Cichy kochanek - Clara Sánchez - ebook + książka

Cichy kochanek ebook

Clara Sanchez

3,4

Opis

Tego, który sam się nie ratuje, nikt nie może uratować.

Jeśli chcesz poznać wszystkie odpowiedzi, naucz się nie wierzyć nikomu…

Sensacyjna akcja, niesłabnące napięcie i zapierające dech w piersiach afrykańskie krajobrazy! Porywająca, pełna zagadek i niebezpiecznych przygód epicka powieść, w której przeszłość towarzyszy teraźniejszości niczym wierny cień.

Isabel, młoda Hiszpanka, zjawia się na przyjęciu w ambasadzie hiszpańskiej w Kenii. Wszyscy uważają, że jest fotografką, która przyjechała do Afryki, by fotografować dziką przyrodę. Ale jej aparat jest doskonałą przykrywką i przemyślanym kamuflażem dla poszukiwań, które w rzeczywistości prowadzi…

Ezequiel, syn uwikłanego w nielegalny handel biznesmena, wpadł w szpony sekty i zerwał wszelkie kontakty z rodziną. Jego bliscy nie mogą się z tym pogodzić i postanawiają powierzyć Isabel niecodzienne zadanie odnalezienia mężczyzny i sprowadzenia go z powrotem do Hiszpanii.

Dziewczyna podejmuje się tej trudnej misji, nie ma jednak pojęcia, jakie pułapki mogą czyhać na nią w dalekim, nieznanym kraju. Mimo wszystko, za wszelką cenę pragnie uratować Ezequiela, ponieważ doskonale wie, co to znaczy utracić bezpowrotnie kogoś bliskiego.

Jak zwykle w powieściach Sánchez, nic nie jest takie, jakie się początkowo wydaje. Isabel, uwikłana w misterną sieć kłamstw i brudnych interesów, traci powoli zdolność odróżniania dobra od zła. Czy zdoła ocalić Ezequiela i siebie samą?

Opowieść o potrzebie miłości i sile manipulacji oraz o emocjonalnej władzy, jaką posiadamy nad sobą nawzajem poprzez więzi, które nas łączą.

Clara Sánchez ‒ autorka jedenastu powieści, ulubienica krytyków i czytelników, jedna z najlepiej sprzedających się autorek prozy obyczajowej w Hiszpanii i we Włoszech. Jej książki przetłumaczono na 20 języków, a sprzedaż w samych Włoszech (gdzie jest ulubioną hiszpańską pisarką) przekroczyła już 2 miliony egzemplarzy. Clara Sánchez jest laureatką trzech najbardziej prestiżowych nagród literackich w Hiszpanii: Premio Alfaguara de Novela, Premio Nadal i Premio Planeta.

Porywająca opowieść o miłości, pamięci, tajemnicach, zdradach, winie, odkryciu, przebaczeniu, odwadze i nadziei.

„Donna Moderna”

Najbardziej lubiana hiszpańska pisarka w naszym kraju – Clara Sánchez skradła serca włoskich czytelników!

Annarita Briganti, „La Repubblica”

Powieść, która urzeka subtelną narracją.
„Corriere della Sera”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 405

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (39 ocen)
9
11
10
5
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malissi

Całkiem niezła

Pochodząca z Hiszpanii Isabel udaje się do Kenii pod przykrywką fotografki. Jednak jej prawdziwym celem jest odnalezienie młodego mężczyzny, który zerwał kontakty z rodziną. To właśnie rodzice Ezequiela wynajęli Isabel, aby uratowała ich syna z rąk sekty i sprowadziła go do rodzinnego domu. Kobieta sama doświadczyła straty bliskiej osoby, więc postanawia za wszelką cenę pomóc Ezequielowi, jednak ta misja okazuje się dużo trudniejsza niż początkowo myślała. "Cichy kochanek" to pierwsza powieść spod pióra hiszpańskiej pisarki, którą miałam okazję przeczytać. Zacznę od tego, że spodobał mi się pomysł na osadzoną w afrykańskim krajobrazie fabułę, w której wielką rolę odgrywa motyw sekty i próba wyrwania z jej rąk jednego z bohaterów. Podążanie za główną bohaterką i poznanie tej organizacji od środka okazało się dosyć interesujące, chociaż moim zdaniem wątki związane stricte z sektą mogłyby być jeszcze bardziej rozwinięte i skrupulatniej przedstawione. Ponadto moim zdaniem pierwsza część...
00
krz_biodr

Nie polecam

Opowieść z ogromnym potencjałem, niestety nie wykorzystanym przez autorkę. Nie przekonała mnie ani jedna z postaci, kompletnie brak związku wypowiedzi z wykonywanymi później czynnościami. Dawno czytałam tak słabą książkę… Bardzo żałuję
00
AKroko

Nie polecam

słaby romans... nic ciekawego... bardzo naiwny...
00

Popularność




SENSACYJNA AKCJA, NIESŁABNĄCE 4 NAPIĘCIE I ZAPIERAJĄCE DECH W PIERSIACH AFRYKAŃSKIE KRAJOBRAZY!

PORYWAJĄCA, PEŁNA ZAGADEK I NIEBEZPIECZNYCH PRZYGÓD POWIEŚĆ W KTÓREJ PRZESZŁOŚĆ TOWARZYSZY TERAŹNIEJSZOŚCI NICZYM WIERNY CIEŃ.

Młoda; Hiszpanka Isabel zjawia się na przyjęciu w hiszpańskiej ambasadzie w Nairobi, jako fotografka dzikiej przyrody. Ale aparat jest tylko doskonałym kamuflażem dla jej prawdziwych poszukiwań.

Ezequiel, syn majętnego biznesmena, wpadł w szpony sekty i zerwał wszelkie kontakty z rodziną. Jego bliscy nie mogą się z tym pogodzić i postanawiają powierzyć Isabel zadanie odnalezienia chłopaka i sprowadzenia go do domu.

Sama utraciła kiedyś kogoś bliskiego, więc podejmuje się tej trudnej misji. Nie ma jednak pojęcia, jakie pułapki mogą czyhać w Kenii, w kraju, o którym niewiele wie.

Uwikłana w misterną sieć kłamstw i brudnych interesów, traci powoli zdolność oceny sytuacji i zaczyna wątpić nie tylko w to, że ocali Ezequiela, ale także siebie.

CLARA SÁNCHEZ

Hiszpańska pisarka, autorka jedenastu powieści. Jako ulubienica krytyków i czytelników należy do najlepiej sprzedających się autorek prozy obyczajowej w swoim kraju i we Włoszech. Po ukończeniu studiów z filologii hiszpańskiej wykładała na uniwersytecie UNED w Madrycie. Jej książki przetłumaczono na 20 języków, a sprzedaż w samych Włoszech przekroczyła już dwa miliony egzemplarzy. Clara Sánchez jest laureatką trzech najbardziej prestiżowych nagród literackich w Hiszpanii: Premio Alfaguara de Novela, Premio Nadal i Premio Planeta. Jest także znawczynią kina i w tej roli przez kilka lat pojawiała się na antenie hiszpańskiej telewizji publicznej (TVE).

clarasanchez.com

Tytuł oryginału:

EL AMANTE SILENCIOSO

Copyright © Clara Sánchez 2019

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022

Polish translation copyright © Elżbieta Rzewuska 2022

Redakcja: Joanna Kumaszewska

Projekt graficzny okładki: Agnieszka Drabek

Zdjęcia na okładce: RB_Media/Shutterstock (kobieta);

Munimara/Shutterstock (tło); Taras Vyshnya/Shutterstock (tło)

ISBN 978-83-6742-651-0

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
1. SZYBCY JAK WIATR
ISABEL
EZEQUIEL
ISABEL
EZEQUIEL
ISABEL
EZEQUIEL
ISABEL
EZEQUIEL
2. BŁĘKITNE OKO KSIĘŻYCA
ISABEL
EZEQUIEL
ISABEL
EZEQUIEL
3. OGRÓD ZAGUBIONYCH DUSZ
ISABEL
EZEQUIEL
ISABEL
EZEQUIEL
ISABEL
EZEQUIEL
ISABEL
4. DWIE ŻONY SZEFA
ISABEL
EZEQUIEL
ISABEL
EZEQUIEL
ISABEL
EZEQUIEL
ISABEL
EZEQUIEL
ISABEL
EZEQUIEL
ISABEL
EZEQUIEL
ISABEL
EZEQUIEL
ISABEL
EZEQUIEL
ISABEL
EZEQUIEL
ISABEL
EZEQUIEL
ISABEL
EZEQUIEL
ISABEL
EZEQUIEL
5. CICHY KOCHANEK
EZEQUIEL
ISABEL
EZEQUIEL
ISABEL

Wszystkim, którzy każdego dnia pomagają mi żyć z nadzieją.

