16,15 zł
Oparta na prawdziwych wydarzeniach historia poszukiwań przez Nazistów nowych, pozaziemskich technologii. Występujące w niej postacie i miejsca są prawdziwe.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 48
© Hubert Bojarski, 2017
Oparta na prawdziwych wydarzeniach historia poszukiwań przez Nazistów nowych, pozaziemskich technologii. Występujące w niej postacie i miejsca są prawdziwe.
ISBN 978-83-8126-051-0
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Lokomotywa sapała miarowo. Jej potężne bebechy pracowały na jałowym biegu. Była mgła. Peron spowijał tuman pary i wilgotnego osadu. Wojsko odcięło dostęp do dworca i stacja Breslau wyglądała tego dnia dość niecodziennie. Na peronach, gdzie na co dzień eleganccy podróżni wsiadali i wysiadali ze składów ciągniętych przez wymuskane parowozy, stały skrzynie i kontenery. Zamiast wózków bagażowych, krążyły opancerzone ciężarówki. Miejsca kontrolerów ruchu, konduktorów i zawiadowców, zajęli żołnierze w mundurach SS. Pozorny chaos biegającego wojska. Pozorny. Ludzie, którzy tego kwietniowego poranka przebywali na dworcu, doskonale znali swoje role. Albo tak im się przynajmniej wydawało…
Lokomotywa pracowała coraz głośniej. Czas odjazdu był bliski. Wagony umieszczone z przodu składu były już zaplombowane. Na platformach kontrolnych żołnierze sprawdzali działka przeciwlotnicze, uzupełniali amunicję. Wagony z tyłu, pozostawały jednak nadal otwarte.
Z mgły wyłonił się konwój. Kilka potężnych ciężarówek zatrzymało się na peronie. Żołnierze sprawnie opuścili budy i bez słowa rozpoczęli wyładunek. Drzwi szoferki otworzyły się wolno, leniwie. Człowiek w mundurze i skórzanym płaszczu z gracją stanął na płytach wrocławskiego dworca. Nonszalanckim ruchem sięgnął po papierośnicę ozdobioną symbolem miecza otoczonego starożytnymi runami. Z zadowoleniem patrzył na swoich ludzi, sprawnie radzących sobie z ładunkiem samochodów.
— Można zamykać panie generale? — oficer nadzorujący pociąg wyprężył się służbiście przed przybyłym.
— Jeszcze nie — nazwany generałem zaciągnął się mocno — został ostatni wagon.
Wojskowi kończyli załadunek. Do wagonów za lokomotywą trafiały ołowiane skrzynie opatrzone symbolami swastyki, miecza i księgi. Były różnych rozmiarów i kształtów ale wszystkie wyglądały jak odlane z jednej sztancy. Szczelnie zamknięte przypominały sarkofagi średniowiecznych władców. Kiedy większość ciężarówek była już pusta, a wagony zostały zamknięte i ostemplowane, żołnierze ruszyli do ostatniego auta. To było mocniej opancerzone od pozostałych, obłożone grubymi płytami, cięższe. Wojskowi jak na niewypowiedziany rozkaz utworzyli szpaler pomiędzy autem a ostatnim wagonem. Z pancernej budy zniesiono dwa ołowiane pudła. Pierwsze, ponad dwumetrowe, z trudem transportowano do wagonu. Na jego ścianach nie było żadnych symboli a jedynie dwa rzędy napisów wyrysowanych charakterystycznym gotykiem. „Ludwigsdorf” głosił pierwszy, a zaraz poniżej „Projekt Chronos”. Z ogromną uwagą, w całkowitym milczeniu, żołnierze umieścili pakunek w opancerzonym wagonie. Druga skrzynia była mniejsza, przypominała trumnę. Ta także nie miała typowych symboli a jedynie napis: „Hirschberg”. Niczym w kondukcie pogrzebowym, żołnierze przenieśli ładunek do wagonu. Po zabezpieczeniu, szybko opuścili skład i drzwi zostały zamknięte.
— Można ruszać — rzucił lakonicznie generał gasząc papierosa.
Wojskowi zajęli miejsca. Generał wspiął się sprawnie na stopnie pancernej lokomotywy. Krótki gwizd i skład wyrzucając ogromne kłęby pary majestatycznie ruszył z miejsca. Tego kwietniowego ranka 1945 roku rozpoczął się ostatni rozdział historii mającej swoje korzenie dobrych parę lat wcześniej. Historii, która się jeszcze nie skończyła…
17.01.1939 — m.s. Schwabenland — wybrzeże Ziemi Królowej Maud
Kamler był wkurzony. Mgła przysłaniała cały horyzont. Załoga schodził mu z drogi, bo choć nie on oficjalnie dowodził wyprawą, wszyscy wiedzieli, kto ma osobiste prerogatywy Goeringa. Stał na mostku i palił. Papieros skwierczał w zimnym powietrzu.
— Hans, możemy pogadać? — Ritscher oparł się o reling
Kamler zgasił niedopałek, sięgnął po papierośnicę
— Alfred, ile to jeszcze potrwa?! Powiesz mi?! — nie podniósł głosu. Nie musiał. Ritchter westchnął głęboko.
— Dwa, może trzy dni. Powiedz mi, czemu Aż tak ci się spieszy? Ludzie się denerwują…
— Jak zejdziemy na ląd, sam się przekonasz — Kamler odpalił kolejnego papierosa, wyciągnął papierośnicę, Alfred odmówił kręcąc głową.
— Tymczasem możemy tylko wysłać samoloty — powiedział nie patrząc na rozmówcę — Za duże niebezpieczeństwo dla desantu.
— Musimy zejść! — Kamler wypuścił dym przez nos — Nie zrozumiesz tego, ale musimy!
— Jesteśmy misją badawczą Hans. Nie piechotą morską. Mamy zrobić pomiary…
— Gówno nie pomiary! Zejdziemy na ten cholerny ląd nawet jak będę musiał osobiście trzymać załogę na muszce. Mam nadzieję, że to jest dla ciebie jasne Alfred!
Ritschter pokiwał zrezygnowany.
— Wyślemy samoloty. Jak tylko zejdzie mgła. Potem zobaczymy. Jak będzie możliwość, zejdziemy. Czego Ty tam szukasz Hans? Powiesz mi?
— Ja to już znalazłem Alfred. Dawno temu. Teraz potrzebuję tylko potwierdzenia. Zresztą, dowiesz się wkrótce. Obiecuję.
— Daj tego papierosa…
Palili w milczeniu. Mgła przysłaniająca ląd nabrała sinawego odcienia.
20.01.1939. Wybrzeże Ziemi Królowej Maud
Samolot Dornier, z wymalowanym na burcie imieniem „Passat”, wolno krążył nad białą pustynią. Pilot nie meldował niczego ciekawego. Zrzucono flagi i tabliczki oznajmiające, że odtąd Tysiącletnia Rzesza bierze we władanie ten rejon nadając mu nazwę Nowej Szwabii. Tyle. Żadnych rewelacji.
Drugi Dornier, „Boreas”, wracał już w kierunku statku. Nagle ożyło radio.
— Widzę masyw górski na północ od naszej pozycji — zameldował obserwator — wyjątkowo regularny.
Kamler zacisnął mocniej dłoń na mikrofonie.
— Oznacz teren — powiedział głucho — Zapisz współrzędne.
— Robi się — rzucił lakonicznie tamten.
Kamler wstał. To mogło być tam. Regularny masyw w tych warunkach klimatycznych.
— Jutro wyślemy ekspedycję — powiedział nie odwracając się — Idziesz ze mną Alfred.
02.02.1939 — Tybet
Ernst klął jak szewc. I trwało to już kilkanaście minut. Takiej wiązanki sam bym nie wymyślił pomyślał Berger, mimo, ze znam kulturę wielu ludów. Szef grupy chodził po pokoju machając rękami. Wymyślał dosłownie wszystkim, z władzami Trzeciej Rzeszy włącznie. W końcu stanął.
— I co ja im teraz Bruno powiem? — zapytał Bergera żałosnym głosem tak różnym od tego sprzed chwili — co im powiem? Zabiją mnie jak nic!
Berger wstał. Powolnym, kocim krokiem podszedł do Ernsta Schäfera. Stanął tak, żeby spojrzeć mu w oczy. Uśmiechnął się szeroko, a następnie grzmotnął szefa ekipy w pysk. Mocno. Schäfer zatoczył się na stojącą pod ścianą kanapę, padł na nią, ale zaraz się zerwał. Spojrzał na Bergera nadal stojącego z uśmiechem na twarzy. Usiadł.
— Dzięki — powiedział tylko — pomogło.
— Nie ma za co — Bruno wrócił na swoje miejsce — A teraz z łaski swojej powiedz mi, czego tu właściwie szukamy, bo moje antropologiczne pomiary czaszek raczej nie są podstawowym priorytetem naszej wyprawy, ale tego, to już się sam domyśliłem.
Ernst odetchnął głęboko. Podszedł do stojącego w rogu pokoju stolika i z wysokiej karafki nalał koniaku. Potrzymał kieliszek przez chwilę, a następnie szybkim ruchem opróżnił. Bruno aż przełknął.
— Też mi nalej. Ale ja tak szybko nie zamierzam wypić.
Schäfer kiwnął głową. Napełnił szkło. Usiedli naprzeciwko siebie.
— Jak Ci powiem, że szukamy Agarthy to mnie wyśmiejesz?
— Bram do Szambali? — Berger przyjrzał się podejrzliwie płynowi w kieliszku — Szukamy bajki?
— Nie do końca — Ernst musiał już mówić. Wiedział, że tylko tak przekona przyjaciela. A tylko Bruno mógł mu w tej chwili pomóc ocalić głowę — Pamiętasz jak studiowałeś Wedy?
— Oczywiście. Pamiętam tez mitologie grecką, skandynawską i celtycką.