Chile południowe. Tysiąc niespokojnych wysp - Magdalena Bartczak - ebook

Chile południowe. Tysiąc niespokojnych wysp ebook

Magdalena Bartczak

4,2

Opis

Jak wygląda życie ludzi na niemal rzeczywistym końcu świata, gdzie nieokiełznana przyroda wciąż szykuje nowe wyzwania? Jak sobie radzą z ciągłym poczuciem zagrożenia katastrofami oraz brakiem zainteresowania i pomocy ze strony rządu? Jak na nich wpływa dominujące na chilijskim południu poczucie graniczności i odosobnienia?

Reportersko-eseistyczna książka Magdaleny Bartczak to próba odpowiedzi na te pytania. To również przede wszystkim opowieść o ludziach i miejscach. Historie tych, którzy zaginęli w czasach dyktatury, i tych, którzy do dziś czekają na ich powrót. O epoce rządów Pinocheta, które dla jednych były koszmarem, dla innych „najlepszym co mogło się przytrafić krajowi”. O rybackich wioskach i miasteczkach ukrytych wśród wulkanów i lasów Araukarii. O dawnej kolonii karnej, Punta Arenas – mieście wiatru, białych nocy i samobójców, położonym w pobliżu miejsca, gdzie Atlantyk spotyka się z Pacyfikiem. W końcu o przejmującej historii setek chilijskich dzieci, które w latach 70. i 80. XX wieku, wbrew woli rodziców, zostały odebrane im przez rząd.

Chile południowe to terytorium wielu różnych światów, z których każdy na swój sposób tętni niepokojem.

"Fascynujący obraz kraju wciąż szukającego własnej tożsamości. Magdalena Bartczak pisze o ludziach, którzy zmagają się z demonami przeszłości: eksterminacją rdzennych mieszkańców południowego Chile, Mapuczów czy nieprzepracowaną traumą po rządach junty. I robi to z ogromnym talentem, erudycją i taktem."

Maciej Wesołowski, reporter

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 415

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (9 ocen)
4
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Zdjęcie na okładce

Julio Donoso/Corbis via Getty Images

Opracowanie redakcyjne

Anna Jastrzębska

Redaktor prowadzący

Barbara Czechowska

Redakcja techniczna

Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej

Robert Fritzkowski

Korekta

Renata Kuk

Mariola Hajnus

Zdjęcia

Magdalena Bartczak, Johanna Cárdenas, Juan Carlos Gedda, Cecilia Hormazabal, Carlos Valverde Ortega, Gerardo Quezada Richards

© for the text and photos by Magdalena Bartczak, Warszawa 2019

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2019

ISBN 978-83-287-1170-9

Sport i Turystyka – MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2019

FRAGMENT

Wstęp

Do Chile przyjechałam po raz pierwszy w 2014 roku, przy okazji podróży po Ameryce Południowej. Od razu poczułam się w tym kraju na tyle swojsko, że wkrótce po powrocie zaczęłam myśleć o ponownej wizycie. Udało mi się wrócić szybciej, niż planowałam. Ponad rok później znów wyruszyłam w te strony, ponownie znalazłam się w Chile i tym razem zostałam już na dobre. Najpierw zatrzymały mnie plany zawodowe, a potem miłość. Ta do melodyjnego brzmienia tutejszego hiszpańskiego, do częstego widoku Andów za oknem i przede wszystkim do pewnego Chilijczyka.

Od tamtego czasu, kiedy podróżuję po tym kraju, najchętniej kieruję się na południe. Polubiłam jego surowy klimat i zakochałam się w różnorodnej przyrodzie, obezwładniającej swoim bezkresem, dzikością i urodą. Nauczyłam się wsłuchiwać w szum burzliwych wód południowego Pacyfiku, mruczenie lodowców, wycie wszechobecnego wiatru na patagońskiej pampie czy deszcz przenikający niebo nad wyspami. Jednak tym, co w chilijskim południu zainteresowało mnie najbardziej, były przede wszystkim ludzkie historie. Właśnie za sprawą mieszkańców te miejsca stały się dla mnie bliskie i ważne. Okazały się przestrzenią nasyconą wieloma fascynującymi opowieściami – często ukrytymi i niezauważalnymi na pierwszy rzut oka; nierzadko zupełnie zapomnianymi lub skrupulatnie przemilczanymi. Stopniowo zaczęłam rozumieć, że bezkresne i mityczne południe, określane po hiszpańsku słowem sur, to przyroda i właśnie (a może przede wszystkim) fascynująca opowieść. Opowieść o odchodzeniu lub umieraniu jednych światów oraz przetrwaniu i pozostawaniu innych.

