Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zupełnie nowe spojrzenie na cesarzową Sisi.
Cesarzowa Elżbieta należy do najbardziej rozpoznawalnych kobiet w historii. Ale kto tak naprawdę kryje się za „mitem Sisi”? Co wiemy o jej życiu? Jak wyglądała jej codzienność? I jak Elżbieta z nieśmiałej nastolatki stała się pewną siebie kobietą?
Dla każdej młodej kobiety w XIX wieku, również dla Elżbiety, zależność od innych, zwłaszcza od ojca, a potem męża, stanowiła element codzienności. Narzucone role żony, matki i cesarzowej nie pozwalały Elżbiecie na samodzielne kierowanie swoim życiem, a mimo to udało jej się stać prekursorką emancypacji. Czym różniło się wychowanie Sisi od wychowania innych dziewcząt jej stanu, co sprawiło, że przyszła cesarzowa znalazła w sobie odwagę do buntu? Jakie wydarzenia i doświadczenia okazały się punktami zwrotnymi w jej życiu, dzięki którym dojrzała i stała się osobowością fascynującą kolejne pokolenia?
Martina Winkelhofer przekonująco i z zamiłowaniem do detali ukazuje legendarną cesarzową Austrii z zupełnie innej strony: Sisi jako osobę prywatną na tle dziewiętnastego wieku. Centralny punkt tej książki stanowi nie władczyni, nie ikona – lecz młoda kobieta.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 463
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Johanny i Franziski
PRZEDMOWA
Kiedy przed wieloma laty w moje ręce po raz pierwszy trafiły protokoły ceremonii dworu cesarskiego, zafascynowała mnie postać młodej cesarzowej Elżbiety. Wstydliwa szesnastolatka, którą dzisiaj cały świat wydaje się znać od podszewki, zauroczyła mnie swoją elegancją i mężnością. Cenne źródła, obecnie przechowywane w Archiwum Dworu i Państwa w Wiedniu, nakreślają szczegółowy obraz gigantycznej i skomplikowanej organizacji wiedeńskiego dworu cesarskiego, który uchodził za najwytworniejszy dwór dawnej Europy. Wpisy zawarte w tych grubych, strona po stronie gęsto zapisanych księgach opowiadają o życiu w mikrokosmosie, w którym nawet najbardziej prywatne momenty życia władców – narodziny, śluby i śmierć – ale również zwykła codzienność osadzone były w stałych rytuałach i niepodlegającym zmianie ceremoniale.
Podczas studiowania tych starych źródeł zastanawiałam się, jak musiała się czuć niedoświadczona i przestraszona Elżbieta, w wyniku ślubu z cesarzem Franciszkiem Józefem wyniesiona na szczyty imperium i prezentowana jako jego wizytówka, cesarzowa Austrii. Jak dojrzewała pod argusowymi oczami złośliwych dworzan, z niepewnej siebie nastolatki stając się asertywną i decydującą o sobie kobietą, która dokonała – z punktu widzenia dziewiętnastowiecznych standardów – nadzwyczajnego rozwoju osobistego.
Po lekturze setek stron byłam w stanie wyobrazić sobie, co mogła dla niej znaczyć niezgoda na życie w wąskim gorsecie tego surowego ceremoniału. Postanowiłam dowiedzieć się więcej o olśniewającej postaci cesarzowej, której pierwsze występy na dworze wiedeńskim były tak wzruszająco wstydliwe. Jak dla każdej innej młodej kobiety w tamtych czasach, zależność od innych była dla niej elementem codzienności. Rola żony, matki i cesarzowej znacznie ograniczała jej własny zakres działania. A mimo to udało jej się stać jedną z pierwszych ikon emancypacji.
Jak każdy badacz czy każda badaczka, również ja postawiłam sobie główne cele w swojej pracy. W centrum moich badań umieściłam dziecko – „Elizę”, dziewczynę – Elżbietę oraz młodą cesarzową Austrii. Jak wzrastała? Czym naznaczone było jej dzieciństwo? Czym różniło się jej wychowanie od wychowania innych dziewcząt jej stanu? Jakie nadzieje w niej pokładano, gdy osiągnęła wiek odpowiedni do zamążpójścia? Jak dopasowała się do życia na dworze cesarskim? Jak spełniała pokładane w niej oczekiwania? Jako cesarzowa, pierwsza dama, małżonka, matka, córka, synowa? Jakie wydarzenia i doświadczenia sprawiły, że dojrzała, stając się osobowością, która fascynuje po dziś dzień i na nowo skłania każde pokolenie do odkrywania tej niezwykłej kobiecej historii? Jakie ciosy od losu i osobiste sukcesy stały się punktami zwrotnymi w jej życiu?
Mój pomysł na niniejszą książkę nie opierał się na zamiarze opowiedzenia historii życia „od końca”. Zbyt często dzieciństwo Elżbiety, jej młodość, wczesne lata na dworze wiedeńskim ukazywane są z perspektywy „mitu Sisi”. Z informacji o późniejszym rozwoju Elżbiety wyciągnięto za wiele wniosków o przeżyciach z lat dzieciństwa i młodości. Luki w biografii nader szybko wypełniono przypuszczeniami. Pierwsze lata na dworze wiedeńskim zbyt chętnie przedstawiane są również jako historia jej osobistego upadku – pomimo że to właśnie w tych latach okazało się, jak niezwykłą gotowością do adaptacji i nauki charakteryzowała się młoda Elżbieta. Do największych problemów w recepcji tej historycznej postaci należy to, że jej życie i osobowość każdorazowo podlegały analizom i interpretacjom z pozycji aktualnego „dzisiaj”, podobnie jak ocen – zarówno pozytywnych, jak i negatywnych – dokonywano zazwyczaj na podstawie obiegowych wartości i oczekiwań. Przyglądano się przy tym kobiecie z połowy dziewiętnastego wieku, którą ograniczały zupełnie inne rygory osobiste i wobec której wymagania społeczne były inne niż te odnoszące się do kolejnych pokoleń.
Wyruszyłam więc na poszukiwania dziewczyny, młodej kobiety ukrywającej się za „mitem Sisi”. Chciałam zbadać osadzone w konwencjach tamtych czasów kobiece życie i jednocześnie umieścić historię jej osobistego rozwoju w realiach dziewiętnastego wieku. Pozbyłam się przy tym stereotypów, nie tylko tych, które dotyczyły Elżbiety, ale również tych, które w celu ugruntowania „mitu Sisi” przyklejono jej najbliższym: matce, teściowej, ojcu, mężowi. Na drodze dokładnej analizy i rekonstrukcji codzienności starałam się sprawić, by młode lata Elżbiety stały się bardziej uchwytne, a czasy lepiej zrozumiałe. Moim zamiarem było jednak przede wszystkim pokazanie wszystkich aspektów życia kobiety jej stanu. Właśnie dlatego najważniejszy punkt niniejszej książki stanowi nie cesarzowa ani ikona – lecz młoda kobieta.
Wspomniane na początku zamiary odnalezienia szesnastolatki, która w 1854 roku pojawiła się na dworze wiedeńskim, stały się podróżą przez pierwsze dwadzieścia siedem lat życia jednej z najsłynniejszych monarchiń w historii. Podróż ta zaprowadziła mnie do archiwów i zbiorów, protokołów ceremonii dworskich i zachowanych akt sekretariatu cesarzowej, pożółkłych pamiętników, korespondencji i obszernej spuścizny dawnych lat. Próbowałam zrekonstruować publiczne wystąpienia młodej cesarzowej, szkicowałam trasy jej podróży, filtrowałam informacje z korespondencji, która w dużej mierze zachowała się fragmentarycznie i w kopiach, studiowałam najróżniejsze źródła i badałam je pod kątem ich wiarygodności. Z różnych informacji, które z tych źródeł pochodziły, starałam się wydobyć sedno. Badałam nieliczne zachowane elementy ubioru młodej cesarzowej i studiowałam stare malowidła. W wyniku tych działań powstał autentyczny i spójny obraz całości kobiecego życia, rozwoju Elżbiety od czasów dzieciństwa aż po dorosłość.
Wiedeń, 2021
DOM RODZINNY
Nauczą się siebie kochać[1]
Trzej królewscy dygnitarze, którzy wieczorem 24 grudnia 1837 roku około godziny dwudziestej trzydzieści wkroczyli do kosztownie urządzonego salonu przy Ludwigstraße pod numerem ósmym[2], liczyli się z tym, że spędzą tutaj najbliższe godziny[3]. Pomieszczenie, do którego wprowadził ich służący w liberii, nie mogło być wytworniejsze. Szerokie na osiem metrów i długie na trzynaście, miało trzy osie okien i znajdowało się, jak przystało na salę recepcyjną najpiękniejszego prywatnego pałacu w stolicy Bawarii, dokładnie nad trzybramowym wjazdem. Trzech urzędników – baron Sebastian von Schrenck, minister sprawiedliwości, Ludwig Ritter von Wiesinger, minister spraw wewnętrznych, oraz minister domu królewskiego baron Friedrich von Gise – zostało oddelegowanych do pałacu, by poświadczyć narodziny księżniczki w rodzinie Wittelsbachów. Zanim to jednak nastąpiło, mieli dość czasu, by dokładnie przyjrzeć się jednej z najbardziej znanych sal miasta rezydencjonalnego Monachium.
