Chłopak, który o mnie walczył - Kirsty Moseley - ebook

Chłopak, który o mnie walczył ebook

Kirsty Moseley

4,5

Opis

Czasem musisz odejść… Rozstanie z Jamiem było dla Ellie najtrudniejszą rzeczą, z jaką musiała się zmierzyć. Rozpoczęła nowe życie, w nowym miejscu, u boku nowego mężczyzny. Tragedia rodzinna zmusza ją jednak do powrotu do domu. Ellie jest przekonana, że wyleczyła się z Jamiego – zapomniała o namiętności i złamanym sercu. Jednak gdy tylko się spotykają, ich miłość powraca ze zdwojoną siłą. Czasem zostajesz i walczysz… Jamie wie, co to ból. Doświadczył go, walcząc o życie w więzieniu. Ale nic nie może się równać z bólem, jaki czuł, gdy Ellie wyjechała. Gdy niespodziewanie wróciła, Jamie nie zamierza jej już nigdy stracić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 409

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (453 oceny)
305
97
37
13
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lizard666

Nie oderwiesz się od lektury

super 😊😊 polecam
00
Asiek5

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja
00
Andzia821

Nie oderwiesz się od lektury

Super, autorka jak zawsze mnie nie zawiodła. Polecam
00
otojahej

Nie oderwiesz się od lektury

Książka o wiele smutniejsza od pierwszej. Dużo akcji, mniej romansu ale godna polecenia. Nie obyło się bez łez.
00
DajankaCzyta

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham! Kocham ze wszystkimi bliznami!
00

Popularność




Kirsty Moseley

Chłopak, który o mnie walczył

Tłumaczenie: Danuta Fryzowska

Dla Terrie Arasin, Gdyby nie Ty, ta książka nigdy by nie powstała

Prolog

„Lepiej jest kochać i stracić niż nigdy nie zaznać miłości”. Tak stwierdził kiedyś poeta lord Alfred Tennyson w jednym ze swoich wierszy. Według mnie lord Tennyson bredził.

Być może nigdy nie doświadczył prawdziwej miłości. A może nigdy na nikim nie zależało mu bardziej niż na nim samym, bo gdyby zależało, gdyby kochał kogoś tak mocno, że byłby gotów oddać życie za tę osobę, nie wypisywałby takich głupot. Rzecz jasna, to tylko moje domysły. Nie jestem uczonym i nie wiem nic o tym gościu; znam tylko ten jeden cytat. Oto dlaczego absolutnie się z nim nie zgadzam.

Ponieważ byłem raz zakochany.

Tylko raz.

I ją straciłem.

A teraz oddałbym wszystko, co mam na tym pieprzonym świecie, żeby móc cofnąć czas i nigdy nie zaznać jej miłości. O nie, z całą pewnością nie jest lepiej kochać i stracić.

Chrzanić miłość. I chrzanić lorda Tennysona.

Rozdział 1

JAMIE

Jego pięść zderzyła się mocno z moją szczęką. Natychmiast przeszył mnie ból, rozlewając się na całą twarz i szyję. Głowa odskoczyła mi w bok, a gałki oczne zaszły mgłą od siły ciosu. Facet najwyraźniej chciał mieć to szybko za sobą.

Zrobiłem krok w tył i uniosłem dłoń do brody, masując miejsce po uderzeniu. Moje usta rozciągnęły się w leniwym uśmiechu, a z gardła wydobył się niski, zdławiony chichot. Wytarłem twarz, ignorując rozmazaną na dłoni krew.

– No! Dawaj jeszcze – zachęcałem go prowokacyjnie. Nie podniosłem nawet rąk do gardy. Mijałoby się to z celem, dla którego tu przyszedłem.

Koleś rozejrzał się po stojących kołem widzach, ewidentnie zaniepokojony moją pozorną brawurą i odpornością na ból. Tłum, zgromadzony w wielkim, opuszczonym magazynie, który dziś zamienił się w arenę nielegalnych walk, dopingował nas i wrzeszczał – jedni krzyczeli, żebym się pozbierał i rozniósł tego gościa, inni podjudzali mojego rywala, żeby zgniótł mnie na miazgę. Domagali się szybkiego zakończenia pojedynku, ale ja chciałem przeciągnąć go jak najdłużej. Ból tak przyjemnie odwracał uwagę od kotłujących się we mnie emocji. Byłem szczęśliwy, myśląc o czymś innym, o czymkolwiek, byle nie o niej.

– No, stary, chyba stać cię na więcej – drażniłem się z nim, spluwając cierpką w smaku krwią na podłogę. Ręce trzymałem szeroko rozstawione, wystawiając się na czysty strzał. – Pokaż, co potrafisz.

Mężczyzna zmrużył oczy, wykrzywił usta w drwiącym uśmiechu i podszedł bliżej, wymierzając mi szybki cios w brzuch. Całe powietrze uszło mi z płuc. Zgiąłem się wpół, próbując złapać oddech, a wtedy wbił mi kolano w twarz. Przewróciłem się do tyłu, uderzając o zimny beton z wielkim hukiem, który odbił się echem w moich kościach.

Z tłumu podniósł się ogłuszający krzyk. Zamknąłem oczy i odchyliłem głowę, podśmiechując się cicho pod nosem. Hektolitry alkoholu, które spożyłem przed dzisiejszymi walkami, wciąż przelewały się w moim ciele, zaburzając orientację i zobojętniając mnie na wszystko, nawet na ból, który z pewnością poczuję rano, gdy wytrzeźwieję.

– Młody, co ty, do cholery, wyprawiasz? Wiedziałem, że nie powinienem był się na to godzić! Przerywam tę farsę!

Z ogromnym trudem podniosłem powieki i, przekręciwszy ołowianą głowę, ujrzałem Jensena stojącego z boku prowizorycznego ringu. Na twarzy malowało mu się przerażenie, wymieszane z troską i niedowierzaniem. Jako właściciel i założyciel nielegalnego klubu mógł stracić mnóstwo pieniędzy, gdybym dziś przegrał. Najwyraźniej Jensenowi nie podobało się, jak sobie z nim pogrywam, ryzykując jego niezbyt ciężko zarobioną forsę.

– Ani się waż. Poradzę sobie. Ochłoń i poszukaj swoich jaj, bo chyba gdzieś je zgubiłeś – rzuciłem żartobliwie. Nawet ja słyszałem, że bełkoczę. Przetoczyłem się niezdarnie na bok, podparłem się rękami i wstałem, chwiejąc się na nogach.

Kątem oka dostrzegłem, jak Jensen wyciąga komórkę i mówi szybko do telefonu, nie spuszczając mnie z oczu.

– Jesteś już? To się wymyka spod kontroli. Okej, pospiesz się, do cholery!

Ściągnąłem brwi.

– Proszę, naskarż na mnie, sprowadź tu moją niańkę – prychnąłem i, zanosząc się drwiącym śmiechem, dodałem: – Pieprzony kapuś.

Ponieważ nie uważałem albo po prostu mój przeciwnik był tchórzem, który lubił atakować od tyłu, buchnął mnie w plecy, ścinając z nóg, i obaj polecieliśmy do przodu. Tłum się rozstąpił, chcąc uniknąć obryzgania krwią, więc gruchnęliśmy w bok ciężarówki, zaparkowanej na skraju ringu. Mój rywal dyszał szybko, zadając mi cios za ciosem w krzyż i żebra.

Czułem ból w każdej części mojego ciała i przekonałem się, że dobrze zrobiłem, przychodząc tutaj. Właśnie tego potrzebowałem.

Mężczyzna chwycił mnie za bark i szarpnął do tyłu. Znów leżałem na ziemi, ciężko oddychając.

– Młody! – Jensen oczywiście zadzwonił do Raya, swojego kuzyna i jednego z moich najlepszych przyjaciół.

Ray przebił się przez tłum widzów i przypadł do podłogi. Odwróciłem się do niego i zobaczyłem troskę w jego brązowych oczach.

– Sie masz, stary! – wybełkotałem, siląc się na uśmiech, ale byłem pewny, że wyszedł z tego tylko dziwny grymas.

– Co cię napadło, do jasnej cholery? Jensen mówi, że piłeś! Co z tobą? – syknął, kręcąc głową z niedowierzaniem. Zauważyłem z ulgą, że nie przerwał kręgu i nie próbował mnie dotknąć; to byłoby wbrew zasadom i skutkowałoby walkowerem.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, mój przeciwnik złapał mnie oburącz za koszulkę i podciągnął do pionu. Wzdrygnąłem się, czekając na kolejny cios jak na powitanie ze starym przyjacielem. Gdy wbił mi pięść w kość policzkową, usłyszałem wściekły głos Raya:

– Jensen, przerwij tę cholerną walkę albo ja to zrobię!

– Okej, okej – szybko zripostował Jensen.

Zagotowałem się ze złości. Jeśli teraz przerwą pojedynek, przegram.

– Nie! – warknąłem wściekle. Młody Cole zawsze wygrywał.

Wiedziałem, co powinienem zrobić. Przegrana nie wchodziła w rachubę. Zabawiłem się trochę i osiągnąłem swój cel – chwilę zapomnienia – ale najwyższy czas przejąć kontrolę i to zakończyć.

Złapałem rywala za rękę, którą mnie przytrzymywał. Jego źrenice nieznacznie się rozszerzyły, a ciało gwałtownie spięło – najwyraźniej sądził, że się poddałem i to będzie ostatni cios, którym zapewni sobie wygraną i tytuł zwycięzcy wieczoru. Jakże się mylił.

– Chyba pora, żebym przestał się opierniczać. – Uderzyłem go głową w twarz z taką siłą, że trzask pękającego nosa słychać było nawet wśród ryku tłumu. I to by było na tyle. Wystarczająco długo się z nim przekomarzałem, dając mu się okładać dla własnej przyjemności. W jednej chwili jego nieprzytomne ciało osunęło się bezwładnie na ziemię.

Zatoczyłem się, mrugając powiekami, żeby odzyskać ostrość widzenia, i ignorując łomotanie w głowie. Zaschło mi w ustach, język wydawał się szorstki. Rozpaczliwie pragnąłem się napić, ponieważ alkohol powoli przestawał działać.

Ray i Jensen rzucili się w moim kierunku. Jensen dopadł do mnie pierwszy, chwycił moją rękę i uniósł triumfalnie w górę.

– Zwycięzcą dzisiejszego wieczoru został… Młody Cole!

Tylko połowa czeredy wiwatowała; pozostała część gniotła kupony zakładów, ciskając je z wściekłością na ziemię lub klęła pod nosem. Albo byli tu nowi i nie wiedzieli, że lepiej nie obstawiać przeciwko mnie, albo zmyliło ich to, że wyżłopałem taką ilość alkoholu, jaka powaliłaby konia. Cóż, pozory mylą.