Poniższy zbiór reportaży poświęconych chilijskiemu południu jest próbą uchwycenia i przybliżenia polskiemu czytelnikowi owej opowieści. Podróżując w mojej książce po kolejnych znaczących obszarach tego terytorium, staram się przyglądać dawnym bądź współczesnym losom ich mieszkańców i zwykle omijam zakątki popularne wśród turystów. Postanowiłam skupić się na tym, co wydało mi się dla (mikro)historii oraz samego Chile najważniejsze: na ludzkich dramatach, mniejszych lub większych katastrofach, prywatnych rewolucjach, społecznych niepokojach, powracających problemach. Niektóre z nich mają lokalną specyfikę, inne wydają się typowe nie tylko dla południowych regionów, lecz również dla całego kraju w ogóle. Wiele z nich odsłania to, co wydaje się w największym stopniu charakteryzować całe dzisiejsze Chile, zawieszone pomiędzy subtelnym, poetyckim pięknem i burzliwą, często bardzo ponurą przeszłością.

Zdaję sobie sprawę, że w tym długim i wąskim państwie, wrzuconym na kres Ameryki Południowej, wiele jest jeszcze do odkrycia i opisania. Moje teksty stanowią zatem tylko zalążek możliwych odkryć oraz prywatną propozycję odczytania duchowej i kulturowej mapy tego kraju. Mam taką świadomość tym bardziej, że w Polsce Chile, głównie z racji geograficznego oddalenia, nadal pozostaje terenem słabo znanym. Wciąż pisze się o nim niewiele, a jeśli już, to często w dość stereotypowy sposób. Być może właśnie dlatego dla osoby, która tu od kilku lat mieszka i pragnie napisać coś innego niż tradycyjny przewodnik, nie zawsze jest to proste zadanie. Z jednej strony oznacza ono niewątpliwą przyjemność przybliżenia polskim czytelnikom nieznanych szerzej miejsc i historii; z drugiej – lista ciekawych tematów do poruszenia staje się tak długa, że ich selekcja wydaje się bardzo trudna, a często niemal niemożliwa. Pomimo to mam nadzieję, że zaproszenie do tej wspólnej podróży po wybranych przeze mnie przestrzeniach będzie dla czytelników ciekawe. I pozwoli odkryć nie tylko jedno południe, lecz także wiele różnych jego obliczy – bo jak przyznają sami mieszkańcy, każda jego część jest zupełnie inna i trudno byłoby znaleźć to jedno jedyne i wspólne dla wszystkich sur. Istnieje tu raczej wiele różnych sures – w każdym z nich ziemia i powietrze pachnie bowiem i wygląda zupełnie inaczej.

Południe

Chile, na długo przed tym, jak stało się krajem, było wierszem.

Tak mówi Raúl Zurita, chilijski autor o melancholijnym spojrzeniu i szczupłej, posągowej sylwetce. Właśnie od tych słów rozpoczął swoją przemowę, dziękując w czerwcu 2016 roku za przyznaną mu nagrodę im. Pabla Nerudy – jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień, jakie w Ameryce Południowej może otrzymać poeta.

W dalszej części wystąpienia zacytował fragment Araukany – epopei napisanej przez Alonsa de Ercillę, szlachcica i żołnierza z Madrytu, który w połowie XVI wieku trafił na ten kontynent. Uważa się, że ten poemat ma siłę mitu założycielskiego Chile, nazywanego często właśnie krajem poetów. Akcja Araukany rozgrywa się w miejscu znanym dziś jako region Bío Bío, a dokładniej nieco poniżej rzeki o tej samej nazwie, mającej źródło w Andach i kończącej swój bieg w Pacyfiku. To właśnie dotąd dotarły niegdyś hiszpańskie wojska w czasie podbijania Ameryki Południowej i właśnie tu rozpoczęła się historia Chile. Państwa migoczącego niczym wąska, długa wstęga na dalekim skraju kontynentu.

* * *

Nie było łatwo tam dotrzeć. Gdy tylko wyruszyłam na poszukiwania tego miejsca, rzeczywistość zaczęła podstawiać mi nogi. Kolejni przechodnie patrzyli na mnie z nieukrywanym pobłażaniem jak na naiwną turystkę szukającą czegoś, co nie istnieje poza przewodnikami lub jej fantazją. A nawet jeśli istnieje, to nie da się tam dojechać żadną normalną drogą. A nawet jeśli się da, to właściwie po co, skoro nic szczególnego tam nie znajdę.

