Cichy szept - Julia Magdalena Grabsky - ebook

Cichy szept ebook

Julia Magdalena Grabsky

2,6

Opis

Jeden ukryty pośród nocy zamek. Jeden cichy, prywatny pokój. I dwoje ludzi – kobieta i mężczyzna, których połączy niepowtarzalna noc pełna pożądania. Noc przesycona nieosiągalną rozkoszą, nieskazitelnie doskonałymi pieszczotami, niekończącymi się doznaniami i wielokrotnym spełnieniem. Jak zakończy się to przypadkowe spotkanie dwojga nieznajomych? Pożądanie potrafi rozjaśnić umysł, uwolnić ciało i otworzyć oczy tym, którzy oddają się mu w pełni. Krótka noc długiej miłości, w której wydarzyć się może więcej niż wszystko.

To była jedna z tych nocy. Tych, o których można pisać wzniosłe poematy, długie powieści czy nieśmiertelne opery. Intensywnie przepełnione najżywszymi z chwil spotkanie, współżycie, jakiego nikt wcześniej nigdy nie stworzył czy doświadczył.
To dla tych kilku godzin pełnego życia się urodziłem. To dla nich było wszystko to, co mnie w życiu spotkało. To po to, aby je przeżyć, nauczyłem się chodzić, słuchać i mówić. To dla tej jednej nocy było wszystko, czego dokonałem, licząc od każdego najmniejszego nawet oddechu aż po największe i wspanialsze z dokonań.
Bez nich nie byłbym sobą, a gdybym nie był tym, kim właśnie jestem, to nigdy bym się w tym miejscu i czasie nie znalazł. A gdyby mnie tu teraz nie było, to nie byłoby także tego wszystkiego, co tak cudownie wydarzyło się w tę piękną noc. Chwil, które górować będą ponad wszystkimi innymi szczytami mojego istnienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 462

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,6 (14 ocen)
2
1
4
3
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


 

Życie. Wypadkowa tego, co stałe i chwilowe. I to właśnie o tym jest ta książka – o życiu ciągnącym się od najkrótszych ze wszystkich odczuć aż do najgłębszych z żyjących w nas, czasami już od tysiącleci, myśli, zagadnień, rozważań, problemów.

Dzieło o ludziach dla ludzi od ludzi przez ludzi stworzone.

Wielowarstwowa, namiętnie filozoficzna powieść trójki przyjaciół powstająca długimi latami, by ktoś mógł ją wchłonąć w kilka szybkich godzin. Rzeźba składana myśl po myśli, słowo po słowie i przecinek po przecinku, czasami w pełnym chaosie, a czasami z wręcz kosmiczną precyzją, by osiągnąć dokładnie taką postać, na jaką teraz jest Ci dane spoglądać.

Jeden płynny efekt szczerej pracy trzech całkowicie różnych sobie osób.

Inne spojrzenia na tę samą, najbardziej ludzką ze wszystkich czynność.

Przeplatające się poglądy i spostrzeżenia zaplecione w jedną nić. Trzy różne kolory wymieszane słowami tak dokładnie, że niemożliwe jest już ich choć częściowe rozdzielenie, podział, wskazanie, czy nawet wspomnienie, który z nich do kogo tak właściwie należy.

Precyzyjnie opanowany chaos, zamknięty trwale w skończonym morzu pełnym słów – najpiękniejszym, po jakim dane było pływać ludzkiemu umysłowi.

 

Cichy szept

 

To była jedna z tych nocy. Tych, o których można pisać wzniosłe poematy, długie powieści czy nieśmiertelne opery. Intensywnie przepełnione najżywszymi z chwil spotkanie, współżycie, jakiego nikt wcześniej nigdy nie stworzył czy doświadczył.

To dla tych kilku godzin pełnego życia się urodziłem. To dla nich było wszystko to, co mnie w życiu spotkało. To po to, aby je przeżyć, nauczyłem się chodzić, słuchać i mówić. To dla tej jednej nocy było wszystko, czego dokonałem, licząc od każdego najmniejszego nawet oddechu aż po największe i wspanialsze z dokonań.

Bez nich nie byłbym sobą, a gdybym nie był tym, kim właśnie jestem, to nigdy bym się w tym miejscu i czasie nie znalazł. A gdyby mnie tu teraz nie było, to nie byłoby także tego wszystkiego, co tak cudownie wydarzyło się w tę piękną noc. Chwil, które górować będą ponad wszystkimi innymi szczytami mojego istnienia.

Może to, co razem stworzyliśmy, nie jest tak wielkie i wiekopomne jak odkrycie Ameryki, rozszczepienie atomu czy lądowanie na Księżycu, ale z mojego osobistego punktu widzenia było to największe, najwspanialsze i najlepsze wydarzenie, jakiego tylko można swoim ciałem, umysłem i duszą doświadczyć.

Nieważne, która dokładnie była to noc, ważne, że oboje byliśmy wtedy tam razem. Nieistotne też, w jakiej miejscowości czy kraju ją przeżyliśmy. Liczy się to, że była, minęła i pozostanie lekko zamglona w naszej pamięci i głęboko wyryta w naszych sercach aż do ostatniego ze wszystkich dni.

Jednak samo pomieszczenie, w którym to wszystko zaszło, jak i budynek, w który je wmurowano, były tu nie tyle kluczowe, co dodawały jeszcze większego blasku, mocniejszego wydźwięku, czy nawet odrobiny boskiej magii wszystkiemu, co tak cudownie stworzyliśmy.

Ale jak wspaniały i majestatyczny ten stos świadomie ułożonych kamieni, belek, prętów, desek i cegieł by nie był, w jak pięknym miejscu od wieków by nie stał i w jak cudownej postaci by się nie znajdował, to najważniejszy, czy wręcz jedynie istotny, był w nim ten jeden pokój, w którym to wszystko między nami się wydarzyło.

Zamknięte drzwi, wysokie okna.

Księżyc i ja, ogień i ona.

 

Zacznijmy nie od tych dziesiątek tysięcy cegieł i kamieni, rozmyślnie ułożonych w piękną, połączoną trwale całość, a od wszystkiego, co od wieków rozciągało się wokół nich. Góry. Wznoszące się wysoko ponad resztą płaskiej ziemi, pokryte obficie ciężkim śniegiem, rozświetlone lekką nocą, podkreślone silnym cieniem swojego istnienia. A między nimi dolina, ciągnąca się niemal od samych okien, przy których po prostu teraz byliśmy, aż po horyzont.

Okna mojej duszy, które powoli i w ciszy patrzyły przez szklane ściany daleko do gwiazd. Przeźroczyste mury, które nic poza przygasłym blaskiem odbitej od śniegu nocy i stłumionym dźwiękiem trwającej właśnie chwili do nas nie przepuszczały. Wysokie, pięknie zaprojektowane, trwające sztywno i niezmiennie nad wysokim urwiskiem. Łączące nas ze światem, od którego tak silnie dzieliły grube ściany i zamknięte drzwi.

My i jedno z dziesiątek pomieszczeń tworzących ten budynek. Powierzchni ciasno i dokładnie od siebie odgrodzonych tak, abyśmy mogli w nich być prywatnie tylko we dwoje. Żadnych osób, sygnałów, obrazów, dźwięków czy zapachów poza tymi, które sami tu zabraliśmy, czy przepuszczanych do nas przez płaskie filtry chłodnego szkła.

Ja, ona, to miejsce i długo, długo nic.

Dziewiętnastowieczny zamek stojący nad zboczem, z prowadzącą do niego jedną drogą i bezkresem otaczających to wszystko skał, kamieni podłoża i niskich roślin twardo w nim rosnących, w większości schowanych głęboko pod wodnym puchem niesionym przez chłodny wiatr. Zamarzniętą pianą oceanu nieba.

Wiekowa konstrukcja z nowoczesnym wnętrzem. Elegancka, przemyślana, piękniejsza niż kiedykolwiek w czasie swojego istnienia. Ani trochę przez to, co nowe, nieoszpecona, nigdzie tym, co przestarzałe, nieschorowana.

Hotel, kasyno, piękna sala balowa dla ludzi z najwyższych sfer, kilka takich, by tylko usiąść i posłuchać czy powiedzieć przed tłumem coś mniej lub bardziej ważnego. Strych pełen tajemnic, piwnica wypełniona wyśmienitymi winami, szampanami. Parking, taras, siłownia, jadalnia i reszta, która jest już szarością. Pokojami dla gości o różnych rozmiarach, wyglądzie i wystroju, gdzie najlepsze z nich były takie właśnie jak ten.

 

Wszystko, co istniało za zamkniętymi drzwiami, nie miało już żadnego znaczenia, tak samo jak to, czego nie było widać przez liczne okna.

Wygląd zamku, jego kolor, wystrój czy lista aktualnych gości. Każda osoba, rzecz i czynność, których nie mogłem teraz doświadczyć, dosięgnąć własnym wzrokiem, każdy dźwięk, jaki nie docierał do mych uszu, i każdy zapach, jakiego w tej chwili nie wyczuwałem, były teraz całkowicie nieistotne. Jakby ktoś wyciął nas z tego świata i umieścił w innym, magicznym. Odległym, odizolowanym, takim, w którym poza nami, wystrojem nas otaczającym oraz widokiem, jakiego mogliśmy dosięgnąć przez niewidzialne części wiekowych ścian, nie było nic prócz pustki.

Nieskończona, nieistotna czerń bez całkowicie żadnego znaczenia.

Pokój. Dwa połączone ze sobą pomieszczenia zanumerowane jako osiemdziesiąt pięć. Jednym z nich była łazienka – klasycznie wykończona, przestronna, z marmurową podłogą i ogromną wanną. W drugim mieścił się pokój właściwy i choć rzeczy było tu wiele, to pomińmy te, które nie były dla mnie istotne.

Drzwi do łazienki, a obok kominek, którego szalejące w pełni swych możliwości płomienie oświetlały część pomieszczenia, całość okrywając pachnącym ciepłem.

Przed nim leżało duże, białe futro. Miękkie, delikatne, takie, na którym można by się kochać godzinami, zasnąć na długie dni i nawet tego nie czuć.