Ściany salonu pod masywnym drewnianym kasetonowym sufitem zdobiły cztery ogromne, obramowane z góry i z dołu fryzem freski monachijskiego malarza historycznego Roberta von Langera, w jasnych barwach i klasycystycznym stylu przedstawiające motywy z mitologii greckiej. Nadnaturalnej wielkości bogowie olimpijscy zerkali z długiej ściany wschodniej na królewskich urzędników. A trzej dystyngowani panowie rozpoznali pośród zajmujących zaszczytne miejsca par – Zeusa i Hery po prawej oraz Hadesa i Persefony po lewej – znakomitego Heraklesa w lwiej skórze, uwalniającego z podziemnego świata wielką Alkestis, gotową pójść na śmierć zamiast małżonka. Na północnej ścianie sali widzieli, jak Tezeusz zwycięża Minotaura o głowie byka. Ściana południowa ukazała im artystę par excellence: Orfeusza, poetę i pieśniarza, który dowodził siły słów i dźwięków, śpiewem i grą na lirze doprowadzając do łez nawet skały[4].
Na zachowanych fotografiach krzesła i ławy sali recepcyjnej są ustawione tuż pod freskami. Niezależnie od tego, które krzesełka ci trzej panowie zajęli – w obliczu monumentalnych postaci bogów i bohaterów ponad swoimi głowami musieli wydawać się bardzo malutcy. Oczywiście tych trzech nie mogło jeszcze przypuszczać, że księżniczkę rodzącą się zaledwie kilka pomieszczeń dalej zafascynuje w przyszłości intelektualny i mitologiczny świat antycznej Grecji, który otaczał ich na ścianach.
Oczywiście tego właśnie 24 grudnia jeszcze nic nie wskazywało, że mały człowiek, który wkrótce miał ujrzeć światło dzienne, przebędzie tak niezwykłą drogę życia. Zadanie postawione przed trzema ministrami właśnie w wigilię Bożego Narodzenia w pałacu księcia Maksymiliana Józefa przy Ludwigstraße nie było zresztą żadnym nadzwyczajnym obowiązkiem. Chodziło po prostu o to, aby uwierzytelnić narodziny kolejnego członka domu Wittelsbachów, co należało do ich zwyczajnych zadań urzędniczych. Dwudziestodziewięcioletni pan domu, Maksymilian Józef Wittelsbach, książę Bawarii, został w tych godzinach po raz czwarty ojcem. Do tej pory doczekał się już dwóch synów i jednej córki – z czego drugi syn zmarł w pierwszym roku życia. Teraz jego żona Ludwika ponownie cierpiała bóle porodowe. Wigilijny wieczór chciała jeszcze spędzić u matki, lecz zabronił jej tego lekarz. Przypuszczał, że akcja porodowa zacznie się właśnie tego wieczoru – i jak się okazało, nie pomylił się[5].
Ministrowie czekali już ponad godzinę, zanim Ludwika – czy też Luiza, jak w rodzinnym kręgu nazywano dwudziestodziewięciolatkę – zbliżyła się do końca swojego czwartego porodu. Poród odbywał się w jej „białym buduarze”. Emocjonalnego wsparcia udzielały zaś cztery kobiety, będące również najbliższymi powiernicami: matka, owdowiała królowa Karolina Fryderyka Badeńska; była wychowawczyni, a obecnie główna ochmistrzyni, hrabina Augusta von Rottenhan; o dwadzieścia lat starsza przyrodnia siostra, hrabina Augusta von Leuchtenberg, rezydująca w niedalekim pałacu Leuchtenberg, oraz jej córka Eugenia, małżonka księcia – następcy tronu Hohenzollern-Hechingen. Obie damy dworu Ludwiki oczekiwały w gotowości w pokojach obok. Ich zadaniem było usługiwanie krewnym swojej pani, gdy tylko te opuszczą buduar rodzącej.
Apartament Ludwiki sąsiadował bezpośrednio z pomieszczeniami reprezentacyjnymi pałacu, do których należał również wspomniany salon z mitologicznymi freskami. Oczekujący tam ministrowie spodziewali się, że poród raczej nie potrwa długo; w przeciwnym razie nikt nie ściągałby ich już do pałacu – zwłaszcza w wigilię Bożego Narodzenia. W przypadkach takich jak ten nigdy nie byli zawiadamiani zaraz po pojawieniu się pierwszych bólów porodowych.
Dokładnie w godzinę i trzynaście minut po wkroczeniu ministrów do pałacu ich oczekiwanie dobiegło końca: na świecie pojawiła się druga córka księcia Maksymiliana i księżnej Ludwiki. Teraz ministrowie zostali poproszeni do buduaru położnicy, gdzie położna zaprezentowała im noworodka. Przymknięto oczy na fakt, że Ludwika po trudach porodu spoczywa na szezlongu w nocnej koszuli i szlafroku, a zarówno jej ubranie, jak i fryzura nie znajdują się w stanie pozwalającym na przyjmowanie obcych gości – abstrahując od tego, że kobieta królewskiej krwi w ogóle nie powinna przyjmować mężczyzn w swoim buduarze. Ale w końcu chodziło o to, aby przepisom dworskim stało się zadość. A te stwierdzały, że noworodek zaraz po przyjściu na świat zostanie zaprezentowany właściwym wysokim urzędnikom państwowym. W ten sposób gwarantowano, że dziecko, w którego akcie urodzenia zawarte zostanie, iż jest prawym członkiem domu Wittelsbachów, rzeczywiście zostało urodzone przez panią domu. Z tego zresztą powodu ministrowie musieli czekać w pobliżu rodzącej. Pochodzenie dziecka i jego przynależność do dynastii musiały zostać potwierdzone w okolicznościach niepozostawiających miejsca na wątpliwości. Na szczęście księżnej oszczędzono obecności oficjalnych świadków podczas samego rozwiązania. Inaczej niż przykładowo na brytyjskim dworze królewskim, Ludwika nie musiała odbyć intymnego aktu narodzin na oczach ministrów, chroniona jedynie czymś w rodzaju ruchomego parawanu, który co prawda zasłaniał dolną część ciała rodzącej, jednak na widok obcych osób wystawiał jej tułów[6].
Urzędowego aktu poświadczenia dokonano szybko. Po ujrzeniu oseska i obowiązkowych gratulacjach baron Sebastian von Schrenck, Ludwig Ritter von Wiesinger i baron von Gise opuścili buduar. Jak zanotowali w protokole z narodzin, w domu Wittelsbachów punktualnie czterdzieści trzy minuty po godzinie dziesiątej wieczorem dnia 24 grudnia 1837 roku przyszła na świat kolejna księżniczka. W ten sposób spełnili swój obowiązek i mogli pospieszyć do swoich rodzin.
Nowo narodzonej dziewczynce nadano imiona Elżbieta Amalia Eugenia. Imię otrzymała po starszej siostrze Ludwiki – Elżbiecie Ludwice Wittelsbach, która trzy lata po narodzinach swojej chrześnicy miała zostać królową Prus. Drugie imię mała księżniczka otrzymała na cześć siostry bliźniaczki swojej chrzestnej, przyszłej królowej Saksonii. Trzecie imię – Eugenia – odnosiło się natomiast do kuzynki, która towarzyszyła Ludwice w jej bólach porodowych. Dwa dni po narodzinach ochrzczono Elżbietę w kościele pod wezwaniem świętego Kajetana, czyli kościele Teatynów w Monachium.
Minęło zaledwie kilka dziesięcioleci od momentu, gdy dom Wittelsbachów, do którego należała Elżbieta i który oprócz niej wydał tak wiele innych niezwykłych, a niekiedy ekscentrycznych osobowości, otrzymał od Napoleona godność królewską. W niespokojnych latach po 1804 roku, kiedy korsykański dowódca koronował się na cesarza Francuzów, aż do jego upadku, który rozpoczął się wraz z zakończoną niepowodzeniem inwazją na Rosję w 1812 roku, europejskie państwa i ich stary porządek polityczny uległy zawirowaniom. Europejscy panujący, którzy stali po stronie Napoleona, mogli teraz powiększyć swoje terytoria i wpływy kosztem sąsiadów – zupełnie abstrahując od tego, że udało im się uniknąć typowego losu tych stawiających opór, których dowódca i cesarz po prostu zmiótł z tronów, by usadzić na nich członków swojej rodziny. Dziadek Elżbiety – Maksymilian I Józef Wittelsbach – w tamtych latach wciąż elektor i książę, dostrzegł szansę dla swojego rodu i został pierwszym sojusznikiem Napoleona – który w odpowiedzi na to w 1806 roku uczynił go królem znacznie powiększonej Bawarii. Koniec epoki Napoleona niewiele lat później nie zaszkodził młodemu królestwu. Inaczej niż inni panujący, którzy doszli do władzy wyłącznie dzięki wierności wobec francuskiego cesarza i teraz ją właśnie stracili, Wittelsbachowie zbyt głęboko zapuścili korzenie, by stracić tron podczas restauracji. Nie mówiąc już o tym, że w ostatniej chwili zmienili stanowisko i dzięki temu nie dotknął ich nowy podział terenów, na których panowali.
Wittelsbachowie – jeden z najstarszych niemieckich rodów szlacheckich – panowali w Bawarii już od stuleci. Byli palatynami, książętami i książętami elektorami, a więc zawsze znajdowali się wśród siedmiu książąt, którzy mieli prawo wybierać władcę Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Napoleon Bonaparte zasługiwał tylko na wzmiankę w historii tej dynastii. Tak czy inaczej, nowa godność królewska z jego łaski oznaczała podwyższenie rangi, a nowy król Maksymilian I Józef wyciągnął z tego to, co najlepsze dla swojego rodu i dla państwa. Dziadek Elżbiety wywrócił wszystko do góry nogami. Przeprowadził reformę administracji państwowej i oprócz nowej konstytucji i decydującego ciała urzędniczego, oprócz prawa do swobodnego wyrażania zdania i wolności religijnej wprowadził również powszechny obowiązek szkolny. Równość wszystkich obywateli wobec prawa, zagwarantowana w konstytucji, była jednym ze środków, za pomocą których panujący osłabił władzę bawarskiej szlachty. Zniósł również przysługującą jej wolność podatkową, podobnie jak mający się doskonale jeszcze system poddaństwa. Za czasów Maksymiliana I Józefa Bawaria stała się państwem nowoczesnym. Był on ponadto pierwszym spośród najdostojniejszych królów bawarskich, którzy osiągnęli taką popularność, o jakiej panujący z innych dynastii mogli tylko pomarzyć. W ten sposób Wittelsbachowie mogli władać Bawarią aż do końca pierwszej wojny światowej, która odtrąbiła koniec monarchicznej Europy.