Wreszcie się jednak udało. Po całodniowym wypytywaniu mieszkańców, studiowaniu mapy, nieudanych próbach znalezienia autobusu czy jakiegokolwiek innego środka transportu, w końcu trafiłam na taksówkarza, który odważył się mnie zawieźć na miejsce.

Moim bohaterem okazał się niewysoki i krępy pan José. Długo nie mógł się nadziwić, co mnie tam w ogóle ciągnie.

– Mamy jesień, co prawda jest słonecznie, ale przecież zimno jak diabli. Jeszcze latem, to rozumiem, ale teraz? Nic ciekawego się tam nie dzieje. Po co to pani? Droga jest kiepska, zejdzie się dużo czasu, choć nie jest daleko. Tam nawet nie ma asfaltu, samochód sobie poniszczę, a pani się tylko wymęczy. Ale skoro tak pani zależy, to dobrze, proszę wsiadać – komentuje kierowca. – Widzi pani sama, teraz o tej porze w Concepción są straszne korki, niby jedziemy, ale co to za jazda. Zanim wydostaniemy się z centrum miasta, to się ściemni. To nie był dobry pomysł, żeby tam jechać tak późno, najlepiej byłoby rano. No ale nic, już jedziemy, co zrobić.

Do tego akompaniamentu po kilku minutach dołącza radio, w którym śpiewa Chico Trujillo. Brodata legenda chilijskiej cumbii[1] zaczyna żwawo zagłuszać głos dość zdegustowanego moim pomysłem pana José. A ja przypominam sobie o jednym z powodów, dla których w Chile, oddalonym ponad trzynaście tysięcy kilometrów od Polski, czuję się tak swojsko. Bez regularnego narzekania rzeczywistość nie miałaby tu racji bytu, nie byłaby odpowiednio nazwana i doświadczona. Ten rytuał działa jak społeczna psychoterapia: trzyma Chilijczyków w emocjonalnych ryzach, tworzy wentyl bezpieczeństwa i pozwala im nie rozpaść się na kawałki.

Kiedy wbrew czarnowidztwom pana José udaje się nam wyjechać z centrum w ciągu zaledwie kilku minut, na długo przed tym, jak zacznie się ściemniać, miasto stopniowo się przerzedza. Półtoramilionowa aglomeracja traci rację bytu, a pałeczkę pierwszeństwa przejmuje przyroda. W ostrym popołudniowym słońcu coraz mocniej lśni rzeka Bío Bío, ciągnąca się równolegle wzdłuż drogi. Wkrótce potem na naszych oczach wybija gęsta, intensywna zieleń. Strzeliste, sosnowe lasy będą nam odtąd towarzyszyć przez całą podróż, która wbrew obawom pana taksówkarza okazuje się wcale nie taka trudna i męcząca. Asfalt co prawda rzeczywiście zmienia się w żwir, ale tylko na chwilę. A pan José, który najpewniej wyrobił już swoją normę narzekania na dziś, jest jakby spokojniejszy. Podobnie jak ja, wydaje się urzeczony otaczającą nas przyrodą.

– Dobrze tak czasem wyjechać z miasta, móc odetchnąć świeżym powietrzem. A tak to człowiek tylko wciąż stoi i stoi w tych korkach – przyznaje kierowca i patrzy w lusterko nieco rozmarzonym wzrokiem, wyraźnie już pogodzony ze swoją dzisiejszą dolą i zadowolony z przejażdżki co najmniej tak jak ja. – A wokół Concepción tyle pięknych miejsc do odwiedzenia. No sama pani widzi, jak tu ładnie!

Kiedy dojeżdżamy na miejsce, zatrzymujemy się tam, gdzie na dobre kończy się asfalt i zaczyna piasek. Przed nami długą, szeroką serpentyną wije się ścieżka. Prowadzi na niewysokie wzgórze, które skalistym klifem wpada gwałtownie do wody. Wzdłuż drogi rozciąga się piaszczysta plaża, towarzyszą jej formacje skalne wystające wśród fal. Docieramy tu niedługo przed zachodem słońca, gdy ciepło dnia zaczyna się chować wraz z kończącym się dniem, a powietrze staje się rześkie. Piasek nadal jednak jest rozgrzany i miękki, jakby uszyty z pluszu. Na plaży, prawie brodząc wysokimi kaloszami w wodzie, stoi kilku panów z caletas de pescadores, czyli wiosek rybackich położonych w pobliżu, po drugiej stronie drogi, którą przyjechaliśmy.