Uśmiechnąłem się krzywo, wspierając się na Rayu, który objął mnie w pasie i poprowadził w kierunku wolnego krzesła. Opadłem na nie ciężko i o mały włos nie runąłem na podłogę, nie panując nad odrętwiałym ciałem.

Ray ukląkł przede mną i podał mi butelkę wody, którą wyczarował nie wiadomo skąd.

– Pij, Młody. Kiepsko wyglądasz – stwierdził, krzywiąc się na mój widok.

Odepchnąłem butelkę i z szerokim uśmiechem wskazałem skórzaną kurtkę wiszącą na oparciu krzesła.

– Podasz mi kurtkę?

Posłusznie spełnił moją prośbę, patrząc na mnie z niepokojem.

Bez słowa sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni i zacisnąłem dłoń na gładkiej szklanej buteleczce. Na widok w połowie opróżnionej flaszki whiskey Ray jęknął z niezadowoleniem.

– Młody, chyba żartujesz!

Mrugnąłem do niego, odkręcając nakrętkę posiniaczonymi i oblepionymi krwią palcami. Pociągnąwszy spory łyk, poczułem przyjemne pieczenie w gardle.

– Chcesz? – wybełkotałem niezrozumiale.

Nie odpowiedział, tylko wyrwał mi butelkę i postawił na ziemi.

– Młody, co z tobą? Jensen powiedział mi przez telefon, że przyszedłeś zalany w trupa i nalegałeś, żeby dopuścił cię do walk. Wyglądasz koszmarnie. Ten typ prawie cię rozniósł!

– Nie dałby rady – zakpiłem. Panowałem nad sytuacją.

– Na moje oko spuścił ci niezły łomot! Jeszcze jeden cios i byłoby po tobie.

Zaprzeczyłem zdecydowanym ruchem głowy.

– Robił tylko to, na co mu pozwalałem i czego sam chciałem.

– Chciałeś, żeby cię zatłukł na śmierć? Naprawdę chciałeś tego? – Wskazał wymownie ręką na moją zmasakrowaną twarz.

Wzruszyłem ramionami, odwracając wzrok od jego dociekliwych oczu. Ray czytał we mnie jak w otwartej książce i zwykle wiedział, co myślę. Nie znosiłem tego.

– Młody, o co chodzi? – spytał z westchnieniem, kładąc mi rękę na ramieniu i lekko je ściskając. – Gdy widzieliśmy się wcześniej, zachowywałeś się normalnie, a potem się narąbałeś i przylazłeś tu szukać guza. Nie rozumiem cię. – Jego łagodny głos zdradzał troskę.

– Po prostu musiałem zagłuszyć myśli. Nie chciałem tu przychodzić, sądziłem, że dwa drinki dobrze mi zrobią, ale z dwóch zrobiły się trzy, potem cztery i… – Spojrzałem na niedopitą butelkę whiskey, nie przyznając się, że była już drugą tego wieczoru. Przełknąłem ślinę i pokręciłem ze smutkiem głową. – Alkohol nie pomógł i walka wydała mi się dobrym pomysłem. Pomyślałem, że może ktoś wybije mi to z głowy siłą. Ale nic z tego. Wciąż tam siedzi. – Uderzyłem się kilkakrotnie otwartą dłonią w czoło, próbując pozbyć się natarczywych myśli.

– Młody, bredzisz bez ładu i składu.

W piersi czułem silny ból i nie miało to nic wspólnego z walką. Pojawił się już przed trzema godzinami, kiedy natknąłem się na coś w wiadomościach. Sięgnąłem do kieszeni kurtki i wyciągnąłem artykuł, który wydrukowałem ze strony internetowej CNN, zanim oddałem się destrukcyjnemu pijackiemu szaleństwu.

Podałem mu go i zamknąłem oczy.

Ray rozłożył kartki i zaczął czytać na głos. Z każdym słowem serce zaciskało mi się coraz bardziej.

– „Dzisiaj po południu na międzystanowej I-95 doszło do wypadku samochodowego, w którym zginęła jedna osoba, a druga walczy o życie. Z doniesień policji wynika, że kierowca Michael Pearce, lat 45, poniósł śmierć na miejscu, gdy pędzący z dużą prędkością ciemnoniebieski ford pikap zjechał na jego pas, spychając samochód na barierki. Prowadzący pikapa nie zatrzymał się i uciekł z miejsca wypadku.

Pasażerka, żona zmarłego kierowcy, Ruth Pearce, lat 44, trafiła do szpitala w stanie krytycznym.

Policja prosi o kontakt świadków zdarzenia oraz osoby posiadające jakiekolwiek informacje na temat pikapa lub jego kierowcy”.

Ray ponownie skupił uwagę na mnie.

– Kim są Michael i Ruth Pearce?

Westchnąłem ciężko.

– To rodzice Ellie.

Ray wzdrygnął się i natychmiast zrozumiał.

– O cholera. – Zapadła cisza i dopiero po minucie ponownie przemówił. – To chyba znaczy, że… ona wróci, co?

Spuściłem wzrok na podłogę i opadłem na krzesło. Wiedziałem, że Ellie będzie zdruzgotana, kiedy się dowie. Była ukochaną córeczką tatusia, strata ojca zapewne mocno ją dotknie, tym bardziej że mogła stracić również matkę. Pragnąłem ją przytulić, ale nie widzieliśmy się i nie rozmawialiśmy od przeszło trzech lat, od tamtej rozmowy telefonicznej, która obojgu nam złamała serce.

– Na to wygląda.

Rozdział 2

ELLIE

Nuda. Byłam tak znudzona, że przez ostatnie pięć minut maltretowałam paznokcie z obrzydliwymi odrostami, bezlitośnie zeskubując z nich żelowy lakier. Laura, moja manikiurzystka, zapewne nie ucieszy się na widok zdartej emalii i odprysków, gdy pojawię się u niej za tydzień, ale nie mogłam się powstrzymać. Nie potrafiłam stać bezczynnie i obijać się. Do wyboru miałam skubanie lakieru albo przekąsek, które leżały w kartonowych pudłach za moimi plecami. Coś musiało odwrócić moją uwagę od piekącego bólu stóp po długim dniu na nogach. Na szczęście wieczór miał się już ku końcowi, jeszcze tylko dwie godziny.

Westchnęłam i rozejrzałam się za czymś, czym mogłabym się zająć. Ostatecznie zdecydowałam się ponownie przetrzeć wypucowany potężny mahoniowy kontuar.

Jak na piątkowy wieczór w barze wiało pustką. O tej porze King's Arms zazwyczaj pękał w szwach. W tym staromodnym, typowo angielskim pubie, wykończonym w ciemnym drewnie, z kwiecistą tapetą i czerwoną wzorzystą wykładziną, po pracowitym tygodniu zwykle roiło się od miejscowych. A teraz można było zliczyć raptem dziewiętnastu klientów. I każdy z nich miał pełny kufel – dlatego tak się nudziłam. Ze wszystkim uporałam się przed czasem: zmywarka do naczyń opróżniona, szkło wypolerowane i odstawione na półki pod barem, toalety sprawdzone i umyte. Po wyjściu ostatnich klientów wystarczyło już tylko po nich sprzątnąć i zamknąć lokal. Właściwie nie było nic więcej do roboty.

Podeszłam do Toby'ego, mojego menadżera, i odchrząknęłam.

– Przepraszam, że przeszkadzam – wtrąciłam się, uśmiechając się przepraszająco do dwóch stałych klientów, z którymi rozmawiał.

Starszy z nich, Chuck, wyszczerzył zęby w uśmiechu, ukazując zmarszczki w kącikach oczu.

– Nic nie szkodzi, taka urocza osóbka może nam przeszkadzać do woli. – Mrugnął, gładząc się po zmierzwionej, siwej brodzie, którą zapuścił na zimę i wkrótce miał ściąć z okazji nadchodzącej wiosny. Kiedyś wyjaśnił mi, że hodował ją każdej zimy, żeby było mu ciepło w twarz. Chuck był jednym z moich ulubionych klientów; zawsze uprzejmy i radosny – przypominał mi trochę dziadka ze strony ojca, gdy jeszcze żył.

Toby zarechotał.

– Przestań flirtować z moją obsługą. Już ci to mówiłem – skarcił Chucka, przewracając żartobliwie jasnozielonymi oczami. Toby był z krwi i kości londyńczykiem – typowycockney, urodzony i wychowany we wschodniej części miasta. Z początku trochę trudno mi było zrozumieć jego akcent, zresztą jak wszystkich tutaj; to, jak miejscowi wymawiali niektóre słowa, było co najmniej dezorientujące. Ale po prawie dwóch latach spędzonych w Londynie zdążyłam do tego przywyknąć. W zasadzie ten dialekt nawet mi się podobał. Może z wyjątkiem slangowych grypsów i rymowanek, z których połowa nadal była dla mnie niezrozumiała.

Chuck uniósł pomarszczone ręce w geście kapitulacji.

– Nie moja wina, żeś najął najładniejszą amerykańską barmankę w mieście.

– Jestem jedyną amerykańską barmanką w mieście – zakpiłam, wywołując salwę śmiechu, po czym zwróciłam się do Toby'ego. – Ponieważ mały dziś ruch, może zrobiłabym remanent lub coś w tym rodzaju? Strasznie się nudzę. – Inwentaryzacja zajęłaby mi co najmniej godzinę.

Wzruszył ramionami i nadal się śmiejąc, odgarnął włosy z czoła.

– Uhm, dobry pomysł. Muszę jutro złożyć zamówienie w browarze, więc zaoszczędziłabyś mi rano sporo roboty. Dzięki.

– Nie ma sprawy – rzuciłam, odwracając się i zmierzając na zaplecze po arkusze spisowe.

Po drodze do piwnicy zauważyłam na tablicy ogłoszeń przypięty grafik na przyszły tydzień. Przystanęłam, żeby sprawdzić swoje dyżury i dni wolne, i spochmurniałam, widząc swoje imię przy sobocie. Wyraźnie powiedziałam Toby'emu, że nie mogę pracować tego dnia. I nagle, jak na zawołanie, Toby wyłonił się zza kotary. Sięgnął do pudła z chipsami i wyjął paczkę serowo-cebulowych.

– Toby, dlaczego jestem zapisana w grafiku na sobotę? Nie mogę wtedy pracować, mam pewne plany – oświadczyłam, wskazując swoje imię w rubryce.

Zmarszczył się i podszedł do mnie od tyłu, spoglądając przez moje ramię.

– Zmień je.