Matka Elżbiety, księżna Ludwika Wilhelmina, była przedostatnią córką Maksymiliana I Józefa. Pochodziła z drugiego małżeństwa monarchy z księżniczką Karoliną Fryderyką Badeńską. Z małżeństwa tego urodziło się ośmioro dzieci: sześć dziewczynek i dwóch chłopców, z czego pierwszy przyszedł na świat martwy, a drugi zmarł we wczesnych latach dzieciństwa. Ludwika i jej siostry miały ponadto pięcioro przyrodniego rodzeństwa z pierwszego małżeństwa ich ojca z córką landgrafa Hesji-Darmstadt. Należał do nich również przyrodni brat Ludwiki – Ludwik, późniejszy król Bawarii. W 1837 roku, kiedy to na Boże Narodzenie Elżbieta pojawiła się na świecie, jako Ludwik I już trzynasty rok decydował o losach monarchii.
Dzieciństwo i wczesna młodość urodzonej w 1808 roku Ludwiki różniły się – w najlepszym znaczeniu tego słowa – od typowego dzieciństwa młodych księżniczek na dworach niemieckich. Jakkolwiek użycie pojęcia szczęśliwego życia rodzinnego w kontekście ówczesnego dworu książęcego wydaje się trudne, to dzieciństwo Ludwiki na wskroś odpowiadało współczesnym wyobrażeniom o szczęśliwym dzieciństwie. Zachowane i przeanalizowane listy jej rodziny wskazują na bliskie i serdeczne kontakty pomiędzy jej członkami. Zawzięcie uskarżano się w nich na rozdzielanie rodziców i dzieci wynikające z reprezentacyjnych obowiązków pary królewskiej; także opisy codziennych sytuacji nakreślają obraz władców, którzy obok spełniania swoich zadań potrafili stworzyć na dworze pewną przestrzeń dla rodziny. Jako monarcha w okresie wschodzącego biedermeieru, epoki skupienia na niewielkiej przestrzeni rodzinnej (i wraz z tym na jej stylizacji), Maksymilian spełniał się, przy całej swojej godności królewskiej, w roli wiernego i troskliwego ojca, głowy rodziny. Sześć córek bardzo go kochało. Również ich matka, królowa Karolina, pielęgnowała bliską relację z dziewczynkami, a wzajemne stosunki księżniczek naznaczone były zaufaniem i uwagą. Aż do końca swoich dni pięć sióstr, które osiągnęły wiek dorosły – szósta i najmłodsza zmarła jeszcze jako dziecko – oraz ich dwie przyrodnie siostry z pierwszego związku ojca utrzymywały ze sobą bliskie relacje. Nawet w późniejszych latach, kiedy w wyniku zamążpójścia rozjechały się na wszystkie strony Europy – do Berlina, Drezna, Salzburga i Wiednia – wciąż podtrzymywały tę silną rodzinną sieć, która umożliwiła wówczas bardzo udane projekty małżeńskie.
To również może uchodzić za znak, że rodzicom Ludwiki naprawdę powiodło się znalezienie dla siebie i swoich dzieci zadowalającej równowagi pomiędzy obowiązkami reprezentacyjnymi a spełnionym życiem rodzinnym. Ale nawet przy całej miłości i spełnieniu, jakie oznaczały takie bliskie, niemalże mieszczańskie relacje z córkami, para królewska – jak wynika z istotnych źródeł pisanych – ciągle pozostawała świadoma obowiązków, jakie pociąga za sobą pozycja pierwszej rodziny w państwie, i musiała przygotować małe księżniczki do przyszłego życia dworskiego. Podobnie jak jej siostry, Ludwika od najmłodszych lat była przyzwyczajana do uroczystości dworskich. Już jako czterolatka musiała brać udział w wyjściach do teatru. Jej wychowawczyniom komunikowano, by uczyły małą dziewczynkę, jak z gracją przetrwać zmęczenie czy nudę. W wieku trzynastu lat Ludwika zaczęła pojawiać się na balach dworskich. Wciąż nie było jej jednak wolno – jako podlotkowi – tańczyć, ponieważ to doprowadziłoby do zbytniej bliskości z mężczyznami. Zalecane wizyty na balach początkowo służyły tylko jednemu celowi: miała przyzwyczajać się do wielogodzinnego wytrzymywania wydarzeń towarzyskich, nie dając przy tym upustu swojemu zmęczeniu czy poczuciu przesytu.
W dzieciństwie i młodości Ludwikę otaczało wielkie bogactwo materialne. Również styl życia jej rodziny całkowicie odpowiadał – przy wszystkich podobieństwach do mieszczańsko-biedermeierowskiego ideału – zwyczajom dworu królewskiego, z pełnymi przepychu rezydencjami i stosownym luksusem. Rodzina spędzała zimę w rezydencji monachijskiej, gdzie od dawna mieszkali i skąd sprawowali rządy książęta bawarscy, lato natomiast w czarownym pałacu w Nymphenburgu, za murami miasta. W 1816 roku król Maksymilian uzyskał ponadto osobistą posiadłość, która miała stać się prywatnym azylem rodziny: dawny klasztor benedyktyński Tegernsee, malowniczo położony w bawarskich Alpach, na wschodnim brzegu jeziora o tej samej nazwie. Tutaj, w tym przebudowanym na prywatną rezydencję klasztorze, rodzina mogła zaznać spokoju, to tu odbywały się wielkie spotkania i święta rodzinne, i to również do tego miejsca austriacka cesarzowa odbywała później pierwsze podróże ze swoją rodziną[7].
W tym samym czasie niedaleko od Ludwiki, jakkolwiek pod względem emocjonalnym były to lata świetlne od jej szczęścia rodzinnego, w zgoła odmiennych warunkach dorastał chłopiec tylko o trzy miesiące młodszy od niej. Nazywał się Maksymilian i był krewnym rodziny, a mianowicie synem pary książąt – Piusa i Amalii – ze starobawarskiej linii Wittelsbachów Pfalz-Zweibrücken-Birkenfeld-Gelnhausen. Ojciec Ludwiki miał go otoczyć szczególną opieką. Istniało ku temu kilka powodów: Maksymilian był jedynym dzieckiem w tej bocznej linii Wittelsbachów, a okoliczności rodzinne, w których przyszło mu dorastać, były niezwykle trudne. Oprócz tego członkowie tej niegdyś wpływowej i świetnie skoligaconej bocznej linii w przeszłości wciąż występowali przeciwko supremacji dynastycznej linii głównej, z której pochodził Maksymilian I Józef – i dopiero niedawno porzucili nadzieję na suwerenne panowanie na terenie Bawarii. Wydawało się zatem logiczne, że król chciał swoich krewnych Wittelsbachów mocniej chwycić za uzdę, w ten sposób obejmując nad nimi pewną kontrolę. Ponadto pochodzący z tej rodziny chłopiec, o którego dobro tutaj chodziło, nie tylko otrzymał znaczące imię – lecz także pewnego dnia miał zostać wyłącznym dziedzicem jednej z najbardziej znaczących fortun w kraju. Dlatego monarcha musiał dokonać ingerencji w życie małego Maksa i w ten sposób bliżej związać starą bogatą boczną linię Wittelsbachów z linią królewską. Partnerem króla w rozmowach w sprawie opieki został jego szwagier Wilhelm, książę Bawarii. Był on nie tylko głową wspomnianej linii bocznej, ale również jako dziadek postacią dominującą w życiu chłopca. Jego rodzice, Pius August Wittelsbach, książę Bawarii, i jego małżonka Amalia Luiza ani nie mieli wpływu na wychowanie syna, ani też nie byli w stanie w jakikolwiek sposób sprzeciwić się w tym zakresie jego dziadkowi.
Książę Pius zasłużył na różnorakie oceny swoich współczesnych – bardziej wyrozumiałe ze strony Bawarczyków, mniej łagodne z zagranicy. Na ogół w najlepszym razie przedstawiano go jako kogoś specyficznego, pozbawionego umiaru i – także w późniejszych biografiach wnuczki, Elżbiety – dziwaka całkowicie stroniącego od życia towarzyskiego. Znacznie gorsze wrażenie ojciec Maksa zrobił na pruskim pośle w Bawarii – Fryderyku Wilhelmie Christianie von Zastrowie. W oczach Zastrowa Pius był zdemoralizowanym cholerykiem, który bezpodstawnie prowokował bójki, by „znęcać się do cna nad swoimi przeciwnikami i potwornie ich ranić” – w związku z czym kilka razy wylądował w więzieniu[8]. Dysponujemy tylko jednym jedynym, ironicznym, zdaniem, jakie wypowiedział dziadek Maksa o swoim synu Piusie: „Kochana istota je jak kanibal i trawi jak struś” (kuriozalne podsumowanie możliwości własnej pociechy przyrównanej do strusia afrykańskiego, który dla poprawy niezwykłych możliwości trawiennych swój wielki umięśniony żołądek wypełnia kamieniami, piaskiem i czym się tylko da); zdanie to przez dziesięciolecia powtarzano w domu książęcym jako anegdotę[9]. Koniec końców ojciec Maksa trafił pod nadzór rodziny. W ten sposób dziadek i nestor rodu, książę Wilhelm, przejął kuratelę nad wnukiem – w tym przypadku dosłownie, ponieważ z reguły tak czy inaczej głowa domu szlacheckiego podejmowała ostateczne decyzje w sprawie wykształcenia i miejsca pobytu członków rodziny.
