Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wszystko, co ważne i piękne w miłości, można wyrazić cichym słowem.
Edyta postanawia raz na zawsze zapomnieć o Jacku, młodszym mężczyźnie, z którym kiedyś łączyło ją uczucie. Poświęca się więc w pełni zawodowym obowiązkom oraz sprawom rodzinnym – wie, że teraz jest czas, gdy najbliżsi jej potrzebują. Tymczasem Jacek musi zmierzyć się z zupełnie nową rolą w życiu, która zmienia jego codzienność o 180 stopni. Wydaje się, że obydwoje zajęci swoimi sprawami zostawili przeszłość za sobą. Gdy ich drogi niespodziewanie znów się przecinają, żadne z nich nie jest gotowe, aby zrobić pierwszy krok.
Dopiero dramatyczne wydarzenie uświadomi im, jak silne jest uczucie, które ich łączy. Jednak, czy to wystarczy, aby znów mogli być razem?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 289
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Lidia Liszewska, 2021
Copyright © Robert Kornacki, 2021
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021
Redaktorka prowadząca: Weronika Jacak
Marketing i promocja: Judyta Kąkol
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Marta Akuszewska, Anna Nowak
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch
Fotografia na okładce: © Rike_ | iStock
Fotografia na skrzydełku: © Westend61 | Getty Images
Fotografia autorów na skrzydełku: © Monika Klapiszewska
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-66839-19-9
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Nie drwij z piewców miłości
gdy kochasz, ich oczy błyszczą tak samo jak twoje
kiedy pragniesz, twoje dłonie składają się w bliźniaczych gestach
tym samym wierszem kruszysz pustkę, gdy tęsknisz…
Nie drwij z piewców miłości
zatrzymaj się
posłuchaj…
to pieśń o tobie.
Edyta Lachmann
Inkluzje
PROLOG
Zmęczone deski skrzypnęły, kiedy przysiadł na schodku. Molo było prawie puste, jedynie przy końcu pomostu krzykliwych zaślubin z morzem dokonywała grupka przyjezdnej młodzieży. Za to już niżej, nad brzegiem obmywanym przez bure, spienione fale, wszystko było jak w piosence Budki Suflera. Plażą naprawdę szły zakonnice, a słońce w dół… Cholera, wciąż spadało, nie mogąc spaść.
Ależ to dobry numer, pomyślał i natychmiast uruchomił w głowie ciąg skojarzeń. Który to był rok? 1981? Nie, w ’82. Lubelski zespół nagrał jeszcze anglojęzyczną wersję tego utworu, ale to Jolka stała się hymnem pokolenia. On sam śpiewał go chyba z milion razy.
Skinieniem głowy pozdrowił mijające go klaryski, niepewny, czy w ogóle zauważyły to nieme powitanie. Nigdy nie wiedział, czy w takich przypadkach wypowiada się zwyczajowe „Szczęść Boże”, „Niech będzie pochwalony” czy wystarczy proste „Dzień dobry”. Dłonią osłonił czoło, bo zachodzące słońce mieniło się intensywnie i mocno ograniczało pole widzenia. Po namyśle przesunął się nieco w bok. Tak będzie mu wygodniej.
Powiódł wzrokiem po okolicy; jakiś czas temu sprzed bramy spółdzielni rybackiej zniknęła wysłużona ławka. Gdzieś zapodział się też i okupujący ją rudy cieć, mocno styrany życiem – a może chorobą? W ich miejsce pojawił się stragan z pamiątkami znad morza. Może zajdzie tam później po jakiś breloczek?
– Tato! – dobiegło gdzieś z boku. Zamyślony, nie zauważył chłopca, który pędził w jego kierunku, wymachując trzymaną w ręce smyczą. Tuż za nim podążał pies, lekko zdyszany, jednak bez wątpienia szczęśliwy, że może swobodnie załatwiać swoje psie sprawy.
– Tato!
Poczekał, aż dziecko zbliży się do niego na tyle, by nie musiał podnosić głosu. Ruchem ręki wskazał mu miejsce koło siebie. Malec skwapliwie skorzystał z zaproszenia, zwierzak też nie kazał się dwa razy namawiać.
– Po co tak krzyczysz, stało się coś? – Przygarnął chłopca do siebie, mierzwiąc mu jednocześnie włosy. – Dżentelmeni tak nie robią.
– No wiem, ale mama prosiła!
– Żebyś się wydzierał na całe gardło? – zapytał z niedowierzaniem. – Trudno mi sobie to wyobrazić.
– Nie o to! Prosiła, żebyś już wracał – padło w odpowiedzi. Chyba usłyszał w niej cień wyrzutu.
– No to chodźmy, nie każmy damie czekać! – zakomenderował i cała grupa żwawo poderwała się na nogi.
– Damie czy mamie, bo nie rozumiem?
– W tym wypadku to bez różnicy, chłopcze. – Mężczyzna uśmiechnął się, podnosząc syna do góry. – Przecież mama to prawdziwa dama! Wskakujesz na barana?
Kiwnięcie małej głowy wystarczyło za odpowiedź. Powoli ruszyli w kierunku promenady, zostawiając za sobą molo, plażę i spółdzielnię. Pies szczeknął i wysunął się naprzód.
– Mama dama – powtórzył nagle chłopiec, wyraźnie rozbawiony.
– Mhmmm… Mówię ci, to prawda. Nic nie zmyślam.
CZĘŚĆ I
Poczułam to na dziadkowym stryszku, gdy miałam piętnaście lat, może szesnaście! Najpierw przez wiele lat miejsce było naszym placem zabaw, moim i mojego rodzeństwa. Któregoś dnia w końcu mogłam je mieć już tylko dla siebie. Uwielbiałam ten kąt… Trzymałam tam wszystko, co było mi potrzebne do szczęścia: książki, pióro i zeszyty z czystymi kartkami. To tam pisałam swoje pierwsze wiersze miłosne, jak wszyscy. Tak, kochałam się nie raz… I nie dwa. Tam też, w zupełnej tajemnicy, wydostawało się z mojej głowy wszystko, co nie pozwalało mi zasnąć.
Tam przeżywałam pierwsze chwile, kiedy poznawałam siebie… I stawiałam moje pierwsze nieśmiałe kroki w stronę odpowiedzi na pytanie, kim chcę być. Wydawało mi się wtedy, że mogę tak dużo, że mogę… właściwie wszystko! Ciekawe, z czego to wynika, prawda? Dziś nazwałabym to naiwnością dziecka, wtedy – byłam pewna, że świat mi się przygląda i że kiedy będę gotowa do drogi, poda mi rękę. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że ta ręka to miłość.