Wraz ze schyłkiem jesiennego dnia powoli zrywa się wiatr, jak gdyby czekał na swój moment gdzieś za kulisami i teraz wychodził pewniejszym krokiem na scenę. Robi się coraz zimniej i piękniej. Macham do pana José rozmawiającego z rybakami, że jeszcze trochę się przejdę, i zmierzam w kierunku wzgórza. Wspinaczka na klif nie jest czasochłonna, ale dość męcząca. Tak czy inaczej chwilę później nadchodzi nagroda. Z góry rozciąga się widok na ujście Bío Bío z jednej strony i Ocean Spokojny z drugiej. To tutaj najsłynniejsza rzeka Chile spotyka się z Pacyfikiem i wpada w jego zimne, gwałtowne objęcia. Wokół mnie tylko niebo i przestrzeń – potężna i niczym nieograniczona.

Właśnie w tym miejscu przez wiele wieków znajdowała się symboliczna granica pomiędzy dwiema cywilizacjami: Starym Kontynentem i Nowym Światem, o którym w poetyckim poruszeniu pisał Alonso de Ercilla. Pomiędzy hiszpańskim królestwem oraz plemionami Mapuczy, czyli rdzenną ludnością podbijanego terytorium, zamieszkującą jego środkową partię i część południa. To miejsce, gdzie kończył się znany świat i zaczynały ziemie, które nigdy nie pozwoliły się oswoić obcemu imperium. Pozostały mityczną terra incognita, ciągnącą się stąd aż do przylądka Horn, Cieśniny Drake’a i Morza Południowego.

W mapudungun, melodyjnym języku Mapuczy, do których kiedyś należały okoliczne ziemie, o tym miejscu mówi się willi kechi pële, czyli po hiszpańsku puertas al sur. Wrota do południa.

* * *

„Chile jest krajem bogatym, cenionym i w południowej okolicy sławnym” – pisze w Araukanie de Ercilla, tworząc zarazem pierwszą charakterystykę tego kraju w historii światowej literatury:

Ciągnie się (…) wzdłuż brzegu nowego

Morza zwanego Morzem Południowym;

W linii wschód–zachód zaś szerokość jego

W najszerszym miejscu to sto mil lądowych;

Ciągnie się zatem gdzieś od dwudziestego

Siódmego stopnia hen ku południowi,

Aż gdzie Ocean miesza wody sine

Z Morzem Chilijskim w wąziutkiej cieśninie.

Te dwa szerokie morza, które stale

Pragną się przelać i złączyć ze sobą,

Biją o skały, przelewają fale,

Ale przybliżyć się jakoś nie mogą;

Wreszcie torują sobie przejście w skale

I odtąd tą się kontaktują drogą.

(…)

Kraj więc z północy na południe bieży,

Z zachodu morską obmywany falą,

Od wschodu znowu pasmo gór się jeży

Na tysiąc długich lig rozpiętą dalą;

Środkowe miejsce do wojny należy,

Którą ćwiczenie i dryg doskonalą.

Wenus i Amor wstępu tu nie mają,

Gniewnego Marsa zwierzchnictwo uznając[2].

Sam autor był postacią o tyle szczególną, że jako hiszpański żołnierz w pewnym momencie stanął po stronie Mapuczy (zwanych też Araukanami). Został za to potępiony i z trudem uzyskał ułaskawienie, dołączając później z powrotem do swoich żołnierzy. W Araukanie jego przychylny stosunek do mieszkańców kolonizowanego terytorium wielokrotnie jednak daje o sobie znać. Świadczy o nim choćby wybór głównego bohatera, Caupolicána – legendarnego wojownika i przywódcy Mapuczy, przeciwstawiającego się hiszpańskiemu najazdowi. Jest to jeden z powodów, dla których Chilijczycy nie mają wątpliwości, że mogą uznać ten utwór za „swój”. Ercilla staje tu po ich stronie.

Ukończoną w 1589 roku Araukanę uznaje się za jedno z największych arcydzieł epoki. Zaczytywał się nią Miguel Cervantes, a w późniejszych stuleciach między innymi Jean-Jacques Rousseau i Wolter. Słynny poemat jest jednak czymś więcej niż literackim majstersztykiem stworzonym przez młodego, wówczas dwudziestoparoletniego, autora. Został napisany z perspektywy bezpośredniego uczestnika wydarzeń, niezależnie od oficjalnych relacji kronikarzy imperium. Araukana to tak naprawdę poetycki reportaż na miarę swoich czasów. Szczegółowy dokument wieloletniego konfliktu z rdzenną ludnością Chile, którym stała się próba hiszpańskiego podboju.