Tego, który sam się nie ratuje, nikt nie może uratować.

CESARE PAVESE

Naprawdę wierzyłem, że miłość wszystkich nas uratuje.

JOHN LENNON

1

SZYBCY JAK WIATR

ISABEL

Nairobi, marzec

Zanim weszłam na pokład samolotu lecącego do Nairobi, o Afryce wiedziałam jedynie to, co pokazywano w licznych reportażach na kanale Grandes Documentales o zebrach pędzących przez sawannę, kobietach w turbanach i niedożywionych dzieciach oblepionych muchami. Jechałam z myślą, że zobaczę tam obrazy zarówno bolesne, jak i egzotyczne, choć celem mojej podróży nie było zdobywanie nowych doświadczeń czy turystyka. Mój cel miał na imię Ezequiel i był o wiele ważniejszy od czegokolwiek, co mogłoby wywrzeć na mnie wrażenie na tym nieznanym kontynencie.

Do kolacji wypiłam buteleczkę czerwonego wina Rioja i trzy kolejne porcje, chętnie podane mi przez stewardesę, zanim zabrała tacę, co pozwoliło mi przysnąć w fotelu w dość niewygodnej pozycji. Kiedy więc wylądowaliśmy o świcie, czułam się senna i obolała, póki nie przeszłam przez kontrolę na lotnisku i nie zobaczyłam przed sobą dziesiątek tabliczek w dziesiątkach rąk. Zmęczenie nagle zniknęło, pojawił się niepokój. Czy dobrze zapisali moje nazwisko? Czy pamiętali, że mają po mnie przyjechać? Hoteli nie zamawiałam osobiście, więc ktoś mógł przez nieuwagę zapomnieć. Niecierpliwie przebiegałam tabliczki wzrokiem przez prawie dziesięć minut, które wydały mi się wiecznością. I w końcu zobaczyłam swoje imię i nazwisko: Isabel García. Odetchnęłam z ulgą; teraz wszystko pójdzie jak po maśle. W drodze do hotelu za oknami taksówki tłumy ludzi szły szybkim krokiem, jak gdyby wszyscy podążali dokądś za tajemniczym głosem, podczas gdy obok nich pędziły lśniące samochody dyplomatów.

Była wiosna, więc upał, przynajmniej w pierwszych promieniach słońca, nie dawał się we znaki. Poza tym, kiedy dojechałam do hotelu Norfolk, akurat kończyli podlewać ogród; pachniało ziemią i wilgotną zielenią. Kelner w białym uniformie powitał mnie sokiem podanym na tacy – pierwszy prawdziwy kontakt na tej ziemi. I on, i budynek hotelu byli jak melancholijne wspomnienie epoki kolonialnej z obfitością drewna, palm i filiżanek do herbaty z deseniem w kwiatki na okrągłych stolikach. Prawdę mówiąc, spodziewałam się raczej znaleźć w jakimś schronisku młodzieżowym, a nie w czymś takim. Opadłam na łóżko i z twarzą w poduszkach spałam przez dwie godziny, kołysana dźwiękiem zraszaczy zieleni.

Musiałam zdobyć się na niemal nieludzki wysiłek, żeby się obudzić, i początkowo nie wiedziałam, gdzie jestem. W sypialni jednego z chłopaków, z którymi spotykałam się od czasu do czasu? Za elegancko, za czysto. Na biurku leżała biała koperta. Wstałam, zataczając się nieco. Byłam pijana? Wtedy zobaczyłam plecak na podłodze. Powoli wszystko zaczęło wracać na swoje miejsce. W ustach czułam kleisty posmak: mieszaninę cierpkiego wina i owoców tropikalnych.

Otworzyłam kopertę z wytłoczonym godłem Hiszpanii. Było w niej zaproszenie z ambasady na koktajl z okazji wizyty wysoce cenionego pisarza. Przyślą po mnie samochód, jeśli je przyjmę. Przez okno zobaczyłam czerwone kwiaty wokół fontanny. Ale przecież nie przyleciałam tu po to, aby zachwycać się otoczeniem, więc wzięłam się w garść. Pojadę do ambasady. W końcu nie miałam nic do roboty do wyjazdu do Mombasy następnego dnia.

Ufarbowałam włosy na złocisty blond farbą, którą kupiłam w strefie bezcłowej na lotnisku, wzięłam prysznic i włożyłam sukienkę, która miała mi służyć na tego rodzaju okazje. Na resztę mojej garderoby składały się szorty, T-shirty i dwie czarne spódniczki z rozcięciem z boku. Jeślibym czegoś jeszcze potrzebowała, kupię po drodze. Osoby, które zleciły mi tę podróż, wzięły na siebie powiadomienie ambasady o moim przyjeździe i planie podróży.

Poinformowali ich, że jestem fotografką freelancerką. Jeśli przedstawiliby mnie jako współpracownika jakiejś pozarządowej organizacji, ambasada chciałaby się z nią skontaktować, a to bardzo by skomplikowało sytuację. Gdybym natomiast wystąpiła jako zwykła turystka, specjalnie by się mną nie interesowali; chcieliby tylko, żebym wróciła do domu cała i zdrowa.

Koktajl nie trwał długo. Ambasador nie mógł przybyć z powodu innych zobowiązań i to attaché kulturalny przyjął nas na kolacji w swojej prywatnej rezydencji. Na miejscu był już gość honorowy, nieco senny z powodu jet lagu spowodowanego zmianą strefy czasowej; sekretarz ambasady – małomówny, lecz bystro obserwujący zebranych mężczyzna w rzucających się w oczy czerwonych spodniach; ksiądz, do którego zwracano się per „ojciec Andrés”, oraz żona attaché, pełna energii młoda Hiszpanka, autorka opowiadań o Afryce w stylu Doris Lessing i Karen Blixen. Można było więc bez trudu wywnioskować, że celem spotkania było stworzenie jej możliwości poznania pisarza.

Pisarz nie okazał szczególnego zainteresowania jej opowiadaniami, większą uwagę zwrócił na ojca Andresa i jego działalność humanitarną. Był tak samo jak ja zaintrygowany jego wyglądem nie dlatego, że miał na sobie koszulę i spodnie – w końcu teraz księża nie noszą sutann, zwłaszcza wśród żyraf i lwów – lecz z powodu jego mrocznego spojrzenia kryjącego najboleśniejsze, najżałośniejsze, najbardziej nieludzkie sprawy świata. Rezydencja attaché, rodzaj domu letniskowego w kolorze ochry, była bardzo starannie utrzymana. Dostrzegało się w niej rękę żony, jej pragnienie stworzenia oazy spokoju, odcięcia się od biedy i braku bezpieczeństwa. Kolację jedliśmy na patio obsadzonym mięsistymi tropikalnymi roślinami, bardzo pięknym, jeśli nie zwracało się uwagi na żelazną kratę z ciężkim ryglem, oddzielającą je od ulicy.

Ojciec Andrés powiedział pisarzowi, że obszar jego działalności znajduje się na północ od jeziora Turkana i że jeśli miałby na to ochotę, chętnie przyjmie go na kilka dni, na co pisarz przystał z entuzjazmem, bo pragnął poznać autentyczną Afrykę czarnych mieszkańców, a nie Afrykę białych ludzi. Attaché kulturalny z równym entuzjazmem zachęcał mnie do przyłączenia się do podróży. To wspaniała okazja do zrobienia wielkiego fotoreportażu, twierdził. Ksiądz odrzekł – z nieco mniejszym zapałem – że naturalnie mnie również da schronienie. Okazało się, że przyniósł album ze zdjęciami okolicy, w której przebywa, na wypadek gdybyśmy chcieli je obejrzeć. Pisarz wyjął dyskretnie okulary do czytania z kieszeni marynarki i oboje pochyliliśmy się nad kolanami ojca Andresa, na których rozłożył album. Oglądaliśmy zdjęcia jeziora, zakurzonych dróg, żmij, ale głównie czarnych chłopców ze skórzanymi ładownicami na nagich torsach i kałachami w rękach. Kiedy pisarz zapytał, czy ci chłopcy są niebezpieczni, ksiądz tylko pokręcił niepewnie głową. „Postaramy się, aby w wyjazdach poza misję ktoś wam towarzyszył, choć zawsze brakuje nam ludzi”, powiedział. W każdym razie będziemy mile widziani, będziemy tylko musieli dotrzeć do wskazanego na mapie miejsca i poczekać na awionetkę, którą polecimy nad jezioro. „A rozkład lotów awionetki?”, zapytaliśmy, podekscytowani i jednocześnie nieco przestraszeni. Nie ma określonego dnia, trzeba na nią czekać jakieś dwadzieścia cztery godziny albo czterdzieści osiem, nic nadzwyczajnego, wszyscy tak robią. Pisarz, zaniepokojony mało konkretnymi ustaleniami związanymi z wyprawą, odparł, że nie chciałby być powodem jakichś problemów, a ja dodałam, że mogę wybrać się tam przy innej okazji, która z pewnością jeszcze się nadarzy. Po chwili ksiądz włożył album do torby i wszyscy goście zaczęli się żegnać, dziękując za miły wieczór. Musiałam jeszcze dać swój e-mail żonie attaché kulturalnego, aby i mnie mogła przesłać swoje opowiadania. Prawdę mówiąc, ciekawiły mnie.