Nie wiedziałam tego, ale przeczuwałam ją. Była w muzyce…
Zabawne? Mówisz, że to zabawne? O! Dodajesz, że i dziwne, i że nie rozumiesz. A dlaczego wszystko chcesz rozumieć? Czasem lepiej nie rozumieć, tylko czekać, co z tego wyniknie. Bo czasem można już tylko czekać.
Wróćmy do muzyki. Była tam, w takim starym, zakurzonym radio z pokrętłami, na których wieloletni kurz pisał już własną opowieść; wciśniętym na wąską półkę nad łóżkiem. Zasypiałam w tym pokoju latem, przy otwartym oknie, patrząc, jak mijają mnie niebieskie konstelacje.
I słuchałam.
Radio szumiało, piszczało, czasem zgrzytało, szeleściło, śpiewało. Cichutko, obiecująco, czasem namiętnie, tęsknie… Nawet słowa nie były mi potrzebne! Same dźwięki dostarczały mi tak ogromnego wachlarza emocji, że chwilami moje serce nie było w stanie ich udźwignąć, a może zrozumieć. Wszystko jedno. Czasem więc było ich tyle, że musiały wypłynąć ze mnie strumieniem łez. Czułam ich ciepło, żyły własnym życiem na moich policzkach.
Pytasz, dlaczego akurat nuty i dlaczego tak mocno? Nie wiem.
Wtedy nic z tego jeszcze nie rozumiałam. Ale byłam pewna, że jest gdzieś coś, co na mnie czeka, co muszę odnaleźć, bo jest częścią mnie. To była nieznana mi wcześniej tęsknota za czymś, co mnie ujednolici. Nie byłam w stanie określić, ani co to jest, ani gdzie tego szukać. Wiedziałam tylko, że jest mi ono przeznaczone, że jeśli już tu jestem, to po coś… Czułam dojmujący brak czegoś, co opowiadała mi ona, muzyka.
Dźwięki towarzyszą ludzkości od zawsze, prawda? Przecież o tym wiesz…
Edyta Lachmann
Inkluzje
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ostatnie zdanie pisała na wdechu. Czuła, że finał tej historii powinien wyglądać właśnie tak. Myśl była szybsza niż dłoń. Potem będzie rozszyfrowywać poszczególne wyrazy, zamazane w tej chwili przez pośpiech i galopującą wyobraźnię. Teraz liczyły się tylko pierwsze skojarzenia i umykające szybko pojedyncze frazy. Cieszyła się, że otoczyły ją właściwe słowa, a napędzony tą swoistą lawiną umysł składa je w zdania wymowne i pełne. Ciepło zaróżowionych z emocji policzków pulsowało przyjemnie; jej ciało dawało znak, że właścicielka obrała dobry kierunek.
Napisała krótkie zdanie od nowej linii. Chwilę później podkreśliła je zamaszyście, a pod kreską biegnącą na ukos kartki napisała: „koniec”. Zastygła z dłonią uniesioną nad stołem. W jej głowie nagle zrobiło się cicho, czysto, spokojnie, przejrzyście. Odetchnęła, wolno przymykając oczy.
Uśmiechnęła się do siebie na wspomnienie pracy nad pierwszą książką i zaskoczenia, kiedy dotarło do niej, że właśnie skończyła ostatni akapit. Jak gdyby ktoś stojący obok powiedział: „dziękuję, teraz możesz odpocząć”… Dziś też usłyszała ten głos. A raczej poczuła go gdzieś w głębi siebie. Zawsze ją to bawiło i intrygowało jednocześnie, gdy jej drugie ja wskazywało palcem ten moment, i jak dużo później się okazywało, że zrobiło to bezbłędnie. Przychodziło jej wtedy do głowy, że każdy artysta to w połowie szaleniec, jeśli wierzy na słowo komuś, kogo nigdy nie widział. A może to tylko on sam widzi to wszystko, reszta świata jest zaś uboższa o wrażenia, które nie pozwalają mu zasnąć, póki nie napisze, nie skroi, nie wyrzeźbi, nie wyśpiewa?
Podniosła ze stołu skuwkę wiecznego pióra. Połączyła obie części eleganckiego przedmiotu, po czym odłożyła go na bok. Zamknęła wolno gruby notes. Papierowa okładka upstrzona była mnóstwem pojedynczych wyrazów i falujących między nimi, przecinających się bez żadnego planu linii – efekt pracy jej niespokojnej dłoni czekającej na błysk właściwego słowa. W prawym dolnym rogu brulionu zwracała uwagę nieregularna plama. Rok temu była różowa i pachniała truskawkami. Przez ten czas zmieniła kolor, a zapach owoców zastąpił aromat perfum, które Edyta trzymała w tej samej przegrodzie w torebce, co skoroszyt.
Tamtego dnia też wyszła z nim z domu. Siedząc na plaży, słuchała morskich opowieści Jacka Brzostowskiego, walcząc z rozpływającymi się w lipcowym słońcu truskawkowymi lodami. Poruszona nagłym skojarzeniem sięgnęła po notes i pióro. Zanim oddała myśl papierowi, upał zrobił swoje i część smakołyku wylądowała na okładce. On pomagał jej wtedy dokończyć słodkość, żeby nie musiała cała wchodzić pod prysznic. A ona się śmiała. Dużo się śmiała, gdy miała go obok siebie.
Edyta Lachmann przeciągnęła palcem wskazującym po plamie. Posmutniała. Zamykając zeszyt, zamykała drzwi historii, w której ukrywała się przez ostatnie miesiące. Dokąd pójdzie teraz?
Jeszcze wczoraj wszystko było takie proste. Miał życie pod kontrolą i nawet pilnował, by nie powiedzieć tego na głos. Przecież każdy dobrze wie, że planów i marzeń nie zdradza się nawet Bogu. A jednak ten stary dziadyga rezydujący gdzieś tam w górze dowiedział się o nim, Jacku Brzostowskim. Sprawnie potasował swą sfatygowaną talię kart, w których zapisane były ludzkie losy. Jako pierwszą na stole musiał położyć damę pik, bo Dazdaprema umarła zaraz potem.