Dla małego Maksa ta trudna sytuacja rodzinna oznaczała nie tylko konieczność radzenia sobie od najmłodszych lat z obciążającymi okolicznościami, ale również z częstymi zmianami w gronie bliskich osób. Jako sześciolatek Maks został przekazany przez swojego surowego dziadka, którego miał się bać jeszcze jako dorosły, pod opiekę attaché, którego styl wychowawczy nawet jak na tamte czasy był bezduszny i drakoński. Mając dziewięć lat, chłopiec trafił do internatu, czyli do prowadzonego przez duchownego świeckiego i pedagoga Benedikta von Hollanda instytutu o nazwie Königliches Institut für Studierende w Monachium. W tejże placówce wychowawczej, do której już samo uczęszczanie było czymś niezwykłym dla młodego arystokraty zazwyczaj mającego guwernera w domu, Maks przeżył rzadkie dla takich jak on chłopców doświadczenie: wychowankowie instytutu byli traktowani równo, pochodzenie czy stan społeczny nie odgrywały najmniejszej roli. Jedynym przywilejem, jaki przysługiwał młodemu Wittelsbachowi, była osobna sypialnia.
O latach spędzonych w internacie, w którym nie tylko poddano go klasycznemu kanonowi nauczania, ale również rozbudzono jego miłość do sztuki i muzyki, Maks zachował przez całe życie najlepsze wspomnienia. Czas w placówce dobiegł końca wraz z jego piętnastymi urodzinami. Teraz na zarządzenie swojego królewskiego stryja-dziadka musiał opuścić instytut. Uważano bowiem za istotniejsze, aby chłopak został wprowadzony „w życie” przez ochmistrza. Był to mężczyzna, którego Benedikt von Holland nieprzypadkowo uważał za impertynenta i intryganta. Jego zadaniem było przybliżenie młodzianowi zmysłowych radości i rozrywek, do których prawo ówczesne społeczeństwo szlacheckie, obśmiewając znaczną część mieszczańskich wyobrażeń o moralności, przyznawało swoim męskim członkom (a zatem coś w stylu „szkoły dolce vita”). Z dzisiejszego punktu widzenia wydaje się dziwaczne, że po latach nauki i kształcenia młodzi arystokraci zostawali przede wszystkim salonowcami, którym wprawdzie oferowano cały wachlarz rozrywek, ale nie przekazywano żadnych zadań, naprawdę umożliwiających rozwój ich umiejętności.
W wyniku takiego splotu zrujnowanych relacji, najróżniejszych metod wychowawczych i wielokrotnych zmian opiekunów ukształtowany został mężczyzna, który nie miał żadnych pozytywnych doświadczeń związanych z życiem rodzinnym. Po latach spędzonych w internacie Benedikta von Hollanda Maks miał jednak pewne przygotowanie do życia w społeczeństwie, a mianowicie umiejętność pozbawionego uprzedzeń obchodzenia się z ludźmi z innych warstw. Oprócz tego przez długi czas przyzwyczajał się do stylu życia, który był ukierunkowany głównie na folgowanie jego osobistym życzeniom i skłonnościom. Jako książę Bawarii, osoba nosząca wielki tytuł i beneficjent wielkiej fortuny, całkowicie odpowiadał stereotypowi bywalca salonów, który nie musi się o nic martwić. Był jednak również wytworem otoczenia. Smutne doświadczenia z okresu dzieciństwa i bezuczuciowe – nawet jak na tamte czasy – traktowanie przez opiekunów miało na niego wpływ jeszcze długo. Wzruszają wspomnienia Maksa, który już jako dorosły ukazuje w lepszym świetle swoich wiecznie nieobecnych – zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie – rodziców. W pamiętniku z podróży na Bliski Wschód napisał, że w Bazylice Grobu Świętego w Jerozolimie wydało mu się, jakby „wokół niego z miłością unosiły się duchy rodziców, którzy zasnęli na wieki”[10].
Oczywiste było, że młody mężczyzna pokroju Maksa, wnuk brata bawarskiego króla i przyszły dziedzic bogatej linii bocznej Wittelsbachów, nie mógł na własną rękę wybierać żony. Tę decyzję podjął za niego oczywiście król Maksymilian I Józef, przy czym dziadek Maksa pilnie wspomagał go w tym radą i czynem. I tak król zadecydował: młody Maksymilian powinien w przyszłości poślubić jego najmłodszą córkę. W wyniku tych zaślubin dumna linia boczna Wittelsbachów, której członkowie niegdyś żywili nadzieje na suwerenne panowanie w Bawarii, miała zostać silniej związana z linią królewską. A ogromny majątek tej linii miał po prostu pozostać w rodzinie. Przynajmniej – na czym królowi bardzo zależało – nie otrzymałaby do niego dostępu żadna inna dynastia czy rodzina arystokratyczna. Dziadek Maksa obiecywał sobie natomiast po tym projekcie podniesienie prestiżu własnej linii. Poprzez ten ślub Maks i jego potomkowie mieli otrzymać tytuł „królewskiej wysokości” i dostąpić do najbliższego kręgu rodzinnego króla.
Ale Maksymiliana Józefa Karolina, najmłodsza córka króla bawarskiego, która zgodnie z życzeniem obu patriarchów rodu miała zostać przyszłą narzeczoną Maksa, w 1821 roku zmarła na skutek przeziębienia, nie ukończywszy nawet dwunastu lat. W takiej sytuacji należało wyznaczyć na narzeczoną kolejną królewską córkę, którą była księżniczka Ludwika. Już po tym, że po śmierci siostry Ludwika miała wypełnić powstałą w ten sposób lukę, można się domyślić, że ten projekt zaślubin w rodzinie Wittelsbachów miał dla bawarskiej rodziny królewskiej istotne znaczenie dynastyczne. Późniejsze przypuszczenia, jakoby matce Elżbiety nie trafiła się dobra partia, ponieważ jako królewska córka poślubiła mężczyznę, który nosił tytuł „tylko księcia Bawarii”, należy postrzegać jako stereotyp. Bo właśnie to, że do projektu ślubnego wypchnięta została kolejna córka królewska, wyraźnie wskazuje, jak istotne dla bawarskiego domu królewskiego były koligacje z bogatą linią boczną Wittelsbachów. Ludwika poprzez te zaślubiny nie uzyskała wprawdzie pozycji u boku rządzącego monarchy, ale dla jej dynastii – a w rodzinie panującej na początku dziewiętnastego wieku tylko ten punkt widzenia się liczył – zawarcie związku małżeńskiego z Maksem było dynastyczną koniecznością, która wzmocniła dom Wittelsbachów.
W momencie śmierci młodszej siostry Ludwika miała trzynaście lat. Daleki kuzyn, którego za kilka lat miała poślubić, był jej bardzo dobrze znany od wczesnego dzieciństwa. Jej ojciec nie tylko sprawował bowiem główny nadzór nad wychowaniem Maksa, ale również umożliwiał chłopcu – którego bardzo lubił i któremu jako jedyny bliski krewny ostał się już tylko dziadek – częste kontakty rodzinne ze swoimi córkami. Ludwika i Maks widywali się więc regularnie jako dzieci i pisali do siebie krótkie liściki, w których relacjonowali sobie emocjonujące wydarzenia i sytuacje ze swojej dziecięcej codzienności.
Dzisiaj nie jesteśmy już w stanie ustalić, czy Ludwika i Maks z okresu między dziesiątym a dwunastym rokiem życia – z którego zachowało się szczególnie dużo listów – potrafili wyobrazić sobie wspólną przyszłość. Zachowywali się w każdym razie jak wszyscy młodzi swoich czasów i pozycji: nie podważali decyzji rodziców i opiekunów w kwestii tego, kogo poślubić, ponieważ musieli okazywać posłuszeństwo. Trudno sobie wyobrazić bunt i przekorę wobec rodziców w obliczu tego, że matki, a przede wszystkim ojcowie – na dodatek władcy i mężowie stanu – stanowili wówczas niezaprzeczalne autorytety. Żaden protest Ludwiki przeciwko przygotowywanemu zamążpójściu nie mógłby spowodować zmiany planów. Niewyobrażalne było również, aby dziewczyna w tamtych czasach odważyła się walczyć o prawo do wyboru narzeczonego. Nie mniejszą niedorzecznością byłoby, gdyby Maks przeciwstawił się oczekiwaniom swojego stryja i króla. Tymczasem serca – zarówno jego, jak i Ludwiki – biły mocniej dla zupełnie innych osób. Jedna z wnuczek obojga napisała później, że Maks był zakochany w mieszczańskiej córce dowódcy pułku, podczas gdy Ludwika – która tymczasem wyrosła na niezwykle piękną młodą kobietę – podczas pobytu w Wiedniu zapałała miłością do bezpaństwowca, portugalskiego następcy tronu – Michała I Uzurpatora. Oboje jednak byli dla swoich rodzin nie do zaakceptowania. Dla księcia pokroju Maksa córka człowieka pozostającego na żołdzie króla jako głównego przywódcy wojskowego w żadnym wypadku nie wchodziła w rachubę jako kandydatka na żonę. A co się tyczy Ludwiki, to jej historia miłosna wcale nie była tak romantyczna, jak często powtarzano. Michałowi w zasadzie nie odmówiono by jej ręki, ale on sam chciał zachować możliwość poślubienia swojej bratanicy – pierwszej następczyni tronu i późniejszej królowej Portugalii Marii II – w momencie, kiedy tylko osiągnie ona pełnoletniość. Nawet jeśli Ludwika mu się podobała, pewne jest jedno: w chwili gdy była gotowa do zamążpójścia, z przyczyn politycznych małżeństwo było niemożliwe. Abstrahując od tego, król Maksymilian I nie zyskałby zbyt wiele na bawarsko-portugalskim mariażu. Chciał wydawać swoje córki za mąż tylko w krajach niemieckojęzycznych[11].
Niezależnie od tego, co czuli Ludwika i Maks lub czego sobie życzyli, decyzja nie należała do nich. Można było na taki stan rzeczy narzekać, ale próbowano się porozumieć. A pytanie, czy dwie połączone węzłem małżeńskim bez swojego udziału osoby będą ze sobą szczęśliwe, miało – jeśli w ogóle je stawiano – niewielką wartość. Nikt nie sformułował dobitniej niż dziadek Maksa, co w królewskich kręgach myślano o warunkach dotyczących małżeństwa. Spytany, co sądzi o tym, że jego wnuk i jego wybranka się nie kochają, powiedział: „To kompletnie bez znaczenia. Nauczą się siebie kochać”[12], jednoznacznie przedstawiając w ten sposób poglądy panujące w jego czasach.
Tak więc 9 września 1828 roku w zamku Tegernsee nastąpiły zaślubiny. W miejsce zmarłego w 1825 roku ojca Ludwiki rządy sprawował już jej przyrodni brat, król Ludwik I. Jako nowa głowa domu Wittelsbachów również on popierał ten projekt małżeństwa. W ten sposób księżniczka Ludwika Wilhelmina Wittelsbach, najmłodsza żyjąca córka pierwszego króla Bawarii Maksymiliana, oraz książę Maks, przyszła głowa bocznej linii Wittelsbachów, zostali parą książęcą Bawarii, mężem i żoną. Zaślubiny świętowano hucznie, z pompą, przepychem i w obecności najznamienitszych gości. Kontrakt, którego wszelkie warunki ustalono już wiele lat przed zawarciem małżeństwa, nie pozostawiał wątpliwości w kwestii tego, kto zajmuje wyższą pozycję. Ludwice rodzina królewska zastrzegła prawo jednostronnego korzystnego rozwiązania umowy o zawarciu małżeństwa w każdej chwili.
Wprawdzie rangą Ludwika przewyższała swojego świeżo poślubionego małżonka, ale gdy chodzi o wielkość majątku, był on znacznie wyżej notowany niż cała jej rodzina. Boczna książęca linia Wittelsbachów była wówczas o wiele bogatsza niż główna linia królewska, co oznaczało, że – mówiąc dosadnie – to książę Maks, a nie Ludwik I, dysponował królewskimi środkami finansowymi. Tylko z kasy państwowej otrzymywał on roczne apanaże w wysokości 225 000 guldenów, czyli niewyobrażalnie wysoką wówczas sumę. Przyczyną tak wysokich wypłat dla członka niesprawującej rządów linii Wittelsbachów była umowa, którą kiedyś, po swojej koronacji, ojciec Ludwiki zawarł z dziadkiem Maksa księciem Wilhelmem. W umowie tej wyznaczono apanaże przyznawane dynastii przez Bawarię i mniej więcej po równo podzielono je pomiędzy nową linię królewską i linię książęcą. Tak hojne uposażanie niesprawującej władzy gałęzi Wittelsbachów przez nowego monarchę należy uzasadnić także tym, że nowe królestwo Bawarii w trakcie zmian terytorialnych w okresie napoleońskim zaanektowało niektóre posiadłości linii bocznej. Same roczne apanaże od państwa, które przysługiwały linii bocznej Wittelsbachów, doprowadziły z biegiem czasu do niemożliwej wręcz do przewidzenia w momencie zawarcia umowy koncentracji majątku. Ponieważ potomków męskich w linii królewskiej przybywało, podczas gdy książęca linia boczna w ciągu wielu pokoleń miała często tylko jednego męskiego przedstawiciela, doszło do paradoksalnej sytuacji, że każdy kolejny dziedzic książąt Wittelsbachów gromadził coraz więcej i więcej pieniędzy – podczas gdy w linii królewskiej apanaże państwowe wciąż musiały być dzielone pośród wielu potomków. Koniec końców książę Maks miał do dyspozycji więcej środków niż władający monarcha[13]. A majątek ten powiększał jeszcze bogaty spadek, który Maks otrzymał po śmierci pochodzącej z Francji matki. Księżna Amalia Luiza Arenberg była właścicielką tamtejszych rozległych posiadłości oraz pałacu w najlepszej dzielnicy Paryża, który wniosła jako posag do małżeństwa z ojcem Maksa.
Majątek ten znacznie przekraczał posag Ludwiki. Nie oznaczało to jednak, że nie była ona bogatą narzeczoną. Również ona dysponowała znacznymi środkami finansowymi. Gdy miała czternaście lat, jej ojciec zapisał gigantyczną sumę prawie dwóch i pół miliona guldenów swojej żonie i córkom. Tylko z odsetek wpływało rocznie dla każdej z nich 25 000 guldenów[14]. W momencie zawarcia małżeństwa Ludwika otrzymała dodatkowo posag w wysokości 100 000 guldenów, który powiększył majątek rodziny książęcej. Potem Ludwika odziedziczyła również zamki Tegernsee i Biederstein.
Bogactwo nowożeńców odzwierciedlało się w dworskim stylu życia, nadzwyczajnym dla księcia, a wystarczająco godnym dla królewskiej córki. Szczególnie rzucającym się w oczy drogocennym przejawem tego życia w bogactwie stał się imponujący, trzypiętrowy „pałac Maksa” w Monachium przy Ludwigstraße – dom, w którym na świat przyszła Elżbieta. Książę miał własne środki na wybudowanie tego najpiękniejszego pałacu w mieście, ale również król Bawarii, wuj Elżbiety, Ludwik I – monarcha zafascynowany sztuką i architekturą oraz wielki admirator greckiego antyku – miał swój udział w tym, że Elżbieta mogła dorastać w tej perełce architektury.
Wysokie wymagania estetyczne Ludwika I, które jako monarcha starał się urzeczywistniać w stolicy i swoim rezydencjalnym mieście Monachium, pozostawiły wyraźne ślady w życiu rodziny Elżbiety. Król marzył o tym, by całkowicie zmienić architekturę nadal bardzo prowincjonalnego Monachium. Bawarska stolica miała się rozwijać. Stare mury miejskie zostały zburzone, miasto się powiększało. Nowe liczne budynki użyteczności publicznej w stylu klasycystycznym miały uczynić miasto-rezydencję w całości dziełem sztuki. Prestiżowym projektem, szczególnie leżącym królowi na sercu, była Ludwigstraße – pełen przepychu bulwar w sercu miasta z zabudową w stylu neorenesansowym. Aby jego wizja stała się rzeczywistością, Ludwik I potrzebował gotowych do działania i silnych finansowo inwestorów. Mieli oni nie tylko dysponować niezbędnymi środkami finansowymi, ale również wykazać gotowość do wcielenia w życie jego architektonicznych wyobrażeń w całości. Jednym z tych inwestorów został szwagier króla, mąż Ludwiki. Odkąd Ludwik został królem, nie szczędził wprawdzie temu stojącemu niżej w hierarchii krewnemu poniżających uwag i drobnych upokorzeń – w przeciwieństwie do ojca nie żywił sympatii do Maksa – ale w kwestii estetycznych zainteresowań myśli króla i księcia podążały w podobnym kierunku. Król nie musiał rozbudzać w swoim kuzynie zachwytu sztuką i antykiem, bo ten był równym jemu estetą.
W ciągu zaledwie trzech i pół roku, podczas których Maks i Ludwika zajmowali kamienicę w Monachium, dzięki jego działaniu jako inwestora przy Ludwigstraße 8 powstał najpiękniejszy prywatny budynek w mieście. Słowo „pałac” właściwie nie pasowało do tego ogromnego, zaprojektowanego przez sławnego architekta Leona von Klenze przypominającego zamek gmachu. Powstał na pięciu tysiącach metrów kwadratowych. Mający wysokość dwóch pięter i kształt podkowy, pałac zwrócony był w stronę bulwaru pełną przepychu fasadą w stylu późnego renesansu. Z okien pomieszczeń reprezentacyjnych rozciągał się widok wprost na pulsującą życiem Ludwigstraße.
Po ukończeniu pałac służył jako oficjalna zimowa siedziba księcia Maksa, Ludwiki i ich rodziny. To tutaj odbywały się reprezentacyjne przyjęcia, tutaj szlachta i dyplomaci składali wizyty książęcej rodzinie, to tu w wysokiej na dwa piętra sali odbywały się wystawne bale. (Na dziewięć dni przed setnymi urodzinami Elżbiety pałac został zburzony; 15 grudnia 1937 roku zakończono prace rozbiórkowe, a w jego miejscu w czasach nazistowskich powstała nowa budowla Reichsbanku. Zachowane jednak do dziś szkice, plany i fotografie opowiadają o klasycznej piękności i niezwykłych rozmiarach tego gmachu, który wielu uważa za najpiękniejszy pałac książęcy, jaki wyszedł spod ręki Leona von Klenze).
Rozkład pomieszczeń i wyposażenie pałacu Maksa były idealnie skrojone pod potrzeby jego mieszkańców i odpowiadało ich wysokiej pozycji. Z podziału pomieszczeń można również dokładnie odczytać, gdzie przebiegała granica pomiędzy obowiązkami społecznymi rodziny a jej życiem prywatnym oraz jak podział tych dwóch sfer determinował życie i wyznaczał drogi mieszkających i pracujących tutaj osób: od strony Ludwigstraße rodzina wkraczała do pałacu wspaniałym portalem głównym. Wejście to było przeznaczone wyłącznie dla pana domu, jego małżonki, ich dzieci oraz oficjalnych gości. Liczna służba i stajenni oraz urzędnicy w służbie książęcej wchodzili do pałacu przez dwa wejścia boczne. Po przemierzeniu portalu szło się w lewo z westybulu do prywatnych komnat księcia, które znajdowały się na parterze. Z dwoma przedpokojami połączone były dwa salony. W tych dekoracyjnie wyposażonych pomieszczeniach ojciec Elżbiety przyjmował prywatnych gości. Następnie był gabinet, który stanowił przejście do prywatnych pomieszczeń księcia, pokój pracy, biblioteka i sypialnia pana domu. Ta część pałacu była zarezerwowana dla księcia. Ani jego żona, ani dzieci nie miały do niego wstępu. Żeby zobaczyć męża i ojca, musiały najpierw zameldować się u służącego.
Na pierwszym piętrze, dokładnie nad apartamentem Maksymiliana, znajdowały się pomieszczenia należące do matki Elżbiety. Można się było do nich dostać szerokimi eleganckimi schodami, jeszcze ozdobniej wyposażonymi niż pomieszczenia jej męża. Do prywatnego apartamentu Ludwiki należały również dwa ogromne salony, w których pani domu przyjmowała gości: pierwszy z nich to „zielony salon”, którego nazwa pochodziła od znajdujących się na ścianach zielonych jedwabnych tapet. Wyposażenie stanowiły biało-złote meble i malowidła olejne wielkiego formatu, przedstawiające książęcą parę wraz z rodziną. Z „zielonym” salonem połączony był salon „brązowy”, z którym z kolei łączył się już wspomniany „biały” buduar narożny w stylu pompejańskim – pomieszczenie obwieszone malowidłami przedstawiającymi filigranowe antyczne postacie kobiet, rośliny i ptaki, w którym zgodnie z aktem urodzenia po przyjściu na świat Elżbieta została przedstawiona królewskim urzędnikom[15]. Obok znajdowała się sypialnia księżnej, połączona z sypialnią księcia na parterze kręconymi schodami. W ten sposób, pomimo osobnych części mieszkalnych z osobnymi wejściami, kiedy tylko książę Maks miał ochotę, małżonka składała mu intymne wizyty. Impuls do tych schadzek in eroticis, jak zupełnie szczerze opowiadała później swoim wnukom Ludwika, wychodził zawsze i wyłącznie od księcia. Wprawdzie ciągle miała nadzieję, że kiedyś dojdzie do czegoś więcej niż tylko do krótkich odwiedzin, nie potrafiła jednak Maksa do tego skłonić[16].
Po przeciwnej stronie pomieszczeń Ludwiki znajdowały się apartamenty reprezentacyjne, o których przepychu i wyposażeniu krążyły legendy. Niczym w barokowym pałacu, zostały one zaprojektowane jako amfilada, czyli ciąg pokoi ze znajdującymi się w jednej linii drzwiami. Pierwszym pomieszczeniem tejże amfilady był opisany na początku salon z mitologicznymi freskami pędzla Roberta von Langera. Za nim znajdowały się trzy kwadratowe salony przechodnie – wielkie, bogato wyposażone; po ich przejściu gość trafiał do północnego pokoju narożnego i olbrzymiej sali balowej. Ostatnim z pomieszczeń reprezentacyjnych była – jak mówiono w rodzinie Elżbiety – „duża jadalnia”, sala o powierzchni ponad stu metrów kwadratowych, w której odbywały się uroczyste bankiety i kolacje rodzinne.
W momencie narodzin Elżbiety pałac był już całkowicie wyposażony zaiste po królewsku.
Mówiąc jednak o apartamentach reprezentacyjnych i osobistych apartamentach pary książęcej, opisujemy tylko niewielką część pałacu. Na drugim piętrze, w przedniej części budynku, nad pomieszczeniami należącymi do Ludwiki i apartamentami reprezentacyjnymi, znajdowały się pokoje książęcych dzieci, a także pokoje ich wychowawców i dam dworu. Służba pokojowa, podobnie jak urzędnicy, a także personel kuchenny i pracownicy stajni zamieszkiwali tylną część pałacu. Co nadzwyczajne, również personel miał zaszczyt zakosztowania luksusu najnowszych osiągnięć dotyczących komfortu mieszkania i higieny. Łaźniami i toaletami dysponowali bowiem nie tylko w swoich apartamentach Maks i Ludwika – również w mieszkaniach dzieci oraz w mieszkaniach ich wychowawców były łazienki i sanitariaty. Także budynki gospodarcze i zamieszkiwane przez personel wyposażone zostały w toalety.
Ten imponujący książęcy pałac w mieście wymagał oczywiście perfekcyjnej infrastruktury, potrzebnej do tego, by wszystko funkcjonowało idealnie. Dlatego też do pałacu Maksa należały budynki administracyjne, pomieszczenia gospodarcze – począwszy od kuchni, a skończywszy na pralniach – kancelaria, biuro rachunkowe oraz różnego typu magazyny i spiżarnie, w których przechowywano wszystko, od żywności do drewna, a także kaplica. W położonej zupełnie z tyłu części pałacu – oddzielonej od przedniej części dwoma dziedzińcami – położone były zabudowania stajni i wozownie, w których stały konie i gdzie parkowano wozy oraz znajdowała się siodlarnia.
W zasadzie pałac miał wielkość niewielkiego dworu książęcego, a Elżbieta dorastała wśród garstki dworzan: jej ojciec miał tak zwanego szefa dworu (na dużych dworach nazywanego głównym ochmistrzem), który kierował książęcym domem, dwóch królewskich szambelanów oraz nadwornego kapłana. Księżna Ludwika miała ochmistrza i ochmistrzynię, jedną lub dwie damy dworu, dwie pokojowe, dwie garderobiane i dwóch lokajów. Resztę personelu stanowili dozorcy, portierzy, kucharze i pomoce kuchenne, służący do srebra, lokaje i personel stajenny z woźnicami, ujeżdżaczami, forysiami i stajennymi[17].
Nawet to krótkie spojrzenie na cały pałac Maksa dowodzi już, że późniejsze wyobrażenia – często rozpowszechniane jako fakty – na temat skromnego (również z punktu widzenia finansowego) pochodzenia cesarzowej Elżbiety były błędne i niejednokrotnie wynikały z powierzchownej znajomości tematu. Elżbieta dorastała raczej w otoczeniu naznaczonym wyraźnym przepychem i wysokim statusem. Pochodziła nie „tylko” z bocznej linii domu Wittelsbachów, jak podkreśla się w niektórych jej biografiach – zupełnie jakby jej rodzina miała „pozycję Kopciuszka”. Może to wprawdzie odpowiadać późniejszej romantyzacji „mitu Elżbiety” – biednej, naiwnej dziewczyny, która poślubiła bogatego księcia, jedną z najlepszych partii dziewiętnastego wieku – nie jest to jednak zgodne z okolicznościami historycznymi. Matką Elżbiety była córka króla Bawarii, król jej dziadkiem, a linia książęca Witelsbachów w wyniku małżeństwa jej rodziców celowo – zgodnie z planem jej dziadka – znalazła się blisko bawarskiej linii królewskiej. W przyszłości Ludwika nie byłaby w stanie wydać tylu córek za mąż za potomków rodzin królewskich, gdyby jej dzieci nie były tym, kim były: członkami bawarskiej rodziny królewskiej. W ten sposób były postrzegane i jako takie dorastały dzieci z tego małżeństwa. Wprawdzie przyrodni brat Ludwiki, król Ludwik I, po śmierci Maksymiliana I Józefa podkreślał w niekiedy wręcz znieważający sposób swoją dynastyczną przewagę i odrębność obu linii Wittelsbachów – przykładowo odbierając Maksowi i dzieciom na jakiś czas tytuł „królewskiej wysokości” – ale tego typu drobne szykany należało sprowadzać do pewnej zazdrości Ludwika i niczego nie zmieniały w nadzwyczajnej pozycji, jaką cieszyła się rodzina Maksa i Ludwiki.
Elżbieta nie poznała więc życia w luksusie dopiero po ślubie z austriackim cesarzem. Znała je już od dawna dzięki ojcu. Książę Maks nie przywiązywał się do pieniędzy i wychodził z założenia, że jeśli jakieś życzenie można spełnić przy użyciu pieniędzy, to należy to zrobić. Taką postawę wykazywała później również jego druga córka.
Czy książęca linia boczna miała również jakieś zadania oficjalne? Właściwie tylko jedno: mieli odzwierciedlać w najbardziej reprezentatywny sposób blask Wittelsbachów. Czasy, w których ich działania polityczne miały jakiekolwiek znaczenie, minęły wraz z końcem wojen napoleońskich. Odtąd istniała już tylko jedna linia, która miała znaczenie polityczne: linia królewska. Wilhelm, dziadek Maksa, był ostatnim księciem z Wittelsbachów, który jeszcze krążył po politycznym parkiecie. Z tego punktu widzenia należy również patrzeć na późniejsze oceny ojca Elżbiety. Pisano o nim wciąż, że całkowicie oddał się swoim prywatnym interesom i nie przejawiał najmniejszych ambicji politycznych. Jego zaangażowanie rzekomo kończyło się na uczestnictwie w obradach izby niższej parlamentu Królestwa Bawarii, w których brali udział wszyscy dorośli członkowie płci męskiej domu królewskiego. Przez jakiś czas miał on również pewną pozycję w kawalerii, gdzie doszedł do stopnia generała – co jednak w dużej mierze zawdzięczał swojemu wysokiemu pochodzeniu. Dziś trudno odpowiedzieć, czy książę Maks swoim wycofaniem się w życie prywatne uczynił tylko to, czego oczekiwali od niego królewscy krewni, do których zbliżył go ślub, czy też chodziło tutaj raczej o własną rezygnację – podobnie jak na pytanie, czy książę w ogóle wykazywał jakiekolwiek zainteresowanie polityką albo sprawami wojskowymi. Zresztą prowadzenie takiego trybu życia nie było dla krewnego rodziny królewskiej niczym szczególnym. Polityką zajmował się panujący monarcha, a każde inne zajęcie uchodziło za nieodpowiednie dla tego stanu.
Książę Maksymilian i księżna Ludwika w pierwszych latach małżeństwa jak najprzykładniej wypełniali wspólnie obowiązki reprezentacyjne. Pałac Maksa był punktem spotkań bawarskiej arystokracji i korpusu dyplomatycznego. Na pierwszym miejscu wśród obowiązków społecznych znajdowało się przyjmowanie akredytowanych dyplomatów i ich małżonek oraz mężów stanu i dam pałacowych. Oni wszyscy składali bowiem wizyty nie tylko w monachijskiej rezydencji, ale również w pałacu przy Ludwigstraße, gdzie Maks i Ludwika przyjmowali ich jako członkowie rodziny królewskiej. Porządek przyjęć aż do końca trwania monarchii był taki sam: książę przyjmował dyplomatów i mężów stanu, księżna ich małżonki i damy pałacowe. Wizyty w „wielkich toaletach” odbywały się w godzinach wieczornych: mężczyźni musieli pojawiać się w mundurach lub w czarnych kurtkach paradnych i z medalami, kobiety natomiast w wieczorowych sukniach z trenem, bogato ozdobione biżuterią. Zaproszeni goście podjeżdżali powozami przed pałac, a następnie służba salonowa zapraszała ich do apartamentów reprezentacyjnych, gdzie czekali na przyjęcie. Po kolei wprowadzano ich do pomieszczenia, w którym czekała para książęca wraz ze swoją świtą. Przedstawianie w przypadku księcia przejmował główny ochmistrz, w przypadku księżnej – główna ochmistrzyni jej dworu. Następnie Maks i Ludwika zamieniali kilka słów z gośćmi, po czym byli oni wyprowadzani. Takie ceremonialne wizyty męczyły obie strony. Musiały się jednak odbywać regularnie – i z dużym namaszczeniem – ponieważ ze społecznego punktu widzenia stanowiły spoiwo pomiędzy domem królewskim a arystokracją, pomiędzy rodziną panującą a dyplomatami[18].
O wiele radośniejsze i bardziej żywiołowe były bale i koncerty, które w czasach swojego małżeństwa również organizowali Maks i Ludwika. Bale w pałacu Maksa należały do największych wydarzeń bawarskiej stolicy i były szczegółowo opisywane w lokalnej prasie. „Wielki bal u księcia Maksa” – informował przykładowo nagłówek w gazecie codziennej „Münchner Tagblatt” o jednej z wielu uroczystości, na które zapraszali książę Maks i księżna Ludwika[19]. Wysyłano sześćset do siedmiuset zaproszeń na każdy bal, a o tym, co oczekiwało gości, informowano nie tylko w gazetach codziennych, ale również w zapiskach autobiograficznych i książkach bywalców, którzy nawet w bardzo podeszłym wieku pamiętali ich olśniewający blask[20].
Oprócz klasycznych balów w sezonie zimowym książę Maks i księżna Ludwika zapraszali na bale maskowe i kostiumowe, zawsze podporządkowane określonemu motywowi przewodniemu. W okresie karnawału organizowano je co tydzień – i były to nadzwyczajne uroczystości, które umacniały opinię o parze książęcej jako perfekcyjnych gospodarzach oraz odzwierciedlały blask bocznej linii Wittelsbachów.
Rzecz jasna w pałacu odbywały się również pomniejsze wydarzenia. Przykładowo pan domu regularnie zapraszał na koncerty i przedstawienia teatralne, ponieważ jego okazałe domostwo – jak większość pałaców wzniesionych w okresie biedermeieru – miało oczywiście niewielką prywatną scenę, na której aktorzy Królewskiego Teatru Dworskiego i Narodowego odgrywali spektakle klasyków oraz komedie. Ponadto Maks polecił wzniesienie za pałacem zadaszonego hipodromu, w którym oprócz przedstawień cyrkowych z arlekinami i tancerzami odbywały się również pokazy hippiczne, w których osobiście brał udział. O jego „ćwiczeniach jeździeckich” w ówczesnym Monachium opowiadano legendy. W mieście mówiono, że książę potrafi stać na grzbietach dwóch biegnących obok siebie koni i jednocześnie kierować poczwórnym zaprzęgiem. Maks uprawiał szkołę nad ziemią, najtrudniejszą i najbardziej wymagającą postać ujeżdżania, a siedzący na widowni przyjaciele domu i towarzystwo dworskie w lożach składali mu gorące owacje. Jego córka Elżbieta wbrew temu, co zwykle się twierdzi, nie uczyła się jeździć na tym hipodromie. Jako dziecko rzadko oglądała również występy ojca. Kiedy miała siedem lat, hipodrom został zburzony. Miejsce, w którym stał, Maks przekazał władzom miasta pod budowę nowej ulicy. Ponieważ przed jego wyburzeniem całe miesiące zdarzało mu się przebywać w podróży, córka raczej nie miała wielu okazji, by podziwiać jego woltyżerkę[21].
W 1837 roku, pod koniec którego urodziła się Elżbieta, w życiu Maksa i Ludwiki zaszła znaczna zmiana. W tym roku zmarli zarówno dziadek, jak i ojciec Maksa, który nagle stał się właścicielem całego książęcego majątku. Wprawdzie już wcześniej dziadek w zamian za roczne apanaże przekazał mu kierowanie wszystkimi sprawami domowymi, jego ojciec zaś – w tym samym czasie i również za apanaże – zrezygnował ze wszystkich dalszych praw. Ale właśnie teraz Maksowi ponadto przypadły w udziale cały ogromny majątek i wszelkie posiadłości linii Pfalz-Zweibrücken-Birkenfeld-Gelnhausen. Dlatego Elżbieta w kolejnych latach rzadziej widywała ojca niż jej starsze rodzeństwo, kiedy było w podobnym wieku. Maks postanowił bowiem spełnić teraz marzenie swojego życia. I tuż po narodzinach Elżbiety udał się w wielomiesięczną, pociągającą za sobą ogromne koszty podróż na Bliski Wschód.
LATA DZIEWCZĘCE
Eliza pięknieje i jest do tego takim dobrym dzieckiem[1]
Gdy Elżbieta miała trzy i pół roku, na dworze jej ojca doszło do tragedii. W księdze zgonów monachijskiej katedry Najświętszej Marii Panny znajduje się wpis, z którego wynika, że 17 maja 1841 roku o godzinie trzynastej w pałacu Maksa zmarł młody Afrykańczyk. Ten – jak zapisano w księdze zgonów – „Murzyn z Abisynii” miał zaledwie siedemnaście lat[2]. Na dwa lata przed swoją młodzieńczą śmiercią podczas chrztu nadano mu imię Teodor, natomiast wcześniej wołano nań „Osman”. Jako przyczynę śmierci księga zgonów podaje „wycieńczenie”, z czego należy wnioskować, że Teodor zmarł albo na skutek ciężkiej infekcji, albo na chorobę nowotworową[3].
Był on jednym z pięciu afrykańskich służących Maksa. Podczas swojej długiej podróży na Bliski Wschód, która zawiodła księcia aż do Egiptu i Ziemi Świętej, kupił on pięciu chłopców na targu niewolników w Kairze i przywiózł ze sobą do Bawarii. To, że znany książę miał czarnoskórych służących, wprawdzie spowodowało pewne zdumienie w cichym i spokojnym Monachium, ale nie stanowiło większej sensacji. Na rok przed podróżą Maksa do Orientu na dworach niemieckich krążyły emocjonujące informacje o afrykańskiej podróży ogrodnika i poszukiwacza przygód – księcia Hermanna von Pückler-Muskaua. W lutym 1837 roku książę nabył (również na kairskim targu niewolników) trzynastoletnią Abisynkę, która od tamtej pory mu towarzyszyła. Zainteresowanie nią w niemieckich kręgach szlacheckich dodatkowo podsycało to, że wykształcona i uzdolniona językowo „Machbuba” nijak nie pasowała do powszechnie panującego stereotypu prostej czarnej niewolnicy.
Na tle popularnej historii przeżyć podróżniczych Pückler-Muskaua czarni służący, których Maks przywiózł ze sobą we wrześniu 1838 roku, wciąż uchodzili za egzotycznych, ale ogólne zdumienie było umiarkowane. Tym bardziej że zakup pięciu chłopców w Kairze wynikał z altruistycznych pobudek chrześcijanina. Do dzisiaj możemy przeczytać, jak przerażony był Maks północnoafrykańskim targiem niewolników. Rzekomo absolutnie wzburzył go widok tego, że „ludzie są tam sprzedawani niemalże jak bydło”[4]. Po powrocie do Monachium książę polecił ochrzcić wykupionych eksniewolników w katedrze Najświętszej Marii Panny.
Jako służący mieszkali oni w znajdujących się na drugim piętrze tylnej części pałacu pomieszczeniach dla służby. Również tam, na górze, ale w przedniej części budynku, miała swój pokój Elżbieta. Od dziecka kontakt z czarnoskórymi służącymi był więc dla niej absolutną codziennością. Jako cesarzowa miała nawet sama zatrudnić dwóch Afrykańczyków: Nubijczyka Muhammeda Beschira, który przez trzy lata służył w jej domu, po czym wrócił do Afryki, jak również chłopca Rudolfa Rustimo[5]. Obu bardzo wspierała i im pomagała, również po zakończeniu przez nich pracy na dworze. W późniejszych biografiach czarną służbę często uważano za przejaw spleenu cesarzowej, do którego się przyznawała, by szokować wiedeńskie towarzystwo dworskie – ale w obliczu domowego otoczenia, w którym dorastała, wydaje się spłyceniem tematu.
W każdym razie ukształtowało ją to w niezwykły, wszechstronny sposób. Córka księcia Maksa i księżnej Ludwiki poznała w dzieciństwie dwa „światy” w zasadzie nie do połączenia: świat ojca i świat matki. W świecie Ludwiki Elżbieta w pełni należała do spokojnego dziewiętnastowiecznego bawarskiego życia dworskiego. Została wychowana tak, jak przystało na członkinię bawarskiej rodziny królewskiej, a jej dzieciństwo wyznaczały rytuały i jednoznacznie przypisane jej role. Odpowiednio do swojej wysokiej pozycji i płci musiała nauczyć się dyscypliny i dopasować do otoczenia. Ale mogła zajrzeć również do innego świata – takiego, którego właściwie już od dawna nie było i który w ogóle nie pasował do „mieszczańskiego” dziewiętnastego wieku, kiedy dwory Europy prezentowały się bardziej powściągliwie i prostodusznie niż jeszcze sto lat wcześniej, w czasach ancien régime. W tym innym świecie żył jej ojciec; tutaj surowe dworskie reguły poddawane były uwalniającemu indywidualnemu przełamywaniu stylu, tutaj ochota na prowokację tak samo wpisywała się w styl życia jak luksusowe, hedonistyczne kreowanie codzienności. Właściwie Maks i Ludwika przedstawiali swoim dzieciom dwa całkowicie różne sposoby na życie wewnątrz jednych i tych samych ram. I tak samo jak te dwa style życia nie mogły dojść do porozumienia, tak mało harmonijne było wspólne życie ich obojga. W takim właśnie polu pełnym napięcia kształtowały się poglądy i wartości przyszłej cesarzowej Austrii.
Najpóźniej po bliskowschodniej podróży Maksa rodzice Elżbiety zaczęli wieść osobne życie. Decyzja wyszła od Maksa, który 20 stycznia 1838 roku, zaledwie miesiąc po narodzinach drugiej córki, wybrał się w podróż między innymi przez Wenecję na Korfu, do Aten, Aleksandrii, Kairu i Jerozolimy. Gdy osiem miesięcy później wrócił do Monachium, postanowił, że ekskluzywne bale, koncerty i przedstawienia teatralne, krótko mówiąc: całe życie społeczne w jego pałacu ma dobiec końca. Cała działalność została więc wstrzymana, a dwudziestodziewięciolatek konsekwentnie zaczął wycofywać się z życia dworskiego i publicznego. Szeroko zakrojone wydarzenia ustąpiły mniejszym i bardziej kameralnym spotkaniom, pełne przepychu pomieszczenia na pierwszym piętrze pałacu coraz rzadziej otwierały swoje podwoje. Maks wybierał teraz spotkania w węższym gronie, chociażby w wesołym męskim towarzystwie, na które do swoich prywatnych przestrzeni zapraszał artystów i naukowców. Podczas wykwintnych kolacji i przy dużych ilościach szampana zaproszeni dżentelmeni dyskutowali z gospodarzem o najnowszych książkach, słuchali wykładów naukowych, filozofowali i muzykowali. Księżna nigdy nie brała udziału w tych męskich spotkaniach. Ponieważ jej mąż nie chciał wydawać żadnych większych przyjęć – na które zapraszane byłyby również kobiety – dla Ludwiki zakończyło się zarówno życie towarzyskie w pałacu Maksa, jak i jej występy w roli olśniewającej gospodyni. W tamtych czasach było nie do pomyślenia, aby małżonka z własnej inicjatywy wydawała bale czy przyjęcia bez udziału pana domu. Kolejna sprawa to to, że od tej pory Maks spędzał w jej towarzystwie jeszcze mniej czasu niż dotychczas.
Książę kupił również niewielki pałacyk na wodzie, siedemdziesiąt kilometrów na północ od Monachium, na olbrzymim terenie myśliwskim, i nakazał go rozbudować zgodnie ze swoim gustem. Wkrótce zamek Unterwittelsbach stał się jego ulubioną siedzibą. Tutaj spędzał dni nad książkami i badaniami oraz pisał rozprawy historyczne. Przede wszystkim jednak poświęcał czas w pałacyku na polowania i jeździectwo. Pojawiali się w nim również regularnie jego przyjaciele i uczestnicy wesołych spotkań towarzyskich jako mile widziani goście. Tylko Ludwika i dzieci za życia Maksa prawie nie odwiedzali tego azylu.
Księżna i dzieci widywały męża i ojca wyłącznie w miesiącach zimowych, ale i wtedy były to sporadyczne spotkania. To de facto kawalerskie życie nie zaszkodziło jednakże w żaden sposób w powiększaniu się rodziny. Wręcz przeciwnie, po narodzinach Elżbiety gromadka potomstwa Maksa i Ludwiki sukcesywnie rosła. W kolejnych latach do starszych dzieci – Ludwika, Heleny i Elżbiety – w krótkich odstępach czasu dołączyli Karol Teodor, Maria, Matylda, Zofia i Maks Emanuel. Daty urodzin młodszego rodzeństwa Elżbiety wydają się potwierdzać specyficzny rytm książęcego życia małżeńskiego: poza Matyldą wszystkie dzieci przychodziły na świat późnym latem lub jesienią, a więc każdorazowo dziewięć miesięcy po zimowym séjour księcia w monachijskim pałacu, gdzie już wspomniane kręcone schody prowadziły bezpośrednio z jego sypialni do sypialni jego małżonki.
Również zimą książę wolał spędzać czas w swoim prywatnym apartamencie na parterze pałacu. Ponieważ z niego prowadziło prywatne wyjście na ulicę, książę mógł przychodzić i wychodzić niezauważony przez rodzinę. Gdy pewnego razu guwernantka zapytała młodą Elżbietę, czy widziała już ojca, który tylko co wrócił z długiej podróży, ta odrzekła: „Nie, ale słyszałam jego gwizdanie”[6]. Świadkowie relacjonowali, że Maks i Ludwika często żyli przez wiele dni pod jednym dachem, w ogóle się nie spotykając. Gdy Ludwika i dzieci chciały zobaczyć Maksa, musiały zameldować się u jego służącego. Tak daleko idący dystans w formach kontaktu był wprawdzie w kręgach królewskich czymś ogólnie przyjętym – nawet małżonkowie nie wpadali spontanicznie sobie nawzajem do apartamentów, lecz każdorazowo zapowiadali personelowi swoje przybycie. Ale w przypadku księcia Maksa tym bardziej uwidaczniał on, że spotkania z żoną i dziećmi mogą być odczuwane jako zakłócanie jego trybu życia.
Wydaje się, że w stosunku do potomstwa Maks powielał zachowanie, z powodu którego tak bardzo cierpiał w kontaktach z własnym ojcem. Nie wykazywał najmniejszego zainteresowania potomstwem, i to w wyraźny sposób, wprawiający w osłupienie krewnych jego małżonki. Jak pisała siostra Ludwiki, arcyksiężna Zofia, już po narodzinach pierwszego dziecka Maksa i Ludwiki, to, że jej szwagier „w ogóle nie zajmował się swoim cudownym skarbem”, miało być dowodem bezmiaru jego lekkomyślności i pokazywać, że „jego serce prawie nie mówi”[7]. Nie mniej ostrą opinię wygłosił później brat Elżbiety – Karol Teodor: jego ojciec miał być „uosobieniem egoizmu”[8].
Elżbieta, jako dziecko zwana w rodzinie Elizą[9], dorastała więc pod wpływem matki. I tak jak dzieciństwo Ludwiki znacznie różniło się od dzieciństwa jej małżonka, tak i uwaga, jaką skupiała ona na dzieciach, w znacznym stopniu różniła się od uwagi, jaką miał dla nich on. Również księżna powtarzała własne doświadczenia z dzieciństwa: dzieci były dla niej najważniejsze. Tak jak jej rodzice postrzegali wspólne bycie z dziećmi jako rodzinne szczęście, do którego warto dążyć, tak i Ludwika znajdowała spełnienie w opiece nad potomstwem. Jedna z jej synowych miała nawet później określić księżną jako „uosobienie macierzyństwa”[10], jako kobietę, która żyła wyłącznie dla swoich dzieci. Sama Ludwika powiedziała wiele dziesięcioleci później do swojej wnuczki Amelie von Urach, że „gdy mężczyźni idą własnymi drogami”, kobiecie zostają tylko dzieci[11]. Pomimo braku zainteresowania życiem rodzinnym ze strony Maksa nigdy nie zadawano sobie pytania, czy w ogóle chciano mieć potomstwo. Jak wyraziła to stara księżna: nie partaczono Panu Bogu planów[12]. Ogromne zaangażowanie Ludwiki w wychowywanie dzieci, jej pełne miłości poświęcenie się w roli matki – nietypowe jak na tamte czasy dla kobiety jej stanu – było również, abstrahując od wszystkich matczynych uczuć, również kompensacją tego, że nie zaznała ona najmniejszej uwagi ze strony męża. Maks wydawał się bowiem tak samo niezainteresowany żoną, jak własnymi dziećmi i nie wysilał się wobec niej w zasadzie na nic więcej, jak tylko na powierzchowne uprzejmości. Jak stwierdziła siostra Ludwiki, Zofia, uskarżając się na szwagra, pomiędzy tymi dwojgiem nie było najmniejszej relacji: „To niewyobrażalna obojętność!”[13].
Szukając przyczyn ignorowania przez