Sekretarz ambasadora, który przez cały wieczór nie otworzył ust, odwiózł nas swoim samochodem do hoteli, z wyjątkiem ojca Andresa. Na niego czekał za bramą młody Kenijczyk z misji. Najpierw szybko pojechaliśmy do hotelu pisarza, a w drodze do mojego sekretarz zmniejszył szybkość i zaczął mówić. Ledwo rozpoznawałam jego profil, pojawiający się i znikający w błyskach świateł innych samochodów. Tylko głos był silny, poważny i pewny.

– To jest bardzo złożony kraj, plemienny. Plemię i sprawy plemienia są osią wszystkiego, co się wokół dzieje, rozumiesz? Zachodnie kryteria nie mają tu żadnego znaczenia. Miej to stale na uwadze. I jeśli będziesz czegoś potrzebować, zadzwoń do mnie. – Zręcznym ruchem wyjął wizytówkę z wewnętrznej kieszeni marynarki.

– Czego, na przykład? – spytałam. Zależało mi na tym, by mieć go po swojej stronie, ale nikt mi wcześniej nie powiedział, że ma tu na mnie czekać przyjaciel, musiałam więc postępować ostrożnie.

– Czegokolwiek. Wiesz, co mam na myśli.

– Kiedy zachoruję?

– To też. – Zaciągnął ręczny hamulec przed wejściem do hotelu Norfolk. – I szczęśliwej podróży do Mombasy.

Zanim poszłam spać, myśląc o słowach sekretarza ambasady, wypiłam pyszny sok oferowany przez kelnera obok recepcji.

Madryt, miesiąc wcześniej

Dzień wstał zimny, ale wsiadłam na rower, żeby pojechać do Stowarzyszenia Ofiar Uzależnień, gdzie można było spotkać wszystkich – od skruszonych eksdżihadystów po narkomanów, alkoholików, hazardzistów, maniaków seksualnych i generalnie uzależnionych od wszelkiego ryzyka. Lubiłam czuć ostry chłód na twarzy, mieć wrażenie, że muszę się skoncentrować na zimnie i na ruchu ulicznym. Tylko wtedy mogłam myśleć, że wszystko wokół mnie to świat realny, a nie koszmar z pozorami rzeczywistości. Od czasu samobójstwa mojego brata przed trzema laty, rodzice i ja wymagaliśmy terapii i stale mieliśmy kontakt ze stowarzyszeniem ludzi dotkniętych tragedią oraz z zespołem psychologów. Chętnie rozmawialiśmy ze wszystkimi, którzy tego potrzebowali, po to, aby nie czuli się osamotnieni, choć wiedzieliśmy doskonale, że po skończonej rozmowie i rozstaniu każdy wracał do swojego złamanego życia.

Tym razem chodziło o coś innego. Pewna rodzina prosiła o spotkanie ze mną za radą jednego z psychologów, eksperta od uzależnień behawioralnych. Ciekawe, że dopiero kiedy człowiekowi przytrafia się coś, co nie mieści się w normie, zdaje sobie sprawę, jak niewiele wie o innych. Ja nie wiedziałam, z jaką łatwością można do tego stopnia wyprać komuś mózg, by dał się wykorzystywać i złamać. Nie jesteśmy też świadomi, że bez względu na to, jakie nieszczęścia spotykają nas w życiu, są inne osoby, które przeżywają to samo. Szukamy ich, kimkolwiek i gdziekolwiek są, bo nie jesteśmy w stanie zostać z naszym problemem sami i odczuwamy potrzebę ciągłej o nim rozmowy. Właśnie dlatego istniało to stowarzyszenie: dwa byle jakie pomieszczenia z meblami, które sami ofiarowaliśmy, bardzo skromne, żeby nikogo nie przytłaczały.

Czekali na mnie w pokoju nazywanym przez nas „salą zebrań”, zwykły stół i sześć krzeseł. Kiedy weszłam, były tam trzy osoby, z których dwie, sądząc z wyglądu, mogły sobie pozwolić na bardziej komfortowo urządzoną poradnię niż nasza. Jedną z nich była przygnębiona kobieta z jedwabistymi kasztanowymi włosami, przylegającymi do głowy, nieumalowana, ubrana klasycznie i bogato: kaszmirowy sweter w beżowym kolorze, opinający szczupłe ciało, płaszcz Burberry, przewieszony przez oparcie krzesła, obok torebka Chanel. Niewątpliwie przed rodzinnym kryzysem miała do dyspozycji osobistego trenera i zabiegi z kawioru i proszku perłowego dla utrzymania gładkiej, jasnej cery. Pewnie dzięki temu wyglądała na mniej niż swoje pięćdziesiąt lat. Jasnobrązowe oczy miały w sobie smutek psich oczu.

Psychologa znałam ze stowarzyszenia. Zawsze miał na sobie zniszczoną skórzaną kurtkę i równie znoszone dżinsy, jakby nie nosił niczego innego od dziesięciu lat. Był najmłodszy z całej trójki. Sprawiał wrażenie, że spędza życie między jednym stowarzyszeniem i innym, chcąc w ten sposób zarobić na utrzymanie lub na niebo. „Dziękuję, że przyszłaś”, powiedział głosem łagodnym i pewnym, jakiego wszyscy staramy się używać w takich przypadkach. Czasem korciło mnie, żeby go spytać, czy nie boi się wchodzić w dusze nieznanych osób. Ja nie chciałabym otwierać drzwi do niczyjej duszy. Nie chciałabym wiedzieć, co ktoś – mój brat – czuł na chwilę przed odebraniem sobie życia. Byłoby to straszniejsze niż wiadomość o jego samobójstwie. Straszniejsze od wejścia nocą do ciemnego lasu pełnego duchów. Czy ktokolwiek mógłby tego ode mnie żądać?

Drugi mężczyzna również podziękował mi za przyjście. Bardziej opanowany niż kobieta, starał się wyglądać na pewnego siebie. Widziałam już pary małżeńskie w podobnych sytuacjach – także moich rodziców – w których jedno się załamuje, a drugie musi być silne za oboje. Tutaj on był silny. „Naprawdę, jesteśmy pani niezmiernie wdzięczni”, powtórzył, spoglądając na żonę, by potwierdziła jego słowa. Włosy miał krótkie, niemal siwe, okulary w rogowych oprawkach, w oczach rozwagę, spokój, a może rezygnację. Nieco wystający brzuch, efekt służbowych kolacji, wypielęgnowane dłonie odnoszącego sukcesy biznesmena. Nietrudno było go sobie wyobrazić, jak w dobrej restauracji, z okularami na czubku nosa, uważnie czyta etykietę na butelce wina w czasach, zanim dramat zapukał do jego drzwi.

Psycholog przedstawił ich. Amanda i Eduardo, rodzice Ezequiela.

– Ezequiel ma dwadzieścia cztery lata, studiuje prawo. Dwa lata temu wstąpił dobrowolnie do sekty o nazwie Zakon Humanitarny z siedzibą w Afryce. Przypisujemy to zerwaniu z narzeczoną. Państwo podadzą ci więcej szczegółów.

Ta rodzina prowadziła normalne życie do chwili, kiedy niewidzialny żuraw, posłaniec losu, uniósł ich w powietrze i zrzucił w ciemność, która była moim domem od blisko trzech lat.

– Nasz syn, Ezequiel, zerwał ze swoim dawnym życiem, z nami, z przyjaciółmi, rzucił studia i klub tenisowy, gdzie spędzał mnóstwo czasu – powiedziała kobieta zdławionym głosem. – Wpadł w ręce…

Skinęłam głową, patrząc w jej ciemne, zmęczone brakiem snu oczy, by wiedziała, że wiem, o czym mówi, że nie jest sama.

– Lepiej czuje się z nimi niż z nami – dodał Eduardo, również patrząc jej w oczy, tak jak byśmy chcieli wzrokiem dodać jej otuchy. – Nie możemy go zmusić, żeby nas kochał.

Ile razy słyszałam mniej więcej takie słowa o moim bracie.

– Musieliśmy gdzieś popełnić błąd – powiedziała Amanda.

Ile razy moi rodzice i ja czuliśmy się tak samo winni jak ona.

– Nie powtarzaj mi tego znowu. A on? Czy on nie popełnia błędu? – W jego słowach brzmiały ból i gorycz.

Mógł powiedzieć: „Na co ten cały wysiłek? Tyle niepokoju? Tyle pieniędzy? Po co było marnować młodość w czterech ścianach biura, rozmawiać całymi dniami o sprawach tak nudnych, że muszę brać coraz więcej środków pobudzających? Dlaczego ja też nie wstąpiłem do jakiejś komuny na plaży? Dlaczego winą za moje niepowodzenia nie obarczyłem innych?”. Nie zrobił tego jednak. Daremną pociechę zostawiał żonie.

Amanda zacisnęła dłonie i wykręcała palce, jakby chciała je złamać.

– Przepraszam – rzuciła, zwracając się do mnie. Głos miała tak smutny, jakby każdym wypowiedzianym słowem błagała świat o litość. – Jesteśmy bardzo zdenerwowani.

– Jeśli moje doświadczenie może się na coś przydać… moja rodzina i ja przeżywaliśmy to samo setki razy.

– I co się okazało? – spytała przejętym głosem.

– Nikt nie ponosi winy. Zapewniam panią – odparłam, nie wspominając o tragicznym zakończeniu życia brata, o jego samobójstwie. – Mój brat był w takiej samej sytuacji jak Ezequiel. Był porwany przez sektę.

Ta część rozmowy z ofiarami nieszczęść, szukającymi rady u mnie i rodziców, była zawsze najtrudniejsza, bo przecież nikomu nie pomogłoby porównanie losu bliskiej mu osoby z losem mojego brata. Na szczęście psycholog włączył się, zanim padło napawające lękiem pytanie o to, co stało się z moim bratem.

– Myślę, że już najwyższy czas na wyjaśnienie powodów naszego spotkania – powiedział, spoglądając na mnie. – Amanda i Eduardo dobrze ci zapłacą za szczególną usługę. Chcieliby, żebyś im pomogła odnaleźć syna i wyciągnąć go z sekty. Musiałabyś pojechać w tym celu do Afryki.

Wyszłam ze stowarzyszenia, nie wiedząc, co myśleć ani co powiedzieć. Nawet w najśmielszych fantazjach nie spodziewałabym się podobnej propozycji. Wieczorem, w łóżku, patrząc na znaki zodiaku, od dzieciństwa zdobiące sufit mojej sypialni – do której wróciłam po tragedii brata, żeby dodawać otuchy rodzicom – pomyślałam, że odbieranie komuś marzenia byłoby po prostu nieludzkie, bez względu na to, jakie by ono było, wielkie czy małe, piękne czy złe.

Mój brat miał na imię Max, zdrobnienie od Máximo, imię, które mu się wcale nie podobało, dopóki nie dorósł i nie zdał sobie sprawy, że bardzo odpowiada jego pragnieniu bycia najlepszym człowiekiem na świecie. Byłam od niego pięć lat starsza i do moich obowiązków należało odbieranie go ze szkoły, ale często wylatywało mi to z głowy i przypominałam sobie dopiero po powrocie do domu. Wtedy pędziłam z powrotem i już z daleka widziałam, że czeka na mnie, siedząc na krawężniku. Wstawał ze znużeniem i chwytał mnie za rękę. Nigdy nie powiedział o tym mamie. Któregoś dnia, kiedy miał sześć lat i spędzaliśmy wakacje na Costa Brava, bawiliśmy się w płytkiej wodzie na samym brzegu morza. Nagle nadeszła potężna fala i go wciągnęła. Rodzice z przyjaciółmi grali w karty na rozłożonych na piasku ręcznikach i tylko ja rozpaczliwie szukałam Maxa w górze piany. Nie było go widać. Fale zbliżały się i odchodziły, przewracały go; tonął już, kiedy chwyciłam go za kąpielówki i wyciągnęłam na piasek. „Wystraszyłem się!”, powiedział, gdy przestał kasłać. Przytuliłam go, był taki mały, blady, na chudych nóżkach. Podeszliśmy do dorosłych po coca-colę, ale nic im nie powiedzieliśmy, no bo co tu było do opowiadania. W dzieciństwie, od chwili gdy rano wstanie się z łóżka, trzeba być gotowym na wychodzenie z opresji. Bo to w dzieciństwie czyhają na człowieka największe niebezpieczeństwa – później życie nigdy nie jest tak niebezpieczne, nawet jeśli popełnia się największe szaleństwa. I dlatego, Max, nie rozumiem, nie rozumiem, jak mogłeś dać się porwać tej kolejnej strasznej fali, kiedy mnie nie było w pobliżu. A może byłam, tylko nic nie zauważyłam. Kiedy dorastaliśmy, wyprowadziłam się z domu do mieszkania, które dzieliłam z Coral, bardzo wesołą koleżanką z klasy, i prawie nigdy o Maxie nie myślałam. Wolność, koncerty, mnóstwo taniego, niezdrowego jedzenia, pijaństwa w weekendy i w ciągu tygodnia. Pozwoliłam ci utonąć. Czasem, gdy odważymy się na nowo pomyśleć o tym, co się wydarzyło, winą obarczamy profesora filozofii, który polecał Maxowi za dużo książek na temat duszy i szczęścia. I starszego brata pewnego przyjaciela, którego marzeniem było wyjechać do Gwatemali, nafaszerować się „pnączem dusz” i osiągnąć nową świadomość. Max spędzał z nim dużo czasu, palił skręty i gardził życiem, jakie mu było dane. Czuł, że do niego nie pasuje, i żeby podkreślić, jak bardzo różni się od innych, zapuścił długie dredy. Na twarzy zostawił niewielki zarost i przez cały rok chodził w sandałach bez skarpetek. Świątobliwy w bieli. Mało jadł i w końcu prawie z nami nie rozmawiał.

Max oszalał na punkcie sesji medytacyjnych i z którejś już nie wrócił. Ja byłam wtedy mocno wciągnięta w swoje nowe życie i alkoholowe bibki, przekonywałam więc rodziców, że na pewno niedługo wróci. Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że mieszka w komunie, utrzymującej się z własnych upraw i hodowli zwierząt i przestrzegającej własnych praw. Sądziliśmy, że tego właśnie szukał w życiu, i nie chcieliśmy niszczyć mu jego pragnień. Aż któregoś dnia zadzwonili do nas z policji. (Jedyną rzeczą, jaką zachował, był mój numer telefonu, jedyna więź łącząca go choć trochę ze światem).

Znaleźli go powieszonego w ruinach opuszczonej farmy w Almeríi. Leżały tam jeszcze kawałki chleba, szklane pojemniki i brudne szmaty. Ale wszystko wskazywało na to, że pozbawił się życia z własnej woli. Z własnej woli? Z własnej woli tamtego dnia w dzieciństwie wszedł do morza i olbrzymia fala zabiłaby go, gdyby nie ręka, która chwyciła go za kąpielówki. To nie własna wola każe przewiesić sznur przez zardzewiałą belkę, tylko rozpacz.

Teraz ten chłopak, Ezequiel, tonie nieświadomy, a ja mam dwie ręce, które mogą coś zrobić.

*

Następnym razem nie spotkaliśmy się w stowarzyszeniu, lecz w domu Amandy i Eduarda. W mieszkaniu w pobliżu parku Retiro, z okazałym wejściem i bardzo wysokimi sufitami, z których zwisały kryształowe żyrandole. Amanda poprowadziła mnie przez jeden salon, potem drugi i w końcu trzeci. Szłam po jedwabnym dywanie imitującym łąkę. Z przyjemnością zdjęłabym buty. Było tam mnóstwo przedmiotów z różnych części świata. Lata, podróże i barokowy gust można by winić za różnorodność, a nawet za chaos na półkach, w serwantkach, na marmurowych gzymsach kominków i olbrzymich roślinach na pół osłaniających dość zniszczone stare afrykańskie maski. Spomiędzy liści zdawali się wyglądać pilnujący nas przerażający wojownicy. Ogrzewanie było nastawione na maksimum, a do szyb drzwi balkonowych popołudnie przyklejało się jak szara twarz. Amanda zapytała, czy mam ochotę się czegoś napić. Napiłabym się wina, nigdy nie było mi tak potrzebne jak w tym momencie, ale poprosiłam tylko o szklankę wody, a psycholog nie chciał nic. Eduarda nie było, nie zapytałam o niego, nie musiałam.

– Mąż jest w pracy. Odkąd Ezequiel zniknął, pracuje bez wytchnienia, musi się czymś zajmować, żeby nie myśleć. Podczas gdy ja…

Przerwała, jakby nie była pewna swojego miejsca na świecie. Na szczupłych, muskularnych nogach miała jasne rajstopy, prawie białe, i buty idealnie pasujące do spódnicy. Zapewne dużą część życia spędzała na zakupach i przyjmowaniu gości na kolacjach. W tym ostatnim pomieszczeniu znajdował się długi stół z białego marmuru i obite czarną skórą krzesła. Draperie z białej skóry pokrywały ściany od góry do dołu, na co mógł wpaść chyba tylko dekorator wnętrz milionerów.