Alonso de Ercilla pisze o Mapuczach jako „żelaznym ludzie”, którego iberyjskiemu królestwu nigdy nie udało się zdominować. Wojna z Mapuczami, nazywana wojną o Araukanię, zaczęła się w 1541 roku, gdy Hiszpanie stworzyli Kapitanię Generalną Chile, założyli Santiago i po zdominowaniu Doliny Środkowochilijskiej zaczęli kierować się na dalsze południe kontynentu. Oznaczało to początek krwawych powstań Mapuczy przeciwko narzucanej siłą władzy. Atakowali oni i palili kolejne hiszpańskie osady, docierając do centralnej części dzisiejszego Chile. Tymczasem Hiszpanie nie mieli większych szans, żeby z nimi wygrać, bo nie posiadali tu regularnej armii, tylko nieliczne oddziały ochotników.

Jedną z ofiar Mapuczy stał się w 1553 roku sam Pedro de Valdivia, uśmiercony w okolicach symbolicznej cywilizacyjnej granicy pomiędzy północą i południem. Według jednej z legend ciało konkwistadora i pierwszego królewskiego gubernatora Chile zostało poszatkowane i zjedzone. Zgodnie z inną Mapucze wlali mu do ust roztopione złoto, a następnie nadziali na pal i pożarli jego serce, w którym upatrywali źródło waleczności.

Konflikt ciągnął się przez kolejne dwa stulecia, zdaniem niektórych historyków nawet do 1810 roku, co czyni go tym samym najdłuższą wojną świata. Trafniej będzie jednak powiedzieć, że była to nie tyle tradycyjna wojna, ile po prostu stan permanentnych konfrontacji, które w zależności od dekady zaostrzały się lub łagodniały. Rdzenna ludność Chile okazała się w tym czasie jedyną w całej Ameryce Południowej, której hiszpańskiej konkwiście nie udało się podbić. Zyskała sławę najbardziej nieprzejednanej i walecznej. Element tej po części realnej historii, po części poetyckiej wizji stworzonej przez Ercillę stał się istotnym składnikiem niepodległościowego mitu. Szybko prześlizgnął się do narodowej narracji i w niej pozostał.

* * *

Chile zawsze było ziemią wojny. Od początku była ona ważnym czynnikiem kształtującym narodziny i rozwój tego kraju oraz mentalność jego rządzących – napisze ponad czterysta lat po poemacie Ercilli jeden z największych chilijskich historyków i filozofów, Mario Góngora[3]. Wojna o Araukanię okazała się istotnym wstępem do następnych konfliktów. Na krwawą wyliczankę złożyły się kolejno: wojna o niepodległość (1813–1820), wojna przeciwko konfederacji peruwiańsko-boliwijskiej (1836––1839), wojna morska z hiszpańskim królestwem (1864––1866), Pacyfikacja Araukanii (prowadzona od lat sześćdziesiątych XIX wieku przez dwie kolejne dekady), wojna o Pacyfik (1879–1883) i wreszcie wojna domowa z 1891 roku. W całym XIX wieku – pisze Góngora – nie było w Chile pokolenia, które nie musiałoby walczyć na którymś z frontów. Widmo „gniewnego Marsa”, wspomnianego przez Ercillę, miało ciążyć nad krajem przez wiele lat i przypomnieć o sobie także w następnym stuleciu.

Szczególnie głębokie piętno na chilijskich losach odcisnęła wojna o Pacyfik, zwana też wojną o saletrę (rozpoczęła się od konfliktu o dostęp do złóż tego cennego surowca), którą osamotnione Chile wygrało, mając przeciwko sobie koalicję Peru i Boliwii. Zwycięstwo znacznie przesunęło granice kraju na północ: od 1883 roku do Chile będą należały między innymi portowe Iquique (dotąd peruwiańskie) i Antofagasta (wcześniej boliwijska), pustynia Atakama oraz cała reszta tak zwanej Wielkiej Północy, bogatej w cenne złoża saletry i miedzi. Wygrana na Pacyfiku podbudowała ego młodego kraju. Poczuł on dumę ze swojej marynarki wojennej i wyższość wobec przegranych sąsiadów, która wydaje się w pewnym sensie nie mijać do dziś.