Potem łóżko stojące po środku pomieszczenia, gdyż tak sobie zażyczyłem. Ogromne, masywne, pięknie wykończone białe łoże, które prócz wielowarstwowego materaca i dwóch puchatych kołder dźwigało na sobie całą plejadę poduszek – od małych jaśków aż po wielkie poduchy, którymi to można było bez problemu niemal w całości się okryć. A wszystko w to jasnych, białych, kremowych oraz błękitnych barwach.

Dalej była goła podłoga, na której to po chwili przerwy stały dwa klasyczne, obszyte zielonym materiałem fotele z małym stolikiem. Czerwony blat, pozłacane ozdoby wokół niego i takie same nogi.

Wiekowe, delikatnie zaprojektowane, lecz solidnie wykonane przedmioty.

Potem był już tyko cień. Ciemność może nie całkowita, ale padająca na wszystko, co wystarczająco nieistotne, by móc o tym nie wspominać.

Pokój. O wiele za duży jak na to, co się w nim znajdowało. Ogrom wolnej przestrzeni, nad którą górował wysoko uniesiony sufit potęgujący rozmiar tego miejsca. Gdyby usunąć stąd wszystkie meble, to można byłoby tu postawić mały, piętrowy domek o płaskim dachu. Ale to nie rozmiar robił na niej największe wrażenie. Pomieszczeń takich jak te, albo nawet i większych, w samym tym budynku było kilka. Tutaj jednak było coś, co znacząco potęgowało efekt otaczającego nas ogromu. Szerokie na metr, wysokie na kilka okna. Składające się z małych, prostokątnych kawałków szkła umieszczonych w gęstej stalowej ramie, stały na baczność w szeregu jedno obok drugiego, zalewając nas obficie światłem nocy, które to rozjaśniało wszystko, czego nie była w stanie dosięgnąć jasność płomieni.

Te cztery wielkie witraże białego szkła znajdowały się tylko w środkowej części ściany. Środek był więc oświetlany głównie przez srebrny blask księżyca, prawa strona pomieszczenia przez ogień i noc, lewa zaś skryta w mroku, zresztą jak wszystko, co znajdowało się za moimi plecami.

Ale mrok nie był tu ważny. Nie w tej chwili, nie w tej sytuacji. O wiele bardziej liczyło się to, co te wielkie połacie szklanych ścian przed nami ujawniały. Dolina. Piękna, rozległa dolina rozpoczynająca się zaraz przy zamku, a kończąca gdzieś w cieniu gór. Pokryta śniegiem, skąpana w blasku księżyca oraz gwiazd tak obficie towarzyszących mu od początku naszego świata i tak dobrze teraz widocznych. Z licznymi wioskami, w których to wciąż paliły się światła rodzinnych domów i ulicznych latarni. Poprzecinana odśnieżonymi drogami, wyraźnie kontrastującymi z resztą tego białego krajobrazu.

 

Dolina, w którą właśnie teraz była tak zapatrzona i którą to widziałem mimowolnie, samemu będąc bezkreśnie zapatrzonym w nią.

Powoli nie tyle dopalałem cygaro, co kończyłem nasycać się intensywnym smakiem jego dymu, a ona, nie odrywając wzroku od tego, w co tak zamyślenie się wpatrywała, powoli dopijała lampkę szampana. Ostatnią lampkę z butelki, która towarzyszyła nam od chwili przekroczenia progu tego pomieszczenia. Po raz ostatni tego dnia poczuła w ustach wyraźny, wytrawny smak francuskich winnic okraszony gęsto przyjemnie musującymi, drobnymi bąbelkami.

Wpatrywała się w dal, a ja wpatrywałem się w nią. Bijący uciszonym blaskiem słońca księżyc oświetlał jej twarz, ciało skrywając w cieniu, podkreślając same tylko jej kontury. Niezmiernie zadowalający widok. Szczególnie że miała na sobie tylko koronkowe figi w kolorze głębokiej czerwieni, tak idealnie przylegające do jej ciała, oraz intensywnie różową, prześwitującą koszulę nocną z rozcięciem wzdłuż brzucha. Sięgającą do kolan, ozdobioną pomponami zawiązanymi pod szyją i puszkiem na jej dolnym krańcu. I chociaż teraz kolorów tych nie można było zobaczyć, a i sam krój ubrań skrywał się przede mną w ciemnościach wraz z wszelkimi szczegółami, to wiedziałem, co na sobie miała. Widziałem ją wychodzącą po przebraniu się z łazienki, widziałem ją, kiedy rozmawialiśmy w blasku płomieni, zwilżaliśmy nasze usta musującym winem. Każdy szczegół jej ubioru, ciała, fryzury czy ozdób, jakie wciąż znajdowały się na jej ciele, już raz dotarł tej nocy do moich oczu, a to przecież w pełni wystarczało, abym ją zobaczył i pamiętał może nawet i do końca swego życia.

A ona widziała mnie. Bo o ile teraz skryty byłem w cieniu, a blask nocy padał tylko na część mojej twarzy i torsu, to poznaliśmy się przecież w świetle. Ona w długiej, czarnej sukni, tak doskonale przylegającej do ciała. Podkreślającej figurę, uwypuklającej piersi, okrywającej tylko jedno ramię i jedną nogę, resztę zaś pozostawiając w pełni odkrytą. Ja byłem wtedy w tym, co wciąż jeszcze miałem na sobie. Bordowym garniturze z białą koszulą, ciemnogranatowym krawatem i butami z zabarwionej na ciemny brąz skóry. Garniturze zakrywającym wszystko prócz moich dłoni, szyi, lekkiego zarostu, ciemnych włosów i jeszcze ciemniejszych oczu.

Tylko że ja się przecież tutaj nie liczyłem. Jakbym teraz nie wyglądał, czego bym na sobie nie miał, to przecież byłem tylko sobą. Tym, którego widuję codziennie w lustrze, którego znam każdy centymetr ciała oraz każde ubranie, w jakie kiedykolwiek to ciało było odziane. Byłem sobą od zawsze, więc z mojego punktu widzenia byłem tu całkowicie nieistotny.

Co innego ona. Ważniejsza niż całe to pomieszczenie, wszystko, co dziś wypiliśmy, czy powietrze, którym właśnie oddychaliśmy, bo wolałbym, żeby nie było tu tlenu niż jej.

Zamyślonej, wpatrzonej w dal wzrokiem, jaki trudno było mi zrozumieć. Z jednej strony jej oczy były pełne życia, odkrywały przede mną jej bogate wnętrze, z drugiej zaś nie dało się z nich wyczytać żadnych konkretnych informacji. Jakby wszelkie jej uczucia, emocje po prostu nie istniały, jakby jej tu nie było. A może to nie wina wzroku, a skamieniałej twarzy, twarzy pozbawionej jakiegokolwiek wyrazu? Może jej oczy mówiły wiele, tylko ja nie potrafiłem z nich nic wyczytać?

Byłem wpatrzony w nią jak w obraz, jej piękno pochłonęło mnie całkowicie i skoro nie mogłem zrozumieć tego, co teraz działo się w jej głowie, to niech tak zostanie. Niech trwam w niewiedzy i niezrozumieniu tak długo, jak długo mogę być z nią w tym miejscu. Bo mimo że nie rozumiałem jej teraz absolutnie, a ona stała tak bardzo daleko, to zaraz to wszystko miało się przecież zmienić. Za chwilę mieliśmy istnieć tak blisko siebie, jak to tylko możliwe, a z jej oczu zniknąć miała mgła tajemniczości, odsłaniając w pełni ich moc, życie, zaraz jej głośny krzyk miał rozejść się echem po pokoju, a ona trwać w nim z ogromu radości, szczęścia i przyjemności, jaki miałem zamiar ofiarować jej ciału podczas następnych kilku godzin.

Jeszcze czas. Czas, który wciąż nas oddzielał, a który tak cudownie miał nas połączyć, musiał upłynąć.

Niech dopije do końca, niech nasyci się widokiem. Niech ta skromna cisza przed burzą pożądania, pełną grzmotów rozkoszy i błysków namiętności potrwa jeszcze trochę. Tak, aby napięcie między naszymi dwoma ciałami urosło po wielokroć, atmosfera zgęstniała do granic możliwości, aby nasze umysły jeszcze bardziej zgłodniały, nim rzucą się na siebie dziko, namiętnie i bez żadnych zahamowań.

Umysły, który wbrew pozorom zarówno teraz, później, jak i podczas tego, co już nas spotkało, były o wiele ważniejsze od naszych ciał.

Bo to przecież on o wszystkim decyduje. To on wybiera, jak i czy w ogóle odpowiedzieć podczas pierwszej rozmowy. To on określa, które spośród wszystkich osób, jakie tylko dane było nam poznać w ciągu całego naszego życia, mają jakiekolwiek szanse na kontynuowanie wspólnej znajomości. Decyduje, o których ludziach zapominamy niemal od razu po poznaniu, a z którymi chcemy znać się tak dobrze i długo, jak to tylko możliwe. I wszystko byłoby piękne, gdyby nie jeszcze jedna rzecz. Los. Bo aby móc kogoś poznać, musimy go spotkać, aby kontynuować znajomość, musi się ona rozpocząć. Od pierwszego słowa, pierwszej rozmowy, która jest w tej znajomości najważniejsza. I tak wiele osób, które zyskują dopiero przy bliższym poznaniu, będzie miało problem, aby do takiego poznania doszło, a ci, których da się lubić od pierwszej chwili, z czasem będą stawać się nudni, monotonni czy odkrywać kolejne swoje wady, co zresztą dotyczy wszystkich ludzi.