– Pan Brzostowski? – zapytał lekarz, zsuwając z czoła chirurgiczną przyłbicę. Widząc potakujące skinięcie, dokończył z nikłym uśmiechem: – Ma pan syna.
– Jak to: mam? – Zdenerwowany Jacek odpowiedział pytaniem na pytanie, po czym zmusił się do żartu, wspinając się na palce, jakby wypatrywał ukrywającej się za plecami doktora Dazdapremy. – Jeśli już, to mamy, przecież sam nie dałbym rady.
– W zasadzie – przerwał mu położnik, starszy, przygarbiony lekko mężczyzna – w zasadzie to…
Zamilkł i zgarbił się jeszcze mocniej, a pod Brzostowskim ugięły się nogi. Przeczuwał, że stanie się coś złego, po prostu to wiedział. Cała ta operacja trwała za długo, nie wpuścili go na salę, kilka razy zauważył sanitariuszy donoszących krew w specjalnych woreczkach. Przecież zdążył dotrzeć do szpitala niemal równocześnie z karetką, która wiozła młodą Ukrainkę. Na izbie przyjęć próbowali go zatrzymać, tłumacząc, że nie może zrobić ani kroku dalej, że blok operacyjny nie jest miejscem dla osób postronnych…
– Jaki, kurwa, blok? – awanturował się z personelem. – Sale porodowe są przecież tam, na pierwszym piętrze.
Siostra dyżurująca za pulpitem bezradnie rozłożyła ręce i poradziła, by spokojnie poczekał na któregoś z lekarzy. Ktoś miał do niego zejść tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. I w końcu przyszedł.
– Nie udało się uratować matki, naprawdę mi przykro – odezwał się teraz lekarz, a Brzostowski zrozumiał, że jeśli miał jeszcze jakiekolwiek nadzieje, to pora je porzucić.
– A dziecko? – wymamrotał cicho.
– Jak już mówiłem, to chłopiec. Sześć punktów w skali APGAR, ale proszę się nie przejmować stosunkowo niską oceną. – Głos doktora przybrał pocieszycielski ton. – Wynika z tego, że do terminowego rozwiązania zostało jeszcze sporo czasu. Nic mu nie będzie, opiekuje się nim nasz najlepszy…
– Chcę ją zobaczyć!
– …neonatolog – dokończył medyk i położył Brzostowskiemu rękę na ramieniu. – Wszystko w swoim czasie, teraz proszę przejść do mojego gabinetu. Dam panu coś na uspokojenie, wytłumaczę, co się stało, ale muszę dopełnić procedur na bloku. To potrwa chwilę.
Jacek doskonale pamiętał ten moment: siedział na podłodze korytarza gdyńskiej porodówki i czekał na doktora, który okazał się jednocześnie ordynatorem oddziału. Kiedy ten stanął wreszcie przed drzwiami gabinetu, Brzostowski podniósł głowę, a w oczach miał łzy i setki pytań.
– Nie było zbyt dużo czasu na solidny wywiad, ale pani… – Medyk wpuścił go do środka, zerkając jednocześnie do karty przymocowanej zaczepem do sztywnej podkładki. Szpitalny druk nie był zapełniony nawet w połowie. – Pani Dazdaprema upoważniła pana do… Dzielna kobieta, proszę przyjąć moje kondolencje.
Brzostowski milczał, w pomieszczeniu zrobiło się cicho, obite grubą gąbką i bordowym skajem drzwi nie przepuszczały hałasów z korytarza.
– Krwotok okołoporodowy – podjął po chwili ordynator. Lekko pochylił się nad biurkiem, zmniejszając w ten sposób dystans do swojego gościa. – Los chciał, by pana żona znalazła się w tej grupie tragicznych czterech, może pięciu przypadków na sto tysięcy szczęśliwych porodów.
– Nie można było nic na to poradzić? – Jacek podniósł głowę i patrzył lekarzowi prosto w oczy. Doktor wytrzymał to spojrzenie i pokręcił głową.
– Zrobiłem wszystko, co leżało w ludzkiej mocy, proszę mi wierzyć – odezwał się smutno. – Mój zespół również. To ekstremalnie trudna sytuacja dla pana i waszych bliskich, więc deklaruję wszelką pomoc, zwłaszcza opiekę psychologa.
– Nie była moją żoną. – Brzostowski podniósł się z fotela i ruszył w stronę wyjścia. Nie zostało tu już nic do dodania. Zmęczenie doktora dowodziło, że dał z siebie wszystko, wykazał się też daleko idącą empatią i nie było sensu męczyć go dłużej. To Jacek będzie musiał teraz zmierzyć się z sytuacją. I to bardzo szybko. – A co z dzieckiem, mogę je zobaczyć?
– Pani Dazdaprema, zanim straciła przytomność, wskazała pana jako ojca, więc nie widzę przeszkód. – Ordynator podniósł się i stanął przy biurku. – Formalności załatwimy później, papiery mogą poczekać. Dziecko nie powinno! – zakończył, próbując uśmiechem dodać mu otuchy.
Jacek skinął głową i bez słowa wyszedł z gabinetu. Idąc powoli w stronę wskazanej sali, zastanawiał się od czego powinien zacząć zmiany w swoim życiu. I na jak długą żałobę może sobie pozwolić? Żałobę po kobiecie, która nie była jego, ale zostawiła go z cząstką siebie. Jak to kiedyś wytłumaczy temu chłopcu?
– I kto to wymyślił, żeby sobie ze mną, starym, taki kłopot robić?
– Nie wymyślaj teraz, tato, błagam cię… Przecież już o tym rozmawialiśmy – poprosiła Edyta, nalewając ostrożnie wrzątek do dwóch kubków tak, by nie zatopić w nich sznureczków przytroczonych do herbacianych torebek.
Pełne naczynia postawiła na kuchennym stole obok cukiernicy i dużego kawałka jabłecznika, po czym zabrała się do krojenia placka. Upiekła go rano w ramach odskoczni od pracy przy pierwszych poprawkach oddanego tekstu.
Redakcja była tą częścią pracy pisarskiej, której szczerze nie znosiła. Nie tylko dlatego, że często musiała przechodzić przez ten etap, gdy była już zajęta pisaniem czegoś zupełnie nowego, więc kiedy redagowała jeden tekst, plątały się jej w głowie sceny i emocje z innego. I chociaż wymagania swojej redaktorki znała jak dekalog, gdy plik wracał do niej upstrzony na czerwono, wciąż nie mogła wyjść z podziwu, z jaką precyzją kobieta wyłapuje jej niedociągnięcia i językową niefrasobliwość. Niezmiennie jednak wybaczała jej nawet zawodową drobiazgowość i pozwalała na redaktorski szlif, który – musiała to przyznać – zawsze się jej opłacał. Z czasem do tych uczuć dołączyło też pytanie, czy pisarstwo to tylko czerpanie z umysłowego potencjału pojedynczego twórcy, czy też idealnie skrojona praca zespołowa, połączenie sił wieńczące dzieło?
– Gdyby Marcin ciągnął cię do Paryża, miałabym większe opory, żeby namawiać cię do tego wyjazdu. Całe lato w mieście to raczej wątpliwa atrakcja. Ale wakacje w Ambarès? – Wzruszyła ramionami. – Cisza, spokój, klimat małego miasteczka, który zawsze lubiłeś… No i cały czas ktoś przy tobie będzie. Jestem pewna, że i Marcin, i Magda wysłuchają każdego twojego koncertu życzeń.
– Taki szmat drogi… Po co to komu, po co to komu? – skwitował wywód córki Lucjan Barylski.
– Tato… Dożyłeś czasów, gdy możesz zjeść śniadanie w Warszawie, a obiad w Paryżu… A jak się dobrze zakręcisz, to w Rzymie przyłożysz głowę do poduszki.
– I cóż jest takiego dobrego w tej globalizacji? – żachnął się mężczyzna.
Edyta była więcej niż pewna, że ojciec droczy się z nią tylko, zaczepia słownie, żeby nie zebrała się za szybko do wyjścia. W każdym jego spojrzeniu, w każdym geście dostrzegała, jak chwyta się życia, które przeciekało mu coraz szybciej między pokrzywionymi starością palcami.
– Och, wszędzie można doszukać się zalet i wad! – odpowiedziała, markując oburzenie. – Co nie zmienia faktu, że masz swoje dzieci bliżej niż kiedykolwiek – dodała. – Dziś coraz częściej mierzy się odległość już nie w kilometrach, ale czasem podróży, a ten skurczył się jak świat, do garści aplikacji w smartfonach.
– Lubicie wy się włóczyć po tym świecie. Cała trójka! – odparował staruszek.
– A kto nas tego nauczył, tato? – usłyszała swój łagodny głos. – Kto pokazywał, że za bramą własnego podwórka jest coś jeszcze? Zapomniałeś już? Lasek Bielański i wykłady o ptakach, Świder z atlasem grzybów pod pachą i pierwszymi lekcjami modernizmu na przykładzie dworca PKP, historii w Częstochowie, savoir-vivre’u w restauracjach… Kto kupował bilety do muzeów i wpajał, że odwaga to nie tylko hasła na transparentach i wypięta pierś? – Przerwała na chwilę, ale tylko po to, żeby zaczerpnąć tchu. – Na szlaku tej włóczęgi, jak mówisz, Marcin znalazł Salome, a Magda Guillaime’a.
Przestraszyła się w myślach swojego ostatniego zdania, na usta bowiem cisnęło się kolejne, o efektach jej podróży…
Odkąd opowiedziała ojcu o Jacku Brzostowskim, zapytał o niego tylko raz, ale zanim zebrała się wtedy do odpowiedzi, pytanie porwało się na strzępy w umyśle mężczyzny, dręczonym postępującą demencją. Im mocniej ojciec się zapominał i tracił kontakt z rzeczywistością, tym częściej zastanawiała się, na ile ta choroba może być udręką, a na ile błogosławieństwem – i to dla obydwu stron.
– A wiesz, kto zadawał zawsze najwięcej pytań?
Edyta ucieszyła się, że odpowiedź na swoje usłyszała w łatwiejszej wersji.
– Niech zgadnę! – Zaśmiała się głośno. To pytanie i ta odpowiedź były na stałe wpisane w ich rozmowy, jak dobre wspomnienia o matce. – Dobrze wiesz kto. A ty pęczniałeś z dumy! – dodała.
– No, nie wtedy, gdy ozdobiłaś ścianę swojego pokoju cytatem z Brodskiego. Farbą olejną! – Barylski zgrabnie odbił piłeczkę.
– „Nieczytanie wierszy sprawia, że społeczeństwo osuwa się na taki poziom wysławiania, na którym staje się łatwym łupem demagoga lub tyrana”[1] – wyrecytowała.
Słuchając córki, Barylski kiwał głową, na poły potakująco, na poły smakując słowa, które zalśniły w nim obrazami zgubionych gdzieś dawno chwil.
– Pamiętam też jego cały wiersz Do córki…, który w ramach kary za zniszczenie rodzinnego mienia kazałeś mi wykuć na pamięć. – Uśmiechnęła się do wspomnień i do ojca. – Po latach byłam ci za to wdzięczna, bo chyba wtedy właśnie naprawdę odkryłam literaturę.
– Jak ty to powiedziałaś, dziecko?
– Że być może właśnie wtedy…
– Nie, nie – przerwał jej staruszek. – Że śniadanie tu, a obiad u Madzi.
– Właśnie tak. – Edyta przytaknęła. – Albo u Marcina w Arsac, sam zdecydujesz. Przylatują w sobotę. Na całe trzy tygodnie.
Ostrożnie upiła łyk gorącej herbaty.
– I pozwól im się trochę porozpieszczać! Niech się wykażą twórczą inwencją, a ty – Edyta zrobiła w powietrzu nieokreślony ruch ręką – nagrodzisz ich swoim towarzystwem. Co ty na to? Tato?
W odpowiedzi mężczyzna wytarł brzegiem dłoni spływającą po policzku łzę. Patrząc na ojca, sama również poczuła w krtani ucisk wzruszenia.
Jak długo jeszcze jego ciało będzie reagowało w tak naturalny, zdrowy sposób? – pomyślała. Czy za rok o tej samej porze nie usiądzie między nimi cisza?