– Ezequiel jest naszym jedynym dzieckiem, nie wiem, czy ci o tym mówiłam. Odkąd przyszedł na świat, to ja się nim opiekowałam, bo jego ojciec, jak widzisz, jest zawsze zajęty interesami. Taryfy, podatki, hossa czy bessa na giełdzie, spadek eksportu… Tania siła robocza wykończyła wszystko. Jakość przestała być w modzie.

W tej ostatniej kwestii Amanda wyraźnie zgadzała się z mężem.

Psycholog zdjął skórzaną kurtkę, rzucił w róg sofy, położył ramię na oparciu i rozsiadł się wygodnie. Bogactwo nie robiło na nim żadnego wrażenia. Nauczył się widzieć tylko ludzi i ich problemy, dostrzegać więcej niż tylko gobeliny i srebrne zastawy, więcej niż tylko nędzę i sterty kartonów służących do snu w pomieszczeniach z bankomatami.

– A więc, Isabel – odezwał się – rodzina chce wiedzieć, czy Ezequiel żyje, czy nic mu nie jest. Wiemy z pewnością, że jakiś rok temu był w Zakonie, a potem zniknął. Nie ma o nim żadnych wiadomości. Propozycja może ci się wydać bezsensowna, możesz powiedzieć, że w to nie wchodzisz, ale jego rodzice proszą, żebyś spróbowała.

Dlaczego nie? – pomyślałam. Dlaczego mają nie chcieć spróbować ratować syna, w przeciwieństwie do nas, którzy porzuciliśmy Maxa na łaskę losu, żeby nie ograniczać jego wolności, zakłócać jego szczęścia i nie wiadomo czego jeszcze?

Zapytałam, czy mogę poprosić o kieliszek wina, wiedząc, że nie będzie to sikacz.

– O tej porze spada mi ciśnienie, nie chciałabym źle się poczuć – usprawiedliwiłam się.

Psycholog uśmiechnął się pobłażliwie. W dupie miałam, co sobie pomyślał.

Amanda przeszła przez cały salon i wróciła z pełnym kieliszkiem czerwonego wina. Najwyraźniej nie chciała, żeby służba się tu pojawiła; być może uważała, że okazałaby zbytnią niefrasobliwość, wzywając obsługę do czegoś, co mogła zrobić sama, podczas gdy jej syn znajduje się samotny, w pułapce, na drugim końcu świata. Napawałam się smakiem wina. Było doskonałe, podniosło mnie na duchu. Na zewnątrz wiatr wyginał gałęzie drzew.

– Ezequiel przestał przesyłać wiadomości z Kenii. Zakon mieści się w Mombasie, ale często przenoszą się do nadmorskiego Malindi i na wyspę Lamu, ośrodków turystycznych, w których jest dużo większy kontakt z ludźmi z lepszego świata.

Powiedziała „lepszy świat” takim tonem, jakby wszystkie te kraje z lepszego świata zwiedziła i doskonale znała.

– Chcemy, żebyś tam pojechała, odnalazła go i sprowadziła z powrotem.

Wypiłam ostatni łyk wina. Amanda przez chwilę wahała się, czy wstać i napełnić na nowo kieliszek, jednak zamiast tego wyjęła album ze zdjęciami z dębowej szuflady, inkrustowanej masą perłową; mebel był z pewnością cennym antykiem. Otworzyła album, po czym powoli i delikatnie przesunęła dłonią po zdjęciu.

– To jest Ezequiel.

Z czołem zmarszczonym z powodu słońca patrzył na mnie chłopak, który nie wyglądał na dwadzieścia cztery lata. Krótkie kasztanowe włosy, twarz gładka, chłopięca, z pewnością długo karmiony cennym matczynym mlekiem. Brązowe oczy i rzęsy bardzo długie jak na chłopca. Ani wysoki, ani niski. W okularach, z siwymi włosami i gdyby utył, wyglądałby jak własny ojciec, co mogłoby go zmotywować do ucieczki z tego domu. Na zdjęciu miał na sobie T-shirt z nadrukiem misia pandy.

– Trzeba przekonać go, żeby wrócił do swojego prawdziwego życia – powiedziała matka, przykrywając zdjęcie dłońmi.

– Ale dlaczego ja? – spytałam. – Nie mam doświadczenia w tego typu sprawach, a Kenia jest bardzo daleko. Nigdy nie byłam w Afryce ani nie rozmawiałam z żadnym Afrykaninem. Nie wiedziałabym, jak tam się w ogóle poruszać.

– Rozmawialiśmy z wieloma kandydatkami – odparł psycholog, nie zwracając uwagi na moje możliwe protesty – i uważamy, że ty jesteś najlepsza. Masz za sobą podobne doświadczenia. Wiesz doskonale, co czują rodzice Ezequiela, jesteś inteligentna i spostrzegawcza. – Cały czas uważnie obserwował ruch moich oczu.

– A przede wszystkim – wtrąciła matka, bojąc się, by nie popełnić fałszywego kroku i całkiem mnie nie zniechęcić – będziesz mu się podobała. Jesteś w jego typie. Jesteś podobna do Marty, jego byłej dziewczyny. Tu mam jej zdjęcie. – Otworzyła inną szufladę. – Kiedy go zostawiła, nie mógł się otrząsnąć. Uważamy, że ona jest temu wszystkiemu winna. Jeśli zgodzisz się nam pomóc, będziemy musieli jeszcze bardziej cię do niej upodobnić. Żebyś mu ją przypominała.

Psycholog dotknął jej ramienia, aby nie przerywała.

– Marta jest blondynką. Musiałabyś pofarbować włosy na dość jasny blond – ciągnęła. Spojrzała na moje włosy smutnymi, lecz uważnymi oczami. – I bardzo lubi ubierać się na czarno.

– Dlaczego nie zwrócicie się do niej? Byłoby łatwiej i dałoby lepszy skutek.

Chwyciła się mocno oparcia fotela.

– Bo nie chce. Nie chce, rozumiesz? – Prawie krzyknęła. – A on, oczywiście, ciągle ją kocha.

– Marta byłaby zanadto emocjonalnie w to zaangażowana – wszedł jej w słowo psycholog. – Lepiej, żeby zrobił to ktoś z jasnym umysłem.

Amanda wstała i podała mi zdjęcia Ezequiela i Marty. Ręka jej drżała, a ja odniosłam wrażenie, że długie włosy dziewczyny kołyszą się w powietrzu. Miała na sobie białą koszulę, rozpiętą u góry, odsłaniającą silne obojczyki tancerki i delikatny łańcuszek z brylantem na dekolcie. Rzeczywiście, gdybym emanowała niewinnością, delikatnością i elegancją, mogłabym być do niej podobna. Musiałabym się pozbyć kręconych włosów i nie malować czarnych kresek wokół oczu ani ust czerwoną szminką. Powinnam mieć zaokrągloną twarz bez makijażu, prosty nos i usta, z jakimi przyszłam na świat.

– Poleciałabyś do Nairobi, przez Amsterdam. – Amanda ostrożnie ważyła słowa. – Stamtąd następnego dnia udałabyś się do Mombasy, gdzie jak sądzimy, grupa ma swoją siedzibę. Zatrzymywałabyś się w najlepszych hotelach i miałabyś wszystko opłacone: samochody, przewodników, gdybyś ich potrzebowała. Pokryjemy wszelkie wydatki, a oprócz tego dostaniesz dwieście tysięcy euro, jeśli wrócisz z Ezequielem.

– A jeśli nie?

– Będziesz miała opłacone wakacje.

– Zastanowię się – odparłam.

– Nie zwlekaj zbyt długo. – Psycholog podał mi kartkę z numerem telefonu.

Spędziłam resztę dnia i całą noc, myśląc o tej podróży, o tym, jak odebrałabym Afrykę, jaki okazałby się Ezequiel. Prawdę mówiąc, mogłam od razu powiedzieć psychologowi i Amandzie, że tak, zgadzam się. Była to niepowtarzalna propozycja, niepowtarzalna szansa zrobienia czegoś ekscytującego, czegoś autentycznego, ale wolałam zaczekać do następnego dnia. I z pewnością pękałabym z radości, jeśliby mi się udało. Nie chodziło przecież o robienie interesu na uratowaniu chłopaka, który mógł być moim bratem.

Nie rozmawiałam o tym z rodzicami, bo przypomnieliby mi z goryczą, że sami już stracili syna. Powiem im, że dostałam niewielką subwencję na przeprowadzenie pracy badawczej w terenie, w Afryce. Jedno z tych bliżej nieokreślonych zadań, które do niczego nie zobowiązują. Z pewnością przyjmą to życzliwie. Zawsze chcieli, żebym się rozwijała i w wieku dwudziestu ośmiu lat przestała pracować na tymczasowym kontrakcie, robiąc badania rynku. Odkąd skończyłam uniwersytet, nie udało mi się zdobyć stałej posady ani stałych dochodów. To była druga sprawa, która poza śmiercią syna pogrążała ich w smutku. Marzenia ściętej głowy. Nigdy nie dostanę przyzwoitej pracy, bo nie osiągnęłam dobrych wyników na socjologii. Skończyłam ją bez entuzjazmu i nie pociągała mnie na tyle, żeby znaleźć w niej coś konkretnego do zrobienia.

*

Ponieważ psycholog dość długo nie odbierał telefonu, pomyślałam ze strachem, że porozumieli się z inną kandydatką. Lecz kiedy już zamierzałam się rozłączyć i zanim zdążyłam się odezwać, usłyszałam jego rzeczowy głos:

– Tak myślałem, że niedługo zadzwonisz. Zdecydowana?

Chociaż nie podobało mi się, że jestem tak przewidywalna, powiedziałam mu, że chcę znać więcej szczegółów na temat ryzyka, na jakie byłabym narażona. Moi rodzice już stracili syna w okolicznościach podobnych do tych, w jakich znalazł się Ezequiel, i byłoby okrucieństwem z mojej strony skazywać ich na większe cierpienia. Umówiliśmy się w stowarzyszeniu, miejscu, które nadawało umowie pewną wiarygodność. Luty był zimny, nieprzyjemny, podczas gdy Afryka będzie zielona, spalona słońcem, a szybkie jak wiatr zwierzęta będą biegać po sawannie. Jednak myśli o przyjemnościach tej podróży mąciła świadomość, że w gruncie rzeczy ta misja byłaby otwieraniem drzwi do duszy, podróżą w głąb cierpienia brata.

Psycholog ubrany był dokładnie tak samo jak przy poprzednich spotkaniach; najwyraźniej dbał bardziej o innych niż o siebie. Może by się przebrał, gdyby szedł na kolację z dziewczyną.

Czekał na mnie razem z Amandą. Przyglądali mi się tak dokładnie, że zamarłam.

– Myśleliśmy, że już przefarbowałaś włosy. Długość jest w porządku – oceniła Amanda. – Nie zmieniaj jej.

Gdyby nie jej jękliwy głos, te słowa zabrzmiałyby apodyktycznie. Przysięgłabym, że i dla psychologa. Pewnie dlatego jej przerwał.

– Proszę, usiądź i słuchaj uważnie: od tej chwili jesteś fotografką freelancerką. Jedziesz do Kenii z zamiarem zrobienia fotograficznego safari w parkach narodowych Tsavo, Masai Mara i tak dalej, ale przedtem chcesz znaleźć coś autentycznie lokalnego i jedziesz do Mombasy, bo zainteresowała cię stara część miasta z domami w stylu arabskim oraz hinduskie świątynie, absolutnie fantastyczne.

Dwa ostatnie słowa nie pasowały do psychologa, z pewnością takiego słownictwa używała Marta.

Amanda miała oczy zaczerwienione od płaczu, z braku snu, od nieustannego myślenia o utraconym synu. Były jakby nieobecne, miało się ochotę nią potrząsnąć, żeby nabrały życia.

– Marta ma doskonały gust – odezwała się. – I często używa słów „absolutnie” i „fantastyczny”. Nie chodzi o to, żebyś ją naśladowała, ale staraj się nosić ubrania tak, jakbyś się w nich urodziła. Nie maluje się, jest bardzo naturalna, ma piękne włosy. Lubi zakładać je za uszy. A ubrania? Przyniosłam kilka rzeczy, które mogą przypominać ją Ezequielowi.

Otworzyła jedną z dużych, brązowych toreb od Louisa Vuittona i wyjęła z niej dwie spódniczki i dwie czarne bawełniane koszulki.

– Rozmiar trzydzieści osiem, prawda? Kupiłam po dwie, łatwo je zwinąć i bardzo ci się przydadzą. Proszę, nie maluj oczu ani ust, najwyżej trochę błyszczyka.

W tym momencie zobaczyłam w lustrze jej smutnych oczu moje wielkie kolczyki i włosy zebrane skręconą chustką, które nadawały mi wygląd radosnej dziewczyny bez problemów. Położyła neseser na stole.

– Tu jest wszystko, co będzie ci potrzebne. I to też. Pomyślałam, że też masz rozmiar buta trzydzieści osiem.

Wyjęła naprawdę piękne sandały. Na płaskich obcasach, ozdobione wielkimi szkiełkami imitującymi brylanty.

– Wybacz, że się ośmieliłam, ale w ten sposób zyskujemy na czasie. Jeśli w końcu nie zechcesz pojechać, możesz je nosić, są twoje.

Czułam się okropnie zwyczajna na tle obrazu tej Marty. Zawsze zwracały moją uwagę osoby noszące się w wyraźnie określonym stylu, mające wyraziste gusty, gdy wokół jest tyle pokus, kolorów, ekstrawagancji, dwuznaczności, sprzeczności. Jak można nigdy nie wątpić? Jak można nigdy nie zmienić fryzury czy perfum? Ta wierność Marty dla swego wizerunku była zdumiewająca. Pomyślałam tylko, żeby zapytać, czy pali.

– Czasem, żeby tłumić głód i stres. Pomagało jej to zachować szczupłą sylwetkę.

– A bielizna?

– Nosi bardzo skąpe bikini, jest praktycznie naga. Z bielizną jest to samo. Niestety, nie uniknęłam zobaczenia jej w sypialni Ezequiela. Nosi tylko czarną i białą bieliznę, z naturalnych włókien.

Widać było, że Amanda ma powyżej uszu wyrafinowanego stylu Marty.

– Jest bardzo bezpośrednia, pewna siebie. Nie znosi sprzeciwu – dodała lekceważąco. – To, że będziesz fotografką, może się Ezequielowi bardzo spodobać. Przyda ci tego artystycznego akcentu, jaki Marta w swoim mniemaniu miała. Czasami w weekendy malowała okropne obrazy.

Przerwała, by pomyśleć, a może nabrać sił.

– Nie ułatwiaj mu niczego – dodała po chwili. – Mężczyźni lubią zabiegać o czyjeś względy… zauważ, dokąd musiał uciec, żeby zapomnieć o Marcie. Pozwól mu widzieć ciebie, pozwól się pragnąć. Nawet na niego nie patrz. Niech on przyjdzie do ciebie. Trochę potrwa, zanim cię znajdzie, bo jest odurzony ideami Zakonu, ale instynkt ci powie, co masz robić i jak go zdobyć.

Psycholog przesunął białą kopertę w moim kierunku i spojrzał na Amandę. Ta podniosła się z wysiłkiem.

– Nie daj się pokonać ani zniechęcić. Jesteś potrzebna Ezequielowi, jesteś nam wszystkim potrzebna – powiedziała jeszcze, odchodząc.

Psycholog poczekał, dopóki drzwi się za nią nie zamknęły.

– Tu masz wszystkie bilety. Powrotne są otwarte. Adres i telefon ambasady w Nairobi. Zawiadomiłem ich o twoim przyjeździe, o tym, że pojedziesz do Mombasy, i o hotelach, w których się zatrzymasz. Wszystkie pokoje są zarezerwowane. Zapisałem ci dane agencji przewodników i wynajmu samochodów, gdyby ci były potrzebne. Tam mówi się po angielsku i w suahili. Jakiś problem z angielskim? – Zaprzeczyłam ruchem głowy. – Będziesz musiała się zaszczepić. Pytania? Wątpliwości?

Za późno było robić mu wyrzuty, że do tego stopnia przewidzieli, jaka będzie moja odpowiedź, żeby wszystko przygotować, i że już od samego początku byli pewni, że się zgodzę.

Przysunął do mnie krzesło, usiadł na nim okrakiem i położył ramiona na oparciu. Sposób na pokazanie, że przechodzi do następnego etapu i że mam mu poświęcić całą uwagę.

– Przywódca Zakonu Humanitarnego nazywa się Maina. Kiedy już wejdziesz do organizacji, musisz być bardzo ostrożna. Zna nasze zwyczaje, przez rok pracował na Majorce w salonie Seata. Wygląda na to, że tam zakochał się w kobiecie o imieniu Carmen. Kiedy wrócił do Afryki, przeżył kryzys osobowości, duchowej czy jak to nazwać, i zaczął otaczać się zwolennikami, uczniami. Rozwinął w sobie niezwykłą umiejętność zauroczenia ich i utrzymania przy sobie. Będziesz musiała być bardzo czujna, bo trudno jest go oszukać, bardzo dużo wie. A teraz popatrzmy. Dlaczego wybrałaś Kenię?

Nigdy nie poznałam tych, którzy omotali mojego brata. Krótko po jego śmierci kusiło mnie, żeby stanąć przed nimi, zażądać od nich wyjaśnień, ale tym, czego żądało ode mnie serce, było zabicie ich, zostawienie na pożarcie dzikim zwierzętom. Myślę, że byłabym do tego zdolna. I z przeklętych kości tych łajdaków odrodziłby się mój brat. Żyłabym na nowo jego postacią, jego uśmiechem, patrzyłby na mnie, a ja słuchałabym jego głosu. Każdego dnia uciekał mi z pamięci jakiś szczegół, jakiś gest, i to było męką. Bardziej niż w przywołanie czy wizję przeobrażał się w myśl. Myślenie o bracie. A to z kolei stawało się fizycznym odczuciem jego obecności, fenomenem iluzoryczności życia. Teraz jest, a teraz go nie ma. Gdybyśmy nie mieszkali w tamtej dzielnicy, gdyby nie chodził do tamtej szkoły, gdyby mama na niego nie krzyczała, kiedy zostawił płaszcz w parku, gdyby dobrze grał w piłkę… Zmowa całego świata przeciwko niemu i nikt tego nie zauważył.

Nie udało mi się znaleźć jego wspólnoty. Zniknęła z ruin farmy w Almeríi i z powierzchni ziemi, jakby jej przeznaczeniem było tylko zniszczyć mojego brata. I z upływem miesięcy byłam za to wdzięczna, bo członkowie sekty nie znaleźli się w moich myślach o bracie i nie zbrukali moich uczuć do niego.

– Jestem fotografką. Będę robić reportaż – odparłam dopiero po kilku sekundach, jak gdybym porozumiewała się z nim z Księżyca.

– Dla jakich pism pracujesz?

– Dla tych, które zawierają ze mną umowę. – Wiedziałam, że to nie jest właściwa odpowiedź.

– Podaj nazwy, nazwiska. Agencji, szefa redakcji.

– Nie wiem… „National Geographic”, „Magnum”…

– Pomyśl o jakiejś kobiecej agencji, która publikuje reportaże z podróży. Jaki jest twój status, twoje stawki?

Miałam taką pustkę w głowie, że niemal zrobiło mi się słabo. Chyba zły znak.

– Dowiedz się. Maina jest bardzo sprytny. Dlaczego wybrałaś Kenię, a zwłaszcza Mombasę dla twojego reportażu?

– Dlatego… dlatego… że jest piękna.

– Bądź bardziej konkretna. Poprzez te fotografie chcesz umieścić afrykańskie kobiety na mapie świata.

– Ale o tym już było mnóstwo razy – odparłam.

– A kogo to obchodzi? Jeśli będziesz chciała być oryginalna, zirytujesz go. Ktoś, kto się wybiera w taką podróż, dobrze wie, jakie ma cele. Jeśli się wahasz, zastanawiasz, będzie wiedział, że go oszukujesz. W torbie czy w plecaku miej mapę z trasą, którą masz zamiar przebyć. Musi być bardzo dokładna, dobrze obmyślona, na wypadek gdyby ją zobaczył.

– A jeśli Ezequiela nie ma w tej grupie?

– Zrobisz autentyczny reportaż i go sprzedasz. Na teraz udało nam się dowiedzieć, że prowadzą warsztat w rzemieślniczej kooperatywie pod tym adresem w Mombasie. – Podał mi jeszcze jedną kartkę. – A we wtorki lubią całą grupą spacerować na molo w porcie, odetchnąć świeżym powietrzem, około pierwszej. W następny wtorek będziesz już w Mombasie. Jeśli szczęśliwym zbiegiem okoliczności spotkasz ich tam, byłby to dobry moment, żebyś ich zobaczyła wszystkich razem i żeby Ezequiel cię zobaczył.

Powinnam mu powiedzieć, że nie wiem, czy na pewno zapamiętam wszystkie szczegóły i czy dobrze wykonam zadanie. Nigdy w życiu do niczego się nie przyłożyłam. Często się zastanawiałam, dlaczego nie ma we mnie uporu Coral, mojej współlokatorki z czasów uniwersyteckich, która pracowała w dzień, studiowała wieczorem, znajdowała czas na kino i imprezy i miała lepsze stopnie ode mnie. Koncentrowała się na wszystkim, co robiła, z niesamowitą siłą, nawet kiedy smażyła jajecznicę. Kiedy któregoś razu chciałam naśladować jej sposób bycia, zdałam sobie sprawę, że potrzebna jest do tego taka siła woli, jaka bije z portretów średniowiecznych królowych, czerpiących ją z inkrustowanych szmaragdami, szafirami i diamentami koron. Ja teraz rozpaczliwie potrzebowałam takiej korony.

Razem z biletami i rezerwacjami hoteli psycholog podał mi jeszcze jedną kopertę.

– Lokalna waluta na drobne wydatki. Powodzenia.

Więcej go nie zobaczyłam ani z nim nie rozmawiałam.

Pozbierałam neseser, ubranie i sandały, które dała mi Amanda, i przechodząc przez centrum handlowe, kupiłam plecak z masą kieszonek i mapę Kenii.

Choć po śmierci brata postanowiłam znowu zamieszkać z rodzicami, by nie byli sami ze swoim smutkiem, nie mówiłam im dużo o tym, dokąd chodzę. Nie chciałam, by wracali myślami do czasów, gdy byłam dorastającą dziewczynką. Kilka razy musiałam im przypomnieć, że mam już dwadzieścia osiem lat. Kiedy więc zobaczyli, że przygotowuję plecak na podróż do Afryki, opowiedziałam im, że dostałam małą subwencję na reportaż o umieszczeniu afrykańskich kobiet na mapie świata, i byli bardzo zadowoleni.

*

Żeby uniknąć problemów ze zdjęciem w paszporcie, odłożyłam pofarbowanie włosów na blond do przyjazdu do hotelu w Nairobi. Wciągnęłam plastikowe rękawiczki, które były w zestawie, w filiżance do herbaty zrobiłam mieszankę, dłońmi nałożyłam ją na głowę i zostawiłam na dwa razy dłużej, niż nakazywały instrukcje. Nie wyszło najgorzej; nie był to wprawdzie taki złocisty odcień jak u Marty i gdzieniegdzie przebijał się mój naturalny kasztan, ale wierzyłam, że silne afrykańskie słońce zrobi swoje. Wyjęłam zdjęcie Marty z kieszonki plecaka i, o dziwo, byłyśmy trochę do siebie podobne, a zwłaszcza kiedy zamieniłam własne wymyślne kolczyki na małe sztuczne perełki. Onieśmielała mnie ta oszałamiająca prostota Marty.

Następnego ranka po przybyciu do Nairobi poleciałam zgodnie z planem do Mombasy, gdzie wylądowałam jako jasna blondynka, w aurze prostoty i naturalności.

Mombasa, marzec

Kiedy wyszłam z lotniska, poczułam się jak w gorączce. Prażące słońce i chłodny powiew morza napierały na mnie jednocześnie. Przymrużonymi oczami widziałam kobaltowe niebo i zielone palmy. Wiele osób chodziło boso, co tworzyło w mieście nieco plażową atmosferę. Przejeżdżając taksówką do hotelu pod olbrzymimi Kłami Słonia nad główną aleją, postawionymi dla uczczenia królowej Elżbiety II, byłam przekonana, że się rozchoruję i będę musiała wrócić do Hiszpanii ze słowem „klęska” wypisanym na czole. Uprzedzano mnie wprawdzie, że szczepionki przeciwko malarii i innym tropikalnym chorobom mogą dawać takie efekty. Choć jestem przekonana, że wyluzowany ojciec Andrés na nic się nie szczepił; może dlatego patrzył z pobłażaniem na sławnego pisarza, na mnie i na wszystkich, którzy przyjeżdżamy uprawiać „humanitarną turystykę”, a nie jesteśmy nawet gotowi poczekać na awionetkę, która nie wiadomo kiedy się zjawi gdzieś na afrykańskiej sawannie. Mama nieustannie powtarzała, żeby mi do głowy nie wpadło myć zęby wodą z kranu, a pod prysznicem kazała trzymać usta mocno zaciśnięte, żeby nie dostała się przez nie najmniejsza kropelka. Jak łatwo jest się bać wszystkiego. A tymczasem złe samopoczucie bierze się z napięcia w podróży i z obawy przed popełnieniem błędu.

Gdy tylko zameldowałam się w hotelu Serena Beach, rzuciłam plecak na łóżko, włożyłam długą, czarną bawełnianą spódnicę z rozcięciem z boku, czarną koszulkę bez ramiączek, sandały z kryształkami, czapkę z daszkiem i okulary i zamówiłam taksówkę. Był wtorek, dzień, kiedy zdaniem psychologa ze Stowarzyszenia Ofiar Uzależnień grupa Ezequiela spotykała się w porcie. Kazałam się tam zawieźć kierowcy; powiedziałam mu, że mam ochotę posiedzieć nad morzem i odetchnąć orzeźwiającą bryzą. „To coś więcej niż bryza, to monsuny. Wieją od Indii i Półwyspu Arabskiego i oczyszczają nas z całego zła”, odparł dumny, że docenia się to niematerialne dobro jego świata. Zrozumiałam, że ludzie przychodzą do portu bardziej z powodu wiatru niż morza, lecz ja nie przyjechałam tam, żeby się rozkoszować takimi subtelnymi szczegółami dla turystów. Uprzedziłam go, że zajmie mi to pół godziny, może trochę więcej, i że zapłacę za dodatkowy czas. Żaden problem, „Niech pani się dobrze bawi”. Odwróciłam się, żeby zobaczyć, czy rzeczywiście jest gotowy marnować tyle czasu, czekając na jakąś nieznajomą, ale on tylko pomachał ręką, dając mi znak, żebym poszła ku morzu.

Usiadłam na długiej kamiennej ławie, naprzeciw spiętrzonych fal, pomiędzy dwoma chłopakami, którzy się do mnie uśmiechnęli. Niestety, słońce było moim wrogiem, prażyło potwornie. I chyba nie było dobrym znakiem to, że mimo wilgoci w powietrzu w ogóle się nie pociłam. Policzki miałam suche i rozpalone. Piłam wodę z butelki małymi łykami, czekając, aż coś się wydarzy. Minęła godzina na wietrze i słońcu… pewnie też w gorączce. Chciałam już wrócić do hotelu i położyć się do łóżka, kiedy rozpoznałam Ezequiela. Jak mówił psycholog ze stowarzyszenia, szedł w grupie chłopców i dziewcząt połączonych niewidzialną więzią, której nie rozerwałyby nawet dzielące ich kilometry. Serce mi zadrżało. Ezequiel naprawdę istniał, wyglądał jak hipisowski ojciec chłopaka ze zdjęcia, które pokazała mi jego matka. Więcej zmarszczek z powodu słońca, związane gumką długie włosy z pojawiającymi się zakolami. Wzrok nie tak bystry, złagodzony przez czas. W ciągu dwóch minionych lat szczęki mu się uwydatniły i rozrósł się w pasie. Ale uśmiech miał niewinny, w magiczny sposób zachowany od czasu, gdy był pięciolatkiem.

Tworzyli „bukiet” polnych kwiatów, kolorowych, choć już trochę przywiędłych: dziewczyna z krótkimi kasztanowymi włosami, Ezequiel, inny chłopak o bladej cerze z czerwonymi plamami i dziewczyna ogorzała od słońca, do którego nie była przyzwyczajona, wychudzona jak szkielet, jakby istniała tylko po to, by miały się czego trzymać gęste miedzianorude włosy. I najstarszy z nich, elegancko wyglądający Kenijczyk w białych spodniach i białej tunice. To z pewnością Maina, ich przewodnik. Zapomniałam na chwilę o gorączce i zapaliłam papierosa, chcąc jakoś ściągnąć uwagę Ezequiela. Gdy usiedli na niewielkich skałach z widokiem na morze, zauważyłam, jak skierował wzrok na moją nogę wystającą przez rozcięcie w spódnicy, potem na włosy, papieros w palcach, sandały, twarz. Zdawał się odnajdywać podobieństwo do kogoś, do jakichś dawnych doznań. Widziałam go, nie patrząc w jego stronę. Zdjęłam czapkę i potrząsając głową, rozpuściłam włosy w palącym powietrzu. Papieros miał okropny smak i nie chcąc się dalej męczyć, zgasiłam go na murze między nogami. Kiedy uznałam, że utkwiłam w jego głowie na tyle wystarczająco, żeby mógł mnie rozpoznać w innym miejscu, wstałam i wykorzystując chwilę, kiedy Maina czymś go zajął, szybko odeszłam.

Taksówkarz znał trochę hiszpański i był bardzo gadatliwy. Słysząc jego radosny głos, poczułam się jeszcze gorzej.

– Beznadziejnie zakochana? – spytał wesoło i ze współczuciem.

Chętnie bym go zapytała, gdzie się nauczył tego zwrotu, ale wszystko mi się już rozmazywało w oczach.

W pokoju, cała drżąc, wyjęłam z plecaka antybiotyk, który wzięłam ze sobą, na wypadek gdyby mi się przytrafiło coś takiego. Lekarz nie polecał antybiotyków, ale to nie była pora na słuchanie medycznych zaleceń, więc szybko połknęłam tabletkę. Położyłam się do łóżka z butelką wody obok i nastawiłam budzik na następną dawkę leku. Czy właśnie to miał na myśli sekretarz ambasady w Nairobi, mówiąc o znalezieniu się w sytuacji, kiedy będę bezradna i sama? Widok Ezequiela i jego towarzyszy wzbudził we mnie niepokój. Bez przerwy przewracałam się w łóżku. Może dlatego, że znalazłam ich z taką łatwością, jakby na mnie czekali. A spodziewałam się, że właśnie dziś z jakiegoś powodu nie pojawią się w porcie. Bo przecież na ogół nic się nie udaje za pierwszym razem. Chyba że takie jest przeznaczenie.

O dziewiątej wieczorem, na pół śpiąca, usłyszałam lekkie kroki i poczułam dłoń na czole.

– Przyniosłam ci napar. Pijemy to, kiedy się źle czujemy – powiedziała pokojówka. Mówiła po angielsku, więc nie wiedziałam, czy zwraca się do mnie per ty. Ale chciałam wierzyć, że tak, że jest mi przyjazna.

Dziewczyna była wysoka, szczupła – o takich mówi się „ładna” – z długimi delikatnymi palcami. Przesunęła dłonią po moich włosach – nie po to, żeby mnie pogłaskać, lecz żeby uleczyć. Zrobiła to dwa razy, a ja uniosłam się z wysiłkiem; w głowie mi się kręciło.

Zapadała noc. Pokojówka otworzyła okno i do pokoju wpadł silny podmuch powietrza. Rzeczywiście powietrze ich fascynuje, wykorzystują je, kiedy tylko mogą. Zioła świetnie mi zrobiły, położyłam się na nowo i przykryłam lekką kołderką. Skąd pracownicy hotelu wiedzieli, że się źle czuję? Czy wszyscy goście zapadają na zdrowiu po przybyciu do Mombasy? A może to niezwykła empatia sprawiła, że się mną zajęli? Mój obecny wygląd, połączony z wyglądem Marty, nie zwracał specjalnej uwagi. Jasne, że tu jestem biała, biała turystka, więc hotel był za mnie odpowiedzialny. Chyba nas, białych, uważają za wyjątkowych słabeuszy i boją się, że poumieramy w pokojach. Jednak nie miałam uczucia, że patrzą z góry na moje wygodne życie białej kobiety, tak jak ojciec Andrés, który woli patrzeć na nędzę z bliska. Pokojówka poprawiła mi poduszkę i spojrzała z uśmiechem.

– Jutro poczujesz się lepiej – powiedziała.

O dziesiątej w nocy otworzyłam oczy i zobaczyłam jabłko na stoliku, a przez białe moskitiery ściany pomalowane na odcienie czerwieni i arabski łuk, który był wejściem do łazienki. Wstałam z łóżka, chwytając się kolumienki baldachimu, i poszłam w stronę łuku. Połknęłam antybiotyk, ugryzłam kawałek jabłka. Zamknęłam okno. Mogłam wrócić do Madrytu, jeszcze nic się nie zaczęło. Nic się nie wydarzyło. Mogłabym się wytłumaczyć, powiedzieć, że widziałam Ezequiela, że wygląda dobrze, bardzo dobrze, i że może powinni mu pozwolić żyć tak, jak chce. Być może mój brat też żył na swój sposób i źle oceniliśmy jego ucieczkę. Dlaczego uważaliśmy, że mylił się, tylko dlatego, że nie potrafił być z nami szczęśliwy? Żył, jak chciał, umarł, kiedy chciał, i choć tak go szukaliśmy, nie chciał, żebyśmy go znaleźli. Kiedy myślę o bracie, sama siebie nienawidzę, czuję się odpowiedzialna za to, co mogłam mu powiedzieć i nie powiedziałam, za światło, którego mu nie zapaliłam. Oby Ezequiel miał więcej sił niż on.

Zamknęłam oczy. Nie wiedziałam, czy rano będę w stanie napisać do rodziny Ezequiela o tym, co widziałam. Starałam się zasnąć, powtarzając wciąż Maxowi, jak bardzo jest mi przykro.

EZEQUIEL

Mombasa, marzec