Jednak przy krótkiej znajomości jest całkowicie inaczej. Może zdarzyć się tak, że cała ta znajomość ograniczy się do jednego miejsca, jednej ulicy czy jednego budynku. Dlatego są one znacznie łatwiejsze. Nie trzeba planować spotkań czy zastanawiać się nad tematami do rozmów. Druga osoba zawsze jest blisko i możemy powiedzieć do niej absolutnie cokolwiek, a jeśli skończymy, jeśli zniknie z nam z oczu albo zwyczajnie nie będzie chciała nas słuchać, to krótką znajomość możemy uznać za zakończoną. Jednak jeśli spodoba się jej to, kim jesteśmy, co, jak i dlaczego mówimy, jak wyglądamy i my także będziemy czuć to samo, to znajomość mimo swojego krótkiego trwania może być bardzo głęboka, intensywna. Doprowadzić do ciekawych chwil, zdarzeń i wspaniałych myśli między sobą wymienionych, a wszystko to dzięki słowom, które wypowiadamy. A o tym, co mówimy, decyduje przecież nie nasze ciało, nie nasz duch, ale właśnie umysł. I mimo że podczas poznania się z osobą płci przeciwnej od jej i naszego wyglądu zależy naprawdę dużo, mimo że zawsze poznając kogoś, najpierw go widzimy, a dopiero potem zaczynamy słyszeć jego myśli zamienione na mowę, to niezaprzeczalnie rozmowa jest najważniejsza.

Bo ilu było takich, co mimo swej atrakcyjności i przychylności losu zostało odrzuconych już na początku znajomości właśnie ze względu na niespójną, niełączącą się, niezrozumiałą czy wręcz irytującą wymianę słów z drugą osobą?

Tylko że przecież żadnych myśli teraz nie było, a raczej wszystkie one były szczelnie zamknięte w naszych głowach. I o ile te, które powstawały w mojej, były mi dobrze znane, tak te, które rodziły się i umierały w jej, były dla mnie całkowitą tajemnicą. Stojącą przy oknie w ciszy i bez żadnych emocji tajemnicą. Może o kimś myślała? A może wino musowało już w jej krwi wystarczająco mocno, aby odsunąć umysł od głębszych przemyśleń, zastępując je po prostu błogim spokojem? Ciszą, dzięki której mogła po prostu być i podziwiać majestatyczność rozciągającego się przed nią krajobrazu.

O czym by teraz nie myślała, jakie obrazy, teksty, kształty, dźwięki czy wspomnienia by się w jej głowie nie tworzyły, nie miało to dla mnie w tej chwili większego znaczenia. Bo tak jak ona wpatrywała się w dal, odcinając się od całego świata, tak ja wpatrywałem się w nią. Kobietę stojącą pod oknem, z rozświetloną twarzą i ciałem skrytym w cieniu. Kobietę, za którą to rozciągały się po horyzont pokryte śniegiem wysokie góry. Kobietę stojącą samotnie w przepięknym zamku górującym ponad piękną, powoli kładącą się do snu doliną.

Kobietę będącą tak blisko mnie w tę piękną, magicz-ną noc.

 

W końcu w obrazie, który tak pięknie razem tworzyliśmy, coś uległo zmianie. Zagasiłem trzymany w dłoni zbitek wysuszonych liści, wstałem i zbliżyłem się do niej powoli. Kroki moje, a raczej dźwięk butów uderzających o podłogę co sekundę niemiłosiernie rozrywał trwającą między nami ciszę, mimo to nie odwróciła swojego wzroku od bezkresu górskich szczytów nawet na moment. Dopiła lampkę szampana tak, jakby mnie tam nie było. Jakbym poruszał się bezszelestnie, niewyczuwalnie, szedł do niej po drodze ciągnącej się przez inny świat.

Świat, do którego zaraz miałem ją zaprosić.

Nie zmieniła swojej pozy nawet wtedy, gdy delikatnie położyłem swoją chłodną, szorstką dłoń na jej rozświetlonej przez noc, smukłej, gładkiej, ciepłej szyi. Żadnej reakcji, żadnego odruchu.

Gładziłem ją powoli, delikatnie, tak lekko, jakbym wcale się nie ruszał. Ponownie znaleźliśmy się w pozornym bezruchu, jednak już znacznie bliżej siebie.

Czuliśmy dotyk na naszych skórach, ciepło bijące z naszych ciał, a zapachy, jakimi teraz emanowaliśmy, mieszały się wokół mimowolnie. Woń świeżo wypalonych liści z dodatkiem wody kolońskiej i czysto męskiego zapachu. Słodki aromat damskich perfum, lekkich kosmetyków, świeżych ubrań i jej włosów, wszystko to nakładające się na jej tak namiętnie pachnące ciało. Ciepła, delikatna kobiecość mieszała się z zimną męskością w otaczającym nas powietrzu. Jakby śnieżnobiała chmura brnąca delikatnie przez błękitne niebo napotkała nagle tę burzową. Jakby w ciepłe wiosenne popołudnie wiał mocny, zimny wiatr. Jakby w piękną, piaszczystą plażę przy spokojnym oceanie uderzył nagle silny, bezwzględny tajfun.

Staliśmy w niezauważalnym ruchu, a wszystko, co unosiło się z naszych ciał i ubrań, mieszało się wokół samoistnie. Jednak taki stan rzeczy nie mógł trwać wieczność, czy nawet więcej niż jedną chwilę. To byłoby nienaturalne i wybitnie nietaktowne.

Wiedziałem o tym ja, dlatego do niej podszedłem. Wiedziała o tym też i ona, dlatego odwróciła powoli swoją głowę, by spojrzeć wprost w moje tak zapatrzone w nią oczy. Srebrzysty blask nocnego nieba rozświetlał nasze twarze, dzieląc je na połowę, a my znów się w sobie zatopiliśmy. Ona z niewiadomych mi przyczyn, ja zaś dlatego że to, co właśnie ujrzałem, a raczej to, co na mnie spojrzało, zachwyciło mnie całkowicie.

Oczy nie tylko piękne, ale również i w moje głodnie patrzące, a co najważniejsze, będące tak blisko. I właśnie ta bliskość była tym, przez co moje serce na chwilę stanęło, płuca zaprzestały swojej pracy, mięśnie skamieniały, a usta zacisnęły w milczeniu. Bo tak jak człowiek, patrząc wprost w okna duszy drugiej osoby, z daleka może zachwycić się tylko ich ogólnym pięknem, ale przy bliskości, która nas łączyła, było całkowicie inaczej. Z jednej strony widziałem je dokładnie, może nie każdy ich szczegół, gdyż światło księżyca skrywało je przede mną w półcieniu, ale ich kształt, rozmiar oraz moc, z jaką się we mnie wpatrywały. Z drugiej zaś czułem ciało osoby, do której należały. Jej ciepło, zapach, oddech, coraz mocniejsze bicie serca rozpędzające dla nas tę chwilę, jej obecność. Była blisko mnie, tak bardzo we mnie wpatrzona, to właśnie dlatego jej oczy w moich własnych były tak zachwycająco piękne.

Zamarliśmy w bezruchu, wpatrując się głęboko w nasze półwidoczne twarze. Srebrzysty blask okrywał nas nieśmiało, rzucając na podłogę długi cień naszej istoty. I mógłbym tak stać z nią przez całe wieki. Księżyc by nas opuścił, słońce wzeszło na nowo, by zaraz zajść, ustępując miejsca innym gwiazdom. Śniegi by stopniały, góry pokryły zielenią, złotem, a potem znów bielą, a ja wciąż mógłbym tutaj tak właśnie jak teraz stać.

Tylko że nie o to chodzi w życiu, by znaleźć tę jedną, najwspanialszą chwilę i pozostać w niej do końca swych dni. Jedną sytuację czy zdarzenie, podczas którego czujemy się jak w raju, i trwać w nim tak długo, aż rzeczywiście się do niego nie udamy. W całym naszym istnieniu takich chwil, sytuacji i zdarzeń przecież ma być jak najwięcej. Ciągle musimy ich szukać, gonić, tworzyć samemu od zera. Nie wszystkie znajdziemy, nie wszystkie dogonimy, a wiele z tych, które sami stworzymy, zwyczajnie nam się nie uda. Wiele, mnóstwo, czy nawet wszystkie.

Ale to nic. Bo nie może być tak, że zawsze wszystkim wszystko wychodzi, a każda z naszych chwil jest przesycona pozytywnością. Wtedy wszystkie te dobre, udane, piękne, magiczne zdarzenia nie miałyby tak wielkiej siły, tak wielkiego znaczenia i tak ogromnej wartości. Nie oddziaływałyby na nas tak mocno i nie smakowały tak intensywnie.

W życiu chodzi o to, by do tych wspaniałych, znaczących, cudownych chwil dążyć zawsze i całym sobą. By nie wszystkie z nich się udawały i nie każdą z nich odnaleźć, a nie o to, by pozostać na wieczność w pierwszej, którą udało się nam złapać. Dlatego więc, mimo że dusza moja była teraz w niebie, że czułem się tak dobrze i radośnie jak nigdy, postanowiłem porzucić tę sytuację na wieczność i stworzyć nową. Nigdy nie było mi lepiej, ale zawsze przecież mogło być. Warto więc zaryzykować, rezygnując z tego, co już udało mam się stworzyć i spróbować złapać coś znacznie lepszego.

 

Pocałowałem ją. Delikatnie, powoli, długo, mocno, a co absolutnie najważniejsze, po raz pierwszy. A im dłużej ten cudowny moment trwał, tym nasze ciała były bliżej siebie.

Położyła swoje delikatne dłonie na moim torsie, badając powoli kryjące się pod garniturem ciało, by po chwili mocno zacisnąć ręce i przybliżyć się do mnie całym ciałem. Kształtne, wypukłe, delikatne piersi oparły się o płaski i twardy tors. Szorstkie dłonie spoczęły na wąskiej talii, drobne zaciskały się na szerokiej piersi, małe stópki uniosły się lekko na palcach, a pocałunek wciąż trwał.

Nasze usta ocierały się o siebie, wargi masowały nawzajem, a języki plątały niczym włosy w zaplatanym właśnie warkoczu naszych uczuć. Szczęścia, radości i miłości – ale nie tej prawdziwej. Nie tej trwałej i ostatecznej, a tej będącą maską dla naszego pożądania.

Szybkiej, ulotnej i płytkiej.