Jeśli nie liczyć lekarzy i – rzecz jasna – kilkorga noworodków, Jacek był tego dnia jedynym mężczyzną, który zawędrował do tej części szpitala. Zresztą i w kolejnych nie widywał tu zbyt wielu dorosłych męskich twarzy. Przy inkubatorach rozstawionych w przestronnej, dobrze oświetlonej sali zwykle krzątała się pielęgniarka, sprawdzając na wyświetlaczach urządzeń parametry życiowe maluchów. Jej chodaki stukały o podłogę, odmierzając przebyty dystans. Klap, klap, klap i chwila przerwy, kiedy pochylała się nad kolejną maszyną. Szur, szur, kiedy obracała się na pięcie, obierając nowy azymut. I znowu klap, klap, klap, wędrowała dalej. Brzostowski czekał, aż siostra dojdzie do inkubatora, w którym ulokowano syna Dazdapremy. W napięciu obserwował kobietę w błękitnym uniformie i z głośnym świstem ulgi wypuścił powietrze z płuc, kiedy ta odwróciła się do niego i uniosła kciuk. Posłała mu najbardziej promienny uśmiech, jaki widział od kilku dni, na co spróbował odpowiedzieć podobnym. Dobrze wiedział, że nie uzyska nic lepszego niż bliżej nieokreślony grymas. Od czegoś trzeba jednak zacząć, pomyślał i w prezencie dla pielęgniarki dorzucił jeszcze skinienie głową.
Kobieta wróciła do rutynowej inspekcji, a on usiadł na jednym z niewygodnych krzeseł ustawionych przed pomieszczeniem. Do środka wejść nie mógł, więc ta gestykulacja sprzed chwili stanowiła istotne uzupełnienie informacji. Od porodu minęły dwa dni, stawiał się tu każdego ranka, chłonął każde słowo lekarzy, ale wciąż było mu mało. Po prostu nie wiedział, co robić, a wiadomości ciągle przybywało. Żółtaczka, będziemy naświetlać, to normalne, nic złego się nie dzieje… Komunikaty, które padały z ust personelu medycznego, paraliżowały go i powodowały, że tracił rezon.
– Proszę pana! – Siostra wyszła na korytarz i przystanęła przy Brzostowskim. Musiał się mocno zamyślić, bo nie zarejestrował stukania jej trepów. – Głowa do góry, z małym jest wszystko w porządku. Lampy robią, co do nich należy.
– Naprawdę? – W głosie mężczyzny słychać było zadowolenie. – Poczytałem o tej żółtaczce i wie pani…
– Bożena, mam na imię Bożena – przerwała mu pielęgniarka. Była od niego sporo starsza, na dobrą sprawę chyba zbliżała się do emerytury. Jacek odruchowo podniósł się z krzesła. – Proszę mnie posłuchać! Niech pan za dużo nie czyta, zwłaszcza tych nawiedzonych, co się produkują w internecie. My tu nie damy żadnemu dziecku krzywdy zrobić, a z taką żółtaczką poradzimy sobie w trymiga!
– Źle się wyraziłem, przepraszam – odezwał się Brzostowski. – Siostro, chodzi mi tylko o to, że tam napisali…
– Niech mi pan wierzy, tam napisali to, co my wiemy i obserwujemy tu od lat. – Pielęgniarka znów nie dała mu rozwinąć myśli. Może to i lepiej, jej opanowanie podziałało na niego uspokajająco. – Pana syn będzie teraz rósł jak na drożdżach! Szczęściarz z pana!
– Polemizowałbym z taką oceną, ale doceniam intencję. – Mężczyzna lekko spochmurniał.
Trudny poród nie należał w tym szpitalu do rzadkości, ale poród zakończony zgonem matki noworodka odbił się szerokim echem. Pielęgniarki w rozmowach miedzy sobą wyrażały współczucie zarówno dla osamotnionego ojca, jak i malucha, który będzie musiał poradzić sobie bez matczynej opieki. Powinna była chwilę temu mocno ugryźć się w język, ale było już za późno.
– Przepraszam, stara jestem, a czasem palnę coś bez zastanowienia. – W oczach siostry pojawiły się łzy. – Niech mi pan wybaczy, chciałam tylko powiedzieć, że dziecko jest zdrowe i to powód do radości. Żeby pan nie dokładał sobie niepotrzebnych zmartwień.
Pokiwał głową na znak, że rozumie.
– Chciałam też dodać, że… łączę się z panem w bólu. – Kobieta stała przy nim z pochyloną głową. – Pójdę już.
Patrzył, jak odchodzi, jej chodaki znów dały o sobie znać, wystukując powolne klap, klap. Mimo wszystko po tej krótkiej wymianie zdań poczuł się lepiej. Spokój, z jakim wykonywała swoje zadania i z nim rozmawiała, udzielił się również jemu. Musiał jej o tym powiedzieć.
– Pani Bożeno! – zawołał, a kiedy kobieta przystanęła i odwróciła się w jego kierunku, uśmiechnął się do niej już całkiem normalnie, bez tego grymasu sprzed kilku minut. – Dziękuję pani.
Postał jeszcze chwilę przed salą, obserwując przez oszkloną część ściany wygrzewające się w ciepłych maszynach maluchy. Jeden z nich, ten dla Jacka najważniejszy, oddychał spokojnie. Brzostowski najchętniej sam położyłby się gdzieś obok, odsuwając na bliżej nieokreśloną przyszłość konieczność podjęcia wielu ważnych decyzji. Na taki luksus nie mógł sobie jednak pozwolić. On naprawdę musiał działać na zwiększonych obrotach. Czas naglił.
– Wszystko w porządku? – krzyknął do słuchawki, stojąc na szpitalnym parkingu. Syrena zbliżającej się karetki zagłuszała inne dźwięki. – Jesteś gotowa?
– To chyba ja powinnam zapytać, czy wszystko w porządku – odpowiedziała spokojnie Julka, robiąc aluzję do nasilającego się sygnału w tle. Karetka musiała być już całkiem blisko.
– Tak, tak – uspokoił ją Jacek. – Jestem przed szpitalem, sama wiesz, jak tu jest.
– Aha! Jak mały? – zapytała od razu.
– Mówią, że naświetlanie przynosi efekt i nie ma powodu do niepokoju.
– A ty? – Jako siostra chciała mu zadać jeszcze setki innych pytań, ale wiedziała, że to nie jest najlepsza pora.
– A ja… – Jacek zawahał się krótko. A może tylko czekał, aż pogotowie ratunkowe zniknie w szpitalnym kompleksie? – Brak mi czasu, by się nad tym zastanawiać. Że tak się wyrażę, mam napięty harmonogram!
– Jasne, tylko musisz pamiętać, że my tu jesteśmy. Dla ciebie jesteśmy!
– Julka, pamiętam i dziękuję – uspokajał ją, choć zdawał sobie sprawę, że nie do końca mu się udało. – Ale teraz zajmijmy się tym, co trzeba zrobić w pierwszej kolejności.
– Spokojnie, Kingusia już grzeje maszynę, zaraz jedziemy na Zachodni. – Młoda Brzostowska była pewna, że jej dziewczyna niecierpliwi się już przy samochodzie. – A później jak najszybciej do was. Do ciebie – poprawiła się.
– Do nas! – zareagował odruchowo. – Jest nas przecież dwóch.
– No tak, muszę się do tego przyzwyczaić.
– Ty? To co ja mam powiedzieć?
– Szczerze, to nie wiem!
– Uważajcie na drodze. Kocham cię. – Jacek zakończył połączenie. Jeden z punktów przewidzianych na dzisiaj mógł już chyba odhaczyć. Za chwilę jego siostra odbierze z warszawskiego dworca matkę Dazdapremy, a po kilku godzinach dotrą do Mechelinek. Zupełnie inaczej wyobrażał sobie okoliczności poznania rodziny młodej Ukrainki. Gdzieś w okolicach serca znów pojawiło się nieprzyjemne ukłucie. To przecież babka tego malucha! A co, jeśli zechce go…
Przestań, skarcił się w myślach. Co ma być, to będzie.
[1] J. Brodski, Sprawić przyjemność cieniowi, tłum. S. Barańczak.
ROZDZIAŁ DRUGI
Zamknęła notes z uporządkowaną listą sprawunków na już. Wynikało z niej, że nie odhaczyła tylko kilku spożywczych drobiazgów, ale te bez problemu zdąży kupić jeszcze dziś w delikatesach pod domem. Zrobi to zaraz po powrocie ze spotkania, potem będzie mogła spokojnie zaszyć się w kuchni i podszykować co nieco na powitalną kolację. Przyjazd brata i jego żony, którą Edyta od zawsze darzyła ogromną sympatią, oraz obydwu bratanic był prawdziwym świętem; nie wybaczyłaby sobie, gdyby w jej domu zabrakło gościom czegokolwiek. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik, tak by jej francuska rodzina mogła w pełni delektować się bliskością najbliższych.
Od dwóch kwadransów siedziała w kawiarni przecznicę od Krakowskiego Przedmieścia. Miejsce zdążyła polubić, zanim dowiedziała się, że jego właścicielką jest jej koleżanka z liceum, z którą w szkole zawsze darła koty. Musiała jednak przyznać, że kobieta prowadziła lokal wzorowo, serwując swoim klientom produkty najwyższej jakości oraz zapewniając im doskonałą obsługę w czystych, stylowych wnętrzach. Te ostatnie miały francuski sznyt, co w połączeniu z muzycznym tłem utrzymanym w tej samej konwencji sprawiało, że Edyta często wybierała „La belle vie”, żeby się w niej zrelaksować albo spotkać z przyjaciółmi. Dziś również zdecydowała się na tę kawiarnię w odpowiedzi na zagadkowe zaproszenie jednej ze swoich czytelniczek.
Spojrzała na zegarek. W tym samym momencie do środka weszła wysoka, smukła brunetka z burzą czarnych loków na głowie. Młoda kobieta rozejrzała się uważnie i zatrzymała wzrok na pisarce; twarz nieznajomej natychmiast rozjaśnił szeroki uśmiech.
– Dzień dobry. Anna Maj. – Brunetka podeszła i przedstawiła się, podając rękę Edycie. – Jeszcze raz dziękuję, że zechciała pani poświęcić mi swój czas, tym bardziej że wspominała pani o gościach, których się pani spodziewa. Nie ukrywam, że mam w związku z tym spore poczucie winy… – Na policzkach mówiącej wykwitł mocny rumieniec. Lachmann uścisnęła jej dłoń.
– Proszę sobie nie zawracać tym głowy – odpowiedziała i uśmiechając się, wskazała młodej kobiecie fotel obok siebie. – A gości mam dopiero pojutrze. Zdążyłam załatwić wszystko, co trzeba, więc najbliższą godzinę mam tylko dla pani.
– Nawet pani nie wie, jaka jestem szczęśliwa, że zgodziła się pani na to spotkanie. – Emocje towarzyszące wypowiedzi były wyraźnie wypisane na twarzy Anny Maj.
– Częścią mojej pracy jest kontakt z czytelnikiem, ale proszę mi wierzyć, mogłabym w ten sposób stale robić nadgodziny! – Edyta pochyliła się w stronę swojej rozmówczyni. – A pani dodatkowo zaintrygowała mnie, mówiąc, że moje książki nadały pani życiu właściwy kierunek.
– O tak! – zareagowała entuzjastycznie brunetka. – Pani Edyto, jeśli pani pozwoli, najpierw kawa, a potem moja opowieść…
Gdy Maj składała swoje zamówienie, Edyta przypomniała sobie, skąd zna twarz swojego gościa. Nawet jeśli widziałaby kobietę tylko raz, zapamiętałaby ją – nieskazitelnie gładka, porcelanowa cera, kruczoczarne, lśniące, gęste sploty wespół z błękitnymi, niemal przezroczystymi tęczówkami tworzyły obraz, który byłoby trudno wyrzucić z pamięci. Lachmann, czuła na piękno w każdej postaci, zapamiętała Maj z kilku własnych spotkań autorskich, podczas których brunetka zadawała dużo ciekawych pytań. Między innymi dzięki takim osobom jak siedząca teraz obok niej kobieta i prowokowanym przez nie chwilom Edyta upewniała się, że jej słowa to coś więcej niż tylko zlepek zdań i akapitów zebranych w poszczególne rozdziały.
Podczas kilkudziesięciu minut swobodnej rozmowy Edycie kilka razy przemknęło przez myśl, że nie spotkała w swoim życiu zbyt wielu osób, w których obecności byłaby tak rozluźniona i zaciekawiona rozmową jak dzisiejszego popołudnia.
Zanim zdążyła usystematyzować sobie wszystkie wrażenia towarzyszące konwersacji, Anna Maj położyła na stoliku sporej grubości książkę w eleganckiej oprawie. Imię i nazwisko autora były dla Edyty miłym zaskoczeniem.
– Wzięłam sobie do serca to, co mówiła pani o wytrwałości w dążeniu do raz obranego celu – powiedziała młoda pisarka, dotykając otwartą dłonią publikacji. – Ale nie to utkwiło mi najbardziej w pamięci.
W powietrzu zawirował mocniej aromat świeżo zaparzonej kawy.
– Na którymś ze spotkań powiedziała pani, że pisarz powinien zawsze ufać swojemu twórczemu pierwiastkowi, który w odpowiednim momencie zaproponuje mu najwłaściwsze środki wyrazu i trafną ich kompozycję. Ale musi on mocno stać na swoim stanowisku, zakładając i to, że może wyprzedzać swoje czasy. – Źrenice Anny Maj błyszczały.
– A jednocześnie umieć zmierzyć się z tym wszystkim, nie dając się przy okazji omotać megalomanii oraz fałszywemu poczuciu własnej nieomylności – dodała miękkim głosem Edyta, przyglądając się uważnie swojej rozmówczyni.
– Właśnie tak.
– To nie jest proste w świecie, w którym kilka sprytnie dobranych słów pozwala za miliony sprzedać coś, co nie jest warte funta kłaków. I to tylko dlatego, że znamy już wszystkie mechanizmy sterujące naszymi wyborami i wykorzystujemy je bez pardonu. Słowo jest dziś silniejsze niż kiedykolwiek. – Lachmann ujęła w obie dłonie filiżankę z kawą. – Jak nigdy dotąd jest w stanie wynieść na piedestał, by chwilę później zmiażdżyć, zdruzgotać, rozczłonkować w imię spreparowanych prawd obliczonych na zysk. Stać na straży słowa, opowiadając współczesny świat, to dziś nie lada… sztuka. Jest pani na to gotowa?
– Jestem uparta i cierpliwa. I chciałam podziękować za pani słowa.
Przez ciało Edyty przebiegł przyjemny dreszcz.
– Za rady również, przydały się. – Młoda kobieta przesunęła powieść w kierunku swojej rozmówczyni. – To mój literacki debiut, proszę przyjąć go dziś ode mnie w prezencie.
Na dłuższy czas ciepło towarzyszące Lachmann od początku spotkania zamieniło się miejscami z jakimś rodzajem błogostanu, który rozpuszczał się teraz w jej sercu jak aksamitne wnętrze praliny położonej chwilę wcześniej na języku.
– Pamiętaj, że jeśli nie miałabyś ludziom nic do powiedzenia, żywot moich sugestii byłby tak krótki, jak linia życia motyla. – Z niezamierzoną poufałością pisarka przerwała krótką chwilę milczenia niesiona wrażeniem. Odstawiła na stolik swoją filiżankę i uśmiechnęła się szerzej do swojego gościa. – Gratuluję, pani Anno – wróciła do wcześniejszej formy grzecznościowej, mając nadzieję, że nie uraziła Maj swoją bezpośredniością – i cieszę się razem z panią. A mając pewność, że nie zmanierowała pani jeszcze zawodowa rywalizacja, chciałabym usłyszeć, w jaki sposób dokopuje się pani do inspiracji! Młodość potrafi zaskakiwać, staram się o tym nie zapominać – dodała, biorąc do ręki powieść.
– Pod jednym warunkiem, pani Edyto. – Brunetka zanurzyła długą łyżeczkę w pucharku z deserem lodowym.
– Zamieniam się w słuch.
– Jeśli już mowa o tym zmyśle… – Rosła postać Tadeusza Lachmanna przesłoniła Edycie cały widok na kawiarniany bar. – Dzwonię i dzwonię, chciałem upewnić się, że tu jesteś, a ty nie odbierasz. – W głosie mężczyzny wybrzmiała nuta teatralnej pretensji.
– Zgubiłam rachubę czasu, przepraszam cię, synu. – Pisarka, lekko zakłopotana, uniosła się ze swojego miejsca i podała brodaczowi policzek do pocałunku.
– Nic nie szkodzi, to ja jestem przed czasem. – Tadeusz Lachmann odwzajemnił matczyny gest.
– Tadeuszu, pozwól… – Edyta ręką wykonała ruch, który zmusił młodego mężczyznę do przeniesienia wzroku na siedzącą obok niej kobietę. – Poznaj jedną z moich najwierniejszych czytelniczek.
Tadeusz Lachmann zdawał się czekać na prezentację.
Promienie słońca wpadające ukośnie do kawiarni przez panoramiczne okna odbijały się soczyście w szklanych soplach żyrandoli i lustrach zawieszonych za kontuarem. Edyta nie była do końca pewna, czy refleksy światła w oczach syna były efektem letnich iluminacji, czy zwielokrotnionym rozbłyskiem w spojrzeniu Anny Maj.
Jadwiga Brzostowska w zamyśleniu kręciła się po kuchni swojego dużego, ale od kilku dni wyjątkowo pustego i cichego mieszkania. Śmierć Dazdapremy wstrząsnęła nią tak, jakby żegnać musiała własną córkę. Na twarzy kobiety rysowały się oznaki smutku, a dodatkowo ślady długiego płaczu. Do wylanych łez szybko dołączyły obawy o to, co stanie się z chłopcem. Maluch przebywał wciąż w szpitalu, kompletnie nieświadomy tego, jakie zdarzenia rozpoczęły jego ziemską wędrówkę. Za jakiś czas trzeba mu będzie zorganizować życie. Co wtedy?
Brzostowska podczas jednej z długich, wieczornych rozmów, które toczyły tu, przy kuchennym stole, obiecała dziewczynie, że zarówno jej, jak i dziecku pod tym dachem włos z głowy nie spadnie.
– Dlaczego zamartwiasz się na zapas? – pytała, ściskając dłoń Dazdapremy w swoich rękach.
– Ja nie wiem, ja tylko tak… – Dziewczyna patrzyła na nią z niewypowiedzianą prośbą w oczach. Wahała się przez chwilę. – Ale gdyby coś się ze mną stało, zaopiekujecie się dzieckiem, prawda?
Teraz, po fakcie, Jadwiga widziała to doskonale. Były takie chwile, kiedy Ukrainka smutniała i traciła rezon. Zupełnie jakby przeczuwała, że jej przyszłość nie będzie wcale kolorowa. Brzostowska wyrzucała sobie teraz, że zlekceważyła te sygnały.
Ocknęła się z tych krótkich wspomnień, rzuciła ścierkę w kąt i znów zaniosła się płaczem.
– To moja wina – powiedziała przez łzy.
– No skąd, to niczyja wina – odpowiedziała siedząca przy stole kobieta, na oko młodsza, ale równie jak ona zmęczona przeżyciami ostatnich dni. Ludmiła, matka Dazdapremy, spróbowała uśmiechnąć się do gospodyni. – Ja pytała lekarzy u nas i wiem, że takie rzeczy się zdarzają. Niech się pani nie…
Widać było, że szuka w pamięci odpowiedniego słowa. Kobieta dość dobrze mówiła po polsku; z opowieści Dazdapremy Brzostowscy wiedzieli, że jej matka była tu przed laty na wymianie studenckiej, spodobało jej się i może właśnie dlatego nie oponowała, kiedy i córka postanowiła poszukać szczęścia po tej stronie granicy. Zresztą umówiły się, że nawet listy będą pisać do siebie po polsku. Jakby Ludmiła chciała chociaż w ten sposób ułatwić dziewczynie adaptację w nowym miejscu.
– Proszę się nie zadręczać – dokończyła po chwili, odnajdując właściwe słowo.
Przez moment patrzyły na siebie, zupełnie obce, a przecież połączone więzią silniejszą niż niejedna rodzina. Ukrainka odezwała się pierwsza.
– Ja chciałaby podziękować za waszą pomoc. Dazdusia mnie pisała w listach, że ma tu swoje miejsce i czuje się jak w domu. – Ludmiła Kiryłow zdobyła się na słaby uśmiech, zapewne pod wpływem wspomnienia o córce. – Namawiałam ją nawet, żeby wróciła do nas, że przy ciąży pomogę, ale wiem, że było jej tu dobrze.
– Starałam się, żeby miała swój kąt, załatwiłam lekarza i adwokata – wyliczała Brzostowska, siadając przy stole obok gościa. – Plany my tu robiłyśmy, chciałam, żeby do normalnej pracy poszła, nawet już gadałam, z kim trzeba, w tej sprawie, a tu…
Na kilka sekund w kuchni znów zapanowała cisza.
– Wy dobrzy ludzie, ja to wiem – podjęła rozmowę Ludmiła. – I smutno tylko, że my, zamiast na wesele, to na pogrzeb przyjechać musiały.
– Nie tylko – odezwała się cicho gospodyni. – Wnuka będzie pani miała. Trzeba imię mu wybierać, o przyszłości pomyśleć.
– A to już może lepiej wy z tym imieniem się spiszecie? – Kiryłow spojrzała na nią uważnie. – Skoro on w Polsce ma dorastać, to ja by nie chciała mu szkody ukraińskim imieniem narobić.
Brzostowska powstrzymała się od komentarza, ale w myślach przyznała kobiecie rację. Ludmiła wraz z mężem dali już świadectwo swojej fantazji w tym zakresie, przysparzając Dazdapremie jeśli nie kłopotów, to przynajmniej pytających spojrzeń za każdym razem, kiedy dziewczyna się przedstawiała. Zwłaszcza tu, w obcym kraju nad Wisłą.
– A do małego kiedy się wybieracie? – zmieniła temat Jadwiga, mając na myśli Ludmiłę i jej drugą córkę, Awrorę.
Młodsza z panien Kiryłow wizualnie była kopią zmarłej, różniła je – oprócz wieku – tylko fryzura. Awrora ścinała włosy krótko, niemal po męsku. Kiedy jednak odezwała się po raz pierwszy, Brzostowscy zamarli, rozpoznając znajomy tembr głosu, który siostry najwyraźniej podzieliły. Dziewczynę wzięły pod swe skrzydła Julka z Kingą, próbując choć trochę odsunąć jej myśli od śmierci. Teraz też, zamiast pozwolić jej wypłakiwać się w domu, wyciągnęły ją nad morze pod pretekstem pokazania Ukraince ulubionych miejsc Dazdapremy.
– Pojedziemy, pojedziemy nawet zaraz, niech tylko pan… – Ludmiła urwała i natychmiast się poprawiła. – Jak tylko Jacek wróci, bo urzędowe sprawy miał od rana załatwiać.
Polka pokiwała głową ze zrozumieniem; rzeczywiście jej syn miał dziś ważną sprawę w Kosakowie. Czekał z nią do przyjazdu rodziny Dazdapremy, chcąc, by decyzja o przyszłości nowo narodzonego dziecka zapadła również przy udziale jego babki i ciotki. Maluch nie miał przecież nikogo bliższego, a Brzostowska wcale nie była pewna, czy maleństwo zostanie przy nich. Ta kwestia mogła stać się kością niezgody i przy złej woli przyjezdnych zdecydować o losie chłopca, w którym nie byłoby miejsca dla przyszywanego ojca, na dodatek Polaka. Jadwiga martwiła się, ponieważ sądziła, że w świetle przepisów jej syn nie miał żadnego prawa do przyjęcia opieki nad dzieckiem. Choć Jacek uspokajał ją, twierdząc, że wszystko będzie dobrze. Długo rozmawiał w cztery oczy z Ludmiłą. Ale Jadwiga wiedziała swoje – jak to tak? Bez ślubu, bez żadnego papierka? Chłopca mu przecież nie wydadzą! Nawet jeśli jego prośbę poprze matka zmarłej, faktyczny członek rodziny malucha. A przecież obiecała Dazdapremie, że zajmą się dzieckiem, wychowają jak swoje, gdyby tylko coś… Nie przypuszczała wtedy, że to COŚ nadejdzie tak szybko. Kobieta ukryła twarz w dłoniach i znów zaniosła się płaczem. Przecież byłaby dobrą babcią, o niczym innym nie marzyła.
Edyta od kilkunastu minut krążyła po ojcowskiej kuchni z telefonem przy uchu.
– Uważam, że to rozsądne. – Przez dłuższy czas słuchała i co jakiś czas potakiwała głową, jakby jej córka, Lidia Kędzierska, stała tuż obok. – Tak, słyszeliśmy te ostrzeżenia, nie ma co się spieszyć.
Pisarka jedną ręką trzymała smartfon, drugą wrzucała do garnka z gotującą się wodą nitki makaronu, który na kuchennym stole kończyła kroić jej bratowa.
– Tylko zadzwoń jutro, kiedy się zbierzecie, dobrze? – poprosiła Edyta, otwierając szufladę ze sztućcami. – Okej, okej, słyszę ją, oczywiście, kończymy.