– Nie mogę. – Odwróciłam się twarzą do niego, opierając ręce o biodra. – Ty zmień swoje i weź zamiast mnie kogoś innego.

Toby uniósł brwi i wykrzywił usta w figlarnym uśmiechu, a w jego oczach pojawił się szelmowski błysk.

– Okej, znajdę kogoś na zastępstwo, pod warunkiem że będziesz się dziś ze mną kochać.

Zaczerpnęłam głęboko powietrza, jeszcze mocniej marszcząc czoło.

– To molestowanie seksualne!

– Donieś na mnie. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu, wzruszył ramionami i odwrócił się na pięcie.

– Może tak zrobię! – zawołałam, odprowadzając go uśmiechem, i przeniosłam wzrok na grafik. Wyciągnęłam długopis, wykreśliłam swoje imię i wpisałam w to miejsce Toby'ego, po czym ruszyłam do piwnicy, by spisać remanent.

Tuż przed jedenastą, kiedy zabrzmiał dzwonek na ostatnie zamówienia, dokończyłam naprędce spis, notując, ile zostało nam paczek solonych orzeszków, i wróciłam na górę.

Pub praktycznie opustoszał; zostało raptem sześć osób. Toby zebrał już większość szklanek i ustawił na kontuarze do mycia.

– Panie i panowie, dopijamy i zamykamy! Nie macie domów, czy co? – rzucił żartem, zakładając krzesła na stoły, tak aby rano można było odkurzyć podłogę.

Kilku stałych klientów jęknęło z niezadowoleniem, prosząc, by pozwolił im jeszcze zostać, ale wszyscy widzieli podkrążone oczy Toby'ego, więc nie naciskali.

Gdy ostatnia para opuściła lokal, Toby zamknął ciężkie drzwi na klucz i odwrócił się do mnie.

– Remanent zrobiony?

– Uhm, wszystko gotowe – przytaknęłam.

Ziewnął, wyciągając ręce nad głowę, i wrócił za bar.

– Dzięki.

Otworzyłam zmywarkę do naczyń i wstawiłam do środka dwie szklanki. Gdy sięgałam po kolejne, poczułam na biodrach czyjeś ręce. Przestraszona podskoczyłam, a wówczas Toby przywarł swoim ciepłym ciałem do moich pleców.

– Jesteśmy dogadani w sprawie soboty, czy wolisz pracować? – wyszeptał, owiewając mój policzek i szyję gorącym oddechem. Ścisnął mnie mocniej za biodra, jeszcze bardziej na mnie napierając i ocierając się kroczem o skrawek mojej nagiej skóry wyzierający spod topu.

Wciągnęłam gwałtownie powietrze w płuca, a moje ciało pokryło się gęsią skórką.

– Twoje zachowanie jest w najwyższym stopniu niestosowne – odparłam, czując, jak napinają mi się wszystkie mięśnie.

– Uhm – mruknął z ustami przy mojej szyi. – Daruj już sobie sprzątanie, zajmę się tym rano.

Zrezygnowana, odwróciłam się do niego. Jego jasnozielone oczy płonęły pożądaniem, gdy przesuwał wzrokiem po mojej twarzy.

– Chyba jednak potrzebuję tego wolnego dnia – wymamrotałam, wpatrując się w jego usta i język, którym przejechał wolno po dolnej wardze.

Cofnął się i z szerokim uśmiechem wyciągnął ku mnie rękę. Odstawiłam ostatnią szklankę na bar i podałam mu swoją dłoń, pozwalając, by pociągnął mnie przez kotarę i poprowadził korytarzem oraz schodami do części mieszkalnej znajdującej się na piętrze. Po drodze zsunęłam najpierw jeden, potem drugi but, zostawiając je tam, gdzie upadły, a potem Toby zrobił to samo.

Gdy weszliśmy na górę, przestał się kontrolować i dał się ponieść namiętności.

Przyciągnął mnie do siebie i wpił się we mnie ustami. Jego ręce były wszędzie. Nieporadnie, zataczając się do tyłu, dotarliśmy do sypialni, praktycznie przez cały czas złączeni pocałunkiem. Pozbyłam się szybko bluzki, a jego palce sprawnie rozprawiły się z guzikiem u moich spodni. Tyłem kolan uderzyłam o brzeg łóżka i runęliśmy na materac, zamieniając się w plątaninę kończyn i rozgrzanych oddechów. Zachichotałam, bo wylądował na mnie, niemal mnie miażdżąc, lecz szybko się poprawił i nakrył mnie swoim ciałem.

Odchylił się do tyłu, a ja ściągnęłam mu koszulkę przez głowę. Pożerając mnie głodnym wzrokiem, niespiesznie zsunął ze mnie dżinsy. Czułam, jak łaskocze mnie palcami po zewnętrznej stronie ud.

– A tak w ogóle, to co takiego porabiasz w sobotę? – zapytał szeptem i pochylił się, delikatnie całując zagłębienie u nasady mojej szyi. Jego jednodniowy zarost rozkosznie drażnił moją skórę.

Przesunęłam dłońmi po jego nagich plecach, wpijając się w jego barki, a moim ciałem wstrząsnął dreszcz przyjemności.

– Idę na targi ślubne z twoją matką – odparłam lekko chropawym głosem.

Zaśmiał się, wywołując uśmiech również na mojej twarzy.

– Poważnie? Dlaczego dajesz się jej zaciągać na takie imprezy? – zapytał, przewracając oczami.

Wzruszyłam ramionami, wiercąc się pod jego ciałem.

– Bardzo się ekscytuje ślubem. Powtarzam jej ciągle, że nie zamierzamy się spieszyć, ale… wiesz, jaka jest. Chyba po cichu liczy na to, że zobaczę jakąś wystrzałową suknię lub dekorację z balonów i zechcę w końcu wyznaczyć datę.

Na chwilę przybrał poważną minę.

– Wiesz, co wystarczy zrobić, żeby dała ci spokój?

– Zerwać z tobą? – zasugerowałam, chichocząc, a Toby za karę wwiercił mi palec między żebra.

– Albo po prostu wyznaczyć datę…

Westchnęłam głęboko, powoli tracąc ochotę na figle.

– Możemy o tym teraz nie rozmawiać? Myślałam, że mieliśmy zgorszyć łóżko… – Żeby dać mu to wyraźnie do zrozumienia, przejechałam delikatnie paznokciami po jego plecach, po czym chwyciłam go mocno za pośladki i przyciągnęłam do siebie.

Mężczyźni są tacy prości w obsłudze. Wystarczy wspomnieć o seksie, zaproponować go, czy choćby poczynić drobną aluzję na ten temat, by jedli ci z ręki. Z moim narzeczonym było tak samo.

Niestety, zanim się dobrze rozkręciłam, było już po wszystkim. Nie, żeby Toby był marnym kochankiem – był naprawdę cudowny, kiedy poświęcał na to więcej czasu. Jednak tej nocy czuł się zmęczony, a to oznaczało, że musiałam się obejść bez gry wstępnej i bez czułych słówek. Przeszedł od razu do sedna i po chwili opadł na mnie bezwładnie, ciężko dysząc. Oczywiście zrobiłam to, co robi większość kobiet podczas seksu: trochę poudawałam, by nie urazić jego ego, ale tylko troszeczkę – lubiłam się z nim kochać, tylko że tym razem zabrakło w pełni „szczęśliwego zakończenia”.

Pocałował mnie w policzek i stoczył się ze mnie z uśmiechem wyrażającym zaspokojenie.

– O tak, zdecydowanie warto było dać ci dziś wolne – wymamrotał z przymkniętymi oczami i przyciągnął mnie do siebie, leniwie przewieszając zmęczoną rękę przez mój brzuch. – I nie przejmuj się moją matką. Jeszcze raz z nią porozmawiam.

Przylgnęłam do niego, wtulając głowę w zgięcie jego szyi.

– Okej, dzięki.

– Dla ciebie wszystko – odpowiedział. Jego oddech zaczął się wyrównywać i pogłębiać, jakby zapadał w sen.

– Nie zasypiaj, muszę się jeszcze umyć – powiedziałam i cmoknęłam go w czubek nosa.

Nie otworzył oczu.

– Pospiesz się, zanim zamoczysz całe łóżko. Nikt nie lubi spać na mokrej plamie.

– Toby! – wrzasnęłam, chichocząc. – Wolałabym usłyszeć coś bardziej romantycznego po seksie.

Wzruszył ramionami bez cienia skruchy.

– E tam, naczytałaś się za dużo romansideł. Nie tak to wygląda w prawdziwym życiu – zażartował.

– Najwyraźniej – odparłam sarkastycznie.

– Te książki tylko zwodzą kobiety, prezentując nierealistyczną wizję związków. My, mężczyźni, musimy się z nią mierzyć każdego dnia. Niestety, nie jesteśmy w stanie jej sprostać. – Pokręcił głową z udawanym smutkiem. – Prawdziwa intymność jest wtedy, gdy facet puszcza bąka pod kołdrą, a potem nakłada ją dziewczynie na głowę. O tym nigdzie nie przeczytasz!

Nabrałam powietrza i zamachnąwszy się poduszką, grzmotnęłam nią w jego twarz.

– Tylko spróbuj mi tak zrobić, a przysięgam…

Parsknęłam śmiechem. Toby posiadał wyjątkowy dar i zawsze potrafił mnie rozśmieszyć. To przede wszystkim ta cecha mnie w nim zauroczyła. Poznaliśmy się przed dwoma laty. Zaproponował mi wtedy dorywczą pracę, która pozwoliłaby mi na zwiedzanie Londynu. Był pierwszą osobą, przy której tak naprawdę mogłam się rozerwać i zapomnieć – choćby na chwilę – o trawiącym mnie od środka bólu. Z początku byliśmy tylko przyjaciółmi, lecz wkrótce nasza znajomość przerodziła się w coś głębszego. Żadne z nas tego nie planowało. Z czasem zapomniałam o cierpieniu, dzięki niemu znowu się otworzyłam i zaufałam mężczyźnie. Można powiedzieć, że zdobył moje serce śmiechem. Spotykaliśmy się już od półtora roku, a od sześciu miesięcy byliśmy zaręczeni.

Nasz związek był harmonijny i nieskomplikowany, oparty na wzajemnym szacunku. Być może nie zawojował moim światem, nie zwalił mnie z nóg jednym namiętnym spojrzeniem ani rozbrajającym uśmiechem, ale kochał mnie, a ja kochałam jego. Był porządnym facetem; spolegliwym, godnym zaufania i niezawodnym – wszystkim, czego tak pragnęłam. Toby nigdy nie złamałby mi serca czy raczej tego, co z niego zostało – byłam tego pewna. Uwielbiałam go za to, że mnie uleczył i sprawił, że świat odzyskał jasne barwy. Naprawdę, wiele to dla mnie znaczyło.

Chwycił mnie za przeguby rąk i przyciągnął lekko do siebie, składając pocałunek na moich wciąż roześmianych ustach.

– Idź już się umyć, skoro musisz – rzekł, puszczając moje nadgarstki. – I przy okazji zwiąż włosy, okej? Nie chcę później przez cały dzień wypluwać twoich kłaków. – Mrugnął do mnie porozumiewawczo, gdy wstawałam z łóżka. Uśmiechnęłam się do niego przez ramię, podniosłam z podłogi jego T-shirt, narzuciłam go na siebie przez głowę i poczłapałam boso do łazienki.

Wzięłam prysznic, zmyłam makijaż i wyszczotkowałam zęby. Zanim wróciłam do naszej sypialni, zatrzymałam się przy sąsiednim pokoju i cicho uchyliłam drzwi, po czym zakradłam się na palcach do piętrowego łóżka. Zajrzawszy na górę, uśmiechnęłam się.

Pusto. Tak jak się spodziewałam.

Pochyliłam się, omiatając wzrokiem dolne łóżko. Dwaj synowie Toby'ego z poprzedniego małżeństwa spali spokojnie skuleni na jednym materacu, a obok leżała otwarta książka; latarka, przy której czytali, wciąż się świeciła, choć już słabo. Podniosłam ją i wyłączyłam, odnotowując w pamięci, żeby kupić nowe baterie, gdy przyjadą tu następnym razem. Christian i Sam – pierwszy miał siedem, a drugi pięć lat – byli jeszcze w tej „uroczej” fazie i czytanie książek ukradkiem przy blasku latarki traktowali jako przygodę.

Delikatnie pocałowałam każdego z nich w czoło i nakryłam kołdrą. Postanowiłam nie ruszać Christiana i nie próbować przenieść go na górę. Wymknęłam się bezszelestnie z pokoju i, zamknąwszy za sobą drzwi, ruszyłam w kierunku naszej sypialni.

– Chłopcy smacznie śpią, a Chris znów na dole. Chyba… – urwałam nagle, widząc, że Toby leży na plecach z jedną ręką pod głową i cicho chrapie.

Nici z przytulania…

Spięłam włosy w niski kucyk, a potem zgasiłam światło i krocząc z wyciągniętymi rękami przez pokój pogrążony w ciemnościach, próbowałam wymacać brzeg łóżka. Wczołgawszy się pod kołdrę, przysunęłam się do Toby'ego i wtuliłam w jego ciało, kładąc mu rękę na klatce piersiowej. Toby w śnie przewrócił się na bok i objął mnie ciężkim ramieniem. Uśmiechnęłam się z zadowoleniem tuż przy jego piersi i niemal natychmiast zasnęłam.

Zaledwie po kilku minutach ze snu brutalnie wyrwał mnie dzwonek telefonu. Przetoczyłam się z jękiem, próbując otworzyć piekące oczy i odczytać cyferki na wyświetlaczu budzika.

Toby podniósł się.

– Niech to szlag! Czwarta nad ranem. Kto wydzwania o tej porze? – zrzędził, pochylając się, by podnieść słuchawkę telefonu stacjonarnego, który nadal zadawał tortury naszym uszom. – Co jest? – warknął, włączając nocną lampkę. Światło uderzyło mnie w oczy. – Nie, przepraszam. Tak, jest tu. Coś się stało? O cholera… Momencik, już ją daję. – Dotknął mojego ramienia, lekko mną potrząsając. Niepotrzebnie; słysząc nagłą zmianę w jego głosie, natychmiast się rozbudziłam. Czułam, że ktokolwiek dzwonił, nie miał dobrych wieści. – Ellie, to twoja babcia. Mówi, że zdarzył się wypadek.

Rozdział 3

Zdarzył się wypadek.

Wypadek… To słowo wciąż tłukło mi się w głowie, kiedy sięgałam po telefon. Wciągnęłam pospiesznie powietrze i poczułam bolesny ucisk w sercu. Z nerwów ścisnęło mnie w żołądku i momentalnie zaschło mi w ustach. Przyłożyłam słuchawkę do ucha, trzymając ją tak mocno, że pobielały mi kostki palców.

Proszę, oby to nie było nic poważnego! – błagałam w myślach.

Ale dobrze wiedziałam, że to na nic. Nie dzwoni się do ludzi o czwartej nad ranem tylko po to, by powiedzieć, że uderzyłeś się w palec u stopy albo złamałeś rękę. Stało się coś złego; po prostu to czułam.

Popatrzyłam na Toby'ego, licząc na pokrzepienie, lecz jego mina tylko wszystko pogorszyła. Na widok jego pełnego współczucia spojrzenia i zaciśniętych ust serce zaczęło mi walić w piersi. Chciałam się odezwać, ale głos uwiązł mi w gardle. Toby położył mi dłoń na kolanie, delikatnie je ściskając. Odchrząknęłam dziwnie i spróbowałam jeszcze raz.

– Halo? – wykrztusiłam niemal szeptem i usłyszałam łzawe pociągnięcie nosem.

– Ellie, kochanie. – Choć głos był chrapliwy i rozemocjonowany, natychmiast go rozpoznałam. Należał do matki mojego ojca, babci Betty.

– Babciu, co się stało? Wszystko w porządku? – Do oczu cisnęły mi się łzy.

– Nie… och, Ellie, nie wiem, jak to powiedzieć.

Przełknęłam ślinę, czując w gardle rosnącą gulę oraz ból w płucach od wstrzymywania oddechu. Szykowałam się na to, co miała do powiedzenia, moja wyobraźnia szalała. Zaczęłam panikować, zastanawiając się, co to za wypadek, kto jest ranny, jak bardzo jest źle.

– Babciu, proszę. Co się dzieje?! – błagałam z desperacją w głosie.

– Doszło do wypadku. Twoi rodzice…

Zaczerpnęłam gwałtownie powietrza.

– Boże, nic im nie jest? – Wolną dłoń zacisnęłam w pięść i przyłożyłam do piersi, chcąc uspokoić walące serce. Czułam na sobie wzrok Toby'ego, który starał się rozgryźć, o co chodzi, i nadal trzymał mnie za kolano.

– Twoja mama doznała poważnych obrażeń. Ma pękniętą czaszkę i krwotok wewnętrzny, i jeszcze jakiś krwiak. Zabrali ją na operację, żeby naprawić, co się da.

Z moich ust wydarł się jęk. Ponownie przełknęłam ślinę, zamykając powieki.

– Operację? – Słowo to z trudem przeszło mi przez gardło. – Ale wyjdzie z tego, prawda? – Zacisnęłam szczęki w oczekiwaniu na słowa otuchy, które uciszą szalejące we mnie emocje przybierające na sile w zatrważającym tempie. Ogarnęła mnie panika, a ręce zaczęły się trząść.

– Dowiemy się dopiero, gdy skończą. Robią wszystko, co w ich mocy, ale na razie bardzo z nią źle. – Odpowiedź babci nie przyniosła mi pociechy, na którą liczyłam.

– Ja… ja… – Mój mózg nie mógł za tym nadążyć. Serce ścisnęło mi się boleśnie. Mama była operowana; miała pękniętą czaszkę i walczyła o życie. Na tę myśl zadrżała mi warga. Oczy zapiekły od łez. Nie mogłam jej stracić. Po prostu nie mogłam. – Babciu, czy ona…? – Urwałam nagle, nie mogąc wydusić z siebie ostatniego słowa. Oznaczało koniec i nie mogłam tego znieść. Mój głos brzmiał tak obco; bełkotałam, ale jakimś cudem babcia wiedziała, o co chciałam zapytać.

– Nie wiem, skarbie. Naprawdę nie wiem. – Te słowa były dla mnie jak cios w brzuch. Brutalna prawda, bez osładzania.

Każda cząstka mojego ciała pragnęła być teraz w szpitalu i czekać, aż mama wybudzi się po operacji. Tata i siostra potrzebowali mnie; powinniśmy być tam razem i wspierać się nawzajem. Przez to, że nie było mnie przy nich, smutek wymieszał się z potwornym poczuciem winy.

– Jak się trzymają tata i Kels? – spytałam zachrypłym głosem.

– Kelsey ma się dobrze. Była wtedy ze mną. Rodzice podrzucili ją do mnie na weekend i gdy wracali do domu… – Zawiesiła głos i odchrząknęła, by pozbyć się chrypki, głośno pociągając nosem. – Jest teraz ze mną w szpitalu. Wyszłam tylko na chwilę, żeby do ciebie zadzwonić.

Pokiwałam głową, czując ogromną ulgę, że Kelsey nie było wtedy w aucie.

– Okej. A tata? Dlaczego sam do mnie nie zadzwonił?

W odpowiedzi usłyszałam głuche milczenie. Niepokojąca cisza przedłużała się niemiłosiernie, a mnie coraz bardziej skręcało w żołądku.

– Babciu?!

– Och, Ellie. Nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale… Twój tata nie dał rady. – Jej głos załamał się, a moje serce pękło, roztrzaskując się na małe kawałeczki. – Nie żyje.

Nie żyje.

Gdy dowiedziałam się o mamie, sądziłam, że nic gorszego nie może mi się już przytrafić. Jak bardzo się myliłam.

Nie żyje.

Poczułam, jakby nóż szarpał moje wnętrzności. Panika ścisnęła mi płuca, z trudem łapałam powietrze. Mój ojciec, pierwszy mężczyzna, którego kochałam, podziwiałam i do którego porównywałam wszystkich facetów – nie żyje. Serce dudniło mi w uszach.

Tata. Nie żyje.

Z gardła wydarł mi się jęk. Cały świat rozmył mi się przed oczami w strugach łez spływających po policzkach. Uchyliłam usta, by coś powiedzieć. Tylko co? Mama walczyła o życie, a najcudowniejszy mężczyzna, który mnie wychował, dał mi wszystko, zachęcał do tego, bym była sobą, do którego biegłam po pomoc, moje oparcie we wszystkim… nie żyje. Żadne słowa nie były w stanie wyrazić tego, co czułam.

Przypomniałam sobie uśmiech taty, zuchwały błysk w jego brązowych oczach i to, jak mrugał do mnie porozumiewawczo, gdy zmawialiśmy się przeciwko mamie. Przypomniałam sobie, jak mnie przytulał, jak obejmował wielkimi ramionami, sprawiając, że czułam się maleńka. Naraz wróciły wszystkie dobre wspomnienia: święta Bożego Narodzenia, urodziny, naleśniki, jego koszmarne żarty, jego słabość do białej czekolady, jego śmiech…

To było dla mnie za trudne. Nie mogłam się z tym pogodzić.