Prawdziwa miłość jest zawsze stała w czasie. Zawsze pełna i zawsze spełniona, podczas gdy pożądanie pojawia się i znika. Raz jest tak wielkie, że przesłania wszystko inne – wszystkie myśli, wzorce i zasady, a raz tak małe, że aż nieodczuwalne. Jednak teraz pochłonęło mnie ono zupełnie. Zatraciłem się w nim całkowicie i nawet gdyby szalejący za oknem mróz przeszył dogłębnie moje ciało i skruszył je niczym szklaną statuę, to i tak bym mu się nie oparł.

Ale tak się nie stanie. Trwaliśmy zaplątani w tym pierwszym pocałunku, a im dłużej plątaliśmy się w sobie, tym wszystko stawało się wyraźniejsze. Ciała coraz bardziej zbliżone, dłonie mocniej zaciśnięte, stopy wyżej uniesione, usta dokładniej złączone, a serca szybciej bijące.

Jeszcze chwila i wtopilibyśmy się w siebie nawzajem, tworząc jedną, nierozłączną istotę.

Nie miałem zamiaru sprawdzać, czy rzeczywiście by się tak wydarzyło. Pocałunek, który nas łączył, jak piękny by on nie był, musiał zostać porzucony, zapomniany i oddalony po to, byśmy mogli iść dalej. Szukać wspólnie kolejnej radości, przyjemności i szczęścia, które ponownie by nas połączyły. Gonić wspólnie za chwilami znacznie bardziej przeszytymi namiętnością, przesiąkniętymi rozkoszą.

Nasze dłonie przestały trwać zaciśnięte w bezruchu i zaczęły sunąć po powłokach naszych dusz. Powoli ocierać się o każdy ich fragment, niosąc nam ogrom radości, bo zarówno jej ciało w moich dłoniach, jak i moje między jej palcami, były dla umysłu czymś nad wyraz wspaniałym.

Ale nie tylko dłonie się ruszyły, my sami też. Odskoczyliśmy od okna, by ruszyć w głąb pomieszczenia. Nasze ciała się wiły, języki plątały, a my, brnąc chaotycznie w każdą ze stron, byliśmy coraz bliżej celu. Bliżej i bliżej, aż nagle poczułem twardy nacisk sztywnej ramy na swojej roztańczonej łydce. Moje oczy były na wpół zamknięte, to w zupełności wystarczało, aby złapać ją ponownie w talii i rzucić celnie na sam środek wielkiego morza spokojnego puchu.

Języki rozwiązały łączący je supeł, usta pożegnały się ze sobą w smutku, a ona poleciała energicznie, lądując delikatnie. Niczym idealna część pięknego kwiatu na miękkiej, żywej trawie. Tak jak płatek śniegu, złoty liść czy piórko zgubione przez przecinającego niebo ptaka spada na ziemię, tak ona wylądowała w całej tej wygodnej miękkości, jaka na nas czekała. Zatopiła się w niej niczym w ciepłej wodzie spokojnego jeziora, zanurzyła głęboko, by momentalnie wypłynąć na powierzchnię.

Słodkie ciało wtopione w miękką pierzynę. Wielowarstwową, grubą, tak delikatną jak materiał oraz to, co obficie go wypełniało, mogą tylko być. A na samym szczycie tej wygodnej góry miękkości znajdowała się ta najcieńsza, a przy tym najpiękniejsza warstwa. Niczym śnieg zraszający nieśmiało ogromne górskie szczyty, jakie tak magicznie nas otaczały. Jedwabna, seledynowa kapa delikatna niczym skóra tej, która właśnie się w niej zatapiała.

Nadpiękna kobieta rozciągała się teraz pode mną. Wciąż ubrana w koszulę, wciąż z ułożonymi włosami, bez żadnych jeszcze oznak zmęczenia. Bez rumieńców, zadyszki czy kropel potu na ciele. Z uśmiechem na twarzy i nieładem wokół niej. Artystycznym chaosem idealnie komponującym z nienaruszonym jeszcze ciałem tak niewinnie trwającym na samym jego środku.

Leżała, wpatrując się we mnie wzrokiem, o jakim marzy każdy mężczyzna. Wzrokiem pięknym, pełnym życia, myśli, pożądania oraz nadziei. Nadziei na to, że chwile, które właśnie mają między nami nastąpić, przyniosą jej tak wiele przyjemności, radości i rozkoszy jak jeszcze żadne inne wcześniej, a ja miałem zamiar dopilnować, aby ta nadzieja została spełniona. Aby ziściły się wszystkie jej oczekiwania, których przecież tylko mogłem się mniej lub bardziej domyślać, jednak w głębi serca byłem świadom, że znam je doskonalej niż ona sama. Czasami nie potrzeba żadnych słów, znaków czy gestów, a wystarczy tylko raz spojrzeć prawdziwie głęboko w oczy drugiej osoby, by mieć pewność co do wszystkich jej pragnień i oczekiwań wobec nas.

Tak właśnie było i teraz.

Ściągnąłem marynarkę. Szybko, agresywnie, ale z opanowaniem, by rzucić ją mniej więcej w stronę fotela. Słyszałem, że wylądowała na podłodze, nie patrzyłem jednak dokładnie gdzie. Mój wzrok nawet na sekundę nie oderwał się od widoku skromnie zakrytego ciała wtopionego w cały ten przykryty jedwabiem puch. I mimo że wciąż patrzyłem głównie w jej oczy, to widziałem ją całą. Leżącą w blasku księżyca oraz półświetle płomieni. Skrytą pod przezroczystą koszulą, która pokazywała światu o wiele więcej, niż skrywała w tajemnicy.

Zatraciłem się w najwspanialszej scenie z filmu, jakim było moje życie, tak bardzo, że tylko śmierć mogłaby mnie od niej odciągnąć. Tylko zakończenie mojego istnienia mogłoby sprawić, że przestałbym podziwiać to, co właśnie działo się przed moimi oczami.

Obraz jak narkotyk. Jak ambrozja, która napełniała me wnętrze nie przez usta, a przez oczy, i która to z oczu głównie do mnie płynęła. Sytuacja tak wspaniała, że ciężko było mi ją przerwać. Bo przecież czułem się teraz tak dobrze, tak przyjemnie i tak niesamowicie, że mógłbym stać nad nią godzinami.

Porzucić każdą inną chwilę mojego życia tylko po to, aby na wieczność zatrzymać tę.

Jednak nie. Nie mogłem, nie chciałem. Nie o to w końcu w tej nocy chodziło, nie po to było to wszystko. To nie mógł być najważniejszy punkt naszej znajomości. To nie dlatego spotkaliśmy się w tym zamku, to nie dlatego tak długo rozmawialiśmy i to nie dlatego udaliśmy się do tego pokoju, aby ostatecznie zastygnąć, będąc w siebie głęboko wpatrzonym. Aby stać trwale jedno nad drugim, w szczególności że to ja doświadczałem teraz niebiańskiego wręcz widoku, a ona? Przecież leżąc wygodnie, widziała po prostu mnie. Stojącego nad nią bez marynarki, w bezruchu, bezsłowiu. A przecież oczekiwała ode mnie o wiele, wiele więcej niż chłodnego jej podziwiania.

Jeszcze chwila. Jeszcze tylko ściągnę krawat i rzucę go tak, jak koszulę. Jeszcze moment.

Ledwo co materiał zdobiący mnie pod szyją opadł gdzieś bezszelestnie, ona chwyciła za swoje ozdoby, by zrobić z nimi to samo. Prawy kolczyk, lewy, naszyjnik. Odrzucone gdzieś w głęboką ciemność, z najgłośniejszym dźwiękiem, jaki jak dotąd rozległ się w tym pokoju. A gdy tylko rozbiegł się po pomieszczeniu i wybiegał aż do ostatniej fali częstego drgania, rzuciłem się na nią. Niczym dziki kot – szybko, pewnie, instynktownie. Przygniotłem ją swoim ciałem, przytrzymałem kończynami, a moje usta szybko i z pełnią sił zaatakowały jej szyję. Nie po to, by wbić głęboko w tę delikatną, słodką skórę swoje zimne kły, ale by mocno ją pocałować, lekko przy tym podgryzając.

Zamiast śmierci niosłem przyjemność, to chyba największa różnica między miłością a walką. Tu i tu ludzie są ze sobą blisko, męczą się ponad siły we wspólnym ruchu, zadają sobie ból, sprawiają dyskomfort i obie te czynności trwają tak długo, aż jeden z biorących w nich udział nie padnie w niemocy czy świadomie nie zrezygnuje z dalszych starań. Z tym że w walce chcemy wyrządzić sobie nawzajem jak największą krzywdę, czy nawet zesłać śmierć, podczas gdy w miłości pragniemy przynieść drugiej osobie jak największą rozkosz, a czasami nawet dać nowe życie.

I tę tak naturalnie ludzką rozkosz właśnie jej sprawiałem.

Długą przyjemność w postaci pocałunku. Mocnego, wyraźnego. Z lekkim podgryzaniem przeplatanym silnym pieszczeniem. Moje wargi masowały jej szyję, a język i zęby chętnie i z pełnią sił im w tym pomagały. A gdy ten kawałek ciała został już dokładnie i wielorako przeze mnie dotknięty, pocałowałem ją znów, jednak trochę wyżej. I wyżej i bliżej, pędząc do jej ust. Z ręką w jej włosach, z dłonią w jej dłoni. Stopami wystającymi za nasz miękki świat i piersiami złączonymi grawitacją. Ciałami badającymi się nawzajem dokładnie, niczym obce sobie planety. Bo mimo że wciąż mieliśmy na sobie cienkie warstwy martwego materiału, że wciąż rozdzielała je obca, delikatna, przyjemna w dotyku materia, czuliśmy wszystko.

A na pewno ja czułem.

Jej twardy, płaski brzuch. Jej nabrzmiałe, pełne, jędrne piersi. Kształtne, silne uda oraz zgrabne, długie łydki. Poznawałem ją całym sobą. Całym swoim ciałem, całą swoją skórą i każdym swoim mięśniem, a najdokładniej tym najsilniejszym, najbardziej żywym i najczulszym. Od długiej szyi, poprzez delikatne policzki, różowe usta, na skrywającym umysł czole kończąc, wszystko to poznawałem dokładnie, czując każdy świadczący o niej szczegół.