Z kolei wojna domowa z 1891 roku była pierwszym momentem silnego podziału w chilijskim społeczeństwie, który w przyszłości jeszcze parokrotnie o sobie brutalnie przypomni. Przyniosła też samobójstwo prezydenta José Manuela Balmacedy, obalonego przez parlamentarną opozycję konserwatystów. 29 sierpnia 1891 roku we własnym gabinecie strzelił sobie dwukrotnie w głowę, a jego śmierć stała się symboliczna – niektórzy nazwą ją aktem politycznego męczeństwa, inni bezsilności, jeszcze inni: osobistej dumy. Te same określenia pojawią się przy okazji śmierci Salvadora Allendego, który 11 września 1973 roku powtórzy jego los, wpisując się w etos prezydenta wybierającego samounicestwienie zamiast poddania się politycznemu wrogowi.

Natomiast Pacyfikacja Araukanii, czyli wojna wypowiedziana Mapuczom – tym razem nie przez hiszpańskie imperium, lecz chilijski rząd – trwała ponad dwadzieścia lat, pozbawiła tę rdzenną ludność Chile praw i zmieniła na stałe sposób myślenia wielu mieszkańców kraju o własnej tożsamości. Mapucze przestali być traktowani jak rdzenni Chilijczycy, zaczęto o nich myśleć w kategoriach mniejszości narodowej. Sama zaś wojna zamieniła się w konflikt, który potem odżył na nowo i trwa do dziś.

* * *

Przeprowadźmy mały eksperyment. Przyglądając się mapie Chile, spróbujmy objąć ją dokładnie wzrokiem, wzdłuż i wszerz. Szybko odkryjemy, że nie jest to proste – Chile wymyka się proporcjom. Jest państwem o najbardziej wydłużonym kształcie na świecie. W pionie rozciąga się na niemal cztery tysiące trzysta kilometrów, czyli trochę więcej niż wynosi odległość z Moskwy do Lizbony.

Jego terytorium, jeśli dobrze się przyjrzeć, ma kształt łzy, papryczki chili, wygiętego drzewa bądź ludzkiego cienia. Hiszpański żołnierz i kronikarz czasów konkwisty, Alonso de Góngora, porównał je do wąskiej i zamaszystej szpady, a chilijski noblista Pablo Neruda – do długiego, chudego wycinka na mapie świata. Jedno jest pewne: wyobrażając sobie Chile, nie sposób nie pomyśleć najpierw o jego szczupłym ciele przylepionym do boku kontynentu. Ta oryginalna i nieco dziwna fizyczność jest nierozłącznie związana z tym, co niematerialne: chilijską duszą i tożsamością.

Oddam na chwilę głos chilijskiemu socjologowi, Jorge Larraínowi, który zauważa: „Każdy naród i jego tożsamość posiada namacalny wymiar. Oczywiście nie istnieje on na tych samych prawach, co ludzkie ciało, ale składa się z tego, co materialne i odczuwalne zmysłami: z terytorium, klimatu, rozmieszczenia geograficznego, pejzaży czy kolorów, z którymi mieszkańcy utożsamiają swój naród oraz siebie samych. Geografia jest prawdziwym ciałem Chile, naszą pierwszą, najbardziej intymną własnością, w której projektuje się i manifestuje jego tożsamość”[4].

To chilijskie ciało – długie, chude i wrzucone czyjąś złośliwą ręką pomiędzy najbardziej ekstremalne geograficzne skrajności – ma osobliwy nie tylko kształt, ale też położenie. Chile przypomina wyspę odgrodzoną od reszty świata czterema trudnymi do przekroczenia granicami. Od północy oddziela ją Atakama, czyli bezkresy potężnej pustyni, uważanej za jedno z najsuchszych miejsc na Ziemi. Na południu granicę stanowią rozległe lodowce, fiordy i skalisty, poszarpany falami brzeg. Zachodnie wybrzeże obmywa Pacyfik, wbrew swojej nazwie burzliwy i niespokojny. Na tej wysokości geograficznej jest bardzo zimny o każdej porze roku za sprawą płynącego od Antarktydy mroźnego Prądu Humboldta. Jednak barierą, która najmocniej kształtuje chilijskie psyche, pozostają z pewnością Andy, czyli rozciągająca się na wschodzie kraju Cordillera de los Andes. Mieszkańcy Chile oswoili ją jednym słowem – mówią na nią po prostu kordyliera. Jeśli Europa ma swoje starożytne świątynie oraz romańskie i gotyckie katedry, to najważniejszą i najstarszą świątynią Ameryki Południowej jest właśnie ona.