– Ellie? Słońce, co się stało? – zapytał Toby, przysuwając się bliżej i lekko masując dłonią moją nogę. Jego słowa dobiegały jakby z oddali.

Potrząsnęłam głową, daremnie próbując rozproszyć mgłę, która zasnuła mój umysł.

Nie żyje.

Emocje zaczęły mnie przerastać. Przegrywałam ze smutkiem, w którym coraz bardziej się pogrążałam.

Telefon wyślizgnął mi się z dłoni i upadł z łomotem na podłogę. Powiodłam za nim bezwiednie wzrokiem, nie rozumiejąc, co się dzieje. Wspomnienia, żal, poczucie winy, przerażenie, smutek – to wszystko wirowało mi w głowie, mącąc się i plącząc zupełnie bez sensu. Obraz rozmył się we łzach, które nadal spływały potokami po moich policzkach i szyi, mocząc kołnierzyk przy koszulce Toby'ego, którą miałam na sobie.

Toby ukląkł przede mną, przyciągnął mnie do siebie i mocno przytulił, a ja szlochałam, rozpaczając.

– Mój tata, on… – przycisnęłam twarz do jego policzka, jeszcze bardziej zanosząc się płaczem. – Mama jest operowana, a mnie przy niej nie ma. Nie ma mnie tam! – zawodziłam, tracąc nad sobą kontrolę.

– Tak mi przykro, naprawdę mi przykro – powtarzał szeptem Toby. Zmrużył oczy ze współczuciem i wykrzywił twarz w żalu, ubolewając wraz ze mną nad ludźmi, których nigdy nie spotkał.

– Muszę natychmiast jechać. Muszę tam być. Tyle jest do zrobienia. Muszę zarezerwować lot i spakować się, muszę… – Wstałam, ale nogi ugięły się pode mną. Toby objął mnie i podtrzymał. W jego oczach dostrzegłam troskę.

– Oddychaj, Ellie. Oddychaj głęboko i uspokój się. – Pochylił głowę i pocałował mnie w czoło. – Po prostu oddychaj.

Zamknęłam powieki i zatopiłam się w jego ramionach, pozwalając, by mnie tulił, aż się uspokoję.

Rozdział 4

JAMIE

Rude włosy rozwiały się wokół jej twarzy, kiedy spojrzała na mnie przez ramię. Gdy jej wyjątkowe, szare oczy napotkały moje spojrzenie, powietrze zastygło w napięciu. Jej usta wygięły się w figlarnym uśmieszku. Subtelne piegi tańczyły jej na policzkach, gdy cichutko chichotała, powoli się do mnie zbliżając.

– Młody. – Jej głos zabrzmiał mi w uszach niczym muzyka. – Młody? – powtórzyła, kładąc smukłą dłoń na moim ramieniu i delikatnie je ściskając.

Kiedy dotarło do mnie, co powiedziała, zadowolenie na mojej twarzy zastąpiła podejrzliwość. Nigdy się tak do mnie nie zwracała.

Ucisk na moim ramieniu stał się silniejszy, poczułem nawet lekkie szarpnięcie, które wyrwało mnie z zamroczenia, i nagle zrozumiałem, że tylko śniłem. Ona nie była prawdziwa. Mocno zaciskając oczy, próbowałem zatrzymać ten sen. Piękna iluzja powoli znikała i wreszcie umknęła, rozpływając się we mgle konsternacji. Dopiero teraz zacząłem odbierać dźwięki dobiegające z otoczenia: brzęk szkła, szelest zgniatanego papieru i miarowe dudnienie muzyki gdzieś w oddali.

Strząsnąłem rękę, która mnie zbudziła. Otarłem policzkiem o coś twardego i poczułem ból głowy, który nasilał się z każdym, nawet najmniejszym ruchem.

– O, żyje – stwierdził sarkastyczny głos zza moich pleców. Nie musiałem się oglądać, wiedziałem, że należał do Dodgera, jednego z moich najbliższych przyjaciół i mojej prawej ręki.

Powoli dźwignąłem głowę, mrugając piekącymi powiekami. Podniosłem rękę do policzka i zerwałem z niego samoprzylepną karteczkę, krzywiąc się przy każdym ruchu, bo wszystkie mięśnie miałem zesztywniałe.

– Chrzań się, Dodge – burknąłem.

Uderzył mnie silny odór alkoholu. Mój gabinet powoli nabierał ostrości. Przypominał dom bractwa studenckiego po weekendowej fecie, która wymknęła się spod kontroli.

Nagle poczułem wzbierające w gardle wymioty. Stłumiłem nieprzyjemny odruch i odwróciłem się do Dodgera. Nie wyglądał na zadowolonego, kiedy schylał się po opróżnioną w połowie butelkę dobrej brandy, którą częstowałem ważnych klientów. Marszcząc czoło z dezaprobatą, zakręcił flaszkę i podszedł do barku, w którym ją zwykle trzymałem.

– Niezłe pobojowisko – wymamrotał, spoglądając pochmurnie na zagracony kredens. – A ty wyglądasz jak śmierć – dodał.

I tak też się czuję, pomyślałem.

– Dzięki.

Dodger podniósł z podłogi kosz na śmieci i zgarnął do niego pięć czy sześć pustych butelek, strasznie przy tym hałasując. Moją głowę przeszył rozdzierający ból. Przycisnąłem dłonie do skroni i zamknąłem oczy, starając się nie zwymiotować.

– A to co, do cholery? – zapytał, kierując szyjkę butelki w stronę biurka, które tej nocy posłużyło mi za prowizoryczne łóżko.

Spuściłem wzrok i zobaczyłem podejrzany biały proszek rozsypany na blacie. Przejechałem spuchniętym językiem po szorstkich zębach i wzdrygnąłem się, czując ohydny, mdły posmak trawionego alkoholu. Potrząsnąłem głową, aby oczyścić umysł. Czyżby zaćmiły go narkotyki? Być może. Nie miałem pewności.

Wróciłem pamięcią do wczorajszego wieczoru. I nagle mnie olśniło. Walczyłem. Upiłem się w klubie i pojechałem się bić, a potem zjawił się Ray i zabrał mnie do domu. Ale nie mogłem zasnąć, więc przyjechałem tu, licząc, że znajdę jeszcze jakiś zapas gorzałki. I znalazłem, sądząc po walających się wokół butelkach.

Dodger westchnął głęboko i pokręcił głową, w milczeniu podnosząc kolejną flaszkę i wrzucając ją do pełnego już kosza. Niezdarnie wyciągnąłem rękę w kierunku tajemniczego proszku, zbierając palcem kilka białych grudek i wkładając je do ust. Ich smak wywołał kolejny odruch wymiotny, ale i tym razem, z wielkim trudem, zdołałem się powstrzymać.

– Sól. – Ulżyło mi, że to nie kokaina. Odepchnąłem się na obrotowym krześle i wyciągnąłem nogi. Wszystko mnie bolało. – Pewnie piłem tequilę.

Na te słowa z Dodge'a zeszło napięcie.

– Masz szczęście, bo dzisiaj odwiedza nas policja. Pamiętasz?

Potwierdziłem ruchem głowy. Wiedziałem o tym dzięki detektywowi, którego opłacałem od półtora roku. Nie, żebym się czegoś obawiał. Klub był jednym z moich nielicznych „legalnych” biznesów. Gliny nie znalazłyby tu niczego, co mogło wzbudzić ich podejrzenia albo powiązać mnie z moimi mniej legalnymi przedsięwzięciami. Niemniej jednak byłem wdzięczny za ostrzeżenie.

Nie zawsze tak było. Ja też nie zawsze byłem taki. Kiedyś robiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby tak nie skończyć i nie stać się tym, kim byłem teraz – zawszonym, nikczemnym, handlującym prochami złodziejem samochodów, który żył z dnia na dzień i nie dbał o nic innego. Dawny Jamie Cole, który starał się zrobić coś pożytecznego ze swoim życiem, nigdy nie upiłby się na tyle, żeby zdemolować własny gabinet, a potem zasnąć i nie wiedzieć, czy blat uświniony jest solą czy narkotykami. Kiedyś tliła się we mnie jeszcze jakaś nadzieja; teraz – niekoniecznie.

Już raz niemal udało mi się uciec od takiego życia. Trzy lata temu niewiele brakowało, żebym zerwał z przeszłością i odleciał w stronę zachodzącego słońca z dziewczyną moich marzeń. Ale jedna noc wszystko przekreśliła. Jedna noc zburzyła cały mój świat. Gdyby nie to, jakże inne byłoby dziś moje życie.

W nocy poprzedzającej dzień, w którym ja i moja dziewczyna Ellie mieliśmy wszystko rzucić i udać się w podróż po świecie, mój dawny szef Brett Reyes dał mi do wykonania ostatnie zadanie. Ostatni robota i miałem odejść na dobre. Wydawało się proste. Ale nie było. Za kilka godzin miałem odebrać Ellie i pojechać z nią na lotnisko, gdy nagle sprawy przyjęły niepożądany obrót. Policja przeprowadziła nalot. Wywiązała się strzelanina i każdy członek siatki Bretta oraz konkurencyjnej organizacji rodziny Lazlo, z którą się wówczas spotkaliśmy, został albo zabity, albo aresztowany.

Poniekąd na moje nieszczęście nie zginąłem, tylko poszedłem siedzieć. Pod wieloma względami byłoby lepiej, gdybym nie przeżył; przynajmniej wtedy nie musiałbym dzwonić do Ellie i niszczyć jej marzeń. Śmierć oszczędziłaby mi wykręcającej bebechy agonii, jaką przeżywałem, kiedy musiałem skłamać, łamiąc jej serce, żeby nie dowiedziała się, że łajdak, który był jej chłopakiem, ponownie trafił za kratki, tam gdzie jego miejsce. Ellie nie zasługiwała na to, by być dziewczyną skazańca odwiedzającą go raz na kilka tygodni. Nie mogłem obarczyć jej tym piętnem i kazać jej czekać, aż mnie wypuszczą. Dlatego zrobiłem to, co uważałem za słuszne. Zwróciłem jej wolność.

Utrata jedynej rzeczy, na której ci zależy, potrafi odmienić człowieka nie do poznania.

Dzięki mojemu adwokatowi Arthurowi Barringtonowi zamiast spędzić w więzieniu resztę mojej młodości, odsiedziałem tylko półtora roku.