Smak, fakturę, ciepło. Napięcie mięśni i swobodę skóry. Delikatność istnienia i radość, którą tak cudownie przeze mnie promieniowała.

Językiem, wargami, szorstkimi policzkami. Pocałunkami i krótkimi liźnięciami, które tam, gdzie prócz słodkiej skóry nie było nic więcej, trwały chwile tak krótkie, jak krótkie tylko mogły być. Przy ustach jednak zatrzymywały się na dłużej, nie długo, ale dłużej, by zaraz znów powrócić w inne rejony. By jej twarz w całości była obcałowywana nieustanie.

Leżałem na niej, napierałem na nią swoim torsem, nieprzerwanie całowałem, a dłonie nasze coraz bardziej się ze sobą plątały. Jedna coraz bardziej zanurzała się w jej włosach, a druga coraz bardziej zaciskała się na jej plecach.

W każdej krótkiej chwili wykonywaliśmy niezliczoną wręcz liczbę ruchów, jednak najważniejszy był ten najmniej zauważalny. Ten, który sprawiał, że nasze ciała zgodnie i powoli pełzły w górę łóżka, tak, aby się w całości na nim znaleźć. Aby ułożyć się na nim wygodnie, nie przerywając łączącej nas dzikiej namiętności.

Aby móc przejść dalej, nigdzie tak naprawdę się nie ruszając.

Chwila trwała. Tak samo, bez zmian. Ja całowałem ją, ona całowała mnie. Było tak, odkąd tylko się na nią rzuciłem, do momentu, w którym to jej głowa wylądowała na środku ogromnej, opartej o wysoki zagłówek poduszki. Gdy tylko się na niej ułożyła, momentalnie zerwałem się do pionu. Skończył się już czas na masowe, chaotyczne pocałunki, plecenie swych dłoni niczym wikliny czy poznawanie się przez ubrania. Skończył się czas wstępu, pierwszego etapu różnorodnych zmagań igrzysk miłości, należało zrobić krok ku pełnej jedności, przejść do kolejnego etapu. Dalej, bardziej, mocniej. Nie znacznie, a odrobinę, by wszystko to, co właśnie robiliśmy, nie straciło swojego smaku.

Ona miała na sobie coś, co było bardziej jak mgiełka niż ubranie, mnie natomiast do pełnego garnituru brakowało tylko leżących nieporadnie gdzieś przy nas marynarki i krawatu. Aby przejść dalej, zbliżyć się do natury – gdyż to, co nas czekało, było najnaturalniejszą ze wszystkich czynności – musiałem zrzucić z siebie wszytko to, z czym nie przyszedłem na ten świat. Może nie naraz, nie teraz, ale większość.

Najpierw zniknęła koszula. A raczej nie tyle zniknęła, co rozpiąłem w niej guziki. Pospiesznie, niezgrabnie, skutecznie. Gdy ostatni z nich przestał przytrzymywać otaczający mnie materiał, stopami zacząłem ściągać buty. Były one tak dobrze dobrane i na tyle luźno zawiązane, że zniknęły z moich stóp bez większego problemu. Niewiarygodne, że ponowne ich założenie miało być aż takim wyzwaniem. Po nich były skarpetki ściągnięte zarówno dzięki stopom, jak i ramie łóżka, na którym byliśmy. W tym czasie koszula z rozpiętymi już mankietami wylądowała gdzieś na podłodze w towarzystwie spinek. Potem dołączył do niej ściągnięty jednym, szybkim, płynnym ruchem ręki tak dobrze przylegający do mnie podkoszulek, który to odczepiając się od rozgrzewającego się ciała, ujawnił pełną jego klasę.

Unosząc się nad nią na kolanach, wystawałem swym torsem ponad zagłówek, dzięki czemu dosięgało mnie pełne światło żywych płomieni. Oświetlało mój tors swoim ciepłem, podczas gdy mieniąc się za mną, noc srebrzyście podkreślała ostre kontury rozbudowanego ciała.

Pierwszy raz zobaczyła to, co wielokrotnie już dziś czuła. Wypadkową mojej wieloletniej ciężkiej pracy, wszystkiego, czym się podczas niej posilałem, oraz ciągu liter zapisanego głęboko w moim ciele. Jednej krwi wymieszanej z dwóch, budującego mnie wiersza istnienia mimowolnie i niezależnie. Obrazu, jaki został ustalony już w chwili mojego powstania, sekundzie, w której to dwie bezmyślne półkomórki połączyły się w jedną – pełną życia, możliwości, chęci istnienia i potrzeby trwania.

Widziała to, kim mogłem, miałem i dałem radę się stać. Człowiekiem o ciele tak bardzo zdrowym, jak to tylko naturalnie możliwe.

Napięty, rozgrzany, gładki niczym materiał, na którym teraz leżała. Opalony tropikalnym słońcem, wyrzeźbiony wieloletnim trudem niezliczonych wyrzeczeń. Pracujący latami, by wyglądać tak, jak się powinno, choć przez tę jedną chwilę trwającą, dopóki będę w stanie pokonywać swoje słabości. Zatrzymać je daleko za horyzontem codziennego życia, kolejnych dni następujących tak szybko po sobie. Pełnych pokus, zwątpienia, chęci odpuszczenia, odpoczynku i porzucenia tego, o co tak ciężko całe życie sam ze sobą walczyłem.

Ledwie co pochłonęła wszystko, co właśnie przed nią odkryłem, swym radosnym wzrokiem, już wyciągnęła ku temu dłoń. Położyła ją na piersi – ostrożnie, powoli, jeszcze wolniej przesuwając ją w dół, badając przy tym każde czekające w napięciu wybrzuszenie i zagłębienie. Każdy mięsień, każdą przerwę między kolejnymi ich grupami, gładkość skóry, ciepło pędzącej pod nią krwi. A gdy już poczuła mnie nie tyle w całości, co na tyle, na ile tylko mogła, zbliżyłem się do niej. Docisnąłem swoje w połowie nagie, twarde ciało do delikatnej kobiety, skrytej przede mną pod półmateriałem, przez który to, nawet w tym mroku, było widać prawie każdy jej, kuszący mnie mimowolnie, szczegół.

Atak. Rzuciłem się na nią niczym wielki, zły, głodny wilk na słodką, bezbronną owieczkę. Moje pazury nie celowały w jej gardło, a piersi. Moje kły i wargi je okalające nie zmierzały już do jej szyi, a ust. Głód mój zaś nie był spowodowany potrzebą posilenia się, a pożądaniem miłości. Namiętnej, mocnej, gorącej, fizycznej miłości. Tak jak wilk, który zaspokaja się ciałem upolowanej przez siebie ofiary, tak ja miałem zamiar pożywić się nią. Z tą różnicą, że ja planowałem dokonać tego tak wyśmienicie, wspaniale i długo, aby nie tylko samemu w pełni się nasycić, ale także przez cały ten czas pozostawić ją całkowicie nienaruszoną oraz zaspokoić bardziej niż samego siebie. Pod każdym możliwym względem, tak wiele razy, jak tylko będę w stanie.

Jednak do współsytości była jeszcze długa droga. Mało tego, jeszcze tak naprawdę nie zaczęła się nasza właściwa rozgrzewka. Jeszcze nie przekroczyliśmy tej granicy. Tej, za którą to zaczyna się cała zabawa, bo czym że są pocałunki i dotyk przez ubranie? Przecież nawet dzieci tak postępują. Co prawda jakość ich pocałunków oraz znaczenie ich dotyku diametralnie różnią się od tego, co zachodziło właśnie tu i teraz między nami, niemniej wciąż byliśmy w tym samym miejscu co dwójka młodych ludzi całująca się gdzieś na tyłach szkoły. Należało więc przerwać te niewinne, wręcz dziecięce zabawy w przytulanie z buziakami i zacząć zachowywać się bardziej dojrzale. Przejść do właściwego wstępu pełnej miłości. Tak dokładnego i starannego, na jaki tylko zasługiwała.

Najlepszego, jaki tylko mogłem jej dać.

 

Bo czy zawsze należy dawać z siebie wszystko, albo nawet i więcej, po to, aby zadowolić drugą osobę jak najbardziej, zanim samemu zadowoli się do syta?

Tak.

Każdego partnera zawsze zależy zadowalać ze wszystkich swych sił, wykorzystując wszystkie umiejętności i możliwości, bo to właśnie dzięki szczerym staraniom miłość staje się magiczna, wymowna, unikatowa. A najważniejszy w niej zawsze jest początek, wstęp określający całość powieści, pierwsze kroki zapowiadające długą podróż, jednostronne przygotowanie wspólnej miłości. Niezależnie od wszystkiego, od tego co, jak, kiedy, dlaczego i z kim, miłość należy zaczynać najlepiej, jak tylko potrafimy, możemy, chcemy. Najpiękniej, jak tylko się da.

Miłość to miłość – najwspanialsze ze wszystkich uczuć, czynności, odczuć i przeżyć, które możemy z kimś dzielić. Dlatego zawsze należy jak najmocniej odcinać ją od całej reszty dnia czy wspólnego życia. Nie może być ona nagrodą, a jej brak czy słaba jakość karą. Zakazać komuś miłości za to, że nie sprostał on wyznaczonym wcześniej zadaniom czy obowiązkom to tak, jakby nie dać dziecku obiadu, bo w szkole nie zrobiło wszystkiego, czego wymagali od niego tak liczni i różni nauczyciele.

I to chyba najgorsze, do czego można ją sprowadzić – zamienić w system ocen, nagan i pochwał. Marchewkę z kijkiem ciążącym nad drugą osobą po to, by skuteczniej wykonywała to, czego nie chce, ale niby powinna.

Jednak trudno jest to zrobić. Zadowolić osobę, która jest na nas zła. Przecież przyjemność z przygotowania do najpiękniejszych z chwil odczuwa tylko jedna, druga zaś zyskuje przy tym samą tylko radość. Jak więc zadowalać ciało osoby, która swoimi słowami czy zachowaniem spowodowała u nas zdenerwowanie, stres, smutek, zawód? Z drugiej strony jak można odprężyć się i oddać komuś, kto nie spełnił naszych minimalnych co do tego codziennego, wspólnego życia oczekiwań? Komuś, na kogo jesteśmy źli, i kto wywołał w nas gniew?

Otóż można. Można i to w bardzo łatwy sposób: wystarczy wiedzieć tylko, kiedy powiedzieć dość. Wystarczy tylko zacząć sobie masowo wybaczać, odpuszczać. Codziennie, nieustannie. Zostawiać to wszystko, co złe, daleko poza fizyczną wspólnotą, odgraniczać od wszystkiego, co miłością nie jest, i kochać tak, jakby nic innego poza miłością się nie liczyło. Bo przecież tak jest. Bo przecież w marności i prostocie naszego krótkiego istnienia, w powtarzalności kolejnych długich szarych dni, muśniętych krótkimi chwilami odpoczynku i zadowolenia, miłość jest najlepszym, co może nas spotkać. Jedyną rzeczą, która się liczy, która ma znaczenie i sens. Możemy nie umyć podłogi, nie wynieść śmieci i nie zrobić zakupów, i nic, ale to absolutnie nic się w naszych wnętrzach, odczuciach i istnieniu nie zmieni. Jednak gdy odmówimy sobie wspólnej miłości z błahych powodów, to tak, jakbyśmy nie tyle zabrali, co po prostu nie dołożyli kolejnej jasnej gwiazdy na niebie naszego życia.

Z drugiej strony jesteśmy przecież tylko ludźmi, często najprostszymi. O najzwyklejszych potrzebach, wymaganiach i życiach. Dlatego jeśli spełnimy wymagania drugiej osoby, zrobimy każdą rzecz z listy czynności do wykonania na dany dzień, to miłość, która najczęściej jest przecież jego zakończeniem, będzie inna. Bardziej radosna, chętna, szczęśliwsza. I tutaj właśnie cała sztuka, by nauczyć odcinać się od tego, co złe, co jej szkodzi, przeszkadza i ogranicza, ale wciąż wnosić do niej to, co ją poprawia, wzmacnia i rozwija.

Inaczej jednak wygląda to przy znajomościach takich jak ta. Krótkich, intensywnych. Tutaj nie liczą się nasze wcześniejsze zachowania, słowa, spełnione oczekiwania – bo ich nie ma. Poznajemy kogoś i czasami niemal od razu coś się między nami dzieje. Wtedy to intensywność tego, co z siebie damy, zależy od kilku rzeczy: chęci i potrzeby naszych ciał, piękna, które sobą reprezentujemy, oraz naszych działań to wszystko łączących.

I tak jak te wewnętrzne, dzikie potrzeby są w stanie przyćmić całą resztę ludzkich odczuć, tak jeśli będziemy odpowiednio świadomi i opanowani, to uda nam się odłożyć tę czystą, pierwotną, zwierzęcą miłość o kilka minut cywilizowanego spokoju – co właśnie działo się między nami. Dzięki temu długość, intensywność oraz dokładność miłości, którą stworzymy, będą wielokrotnie większe, mocniejsze i lepsze, niż gdybyśmy po prostu dziko się na siebie rzucili.

Nie mogę zaprzeczyć temu, że sam się właśnie tak na nią rzuciłem, jednak wciąż ze świadomością, że najpierw muszę zapewnić jej długi i doskonały wstęp, przystawkę, którą powoli będziemy razem spożywać, gdy główne danie będzie dokładnie przygotowywane. A ponieważ to ja wykonałem pierwszy ruch na szachownicy rozkoszy, mogłem ustalić poziom naszej gry.

Miłość kumuluje w sobie każdą cechę i zależność z naszego życia, czasami bardziej niż ono samo. Gdy zacznie się ją na wysokim poziomie, długo, dokładnie i ze starannością, to jest niemal pewne, że druga osoba odpowie nam tym samym.

 

Jednak dla mnie, w tej właśnie rodzącej się chwili, liczyła się tylko ona. Jej piękne ciało. Młode, kształtne, zadbane, kobiece w każdym calu. Obdarzone tak wieloma krzywiznami, że wydawało się nierealne. Ukoronowane pięknem jej twarzy, gdzie same już oczy zapierały mi dech w piersiach za każdym razem, gdy w nie spojrzałem, a gdzie tu mówić jeszcze o ustach, policzkach, włosach, nosie, tym wszystkim, co nie dość, że samo w sobie było tak niespotykanie doskonałe, to jeszcze ułożone w idealnej kompozycji.

Cudowny obraz stworzenia, leżący tak blisko mnie i dla mnie jedynego.

Prócz jej urody była jeszcze chęć, pragnienie. Wewnętrzna potrzeba zadowolenia jej tak mocno, jak mocne było bijące z niej piękno. Dostarczenia szczytu rozkoszy, długo i wielokrotnie, nie ważne, jak wiele czasu i siły by mi to zajęło. Bo jak można zachować się inaczej przy kobiecie, której sam już pocałunek stanowi spełnienie marzeń niemal każdego mężczyzny na świecie? Której samo tylko krótkie liźnięcie po nagim ciele jest czymś, o czym śni niemal każdy, kto choć raz ją zobaczył, wiedząc, że ten sen nigdy się nie spełni?

Byliśmy w sytuacji, w której musiałem ofiarować jej to wszystko, co tylko jej ciało mogło wytrzymać. Rozpocząć poczynania będące szczytem moich umiejętności i możliwości, wykorzystać całą swoją wiedzę i doświadczenie. Rozciągnąć to wszystko w czasie tak, aby uzależniająca rozkosz i przyjemność, które będę składać dla niej w ofierze, były jak najznakomitsze. Trwały na tyle długo, aby się nimi nasyciła, ale nie tak długo, aż się znudzą.

Bo nie ma w fizycznej miłości nic ważniejszego niż wyczucie. Czasu, ciała, tempa, intensywności i mocy wszystkiego, co się z drugą osobą poczyna. Liczy się w niej każdy dotyk, wszystkie chwile współkontaktu i przerwy między nimi.

 

Na początek piersi. Te, które zawsze są na przedzie. Na które to zawsze zerka się jako pierwsze, o których najwięcej się śni i które najbardziej na nas oddziałują. Nie ma na tym świecie nic bardziej kobiecego niż właśnie one. Nieważne, jaki mają rozmiar, kształt, kolor czy wygląd, zawsze będą najbardziej kobiecą częścią ich ciał. Najintymniejszą. Najbardziej osobistą i skrytą. Łona różnią się tylko powierzchnią i wypukłością, usta – kolorem, rozmiarem czy rozpiętością, piersi zaś tym wszystkim, jak i jeszcze kształtem, ułożeniem.

Są całkowicie inne od siebie. Każda krzywizna, zaokrąglenie i przebarwienie czynią je tak oryginalnymi, że mało kiedy są identyczne. I choć zawsze najwięcej uwagi, skupienia i marzeń kradnie sam ich tylko rozmiar, to przecież najważniejszy jest ogólny kształt oraz wygląd serc. Punktów, które mimo że stanowią tylko małą część, są w nich najważniejsze. Najbardziej pożądane i najbardziej je wyróżniające.

Piersi. Najbardziej indywidualna, intymna i pożądana część kobiecego ciała. Położenie na nich dłoni zawsze oznacza przekroczenie intymnej granicy. Możemy kogoś pocałować, złapać za rękę, udo, brzuch, czy nawet pośladek, ale tak długo, jak nie dotkniemy piersi tej osoby, tak długo pozostajemy poza tym drugim obszarem. Jednak wystarczy jeden nieprzypadkowy, świadomy dotyk, jedno ściśnięcie – nawet gdy są one osłonięte ubraniem i skryte w staniku – by wstąpić do innej sfery relacji z drugą osobą. Bo ile kobiet w swoim życiu widzieliśmy, z iloma rozmawialiśmy, z iloma się przytuliliśmy, ile pocałowaliśmy nawet lekko w policzek, a ile złapaliśmy świadomie i z pełnym przyzwoleniem za pierś? I choć nie gwarantuje to zawsze, że znajomość się rozwinie, że przekroczone zostaną kolejne granice, to ta jest tą najostrzejszą. Najważniejszą i najbardziej przez nas pożądaną.

Dlatego właśnie to od nich zacząłem.

 

Położyłem się na niej i nie całując w nic, niczego nie łapiąc, przesunąłem się niżej. Tak, aby oba skryte za lekką kurtyną cuda były na wysokości mojej twarzy. A kiedy już się tak stało, kiedy już ułożyłem się wygodnie tam, gdzie miałem, nasza gra się rozpoczęła.

Powoli wsunąłem swoje dłonie w rozcięcie w koszuli i sunąłem nimi po jej ciele, dopóki obie jej piersi się w nich nie znalazły. Chłodnych, szorstkich dłoniach, które to znajdowały się w najlepszym dla nich miejscu na świecie. Leżały swobodnie na dwóch, rozkosznych poduszkach najpiękniejszego z ciał, by zaraz się na nich zacisnąć. Mocno, gwałtowanie, aby w pełni poczuć to, co z tak wielkim zachwytem podziwiałem. Zacisnęły się tak intensywnie, aż piersi zaczęły wylewać się obficie spomiędzy moich palców. Były zbyt duże, bym mógł je objąć inaczej, co jeszcze bardziej napełniało mnie radością i przepełniało pożądaniem. Niemożliwość złapania ich w całości na raz oznaczała konieczność wielomiejscowego masowania, kawałek po kawałku, tak, aby w tych kilku krótkich zaciśnięciach dłoni wypieszczone zostały przeze mnie w całej swojej pięknej objętości. Tylko że to za chwilę. Teraz zacisnąłem je na nich po raz pierwszy, czując przy tym całą ich wspaniałość. Były tak jędrne i miękkie, jak ja twardy i napięty. Ciepłe, delikatne, przyjemne w dotyku. Czułem wszystko, z czego się składały, czym były, ich ułożenie, rozpiętość i teksturę.

Ale też nie na tym polega ich podziwianie, by je złapać i trzymać długo. Nie o to chodzi, aby położyć na nich swoje ręce i trwać tak w radości. W ten sposób nie pozna się ich dokładnie, a tylko punktowo. A wypada zapoznać się z nimi w całości, wymasować całkowicie. Najważniejszy i najistotniejszy jest zaś fakt, że to nie trzymanie, a sam proces zaciskania dłoni dostarcza najwięcej radości. Masowanie, zaciskanie, gładzenie, czy nawet tykanie palcem, by sprawdzić ich jędrność.

Im więcej ruchu, tym więcej rozkoszy.

To chwila zaciśnięcia na nich dłoni zapiera nam dech, zatrzymuje serce i najbardziej zapada w pamięć, a nie chwila położenia ich w tym miejscu czy trzymania w uścisku.

Dlatego gdy już poczułem wszystko, co tylko mogłem w tym pierwszym kontakcie, rozluźniłem swoje palce, lekko je przesunąłem i zacisnąłem jeszcze raz. I jeszcze raz, i jeszcze, a wszystko to w odpowiednim tempie. Nie za szybkim, nie za wolnym, chaotycznie, ale przemyślanie. Tak, by rozkoszne impulsy biegły do jej głowy z losową siłą i intensywnością, ale z konkretnych miejsc.

Jędrne, młode, wznoszące się wyraźnie nad jej delikatnym ciałem piersi zostały ugniecione, wymasowane tak dokładnie i wielokrotnie, że więcej kontaktu na tę chwilę już nie potrzebowały. A raczej nie takiego, jakimi je obdarowywałem. Złapałem zatem lewą pierś, a raczej objąłem dokładnie swoją dłonią, i zacisnąłem – tak, by jej serce podniosło się delikatnie. Rozsunąłem ustami koszulę, by odkryć je całkowicie i pocałowałem. Pocałowałem jeden raz, krótko i delikatnie, by zaraz unieść głowę dosłownie o kilka milimetrów i opuścić ją, złapać ten wciąż miękki punkt głęboko w swoje usta. Schować go między wargami, w cieple mojego ciała, całkowitej ciemności, w której to zajął się nim mój gładki, mokry, energiczny język.

Głaskałem nim znajdujące się wewnątrz mnie różowe, słodkie serce jej pięknej piersi na zmianę z zasysaniem delikatnego ciała do mojego wnętrza. Ciepła, szorstka skóra to przemieszczała się powoli mocno dociśnięta, to owijała się wokół szybko i wielokrotnie, a to przerywała kontakt, bym mógł je zassać z powrotem, a gdy to robiłem, gdy istniało ono w moim wnętrzu w pełni napięte, mój język wachlował je tak szybko, jak tylko mógł.

Pocałunek, masaż, liźnięcie, ssanie, wachlowanie. Pieściłem ją delikatnie zaciśniętą wokół niej dłonią. Ale i druga pierś nie pozostawała nietknięta. Ją też objąłem i podobnie pieściłem, z tą różnicą, że to jeszcze nie język pobudzał jej serce, dziko nad nim szalejąc, a kciuk poruszający się podobnie jak on. I chociaż nie był on ani mokry, ani tak szorstki i pełen możliwości, to druga pierś również zaczęła się budzić, ta, którą zajęły się moje usta, była już cała napięta. Dlatego poczuwszy językiem doskonałą twardość najpiękniejszego miejsca na kobiecym ciele, przybliżyłem do tej pobudzonej piersi głowę tak mocno, jak tylko się dało, kradłem do swojego wnętrza tak wiele ciała, ile tylko mogłem w sobie zmieścić.

Wessałem ją, by szaleństwem swojego wnętrza sprawić jej tak intensywną radość, jak tylko mogłem. Pędziłem swoim językiem w każdy kąt tej małej, pustej przestrzeni, jaka pozostała w mych ustach, za każdym razem niemal całą jego powierzchnią, zahaczając o to, czym ją wypełniłem.

Najdoskonalszy pokarm. Dorodna, pobudzona pierś, do której wciąż napływało wiele świeżej krwi, której to serce, mimo przecież już szczytowego pobudzenia, twardniało coraz bardziej i bardziej na skutek zasysania go z maksymalną siłą do mojego wnętrza. Masowania po wielokroć, lizania na każdy możliwy sposób moimi wypełnionymi marzeniami i szczęściem ustami. Kręciłem przy tym delikatnie głową w każdą ze stron. Najpierw nią, potem całym ciałem. Rzucałem się na boki i szalałem bezgranicznie tylko po to, by zadowolić ten jeden mały punkt na jej pięknym ciele.

Szalałem nad nią niczym burza, a ona kołysała się lekko, nie jak wzburzone fale, biegnące szybko i upadające co rusz na powierzchnię wody, ale jak całe morze bujające się między ogromnymi połaciami suchego lądu.

Szalałem niezauważalnie, ale wyczuwalnie, całym sobą i każdą najmniejszą częścią mnie samego, tak jak ona lekko przemieszczała się pode mną.

Wtedy to było mi dane po raz pierwszy usłyszeć jej jęk. Cichy, krótki, zagubiony między kolejnymi głębszymi oddechami. Niewyraźny, słodki, radosny, kobiecy. Informujący każdego, do ucha kogo tylko by dotarł, o tym, jak sprawnie jestem w stanie obchodzić się z kobiecym ciałem.

Ale nie słyszał go nikt prócz mnie, najważniejszego słuchacza tego wymownego śpiewu, który sam na bieżąco komponowałem. Bo jak płytko by to nie zabrzmiało, to stała się teraz moim instrumentem, na którym zaczynałem grać, a raczej rozgrzewałem się przed właściwym koncertem. Tak jak każdy stworzony przez nas instrument należy w konkretny, szczególny sposób dotknąć, uderzyć, potrzeć, szarpnąć czy dmuchnąć, aby wydobyć z niego określony dźwięk, tak samo należy obchodzić się z kobiecym ciałem. A raczej ciałem każdego człowieka, gdyż mężczyźni – mimo że znacznie prostsi w obsłudze – wymagają tego samego. Jednak koncerty grane na nich są krótkie, mało efektowne i składają się najczęściej z jednego tylko utworu, granego w najprostszy ze wszystkich sposobów.

Kobiety zaś są jak całe orkiestry, a każda część ich pięknego ciała reprezentowana jest przez inną sekcję. A miłość z nimi jest jak koncert, gdzie prócz samego, składającego się z wielu całkowicie od siebie rożnych kompozycji, muzycznego przedstawienia, jest jeszcze otoczka piękna, kultury i społecznej wyższości mu towarzysząca. Odpowiedni ubiór, nagłośnienie, rozgrzewka czy próba generalna. Elegancka, wieczorowa oprawa towarzysząca temu wydarzeniu na długo przed jego rozpoczęciem, aż do chwili, w której ostatni ze słuchaczy opuści cichą już salę.

Każdy ruch i czynność prowadzące do tego, że w pięknym miejscu zbierają się setki gustownie ubranych osób, by przez godziny podziwiać w pełnym skupieniu grupę doskonale zgranych ze sobą wirtuozów. I tak jak mężczyzna może swój występ dać wszędzie, o każdej porze, bez żadnego przygotowania, tak kobiety muszą, a raczej powinny mieć, całą tę piękną i wymagającą oprawę. Bo przecież orkiestra może dać koncert w środku dnia, gdzieś za stodołą, ubrana w najtańsze dresy, grając na rozstrojonych instrumentach, ustawiona w całkowitym nieładzie, tylko że to nie będzie już to samo.

U nas czas przygotowań już dawno się zakończył. Sala była w pełni gotowa, orkiestra rozgrzana, trwająca w skupieniu, a publiczność powoli zajmowała swoje miejsca.

Nasz koncert się zaczynał, a rozkosz miała być jego głównym motywem.

 

Odsunąłem swoje wargi, by przenieść je wszędzie tam, gdzie tylko mogłem nimi sięgnąć, nie odrywając dłoni od dwóch najdoskonalszych, najdorodniejszych i najbardziej do nich dopasowanych miejsc na jej pięknym ciele.

Brzuch, dekolt, szyja, policzki, usta i znów szyja, ramiona, piersi oraz brzuch, po samo skryte pod pięknie wykonaną bielizną łono. Granice, którą materiał tworzył z jej ciałem w tym cudownym do całowania miejscu, miejscu, w którym schodziły się wszystkie kontury jej torsu, zarówno te tworzące ją z góry, jak i z dołu. Linia, po której przekroczeniu całuje się wciąż jeszcze brzuch, ale jednocześnie łono, gdzie ciało przez chwilę jest twarde i napięte by zaraz, odrobinę niżej, być już miękkie, delikatne. Tam, gdzie całowanie jeszcze jest niewinne, ale już nabiera głębszego znaczenia. Bo tak jak brzuch dziecka pocałować może nawet matka, tak na tej cienkiej, ale ostrej granicy pocałunek złożyć może wyłącznie osoba pragnąca się z nami kochać. Dać rozkosz, przyjemność i radość właśnie poprzez położenie swych ust w tym dokładnie miejscu czy powolne liźnięcie po całej jego długości.

Wszystko to było moim głośnym manifestem, zdradzającym moje zamiary. Te, na które trzeba jeszcze poczekać. W chwilach takich jak te czas mija za szybko, przez co prawie zawsze ma on niezmiernie małe znaczenie. Liczą się ruchy i poczynania. Bo tak jak wiele między nami już zaszło, a wiele więcej miało dopiero zajść, tak teraz, właśnie w tej jednej trwającej właśnie chwili i w tych kilku kolejnych, które dopiero miały nadejść, miałem ją całować. Oznaczać śladem swojej śliny, muskać wargami, pieścić językiem, wszędzie tam, gdzie mógłbym nimi sięgnąć, nie odrywając żadnej z moich dłoni od nieustanie masowanych piersi.

Masowe ataki poprzez szybkie, dynamicznie, chaotyczne pocałunki leżącego pode mnie ciała. Nie jak wielka bitwa, w której front porusza się w każdą ze stron po jednej tylko drodze, a jak walki partyzanckie. Atak tu, atak tam, mniejsze na niewiele znaczące miejsca, większe na te ważniejsze, a czasami prawdziwe bitwy toczone w jej ustach czy na granicach dzielących ciało na strefy neutralne i intymne. Z boku szyi, na szczycie piersi, na uchu, na udzie po wewnętrznej jego stronie, pod brzuchem, nad łonem, by znów wrócić do ust.

Pocałunki długie, silne, namiętne albo tak szybkie, słabe i delikatne, że nie każdy z ludzi byłby je w stanie wyczuć. Ale ona je czuła. Czuła każdą czynność, jaką wykonywałem na jej ciele, każdy pojedynczy impuls, który w niej aktywowałem, i każde moje poczynanie. Ruch, ciepło, oddech czy mocne bicie serca. Wszystko to czuła tak bardzo, jak tylko się dało. Byłem tego bardziej niż pewien.

Moje usta zostawiały na niej ślad za śladem wszędzie, gdzie tylko mogły. A gdy mogły być już wszędzie, gdy niemal całe jej ciało zostało przeze mnie oznaczone, a wszystkie ważniejsze jego strefy wielokrotnie we mnie ugoszczone, ruszyłem do jej pokrytych krwistoczerwoną szminką ust. Po raz ostatni podczas tej wojny naszych ciał, mojego ataku, po to, aby rozegrać decydującą bitwę. Największą i najdłuższą. By nasze języki znów splotły się ze sobą w szaleńczym tańcu natury, walce toczonej o dominację w łączących nas w jedność współustach. By nasze wargi znów zacisnęły się na sobie tak mocno, aby nie można było wskazać linii ich podziału, granicy ich istnienia.

Aby stały się delikatną, rozkoszną jednością.

Nasz pocałunek trwał, a ja wciąż błądziłem radośnie po najprzyjemniejszych zarówno w dotyku, jak i widoku fragmentach jej ciała. Masowałem, gładziłem, ściskałem w całości kciukami, co chwila zabawiając się tak wspaniałymi ich sercami. Były pobudzone, rozkosznie twarde, apetycznie napięte, dokładnie jak ona cała.

Powietrze między nami zgęstniało tak bardzo, że jeszcze chwila i moglibyśmy przejść po nim wprost do nieba.

Mój puls przyśpieszył, jej powoli zaczynał szaleć. Każda kolejna sekunda, w której nasze języki próbowały zawiązać się wokół siebie, stworzyć ciasny supeł, każde jedno moje zaciśnięcie dłoni na najbardziej miękkim fragmencie jej ciała, każde otarcie naszych piersi i dociśnięcie ich sprawiały, że jej puls przyspieszał, oddech pogłębiał, a ciało jeszcze bardziej szalało. Czułem, jak jej skóra robi się cieplejsza, jak jej płuca zaczynają mocniej pracować, serce silniej bić, a krew szybciej płynąć.

Czułem, jak każda najmniejsza część jej nadkobiecego ciała rozpalała się namiętnie w moich objęciach.

Aby więc nie tylko nie pozwolić rosnącemu w niej żarowi nawet w najmniejszym stopniu przygasnąć, ale również by jeszcze bardziej go podsycić, moje dłonie opuściły to tak dokładnie wypieszczone, doskonale dla nich stworzone miejsce i powędrowały niżej. Jedna sunęła powoli w dół po jej boku, bym mógł wyraźnie poczuć całe piękno i majestatyczność głębokiego wcięcia w idealnie smukłej talii, doskonałość płaskiego brzucha czy gładkość pleców. Druga w tym czasie niczego nie badała, skoczyła z piersi na część jej podobną, a raczej tą, która w naszych oczach ma pierś imitować, przypominać i naśladować.

Pośladek. I choć nie był on już tak anielski, ponadludzki, bo mimo swojego pięknego kształtu, rozmiaru, tego, że był tak rozkoszny w dotyku czy tak blisko najrozkoszniejszego miejsca na ciele, nie miał on swojego pięknego środka. Górującego nad nim serca, którego widok, dotyk i smak były w stanie zadowolić te zmysły jak nic na świecie innego.

Ale wciąż był on przewspaniały, szczególnie u tak pięknej kobiety. Idealnie zaokrąglony, wypukły, trwający tuż przy kopalni rozkoszy, będący początkiem długiej, smukłej nogi, dla której piękna i doskonałości jest on najważniejszy. O wiele większy od mojej dłoni, która to zaciskając się na nim w pełni sił, zatapiała się radośnie w jej delikatnym ciele. Dotykała zadbanych mięśni, które go tworzyły, pokrytych skórą tak gładką i tak pięknie nad nim rozciągniętą.

Wszystko to, by jak najdoskonalej, ale i najwolniej rozpalić tlący się w niej żar. By stał się on w pełni dojrzały oraz równomiernie rozłożony, nim w końcu zapłonie w nas prawdziwy ogień. Nim połączymy się żywym płomieniem. A jeśli żar będzie odpowiednio gorący, jeśli wypełni jej ciało w każdym pięknym calu, to w chwili, w której zapłonie, zrobi to spektakularnie. Pokryje ją całkowicie wielkim, gorącym, wysokim ogniem, który obu nas pochłonie. Uwięzi w swym czerwonym płaszczu i przytrzyma, dopóki cali się nie wypalimy. Tak długo, aż napędzani jego gorącem nie osiągniemy najwyższego szczytu rozkoszy w jednej, tej samej, najpiękniejszej z chwil.

 

Usta nasze trwały w jedności, moja dłoń wtapiała się w podstawę jej ciała, a druga sunęła w tym czasie w dół rzeki ludzkiego istnienia. Wolno, niżej i niżej. Przez brzuch aż do uda i po udzie w stronę łona, by to na nim delikatnie spocząć. Wylądować niczym radosna pszczoła na pięknym kwiecie.

Czekałem w bezruchu, aż poczuje ciepło mojej silnej, szorstkiej dłoni. Aż żar, który w niej podsycałem, jeszcze bardziej zwiększy swoją temperaturę i zasięg.

Łono. Mimo że od niego wciąż dzieliła mnie cienka warstwa najlepszego z materiałów, to czułem je tak, jak czuć chciałem, a gdy zaspokoiłem już swoje pragnienie dotyku, przesunąłem się jeszcze niżej, na samo jego dno. By tam spocząć i czuć. Czuć ciepło, delikatność i wilgoć bijącą z tego miejsca. Kroplę wyciekającego bokiem soku, która to swym istnieniem zapewniała mnie, że wszystko, co to tej pory robiłem, było dobre.

Kropla. Mała, pojedyncza kropla słodkiej ambrozji, która znalazła się w mojej dłoni. Jej obecność oznaczała, że moglibyśmy pójść ze sobą tak daleko, jak to tylko możliwe. Że tu i teraz mógłbym sprawić, aby pojawiły się w nas płomienie i spaliły nas doszczętnie. Tylko co to byłby za ogień? Mały, błyskawiczny, niewarty zapamiętania.

Nie aż tak piękny, długotrwały i gorący, jak mógłby być, a przecież to na jego pięknie zależało mi najbardziej.

Po to rozpala się w kobiecie żar, rozgarnia go dokładnie po całym ciele, cały czas pilnując, by nawet odrobinę nie przygasł, aby w chwili, w której połączymy się, ogień był doskonały. Wielki, gorący, trwający w całym swym majestacie, płonący dłużej, niż wydawałoby się to możliwe i tak wyraźnie, by wypalił o sobie wspomnienie głęboko w naszych sercach.

By rozświetlił nasze dusze najpiękniejszym blaskiem, jakiego tylko mogą być one na tym świecie świadkiem.

Tylko że to nie był jeszcze czas. Mało tego, to był dopiero początek przygotowań. Bo co między nami zaszło? Pocałunki i dotyk w miejscach wszystkich poza tym najważniejszym. Jak przyjemne, radosne i dokładne to wszystko, co już jej uczyniłem, by nie było, to wciąż było mało. To wciąż nic, wciąż niewinne zabawy dziejące się tylko wokół, a nie wewnątrz tego, co najważniejsze.

Dlatego należało coś dodać. Zbliżyć się do celu, podjąć odpowiednie kroki. Zrobić to, co specjalnie tak długo odwlekałem i co zrobić chciałem w najlepszy możliwy sposób. Tak, abyśmy oboje mogli połączyć się w pełni usatysfakcjonowani, zadowoleni z naszych wstępnych poczynań i zaspokojeni wiedzą o naszych ciałach, o ich wyglądzie, napięciu, delikatności, wiedzy na temat tego, gdzie i jakie są w dotyku, jakie są w smaku.

Powoli zacząłem przesuwać się dalej. Małymi, dokładnie przemyślanymi krokami. Pierwszym z nich było przesunięcie palcami po jej łonie w stronę jego dna. Podstawy, którą tworzyło najbardziej kobiece, najważniejsze w tej chwili miejsce na jej ciele. Miejsce wciąż skryte za delikatną bielizną, na której to położyłem dwa palce, by delikatnie je nimi wymasować. Powolne, stanowcze okręgi, zarysowywane nad i wokół wejścia do jej ciała, podczas gdy mój język pełzł nisko nad jej łonem.

Palce przyspieszyły, a ich nacisk wzrósł. Nasze oddechy się pogłębiły, serca zabiły mocniej, a ja udałem się głową w górę ciała, by ponownie zanurkować głęboko w jej ustach. Tak, aby w pełni ją wypełnić, zszokować, poddusić, wypełniając sobą to, czym tak silnie teraz oddychała. Aby jej tętno jeszcze bardziej wzrosło, a życie przyspieszyło, nabrało doraźniejszego smaku i aromatu. Napierałem na nią z całych sił, podczas gdy ona gięła się w każdą ze stron. Jakby chciała się uwolnić, uciec z objęcia, które to przecież dla niej i dla przyjemności, która ją teraz przeszywała, stworzyłem.

Był to moment, w którym należało wszystko zmienić. Bo powstałe między nami napięcie, przyjemność, którą odczuwała, i radość, którą niosło mi nasycenie się jej ciałem, w żaden sposób nie mogły już wzrosnąć, mogłyby jedynie zacząć spadać, a w tym nie byłoby przecież niczego dobrego. Niczego magicznego i radosnego.

Chwila