.

– I nie będziesz słuchał tego gadania, że trzeba jechać tak czy inaczej?

– Nie wiem – szepnął. – Pewnie gdy nadejdzie czas, będę musiał pojechać.

Zmarszczyła brwi. Jack skinął głową i wzruszył niepewnie ramionami.

– Jeśli nie do wojska, to wyślą mnie do pracy w polu.

– No tak, oczywiście.

Odprowadzała go wzrokiem, aż zniknął za bramą podwórka.

Tego wieczoru, kiedy taksówka wlokła się ze stacji kolejowej wąskimi dróżkami Yorku, siedzący w niej Harry Cavendish czuł ogromne znużenie.

To było dziwne, bo udało mu się nie zapaść w sen przez całą drogę z Londynu. Rozkoszował się zielonym i spokojnym krajobrazem za oknami pociągu. Współpasażerowie zagadywali go, pragnąc poznać jego wersję wojennych wydarzeń.

Może zmęczył go wysiłek naświetlania w opowieści wyłącznie jasnych stron – obowiązkiem żołnierza jest okazywać beztroskę, nawet obcesowość, i nie należy zdradzać choćby gestem, jakim koszmarem okazała się Flandria – lecz gdy postawił stopę na peronie w Yorku, oczy zaczęły mu się kleić.

Taksówka ruszyła i już po chwili zmorzył go sen. Poczuł, że łagodnie kołysze się na ciepłej fali, a szachownica pól, która jeszcze przed momentem była jego rodzinnym krajem, zmieniła się w czarno-białe fotografie wywiadowcze z Francji, ułożone w niekończące się rzędy, w niewyraźnie zaznaczone w błocie linie, niegdyś farmy, pola i zabudowania.

Ręce położył swobodnie na kolanach, lewą dłoń owijał mu gruby bandaż. We śnie z trudem utrzymywał nad krawędzią kabiny samolotu Avro aparat fotograficzny w mahoniowym, ważącym dziesięć funtów futerale, i próbował robić zdjęcia. Był niemal pewien, że siedzący za nim obserwator jest martwy, że przypomina krwawy strzęp. Jakoś udało mu się przejąć aparat. Samolot przechylił się, kiedy Harry puścił ster jedną ręką, żeby zrobić zdjęcie.

I wtedy, zupełnie niedorzecznie, zaczął śnić, że szkicuje widoczne poniżej linie. Starał się zrozumieć, do kogo należąy poszczególne okopy. Zadanie okazało się nie lada wyzwaniem, bo powierzchnia ziemi wyglądała jak rysunek szaleńca, któremu krople atramentu kapały z pióra pomiędzy znajdujące się o włos od siebie, wijące się linie. Harry miał bolesną świadomość, że mocno zaznaczone kreski oznaczają tysiące żywych ludzi, plamy atramentu zaś to głębokie, wypełnione zabitymi leje po bombach.

Cały czas ostrzeliwali go z dołu. Próbował nie stracić panowania nad sterami.

– Cholerne dranie – mruknął.

Kierowca taksówki odwrócił się i kiedy dostrzegł, że pasażer mówi przez sen, uśmiechnął się pod nosem.

Zdjęcia Harry’ego pozwoliły w marcu tego roku zaplanować bitwę pod Neuve Chapelle. Okropnym Neuve Chapelle. Wciąż śnił, zatopiony we wspomnieniach, gdy dziwna nierzeczywistość obrazów nagle nabrała ostrości. Znalazł się nad Saint-Omer, jak przed rokiem, był piękny słoneczny dzień. Harry wyjrzał ze swojego BE2 i zauważył, że drogą na Maubeuge wycofują się oddziały.

Dopóki nie nastało piekło, przez kilka pierwszych dni minionego roku czuł się taki beztroski... Brytyjski Korpus Ekspedycyjny i francuskie oddziały goniły Niemców, och, jak goniły, spychały ich z powrotem. Tak przynajmniej sądzono. Wtedy wszyscy byli jeszcze niewinni. Pełni optymizmu. Jakże pewni siebie w ostatnich tygodniach lata 1914 roku.