Jak wielkie było moje zdziwienie, gdy po wyjściu dowiedziałem się, że Brett Reyes, nie mając dzieci, uczynił mnie swoim jedynym spadkobiercą i tym samym szefem i prezesem trzech firm składających się na wielomilionowy interes. Klub, na którego zapleczu męczył mnie teraz kac, firma ochroniarska, którą zarządzałem, zanim mnie przyskrzyniono, oraz przedsiębiorstwo przewozowe – to wszystko, zgodnie z jego życzeniem, należało do mnie.

Mogłem wyjść na prostą i prowadzić te firmy najlepiej, jak potrafiłem, naprawdę do czegoś dojść. Jednak wraz z utratą Ellie straciłem motywację, by stać się lepszym człowiekiem. Kiedy więc ktoś z dawnych współpracowników Bretta zwrócił się do mnie z ofertą biznesową, przyjąłem ją bez wahania i już nigdy nie oglądałem się za siebie. Bycie złym chłopcem wychodziło mi znacznie lepiej. I tak wszyscy się tego po mnie spodziewali, więc po co walczyć? Przez ostatnie półtora roku, odkąd wyszedłem na wolność, wiodłem iście przestępcze życie, z którym kiedyś z uporem starałem się zerwać, i byłem w tym naprawdę dobry. „Jak już coś robić, to z rozmachem” – takie miałem teraz motto. A rozmachu z całą pewnością mi nie brakowało.

– Która godzina? – mruknąłem, wstając i chwytając się mocno krzesła, kiedy świat przechylił się w lewo. Zdecydowanie przesadziłem wczoraj z alkoholem.

– Po dziesiątej – odparł Dodger, zerkając na zegarek.

Mrugnąłem kilka razy i pokiwałem głową, próbując dźwignąć ją do pionu. Policja miała się zjawić w porze lunchu – przynajmniej taki dostałem cynk. To oznaczało, że miałem mniej więcej dwie godziny, żeby doprowadzić biuro do porządku i zatrzeć wszelkie ślady moich pijackich wybryków.

Dodger odstawił kosz i spojrzał na mnie z troską.

– Ray powiedział mi o rodzicach Ellie. Chcesz o tym pogadać?

– Nie – zaprzeczyłem kategorycznie.

– W porządku. Jeśli zmienisz zdanie, wiesz, że możesz na mnie liczyć.

Nie odpowiedziałem. Skoro wcześniej nie chciałem o tym rozmawiać, to dlaczego miałbym chcieć teraz? Sięgnąłem po leżący na biurku telefon i podniosłem go, strzepując sól z ekranu.

Gdy go odblokowałem, zauważyłem cztery nieodebrane połączenia i jedną wiadomość głosową – wszystkie od Eda.

– Młody, mam tę informację, o którą prosiłeś. Zadzwoń do mnie.

Zdumiony zmarszczyłem czoło. Ma informację, o którą prosiłem? Z trudem próbowałem zebrać myśli. Nie pamiętałem, żebym go o coś prosił – chyba że wczoraj na rauszu. Ed załatwiał dla mnie sprawy, którymi sam nie miałem czasu się zająć. Bardzo możliwe, że coś mu zleciłem, ale nie miałem pojęcia, co to mogło być.

Gdy Dodger wyszedł z biura, dźwigając kosz pełen śmieci, wybrałem numer Eda, który odebrał po drugim dzwonku.

– Cześć, Młody, odsłuchałeś w końcu moją wiadomość?

– Tak, o jaką informację chodzi?

– Zadzwoniłeś do mnie w nocy i poprosiłeś, żebym dowiedział się czegoś o tej dziewczynie, której rodzice nie żyją. Pamiętasz?

A więc po pijanemu kazałem mu szpiegować Ellie. Super.

– Taaa, pamiętam – skłamałem.

– Jasne. Chciałeś wiedzieć, czy wraca. Poprosiłem naszego człowieka w Londynie, żeby miał ją na oku. Wczesnym rankiem pojechała na lotnisko. Widział, jak dokonuje odprawy na lot o dziewiątej rano do Nowego Jorku. Zgodnie z numerem rejsu, który mi podał, powinna wylądować na JFK za kilka godzin.

Ścisnęło mnie w piersi. Spodziewałem się, że wróci do Stanów, ale nie tak szybko. Nie miałem czasu, żeby się na to przygotować.

– O której ląduje? – spytałem chrapliwym głosem.

– O dwunastej dwadzieścia pięć.

– Okej, dzięki. – Skinąłem głową, która coraz mocniej pulsowała.

– Młody, jeszcze jedna rzecz – dodał szybko, zanim zdążyłem się rozłączyć. – Odprawiła się sama. Jej narzeczony odwiózł ją na lotnisko, ale nie wsiadł do samolotu.

Sama? Leciała sama? Toby puścił ją samą, pogrążoną w żałobie i rozbitą emocjonalnie? Kawał drania! Zgrzytnąłem zębami, wszystko skręcało się we mnie ze złości. Rozłączyłem się i potrząsnąłem głową, próbując oczyścić umysł z morderczych myśli. Jak mógł pozwolić, żeby udała się w podróż sama? Dopiero co straciła ojca, jej matka była w stanie krytycznym – powinien być przy niej cały czas, ocierać jej łzy, wspierać ją i pocieszać. Co za złamas!

Nigdy nie przepadałem za Tobym Wallisem – w końcu był z moją dziewczyną – ale szanowałem tego gościa, ponieważ ją kochał; sprawił, że na jej twarz wrócił uśmiech, dał jej wszystko, czego potrzebowała. Tyle wiedziałem, wychodząc na wolność. Tajny nadzór, prowadzony przez szwagierkę Raya, skończył się w chwili, gdy po roku wspólnych podróży Ellie postanowiła nie wracać do domu z Natalie. Wówczas wdrożyłem inne środki kontroli. Zatrudniłem prywatnego detektywa, który ją śledził i co pewien czas składał mi raporty o jej poczynaniach.

Zanim opuściłem więzienie, detektyw dostarczył mi dowodów na to, że Ellie była szczęśliwa, że wreszcie się otrząsnęła i że ten cały Toby Wallis, który skradł mi dziewczynę, tak naprawdę był dla niej dobry. Po dokładnym prześwietleniu okazało się, że był porządnym facetem bez kryminalnej przeszłości; od trzech lat rozwiedziony miał dwójkę dzieci i ciężko pracował. Tylko dlatego po wyjściu z paki nie wsiadłem w pierwszy lepszy samolot i nie pognałem do niej, by wyznać całą prawdę i błagać o przebaczenie. A ten gnojek pozwolił jej lecieć samej? Może wcale nie był taki porządny, jak początkowo myślałem.

* * *

Dwie godziny później byłem już w hali przylotów międzynarodowych na lotnisku JFK. Nie mogłem się powstrzymać. Dodger musiał sam sobie poradzić z policją. Nie miałem żadnego konkretnego planu. Chciałem po prostu ją zobaczyć, przytulić i odstawić cało, gdzie tylko by zechciała – prawdopodobnie do szpitala, bo zapewne tam była teraz cała jej rodzina.

Stałem nieco na uboczu, z dala od tłumu, oparty o ścianę Starbucksa, i w napięciu jej wyglądałem.

Samolot Ellie już wylądował, więc teraz pewnie przechodziła przez odprawę celną i odbierała bagaż.

Kiedy oczekujący ludzie zaczęli się tłoczyć i nerwowo podrygiwać, wyprostowałem się, wstrzymując powietrze. Pasażerowie wychodzili małymi grupkami, pchając przed sobą wózki z bagażami, machając i piszcząc radośnie na widok przyjaciół, bliskich i krewnych.

Serce podeszło mi do gardła, ale cierpliwie czekałem, i wreszcie się pojawiła, ciągnąc za sobą walizkę.

Rozejrzawszy się, odeszła na bok i zaczęła coś pisać na komórce. Jej miedziane włosy opadały wokół twarzy, wijąc się niedbale splątanymi pasmami. Były krótsze niż wtedy, kiedy widziałem ją po raz ostatni – ledwie sięgały jej do ramion. Przesuwając po niej wzrokiem, poczułem w środku znajomy ból; ogarnęła mnie tęsknota. Trochę się zaokrągliła od naszego ostatniego spotkania – jej biodra i uda były pełniejsze, brzuch już nie tak płaski jak dawniej, ale w niczym jej to nie ujmowało. Wyglądała równie pięknie jak w dniu, w którym ją poznałem.

Kiedy podniosła wzrok, jakby szukała czegoś lub kogoś, dostrzegłem cienie pod jej oczami. Serce ścisnęło mi się w piersi. Sprawiała wrażenie wyczerpanej, zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie.

Pragnąłem podejść do niej i wziąć ją w ramiona. Chciałem ją pocieszyć, pocałować we włosy, pogłaskać po plecach, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, i zapewnić, że już nigdy jej nie opuszczę. Ale moje nogi ani drgnęły. Stałem bez ruchu, ukryty za tłumem ludzi, i zastanawiałem się, co zrobi, jeśli mnie zobaczy. Czy tak byłoby lepiej czy gorzej? Co by zrobiła, gdyby ujrzała mnie pokrytego sińcami, śmierdzącego wczorajszym alkoholem, z cudzą krwią zaschniętą na butach. Przyjechałem, by ją zobaczyć i wesprzeć, ale teraz, gdy tu stałem, zrozumiałem, że tylko pogorszyłbym sytuację, gdybym się jej pokazał. I tak wiele już przeszła. Konfrontacja z facetem, który złamał jej serce, w niczym by nie pomogła.

Kiedy tak stałem, bijąc się z myślami, w tłumie mignęły blond włosy. Oczy Ellie drgnęły; jej usta wykrzywiły się lekko w smutnym uśmiechu, kiedy blondynka wpadła na nią jak burza.

Westchnąłem, tracąc nadzieję na jakiekolwiek pojednanie. Stacey głaskała Ellie po włosach i pocieszała ją, trzymając w objęciach – też tak chciałem. Jeszcze nigdy nie byłem zazdrosny o dziewczynę, aż do teraz.

Odwróciłem się z posępnym wzrokiem i wymknąłem chyłkiem z lotniska, zanim zdążyły mnie zauważyć.

Rozdział 5

ELLIE

W hali odbioru bagażu na lotnisku JFK panował straszny harmider. Ludzie kręcili się wokół mnie i przepychali wózkami, dyskutując, gdzie najlepiej stanąć, aby szybko zgarnąć walizkę. Z ekscytacją rozprawiali o swoich planach wakacyjnych, o tym, skąd rozjeżdżały się autobusy; śmiali się, żartowali. Patrzyłam na nich jak otępiała.

Powoli przeciskałam się wśród tłumu, co chwila zerkając na wyświetlacz komórki. Wyłączyłam tryb samolotowy, gdy tylko opuściłam pokład, ale telefon długo próbował wykryć sieć, z którą mógłby nawiązać połączenie. Gdy zatrzymałam się przy taśmociągu obsługującym mój lot, nadal szukał sygnału.

Mniej więcej po minucie w lukę obok mnie wcisnęła się typowa brytyjska rodzina, która przez osiem godzin siedziała za mną w samolocie. Ich córeczka, która nie mogła mieć więcej niż sześć lat, narzekała, że jest zmęczona i znudzona, i wciąż dopytywała, kiedy wreszcie zaczną się ich wakacje. Od jej pisków, które z każdą sekundą przybierały na sile, pękała mi głowa.

W samolocie nieustannie trajkotała o tym, co najpierw chciała zrobić i zobaczyć w Nowym Jorku, snuła domysły na temat hotelu i tego, jak ciepła będzie woda w basenie. Przez wiele godzin siedziała grzecznie w fotelu, oglądając filmy i śmiejąc się do ekranu. Jednak teraz sprawiała wrażenie wyraźnie zniecierpliwionej i chciała jak najprędzej opuścić lotnisko.

Spojrzałam na nią, ale tak naprawdę jej nie widziałam. Od czternastu godzin, to jest od rozmowy telefonicznej, która zburzyła mój świat, na niczym nie mogłam się skupić. Działałam w trybie autopilota, bezwiednie wykonując rutynowe czynności: pokazać paszport, odebrać bilet, wsiąść na pokład, wysiąść z samolotu, pokazać paszport, odebrać bagaż; wciąż byłam na tym ostatnim etapie.

– Przepraszam, jest trochę podekscytowana. I nie spała w samolocie. To był długi dzień.

Oderwałam wzrok od dziewczynki – teraz zaaferowanej paczką cukierków, którą dostała od mamy – i przeniosłam go na jej tatę, który uśmiechał się do mnie przepraszająco. Graham, tak miał na imię; dowiedziałam się podczas lotu.

Choć było mi trudno, zmusiłam się do uśmiechu.

– Nic nie szkodzi, proszę nie przepraszać – wymamrotałam.

Dziewczynka wyciągnęła swoją małą dłoń i chwyciła tatę za rękę. Na widok tego drobnego gestu ścisnęło mi się serce. Czegoś takiego nigdy już nie doświadczę. Odwróciłam głowę, żeby nie patrzeć na tę przeuroczą trzyosobową rodzinę, i nagle przypomniały mi się chwile spędzone z ojcem: wspólne wycieczki, podróże samolotem, trzymanie się za ręce. Chciałam powiedzieć Grahamowi, żeby nie brał za pewnik tego, co ma, żeby cenił i pielęgnował każdą chwilę spędzoną z rodziną, bo nigdy nie wiadomo, kiedy los postanowi mu to odebrać.

Zaczęłam jednak stukać w ekran telefonu, próbując nawiązać połączenie, żeby móc sprawdzić, czy przyszły jakieś wieści od babci. Kiedy wsiadałam do samolotu w Londynie, stan mamy był stabilny. Operacja przebiegła bez komplikacji, a mamę przewieziono na salę wybudzeń. Później musiałam przełączyć komórkę w tryb samolotowy, więc nie dowiedziałam się niczego nowego. Wszystko się mogło wydarzyć w ciągu tych ośmiu potwornie długich godzin lotu. Modliłam się tylko, żeby nadal żyła i walczyła, bo nie wiedziałam, jak sobie poradzę, jeśli zabraknie ich obojga.

W chwili gdy na taśmociągu pojawiły się pierwsze bagaże, mój telefon gwizdem kosogłosa z Igrzysk śmierci zasygnalizował nadejście wiadomości. Wreszcie połączył się z siecią i dostałam naraz dwa esemesy. Wstrzymałam oddech i odblokowałam ekran, wstukując hasło.

Pierwsza wiadomość była od Stacey, mojej najlepszej przyjaciółki, druga od Toby'ego. Odetchnęłam z nieukrywaną ulgą, że żadna z nich nie pochodziła od babci. Brak wieści to dobre wieści – chyba tak to szło? W tym przypadku brak wiadomości oznaczał, że mama jeszcze nas nie opuściła i dochodziła do siebie po operacji. Przynajmniej taką miałam nadzieję.

Najpierw odczytałam wiadomość od Stacey: „Jestem w drodze! Jak zwykle spóźniona. Stoję w korku. Będę niedługo XXX”.

Uśmiechnęłam się; akurat tę cechę Stacey lubiłam najmniej – jej notoryczne spóźnialstwo. W pewnym sensie tego też mi brakowało. Zadzwoniłam do niej jeszcze przed wejściem na pokład i zapytałam, czy mogłaby mnie odebrać z lotniska. Po tak długiej samotnej podróży chciałam ujrzeć jakąś przyjazną twarz. Stacey z miejsca się zgodziła, tak jak przypuszczałam. Nie mogłam się już doczekać, kiedy ją zobaczę – zdecydowanie za długo się nie widziałyśmy.

Nie odpisałam; była już w drodze, więc niedługo i tak tu dotrze. Otworzyłam wiadomość od Toby'ego: „Kocham Cię. Napisz, gdy wylądujesz, i zadzwoń, jak będziesz mogła XX”.

Tym krótkim ciepłym esemesem ujął mnie za serce. Od chwili, gdy dowiedziałam się o wypadku, był dla mnie niesamowitym wsparciem. Stanął na wysokości zadania i wszystkim się zajął: pocieszał mnie i zaparzył mi herbatę na uspokojenie – to takie brytyjskie lekarstwo na wszystko. Zadzwonił ponownie do babci, żeby dowiedzieć się dokładnie, co się stało, ponieważ nadal nie chciało mi to przejść przez gardło. A potem zarezerwował najbliższy lot do Nowego Jorku i nawet spakował za mnie walizkę. Nie wiem, co bym bez niego zrobiła.

Niestety, nie mógł ze mną lecieć. Nie od razu. Opiekował się dziećmi; ich matka wyjechała na wczasy, więc nie mógł ich wcześniej odesłać do domu. Poza tym prowadził pub, a znalezienie zastępstwa zajęłoby kilka dni, nawet gdyby nie miał u siebie dzieci. Próbował mnie przekonać, żebym poczekała i nie leciała sama, ale nie mogłam tego zrobić. Musiałam tu być. Musiałam zobaczyć się z siostrą, przytulić ją, wspólnie popłakać i powiedzieć jej, że wszystko będzie dobrze.

Ponownie odczytałam jego wiadomość i nagle ogarnęła mnie straszna samotność; poczułam ściskanie w żołądku i gęsią skórkę na ciele, choć w terminalu nie było szczególnie zimno. Objęłam się mocno ramionami, patrząc na przesuwające się wolno bagaże – żaden nie był mój.

Gdy wreszcie wyjechała moja walizka, nie byłam w stanie jej udźwignąć – fakt, że się poruszała, nie ułatwił mi zadania. Dopiero Grahamowi, głowie stojącej obok rodziny, udało się podnieść ją z taśmociągu i postawić na ziemię.

– Dziękuję – wydukałam.

Matka dziewczynki zmarszczyła brwi, mrużąc oczy z troską, i ujęła mnie za łokieć.

– Moja droga, nic ci nie jest? Wyglądasz trochę blado. Dobrze się czujesz?

Próbowałam się uśmiechnąć, lecz moje usta odmówiły współpracy, więc tylko skinęłam głową.

– Tak, po prostu jestem zmęczona – skłamałam. – Udanych wakacji! – Bez zbędnych ceregieli odwróciłam się i podążyłam za tłumem pasażerów, którzy odebrali już swoje bagaże i teraz kierowali się wyjściem dla podróżnych niemających nic do oclenia do hali przylotów.

Omiotłam wzrokiem kręcących się tam ludzi – jedni trzymali w rękach kartki z nazwiskami, inni kwiaty, a jedna pani powitalny transparent – lecz nie dostrzegłam wśród nich Stacey. Stanęłam więc gdzieś z boku, opierając się o ścianę, i wysłałam krótkiego esemesa do Toby'ego z informacją, że dotarłam cało i zadzwonię do niego później.

Starałam się nie podnosić oczu, uparcie wpatrując się w podłogę, żeby nie widzieć uścisków i pocałunków, które z pewnością towarzyszyły radosnym piskom osób witających się z krewnymi i bliskimi. Niestety, nie wytrzymałam i rozejrzałam się, patrząc, jak wpadają sobie w ramiona, uśmiechają się, radują i przytulają. Gdy zobaczyłam, jak pewien facet w garniturze wychodzi prosto w objęcia kobiety czekającej z własnoręcznie wykonanym transparentem z napisem „Witaj w domu”, ogarnęła mnie zazdrość. Rodzina siedząca za mną w samolocie także już wyszła; dziewczynka była teraz w lepszym nastroju – przycupnęła na walizkach, a jej tata toczył przed sobą wózek bagażowy. Ponownie rozejrzałam się po hali z cichą nadzieją, że Stacey zdążyła dotrzeć. Nie chciałam już dłużej stać sama. I wtedy, jakby w odpowiedzi na moje nieme prośby, wleciała jak strzała przez drzwi, przemykając zwinnie między ludźmi i mamrocząc co chwila: „Przepraszam”.

Gdy ją ujrzałam, trochę zeszło ze mnie napięcie i po raz pierwszy spróbowałam się uśmiechnąć. Ruszyłam naprzód, ciągnąc za sobą walizkę, a Stacey rzuciła się na mnie z siłą, która niemal zwaliła nas obie z nóg. Objęła mnie mocno ramionami, wbijając mi palce w plecy i ściskając tak kurczowo, że zabrakło mi tchu. Ogarnęło mnie błogie ciepło i poczułam, że mur, który wzniosłam wokół siebie na pokładzie samolotu, zaczyna się kruszyć i pękać. Zamknęłam oczy, starając się opanować i nie rozkleić. Nie mogłam sobie pozwolić, by znów ulec emocjom; tym razem Toby nie pomógłby mi się pozbierać. Musiałam być silna. Teraz to ja powinnam zatroszczyć się o innych i być podporą dla mojej trzynastoletniej siostry. Na co jej histeryzująca, zapłakana i rozsypana na kawałki kupka nieszczęścia?

Odsunęłam się i spojrzałam w zaczerwienione oczy Stacey.

– Cześć – przywitałam ją ochrypłym głosem.

Przyciągnęła mnie do siebie i zamknęła w kolejnym miażdżącym uścisku.

– Och, Ellie, tak mi przykro. Brakuje mi słów, ale jeśli mogłabym jakoś pomóc, jakkolwiek…

Nie musiała kończyć, wiedziałam, co chciała powiedzieć. Pokiwałam głową, przygryzając od środka policzek, wystarczająco mocno, by ból odwrócił moją uwagę od innych myśli. Ludzie mijali nas obojętnie, nie zdając sobie sprawy z naszego cierpienia.

Stacey, pociągając nosem, wyjęła z kieszeni jednorazową chusteczkę i zaczęła wycierać sobie oczy. Wyglądała tak samo jak przed trzema laty – wysoka, szczupła, naturalnie piękna, nawet z tym byle jak upiętym kokiem i przekrwionymi oczami.

Jej ciepły i przyjazny uśmiech sprawił, że na sercu zrobiło mi się jakby lżej.

– Chodź, odstawię cię do domu.

– Zabierz mnie prosto do szpitala – poprosiłam.

Stacey wzięła mnie pod rękę i poprowadziła do wyjścia.

– To nie pora odwiedzin, nie wpuszczą cię. Twoja babcia powiedziała, żebym przywiozła cię najpierw do domu, a później pojedziecie do szpitala.

– Aha. – Owinęłam się mocniej kurtką przed mroźnym powietrzem i podążyłam za przyjaciółką. Po drodze zatrzymała się, żeby zapłacić za postój, po czym poprowadziła mnie do samochodu – nowiutkiego mercedesa klasy S coupé.

Z trudem wcisnęłam bagaż do małego kufra. Całe szczęście, że spakowałam tylko średnią walizkę i nie próbowałam przytaszczyć wszystkich moich rzeczy w jednej dużej; nic większego by się tam nie zmieściło.

– Fajne auto – zauważyłam w zadumie, wsiadając do środka. – Dorobiłaś się małej fortuny, jak mnie nie było? – zażartowałam, usadawiając się wygodnie w miękkim, skórzanym fotelu i podkręcając ogrzewanie, ponieważ w marcu panowały tu nieco niższe temperatury niż te, do których przywykłam w Londynie.

– Nie jest moje, tylko mojego szefa, Owena – odparła, uruchamiając silnik.

– I twój szef, ot tak, pożycza ci swój samochód? – spytałam, próbując podtrzymać konwersację i uniknąć ciszy. Bo kiedy zapadała cisza, zaczynała się gonitwa myśli, a ból stawał się nie do zniesienia.

Wzruszyła ramionami, posyłając mi szeroki uśmiech, po czym wycofała samochód i ruszyła w kierunku wyjazdu.

– Owen lubi mnie uszczęśliwiać, bo wie, że wówczas ja również go uszczęśliwię. Jeśli wiesz, co mam na myśli… – zawiesiła wymownie głos, pozwalając, bym sama dopowiedziała sobie resztę.

Wtedy zrozumiałam.

– Sypiasz ze swoim szefem? – spytałam, zaszokowana, że wcześniej nie podzieliła się ze mną tą sensacyjną nowiną. Wiedziałam, że Stacey była osobistą asystentką jakiegoś bogatego biznesmena, który zbił majątek, obracając nieruchomościami, ale ani razu, ilekroć rozmawiałyśmy, nie wspomniała, że spotyka się z nim także prywatnie.

– Owszem, kiedy mam na to ochotę – przyznała i wydęła usta, zerkając na mnie kątem oka.

Miałam wrażenie, że podróż z lotniska do domu ciągnie się w nieskończoność. Stacey praktycznie przez całą drogę trajkotała – nie musiałam jej nawet zachęcać ani brać udziału w rozmowie, za co byłam jej wdzięczna, ponieważ nie miałam głowy do towarzyskich pogawędek.

Gdy wjechałyśmy w moją ulicę, przemierzając drogę, na której uczyłam się jazdy rowerem, mijając drzewa, na które się wspinałam, i drzwi, do których pukałam w Halloween, zrobiło mi się ciężko na duszy. Na widok znajomego białego domu serce zamarło mi w piersi. Chłonęłam wzrokiem każdy szczegół: lśniące szyby w oknach, nieskazitelnie przystrzyżoną murawę, wiosenne kwiaty ledwie wyzierające spod świeżo wzruszonej ziemi na rabatach, idealnie wykończone obrzeża trawnika – wszystko tak swojskie i znajome, jakbym nigdy stąd nie wyjeżdżała.

Oszołomiona, odpięłam pas i wysiadłam z samochodu – moje ciało samo podejmowało decyzje, a głowa próbowała za nim nadążyć. Stacey była szybsza ode mnie; wyjęła walizkę z bagażnika i czekała na mnie przy krawężniku ze smutnym uśmiechem na twarzy. Otoczyła mnie ramieniem i ruszyłyśmy kamienną ścieżką ku niebieskim drzwiom.

Zatrzymawszy się u progu, wyciągnęłam rękę, lecz zawahałam się z dłonią na gałce, niepewna, czy miałam dość siły, by wejść do środka. Moi bliscy byli pogrążeni w żałobie, tak jak ja, i cierpieli – musiałam ich jakoś podnieść na duchu. A jeśli nie dam rady? Co, jeśli się załamię i wszystko tylko pogorszę?

Nie było mi dane dokończyć myśli, ponieważ drzwi nagle się otworzyły i ujrzałam w nich babcię w kwiecistej sukience i fartuchu przewiązanym w talii. Wyraźnie zmizerniała od ostatniego razu, gdy ją widziałam, zmarszczki wokół jej oczu i ust pogłębiły się, włosy się przerzedziły, a policzki zapadły. Niegdyś krzepka drobna postura teraz wydawała się wątła. Cienie pod oczami zdradzały, jak bardzo była zmęczona. Kąciki wąskich ust drgnęły w uśmiechu, a gdy wyciągnęła ku mnie ręce, jej oczy zaszkliły się łzami.

Padłam w jej objęcia i zamknęłam ją w swoich ramionach. Pod palcami czułam kości jej kręgosłupa i żebra przyciśnięte do moich piersi. Strasznie się zmieniła przez te trzy lata. Sporo schudła. Nagle dotarło do mnie, jak bardzo się postarzała.

– Ellie, jak dobrze, że jesteś. – Odchyliła się do tyłu i spojrzała na mnie błyszczącymi oczami, delikatnie przykładając chłodną dłoń do mojego policzka.

Wciągnęłam powietrze w płuca, licząc, że słowa same popłyną.

– Babciu, stęskniłam się za tobą.

Uśmiechnęła się serdecznie, ale w jej oczach dostrzegłam ogromny smutek. Wyglądała na wyczerpaną i bliską załamania. Gładząc moją twarz, patrzyła na mnie wzrokiem przepełnionym rozpaczą. Cisza przedłużała się i żadna z nas nie wiedziała, co powiedzieć. Wreszcie babcia mrugnęła kilkakrotnie i cofnęła się, uchylając szerzej drzwi.

– Wchodź do środka, ciepło ucieka – stwierdziła, uśmiechając się słabo. – O, witaj, Stacey.

Znajomy widok holu przywołał wspomnienia: stojak na parasole, obraz olejny podarowany przez tatę mamie, gdy byłam mała, stolik i staroświecki telefon z tarczą numerową, który w zasadzie nie działał, tylko stał tam dla ozdoby, ponieważ mama uważała, że jest uroczy. Poczułam jeszcze większy ból, jakby ktoś dźgnął mnie nożem w brzuch.

Wzięłam głęboki oddech i przestąpiłam próg. Uderzyła mnie panująca cisza. Tak cicho nie było tu nigdy. Telewizor lub radio zawsze grały, Kelsey śpiewała i tańczyła po kątach, a w tle cicho niósł się dźwięk z taśm do nauki języka obcego i głos mamy powtarzającej słowa, których do końca nie potrafiła wymówić. W domu zawsze było ciepło, jasno i głośno. A teraz wydawał się zimny i pozbawiony życia.

Wolno przesuwałam wzrokiem po otoczeniu. Na widok pary równiutko ustawionych lśniących czarnych półbutów serce zamarło mi w piersi. Buty taty. Moje ciało przeszył chłód. Objęłam się ramionami i spojrzałam na babcię.

– Co z mamą? – spytałam, czując drapanie w gardle.

Babcia spuściła wzrok na podłogę, bezwiednie wycierając ręce w fartuch.

– Jeszcze się nie ocknęła. Odesłali nas do domu kilka godzin temu i obiecali, że zadzwonią, jeśli coś się zmieni.

Pokiwałam wolno głową, nie wiedząc, co powiedzieć. Bałam się wspominać o tacie – nie byłam na to gotowa, i może nigdy nie będę.

– Dobrze się czujesz? Wyglądasz na zmęczoną.

Potrząsnęła głową, jakby chciała odpędzić przykre myśli, a na jej twarzy pojawił się wymuszony uśmiech.

– Nic mi nie jest, kochanie. Nie martw się o mnie. Właśnie szykuję lunch. Pewnie jesteś głodna. Jadłaś coś?

No tak. Jej odpowiedź na wszystko. Brytyjczycy częstowali herbatą, a babcia wszystkim wpychała jedzenie.

– Nie jestem głodna – odpowiedziałam automatycznie. Powinnam być; nie miałam nic w ustach przez cały dzień. Nie przestawiłam się jeszcze na czas amerykański: w Anglii była teraz pora obiadowa i opuściłam już trzy posiłki, jednak byłam zbyt spięta i roztrzęsiona, by czuć coś tak przyziemnego jak głód. W ogóle nie myślałam o jedzeniu.

– Na pewno? Może jednak się skusisz? – zachęcała i natychmiast pospieszyła do kuchni, skąd dobiegał charakterystyczny aromat chili z pięciu rodzajów fasoli, jej specjalności.

– Jadłam w samolocie – skłamałam, by zakończyć tę rozmowę. Babcia zatrzymała się i odwróciła w moją stronę, z rozczarowaniem zwieszając ramiona. Wiedziałam, że chciała jedynie zająć czymś myśli, ale nie byłam w stanie przełknąć ani kęsa. – Gdzie jest Kels? – zmieniłam temat, rozglądając się ponad jej głową po pustym salonie.

Babcia jakby zesztywniała.

– Na górze, w swoim pokoju. Też nie chciała jeść.

Dobrze to rozumiałam.

– Jak się trzyma?

Nie odpowiedziała, ale nie musiała; jej załzawione oczy mówiły wszystko. Kelsey wcale nie miała się dobrze.

Skierowałam wzrok na schody, zbierając się na odwagę, by wejść na górę do młodszej siostry i dodać jej otuchy słowami, które miałam nadzieję, że w jakiś magiczny sposób przyjdą mi do głowy, ponieważ teraz miałam w niej pustkę. Po prostu nie było takich słów, które mogłyby pomóc.

– Zajrzę do niej, powiem, że jestem, i zapytam, czy nie chce zejść na dół.

Stacey nagle odchrząknęła.