To monumentalne, najdłuższe na świecie pasmo górskie odcina cienki kraj od reszty kontynentu grubą zasłoną. W wielu miejscach sięga pięciu czy sześciu tysięcy metrów wysokości – najwyższy szczyt, zlokalizowana na wysokości środkowego Chile Aconcagua (w języku keczua[5]: Kamienny Strażnik) liczy 6960 m n.p.m. i jest zarazem najwyższym szczytem obu Ameryk. Chile żyje w cieniu świętości Andów i jest przyzwyczajone do tego, że są zawsze obok. Dostrzeżemy je na horyzoncie niemal wszędzie, gdziekolwiek byśmy się znaleźli. W niektórych miejscach są tak potężne, że zdają się stać tuż za rogiem.

Ich obecność czuje się nie tylko w krajobrazie, ale też klimacie miast, położonych u ich stóp. Mieszkając od paru lat w Santiago, zdążyłam się do tego przyzwyczaić. Wiem już, że z ich wyglądu można nawet przepowiadać pogodę. Jeśli otacza je ciemnoszara łuna, to znak, że w Andach pada i że wkrótce deszcz pojawi się na ulicach miasta, a temperatura spadnie gwałtownie o kilka stopni. Jeśli szczyty są białe, to sygnał, że wkrótce również do Santiago nadejdzie zima. Jeśli nasycają się ciemnokarmelowym kolorem, to znak, że idzie wiosna. Jeśli przybierają barwę złocistego różu – wkrótce można się spodziewać upalnych dni i nocy. Kordyliera jest dla Chilijczyków strażniczką, wieszczką i kierunkowskazem. Najpewniejszym punktem odniesienia. Trwała i nieskończona, wyprzedza swoim istnieniem cały kraj i jego historię. Jest jak gruba chmura wisząca nad nim w milczeniu.

„Andyjska kordyliera jest kręgosłupem Chile” – mówi słynny dokumentalista, Patricio Guzmán, który niedawno nakręcił o tych górach film Kordyliera snów i ostatnią twórczość poświęca relacji chilijskiej duszy oraz historii z przyrodą swojego kraju. Tytułowa bohaterka „jest murem, w niektórych miejscach liczącym nawet sześć tysięcy metrów wysokości. Od lat wpływa na mentalność Chilijczyków, nadając im wyspiarską, introwertyczną osobowość. Wzmacnia depresyjność oraz poczucie samotności i uwięzienia. Sprawia, że Chile jest zamkniętą, wąską doliną. Ukształtowała też nasz sposób bycia, który jest zupełnie inny niż na przykład ten Argentyńczyków. Znacznie bardziej skłaniający się ku smutkowi” – przyznaje chilijski reżyser. „Andy są dla nas jak tajemnicze zaklęcie. Śnimy o nich od małego. Jeśli jesteśmy za granicą, otwieramy oczy i ich nie ma, bierzemy to za zły omen. Te góry definiują nasz charakter. Uwodzą magią i brutalną rozciąg­łością. Swoim ciągłym kontaktem z pustką”[6].

Ta pustka tak naprawdę otacza Chile ze wszystkich stron. Przełożyła się też na brak zażyłych kontaktów z sąsiadami i zamknięcie na świat. Wpłynęła silnie na mentalność mieszkańców, którzy sami często przyznają, że czują odrębność swojego kraju wobec innych państw kontynentu.

Widać to choćby w ich wersji języka hiszpańskiego. Ze względu na konstrukcje gramatyczne oraz liczebność chilenismos (osobliwych, występujących tylko w tym kraju wyrazów i sformułowań), których jest niemal trzy tysiące, uważa się ją za najbardziej odmienną od pozostałych. Dla wielu przyjezdnych, nawet tych, którzy dobrze znają hiszpański, język stanowi często nieprzekraczalną barierę, bo nie są w stanie zrozumieć tutejszej wymowy, mnóstwa słów i szybkiego sposobu mówienia. Przynajmniej na początku. Ku pocieszeniu cudzoziemca jednak wielu Chilijczyków przyzna szczerze: „Czegoś nie rozumiesz? Nie przejmuj się, ja też czasem nie do końca rozumiem, co do mnie mówią”.