Chciał wyrwać się ze snu. Wolał tego nie oglądać, pragnął zapomnieć o strasznym, budzącym bezsilność widoku. Bo korpus i Francuzi wcale nie odepchnęli Niemców, mój Boże, nie. Po kilku krótkich godzinach w cichej, rozgrywającej się pod nim pantomimie, tysiące ludzi wróciło. Mężczyźni, którzy porzucili broń, nieśli rannych, pośrodku drogi stały działa artyleryjskie, konie cofały. Pomiędzy żołnierzami cywile wlekli ze sobą wózki i bydło, dzieci biegały i darły się w dojrzałej pszenicy, której nikt już teraz nie zetnie.

Odwrót do Saint-Omer. Bitwa pod Mons, dwudziestego trzeciego sierpnia. On i pozostali piloci wylądowali we Francji zaledwie dziesięć dni wcześniej. Harry dostał przydział do Korpusu Lotniczego przed kilkoma dniami, a certyfikat Królewskiego Aeroklubu tydzień wcześniej. Sądził, że musiał w tym maczać palce jego ojciec, chociaż zarzekał się, że nienawidzi latania, bo sprawy ułożyły się zbyt prosto i łatwo. Ale Harry nie miał czasu, żeby zobaczyć się z ojcem i podziękować mu za przysługę ani żeby jechać do Rutherford. Niemal w mgnieniu oka wyszkolono ich, nadano stopnie i wysłano w drogę. Każdego, kto potrafił latać, posadzono w samolocie.

W wieczór przed odlotem z Anglii Harry wybrał się popatrzeć na samoloty. Światło dnia powoli znikało, był łagodny, cudowny letni wieczór. Stał samotnie i myślał: „Mam dwadzieścia lat. Mam dwadzieścia lat i dwa miesiące. Jutro wyruszam na wojnę”.

Następnego dnia przeleciał nad Kanałem w farmanie, niedorzecznie powolnej maszynie, która nie chciała rozwinąć prędkości większej niż jakieś pięćdziesiąt mil na godzinę. Marzył o blériocie, kolega pokazał mu to cudo w Hendon: rozwijał prędkość większą o dwadzieścia mil. Farman powlókł się nad kanałem do Cap Gris Nez, najkrótszą możliwą trasą.

Niemal godzinę Harry leciał do Francji nad wzburzonym morzem, wioząc ze sobą nieufnego pasażera, kierowcę, którego oddelegowano na stanowisko mechanika i który głośno modlił się przez całą drogę. Harry nigdy nie czuł takiego przerażenia i szczęścia zarazem, nawet podczas swojego pierwszego lotu. Siedział sztywny i przygarbiony, nie odrywając wzroku od układu sterowania, samolotu, morza i horyzontu – wszystko stało się mieszaniną granatu i bieli. Myślał o swoim absurdalnym bagażu, zwłaszcza o dętkach do opon, które zakupiono w sklepach rowerowych w Dover – w razie lądowania na morzu, miał je nadmuchiwać ustami.

Nim dotarli na drugi brzeg, Harry szczękał zębami. Jego twarz była tak wysmagana wiatrem, że wydawała się zamarznięta; wargi przykleiły mu się do zębów, gardło miał zaciśnięte. Kiedy zobaczył w oddali linię brzegową, poczuł taki tryumf, jakby samodzielnie wygrał całą wojnę.

Dolecieli do aerodromu w Amiens. Harry, ku swojemu zaskoczeniu, zobaczył pięćdziesiąt samolotów, stały jeden obok drugiego, jak podczas pokazu, i wiwatujące tłumy. Poczuł falę wstydu, kiedy lecący z nim opryskliwy mechanik również zaczął machać. Posadził farmana na ziemi i złapał mężczyznę, kiedy wysiedli i odeszli od maszyny.

– Nigdy więcej nie rób takiego przedstawienia – syknął. – Albo dostaniesz w łeb.

Och, ciemne, szare