* * *

Już sam rodowód nazwy kraju wskazuje na jego odwieczną samotność i odosobnienie. Według jednej z teorii „Chile” pochodzi od wyrazu chilli – w języku Indian Aymara oznacza to dosłownie „kres świata” lub „miejsce położone najdalej lub najgłębiej na ziemi”[7]. Jeśli więc w dawnej przeszłości mityczny kres Ziemi – finis terrae czy ultima Thule – leżał w hiszpańskiej Galicii, na zachodzie Portugalii bądź na północnym skraju Skandynawii, to wraz z przesuwaniem się granic znanego nam świata przeniósł się właśnie tu. Na najbardziej odsunięty od Starego Kontynentu skrawek Ameryki Południowej, który już w przeszłości, w czasach hiszpańskiej kolonii, leżał na peryferiach imperium.

To oddalenie jest odczuwalne szczególnie na dalekim południu, które swoimi surowymi pejzażami przypomina północ Europy. Deszczowe, zimne, pełne bezkresnych i niezamieszkanych przestrzeni, najpełniej mieści w sobie doświadczenie izolacji całego kraju. Znajdziemy tu miejsca, do których nigdy nie było łatwo dotrzeć i które zyskały status terra incognita w oczach nie tylko hiszpańskich kolonizatorów, ale też samych Chilijczyków. Niektóre z nich zostały „dołączone” do reszty terytorium dopiero w latach osiemdziesiątych XX wieku. Nawet dziś nie są jednak dostępne drogą lądową i wymagają długiej podróży, składającej się często z kilku przesiadek i różnych środków transportu – od samolotu przez samochód czy autokar po prom. To fizycznie odczuwalne odosobnienie – i w stosunku do reszty świata, i wewnętrzne, rozdzielające regiony – jest organicznie wpisane w chilijskie południe, długo otoczone aurą nieprzystępności i tajemniczości.

Między innymi dlatego kolejnym słowem kluczem do zrozumienia Chile jest pojęcie granicy. Ten kraj jest oddzielony od reszty świata i zarazem naszpikowany wieloma granicami wewnętrznymi – geograficznymi, duchowymi, kulturowymi, językowymi czy społecznymi. Granicami między niewypowiedzianą i wciąż niedomkniętą przeszłością oraz prężącym się dziś dumnie rozwojem ekonomicznym i nowoczesnością. Granicami fizycznymi i dosłownymi, wpisanymi w różnorodne chilijskie pejzaże, oraz tymi symbolicznymi, które wyczuwa się intuicyjnie. Nawet jeśli jest się tu tylko przechodniem. Nawet jeśli próbuje się żyć poza tymi różnicami i podziałami.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Cumbia – kolumbijski taniec oraz gatunek muzyki, który w połowie XX w. zaczął przenikać do innych krajów latynoamerykańskich i ma swoje osobne odmiany m.in. w Chile, Argentynie, Peru i Meksyku.

[2] A. de Ercilla, Araukana, przeł. Cz. Ratka, Wydawnictwo Czesław Ratka, Warszawa 2013, s. 14–15.

[3] Zob. M. Góngora, Ensayo histórico sobre la noción de Estado en Chile en los siglos XIX y XX, Editorial Universitaria, Santiago de Chile 1981, s. 63–67.

[4] J. Larraín, Identidad chilena, Lom Ediciones, Santiago de Chile 2001, s. 260. Jeśli nie podano inaczej, wszystkie teksty obcojęzyczne w tłumaczeniu autorki.

[5] Język keczua – język z rodziny keczua, którym posługują się Indianie Keczua – aktualnie około 11 milionów ludzi. Jest drugim obok hiszpańskiego językiem urzędowym w Peru i Boliwii.

[6] Cytaty z wywiadów z reżyserem za: „Culto – La Tercera”, Patricio Guzmán: La cordillera de los Andes define el carácter de Chile, rozm. przepr. R. González, http://culto.latercera.com/2019/05/03/patricio-guzman-cordillera-andes/ oraz „Variety”, Documentarian Patricio Guzman On Chilean Soul And Mountains, rozm. przepr. E. Mayorga, https://variety.com/2019/film/festivals/documentarian-patricio-guzman-chilean-soul-and-mountains-1203220444/, ostatni dostęp: 20 maja 2019 r.

[7] Według innych interpretacji etymologia nazwy kraju ma związek ze słowem chiri, które w języku keczua oznacza „zimno”, albo tchili oznaczającym śnieg. Znana jest też teoria, że „Chile” pochodzi od onomatopei cheele-cheele, jak w przeszłości Mapucze określali odgłos popularnego na południu ptaka, przypominającego kosa.

Sport i Turystyka – MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Dział zamówień: +4822 6286360

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz