Centrum śmierci - Shiya Ribowsky, Tom Shachtman - ebook

Centrum śmierci ebook

Shiya Ribowsky, Tom Shachtman

4,1

Opis

OPOWIEŚĆ JEDNEGO Z NAJBARDZIEJ DOŚWIADCZONYCH ŚLEDCZYCH Z ZAKRESU MEDYCYNY SĄDOWEJ DLA FANÓW BESTSELLERA "CIAŁO NIE KŁAMIE"

Oto Nowy Jork, jakiego nie znałeś: podróż przez pełne robactwa noclegownie w ponurych dzielnicach i luksusowe apartamenty w centrum miasta, podczas której z kolejnych szaf metropolii niespodziewanie wychodzą trupy. W tej opowieści medycyna sądowa służy nie tylko rozwiązywaniu kryminalnych zagadek, ale też ratowaniu życia.

BLIŻEJ METROPOLITALNYCH KOSTNIC ZNAJDZIESZ SIĘ TYLKO JAKO OFIARA MORDERSTWA.

Shiya Ribowsky przez piętnaście lat pełnił funkcję śledczego w Biurze Naczelnego Lekarza Sądowego Nowego Jorku – najbardziej rozbudowanej organizacji tego typu na świecie. Kierował największym przedsięwzięciem w dziejach medycyny sądowej, identyfikując szczątki ofiar zamachów z 11 września 2001 roku. Rozwiązywał sprawy ponad ośmiu tysięcy zgonów i odegrał kluczową rolę przy wyjaśnianiu kilku najbardziej zagadkowych przypadków śmierci w Nowym Jorku.

CENTRUM ŚMIERCI, książka wciągająca, a zarazem niezwykle bolesna, stanowi wyjątkową biografię Nowego Jorku, w której to, co straszne, przeplata się z tym, co wzniosłe. Autor odmalowuje nader celny portret śmierci (i życia) w mieście, które nigdy nie zasypia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 347

Rok wydania: 2022

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (66 ocen)
26
22
15
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aeluri

Całkiem niezła

Spoko książka, ale bez szału. Są inne, moim zdaniem ciekawsze, lepiej napisane z tej samej tematyki niż ta, np. te dr Shepherda lub Billa Bassa. W porównaniu do tamtych ta zalatuje nieco samozachwytem. Może to tylko moje odczucie lub nietrafiony sposób tłumaczenia, ale nie mogłam się pozbyć tego wrażenie do samego końca. Dużo o identyfikacji ofiar zamachów na WTC co jest na plus, bo o tym jeszcze nie miałam okazji czytać.
00
Kamila99999

Dobrze spędzony czas

ok
00
agatkazne

Dobrze spędzony czas

Opowieść o ciężkiej pracy i niesamowitych ludziach. Szczególnie części dotyczące tragedii z 11 września były dla mnie ciekawe. Warto przeczytać, chociażby po to, żeby zdać sobie sprawę jak różnymi sprawami zawodowiec ludzie się zajmują i jak ciężkie bywają niektóre prace. Do tego jeszcze ważne przesłanie- szacunek należy się każdemu, zawsze.
00
Wolnelitery

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam książki o tematyce medycznej, a szczególnie reportaże, więc byłam pewna, że muszę po nią sięgnąć. "Centrum śmierci" to tak naprawdę osobista historia człowieka, który od lat pracuje jako śledczy medycyny sądowej w Nowym Jorku. Widzimy trudy jego pracy, rozwój oraz to co spowodowało, że znalazł się właśnie na tym miejscu. Książka jest świetnie napisana! Zdecydowanie autor zawarł w niej wiele zabawnych momentów, a do tego zdradził nam wiele ciekawostek z zawodu. Dla mnie jej czytanie to była prawdziwa uczta! Każdą stronę starałam chłonąc się najlepiej jak potrafię. Wszystko jest dokładnie i dobrze wytłumaczone. Nic tutaj nie pozostawia nam żadnych wątpliwości i dodatkowych pytań. Sami przekonacie się, jak wiele tajemnic nosi po śmierci ludzkie ciało i jak wiele, można z niego wyczytać! Ta książka szokuje! Zdecydowanie jest to zawód dla osób o mocnej psychice i które lubią to co robią! Cieszę się, że autor pokazuje nam tę część swojego życia i zdradza tak wiele mocnych tajemnic...
00
malgosiarudnicka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka napisana przystępnym językiem.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

Mojej drogiej żonie Jennifer, która, ku zaskoczeniu wszystkich, wybrała właśnie mnie i swą miłością daje mi odwagę, by sięgać wyżej.

Chavo, Reeno, Eli, Jake’u – kocham was. Niech wasze życie wypełniają tylko najlepsze wybory.

Rockowi Positano oraz R.A.H.

 

 

 

 

 

 

 

„Pokaż mi, jak naród dba o swych zmarłych, a ja z matematyczną dokładnością zmierzę tkliwość jego miłosierdzia, lojalność wobec wyższych ideałów i poszanowanie dla praw swojej ziemi”.

WILLIAM EWART GLADSTONE (1809–1898)

 

 

 

 

 

 

WSTĘP

 

 

 

 

 

 

Poranek 11 września 2001 roku był piękny i słoneczny, z idealną temperaturą i zerową wilgotnością – takie dni rzadko obserwujemy w Nowym Jorku. Pojawiłem się w biurze jak zwykle o ósmej rano, sześć przecznic spacerem od mojego mieszkania, z kawą i muffinką w dłoni. Było tak pięknie, że postanowiłem zjeść śniadanie na zewnątrz, przysiadłem więc na murku otaczającym klomb i czekałem na pierwszych gości tego dnia.

Spojrzałem na Biuro Naczelnego Lekarza Sądowego Nowego Jorku (Office of the Chief Medical Examiner, OCME). Po przepracowaniu jedenastu lat w tym miejscu wciąż, mimo całej sympatii, uważałem ten budynek za najbrzydszą budowlę na Manhattanie: nieforemna turkusowa bryła była wciśnięta w róg Trzydziestej Ulicy i Pierwszej Alei, tuż obok Szpitala Uniwersyteckiego. Budynek, spuścizna budownictwa komunalnego lat 50. XX wieku, napawał wstydem wszystkich ludzi w nim pracujących.

Moim gościem był doktor Steve Schwartz, archiwista i zastępca komisarza w nowojorskim Biurze Statystyk Ruchu Ludności (w Departamencie Zdrowia), gdzie znajdowały się wszystkie akty urodzenia i zgonu wydane w Nowym Jorku. O wpół do dziewiątej byliśmy już na spotkaniu w budynku. W OCME zajmowałem stanowisko dyrektora do spraw identyfikacji, a tego ranka omawialiśmy zagadnienie nowojorskiego Elektronicznego Systemu Rejestracji Zgonów (Electronic Death Registration System, ERDS), który miał umożliwić OCME i szpitalom wypełnianie aktów zgonu przez internet. Ten kosztowny projekt był wielokrotnie rozpoczynany i opóźniany, a teraz chcieliśmy ustalić, kiedy możemy do niego wrócić. Taki system bardzo by się przydał, zauważył jeden z nas, w przypadku jakichś masowych zgonów.

Na krótko przed wybiciem dziewiątej spotkanie przerwał Nick Fusco, administrator OCME. Wsadził głowę do sali, poinformował, że jakiś samolot uderzył w World Trade Center (WTC), i zapytał, czy chciałbym pójść do sali konferencyjnej, w której znajdował się jedyny telewizor w najbliższym otoczeniu.

Spieszyłem korytarzami, przypominając sobie zdarzenie z minionego weekendu. Zauważyłem wtedy niewielki samolot, bez zezwolenia zataczający kręgi na wyjątkowo niskiej wysokości ponad East Side na Manhattanie. Za nim ciągnął się banner z jakimś hasłem związanym z protestem, coś o ONZ i prawach człowieka. „Oho – pomyślałem – ten idiota powrócił, a jego samolocik, nieważne jaki model, uderzył w jedną z wież”.

W sali konferencyjnej dołączyłem do grupy współpracowników stłoczonych z ponurymi minami wokół telewizora. Wystarczyło mi jedno spojrzenie na ekran i widoczną na nim płonącą wieżę, by porzucić teorię o idiocie z samolocikiem. Żadna mała maszyna nie mogłaby wywołać takich szkód. Wieża sprawiała wrażenie, jakby ktoś zrzucił na nią bombę atomową.

Byłem wstrząśnięty. Zaraz jednak, niemal odruchowo, moją głowę wypełniły zawodowe myśli. Ile osób zginęło? Ile zostało rannych? Jak zidentyfikujemy ofiary? Jak przetransportujemy ciała do urzędu, żeby wykonać autopsje? Gdzie będziemy je wykonywać?

A potem w WTC uderzył kolejny samolot i poczułem coś jeszcze: strach. Pierwszy samolot mógł być nieszczęśliwym wypadkiem, ale drugi nie pozostawiał złudzeń. To był atak – ktoś zaatakował to miejsce, moje miasto, mój kraj. Na poziomie logicznym z pewnością rozumiałem, co się dzieje, ale potrzebowałem kilku godzin, by uwierzyć, że rozgrywające się na moich oczach wydarzenia były prawdą.

Przez ten krótki czas, gdy płonęła tylko pierwsza wieża, a drugi samolot jeszcze nie uderzył, było mi przykro z powodu ofiar, ale zachowywałem spokój. Teraz zacząłem się bać: o moich bliskich, mój kraj, moje miasto, pewnie nawet o samego siebie.

Zaczęły spływać doniesienia o następnych atakach – że nadlatują kolejne samoloty, że ktoś wysadził ciężarówkę na moście Waszyngtona. Na szczęście okazało się, że to fałszywe informacje, ale pod koniec tego strasznego dnia dowiedzieliśmy się o trzecim samolocie, który zaatakował Pentagon, i o czwartej porwanej maszynie, która rozbiła się gdzieś w Pensylwanii.

Moje myśli biegły dwutorowo. Martwiłem się o bezpieczeństwo moich najbliższych, o osoby uwięzione w wieżach, o cały kraj, a jednocześnie zaangażowałem się zawodowo. Uświadomiłem sobie też, że zaczynam reagować psychosomatycznie. Zauważyłem na przykład metaliczny posmak w ustach, jakby niklu. Czułem go przez kolejne tygodnie jako fizyczną reakcję na emocjonalne napięcie.

 

* * *

 

W ciągu pierwszych trzydziestu minut po tym zdarzeniu OCME rozpoczęło działanie. Doktor Charles Hirsch, naczelny lekarz sądowy[1], oraz grupa innych pracowników biura zebrali się przed budynkiem, gotowi do wyruszenia w miasto. Wieże jeszcze się nie zawaliły; nikt z nas nawet nie podejrzewał, że może do tego dojść. Plan brzmiał następująco: „terenowi” dokonają rekonesansu na miejscu i skontaktują się z nami, żeby poinformować, z czym się mierzymy i co musimy przygotować. Ich obowiązki uwzględniały też znalezienie i zabezpieczenie odpowiednich miejsc, które mogłyby się stać polowymi kostnicami.

Chciałem się udać na miejsce razem z szefem i w pierwszej chwili byłem rozczarowany, gdy kazał mi pozostać w biurze. Ktoś jednak powinien dyżurować w siedzibie OCME i przygotować ją na to, co nadchodziło. Wszystkie znalezione przy wieżach ciała musiały zostać poddane autopsji[2] i zidentyfikowane, a jako dyrektor do spraw identyfikacji i starszy śledczy z zakresu medycyny sądowej[3] w dzielnicy Manhattan to ja miałem ułożyć plan działań.

W pewnym sensie mi ulżyło. Nie wiedziałem, ile pracy czeka nas w terenie, a przygotowanie biura do nowych zadań zapowiadało się na wyczerpujące wyzwanie. Koniec końców, jak myślałem, minie ładnych parę godzin, zanim uda się ugasić pożar, i jeszcze więcej, zanim wszyscy ranni zostaną otoczeni opieką. Dopiero wtedy przyjdzie czas na zajęcie się ofiarami śmiertelnymi. Wróciłem do budynku, żeby znaleźć innego śledczego, który mógłby się udać z doktorem Hirschem. W hallu spotkałem trójkę współpracowników. Jedna z nich, Dianne Crisci, półżartem zaczęła się wyrywać:

– Ja, ja, wybierz mnie!

– Chcesz, to masz – odparłem i zaprowadziłem ją do doktora Hirscha, antropolożki Amy Mundorff oraz szóstki innych pracowników wyposażonych w telefony Nextel i krótkofalówki. Wyruszyli w miasto kilkoma samochodami i wkrótce dotarli do miejsca, które niedługo cały świat miał poznać jako strefę zero. Z ich pierwszych informacji wynikało, że bardziej pasowałaby nazwa „piekło na ziemi”.

Siedząc w biurze, słuchaliśmy wiadomości od naszych doświadczonych współpracowników, płaczących, gdy widzieli kolejne osoby wyskakujące z płonących wież.

„Boże, mój Boże, to jakiś koszmar! Ten dźwięk, kiedy ciała uderzają o ziemię!”

„Chodzimy po rozczłonkowanych ciałach, Shiya. Ciała są wszędzie. Już szukaj ciężarówek chłodni. Nie zmieścimy nigdzie tych wszystkich ciał”.

A potem zawaliła się południowa wieża. Momentalnie straciliśmy kontakt z Hirschem i jego zespołem, ponieważ wraz z budynkiem runęła antena odpowiadająca za sieć komórkową obejmującą większość miasta. Nie widziałem chwili upadku, ponieważ byłem zajęty pracą na drugim końcu budynku. Przerażone okrzyki sprawiły jednak, że rzuciłem się z powrotem do sali konferencyjnej i zdążyłem idealnie na upadek wieży północnej o godzinie 10:29. Pomieszczenie było pełne ludzi, ale panowała w nim cisza przerywana tylko smutnym głosem reportera i stłumionymi szlochami. Po tym, jak runęła druga wieża, staliśmy, nie odrywając spojrzeń od ekranu, przez kilka chwil niemej żałoby; a potem jeden po drugim wyszliśmy i wróciliśmy do pracy.

W tamtej chwili, niepewny, czy nasi współpracownicy nadal żyją, czułem się strasznie. Przejmowałem się nie tylko tą tragedią, ale też reakcją OCME. Nie musieliśmy reagować jako pierwsi, a zachowaliśmy się, jakbyśmy musieli, i ruszyliśmy na miejsce ratować sytuację, zanim zdołaliśmy ją należycie ocenić. Co gorsza, pozwoliliśmy naszemu szefowi na dołączenie do zespołu terenowego. A teraz zostaliśmy sami.

Nie wiedząc nawet, czy nie straciliśmy naszego kierownika i kolegów po fachu, wciąż musieliśmy działać – i to natychmiast. Niestety, wielu z nas przeżyło głęboki wstrząs. Wśród tych osób był mój bezpośredni przełożony, kierownik do spraw zespołu i główny śledczy. Wielu innych krążyło po budynku z zagubionymi minami, wyraźnie oczekując na polecenia. Gdy jednak takowych nie było, nie umiałem usiedzieć spokojnie. Skupiłem się na pierwszym zadaniu, jakie przyszło mi do głowy: wyznaczeniu miejsca, do którego należało dostarczyć ciała, i stworzeniu systemu przetwarzania informacji.

Niedaleko mnie kręcił się Dave Eibert, oficer dowodzący zespołem do spraw zaginięć w Departamencie Policji stanu Nowy Jork (New York Police Department, NYPD)[4]. Nie byłem jego przełożonym, nie należałem w ogóle do policji, ale w tamtej chwili nie myślałem o relacjach władzy.

– Ty pójdziesz ze mną – powiedziałem i razem udaliśmy się do kostnicy. Później nie pamiętałem, że wydałem takie polecenie, ale kiedy przypominaliśmy sobie z Dave’em tamten dzień, przyznał, że nawet się nad tym nie zastanawiał.

– W tamtej chwili byłem gotów słuchać każdego, kto ma jakiś plan.

Dobrze, że nie zapytał mnie wtedy, czy takowym dysponuję.

W drodze do kostnicy złapałem jeszcze dwie osoby, doktora Marka Flomenbauma, pierwszego zastępcę naczelnego lekarza sądowego, oraz doktora Roberta Shalera, kierownika laboratorium DNA. Dotarliśmy na miejsce i zaczęliśmy ustalać, jak będziemy badać szczątki z ataków na WTC – a proces ten miał się ciągnąć przez kolejny rok, dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu.

Kiedy tak szliśmy, w mojej głowie zaczął powstawać zarys planu. Pracowałem jako śledczy z zakresu medycyny sądowej i ekspert do spraw identyfikacji zwłok od 1989 roku, odkąd doktor Hirsch przejął władzę nad OCME i rozpoczął przemianę biura w nowatorskie centrum, którym to miejsce jest obecnie. Miałem doświadczenie nie tylko jako lekarz, lecz także w medycynie sądowej i prawie. Jeszcze przed 11 września moje zadania w OCME zazwyczaj wymagały wszystkich tych umiejętności. Co jednak o wiele ważniejsze, wtedy i we wszystkich kolejnych dniach miałem coś, czego nie nauczyłbym się w żadnej szkole – mój sposób myślenia. Z natury uwielbiałem zmieniać chaos w porządek.

Tamtego dnia zaś mierzyliśmy się z ogromem chaosu – potwornym, przytłaczającym, rozdzierającym serce zadaniem, które miało pochłaniać wszystkie nasze świadome chwile (i część nieświadomych) przez kolejne trzy lata. Pod względem logistyki było to wyzwanie nieporównywalne z niczym, co mogliśmy sobie wyobrazić; później powtarzałem, że szyliśmy z tego, co mieliśmy – w biegu, nocą, bez igieł i nici, za jedyną pomoc mając instrukcje przetłumaczone z chińskiego przez komputer.

Późnym popołudniem nasz szef, doktor Hirsch, powrócił. Mało brakowało, a zginąłby, kiedy waliła się pierwsza wieża. Dianne Crisci, śledcza, która tak mnie prosiła, żebym wysłał ją na miejsce razem z Hirschem, stała w tamtej chwili tuż obok niego. Nie wróciła do nas tego dnia. Oboje zostali ranni kawałkami betonu spadającymi z górnych pięter i trafili do szpitala w New Jersey. Doktor Hirsch odmówił leczenia i został tylko do czasu, aż upewnił się, że lekarze dobrze zaopiekują się Dianne – jej obrażenia były poważne, ale nie zagrażały życiu – po czym pojawił się na Manhattanie razem z kilkoma policjantami z portu.

Wygląd kierownika był dla nas szokiem. Był cały posiniaczony i poobijany, a na dłoni miał ogromne, wymagające szycia rozcięcie. Dotknęła go fala uderzeniowa tak silna, że cały jego strój pokrył się szarym pyłem i żwirem – resztkami niedawnego zbrojonego betonu. Wymogliśmy na nim wizytę u sąsiadów w Szpitalu Uniwersyteckim, na tamtejszym oddziale ratunkowym. Zanim wyszedł, wyjął z kieszeni garść pyłu i odłamków betonu. Rozłożyłem na jego biurku papierową serwetkę, a on wysypał na nią zawartość kieszeni. Ten pył wciąż tam jest, po dziś dzień, w specjalnym pojemniku.

Kilka wspomnień, migawek z tamtych pierwszych dni po tragedii. Przypinka z amerykańską flagą wpięta w ubrania, nigdy niezdejmowana, noszona raz na marynarce, a raz na szelkach, potem zastąpiona podobną przypinką wręczoną mi przez byłego prezydenta, George’a H.W. Busha. Rozmowa pod ścianą z byłym prezydentem Billem Clintonem w nowojorskim Centrum Działań Kryzysowych (Emergency Operations Center) nad rzeką Hudson, w budynku Pier 92; prezydent chciał rozmawiać ze mną i Tomem Shephardsonem z DMORT[5] o tym, jak dokładał wszelkich starań, by CIA zabiło Osamę bin Ladena, i jak nic z tego nie wyszło. Rozmowa w cztery oczy z burmistrzem Rudolphem Giulianim o drugiej w nocy w ciemnym kącie biura, dokąd przyszedł, by zidentyfikować ciało przyjaciela. Rozpierające poczucie dumy z jakości pracy naszej placówki i z działań wszystkich, którzy pomagali – tak silne, że aż przyszło mi do głowy: „Terroryści zabili część z nas, ale jednocześnie sprawili, że reszta stała się najlepszą wersją siebie”.

W tych szalonych pierwszych dniach wszyscy cieszyliśmy się, że możemy jakoś pomóc – zrobić coś, cokolwiek, by nieco uśmierzyć ból wywołany tymi atakami. Przez pierwsze tygodnie po tragedii, kiedy wychodziliśmy z OCME i widzieliśmy, jak ludzie oklaskują radiowozy, którymi jeździliśmy, chyba wszyscy byliśmy wdzięczni za tę możliwość. Jednoczyliśmy się – my, nowojorczycy, i my, Amerykanie – by pomagać.

W tamtym czasie często wspominałem słowa moich dziadków o tym, że moje rodzeństwo i ja mamy szczęście żyć na „ziemi obiecanej”, bezpiecznej i wolnej od prześladowań, w miejscu, gdzie możemy wszystko. Byłem zbyt młody, by trafić do Wietnamu, zresztą nie wiem, czy zgłosiłbym się na ochotnika, ale i tak podziwiałem tych, którzy służyli tam dla mojego kraju. Działania OCME po 11 września przypominały mi pracę lekarza wojskowego w Wietnamie, przynajmniej pod względem psychicznych kosztów, które stały się naszym udziałem. Permanentny napływ nowych szczątków i rosnąca fala bólu rodzin ofiar – z trudem znosiliśmy ten nieustanny potok śmierci, chociaż byliśmy doświadczonymi pracownikami medycyny sądowej i spędziliśmy życie na pracy ze zmarłymi i tymi, którzy pozostali. Część z nas uległa stresowi, poszła na zwolnienia, by się wzmocnić; niektórzy nigdy nie wrócili do OCME. Ja pracowałem bez wytchnienia, ale to nie znaczy, że się nie bałem.

Zdawało mi się, że każdy w Nowym Jorku i okolicach zna kogoś, kto zginął podczas ataków. Z początku sądziłem, że jestem wyjątkiem, ale wynikało to tylko z mojego niewielkiego kontaktu ze światem zewnętrznym w tamtym czasie. A potem, podczas jednego z nielicznych powrotów do domu, żeby się przebrać i złapać kilka godzin snu, dowiedziałem się, jak bardzo odgrodziłem się od rzeczywistości. Spędziłem jakieś siedemdziesiąt dwie godziny bez snu, gdy kobieta, w której mgliście rozpoznawałem sąsiadkę, podeszła do mnie przy wejściu do mojego bloku.

– Pan pracuje w biurze lekarza sądowego, prawda? – zapytała. Odpowiedziałem, że owszem, ale byłem tak zmęczony i podatny na zdenerwowanie, że niezbyt miło się z nią obszedłem. Uprzejmie zignorowała mój ton, informując, że wśród ofiar ataków był jej mąż i że potrzebuje mojej pomocy. Byłem wstrząśnięty własnym zachowaniem; przeprosiłem i powiedziałem, że nie miałem o tym pojęcia.

– Rozumiem – odparła. – Od tamtej pory nie był pan przecież w domu.

Parę dni później cios padł jeszcze bliżej – dowiedziałem się, że mój bliski znajomy, Jeffrey Weiner, pomocnik kantora w mojej synagodze, również zginął 11 września.

Trzeciego dnia po atakach doktor Hirsch potwierdził formalnie moją nową rolę, tę, w której już się odnalazłem: kierownika zespołu do spraw identyfikacji ofiar WTC. Nie mogłem się oprzeć myśli, że w pewnym sensie szykowałem się do tego zadania przez całe moje zawodowe życie. Wprawdzie kiedy wykończony biegałem z miejsca na miejsce, próbując nadążyć z pracą, rozładowując do cna kolejne baterie telefonów, wszechobecny smutek przytłaczał mnie i nieco zmniejszał adrenalinę związaną z pracą, ale i tak parłem naprzód – jak wszyscy – niewiele się przejmując światem na zewnątrz.

W tych pierwszych tygodniach nie byłem w stanie opuścić mojego posterunku na tyle, by wykonywać weekendowe obowiązki kantora w synagodze na Manhattanie. Gdy jednak pod koniec września nadeszło najważniejsze żydowskie święto, Jom Kipur, poprosiłem rabina o możliwość powrotu i odśpiewania najbardziej uroczystej z wszystkich modlitw, Kol Nidre, w wieczór rozpoczynający ten dzień.

Znienacka, pogrążony w pracy w Centrum Zarządzania Kryzysowego (Incident Commandment Center), zdałem sobie sprawę, że nadchodzi zmierzch, a zatem i Jom Kipur. Miałem zaledwie kilka minut na dotarcie do synagogi, która znajdowała się blisko dwa kilometry ode mnie. Zrobiło mi się słabo; wiedziałem, że nie zdążę. Ostatecznie zapytałem pracujących z nami policjantów z Long Island, czy mógłbym się z nimi zabrać. Natychmiast wpakowali mnie do auta i ruszyliśmy. Myślę, że mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że byłem jedynym kantorem w Ameryce, który tamtego dnia dotarł do synagogi w radiowozie na sygnale.

 

 

 

[1] Wbrew potocznym wyobrażeniom nie w każdym amerykańskim mieście istnieje instytucja koronera. W Nowym Jorku działa biuro lekarza sądowego, co wynika m.in. z rozmiaru jurysdykcji i potrzeby rozbicia funkcji pełnionych przez koronera na wiele osób (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

[2] W niniejszym przekładzie określenia „sekcja zwłok” oraz „autopsja” używane są zamiennie jako synonimiczne.

[3] Śledczy z zakresu medycyny sądowej (medicolegal investigator, MLI) to stanowisko niemające swojego odpowiednika w polskich realiach. W Stanach Zjednoczonych jest to osoba o przeszkoleniu medycznym, ale niebędąca lekarzem (w tym lekarzem sądowym), która zajmuje się badaniem miejsca zgonu czy wstępnymi oględzinami zwłok, niekiedy wykonuje także część prac związanych z autopsją. W niniejszej publikacji MLI występują jako „śledczy z zakresu medycyny sądowej” lub, gdy wynika to z kontekstu, po prostu „śledczy”.

[4] Dalej określany najczęściej jako „nowojorska policja”.

[5] Zespół ds. Reagowania na Wypadek Katastrofy (Disaster Mortuary Operational Response Team).

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

 

 

 

 

Kiedy ludzie pytają mnie o zawód, mam przygotowane dwie odpowiedzi. Pierwsza z nich, „pracuję w biurze lekarza sądowego”, z reguły budzi zainteresowanie sama w sobie, szczególnie przy obecnej modzie na kryminały. Druga, że jestem kantorem w dużej synagodze na Manhattanie, również pomaga podtrzymać rozmowę, zwłaszcza wśród osób pamiętających z dzieciństwa kantorów intonujących Kol Nidre podczas Jom Kipur.

Jednak z jakiegoś powodu – być może przez to stare założenie, jakoby całość była czymś więcej niż sumą części – kiedy mówię komuś o tych dwóch zajęciach, najbardziej fascynujące okazuje się właśnie ich połączenie. Wielu nieznajomych uważa za osobliwe robienie kariery jednocześnie w medycynie sądowej i muzyce religijnej; niekiedy jest to dziwaczne i dla mnie samego. Zastanawiam się, czy istnieje drugi śledczy z zakresu medycyny sądowej, który o poranku pracuje nad sprawą podwójnego zabójstwa, a o zmierzchu odprawia nabożeństwo w synagodze. Jakim cudem żydowski chłopiec z ortodoksyjnej społeczności na Brooklynie wylądował w takim miejscu, zarabiając na życie zajmowaniem się nieboszczykami?

Przyczyną jest historia: historia ortodoksyjnej społeczności i moja własna.

Na początku XX wieku doszło do ogromnego napływu żydowskich imigrantów z Europy Wschodniej do Nowego Jorku, istnej powodzi aszkenazyjskiej. Wielu z nich tuż po dotarciu do brzegów ziemi obiecanej zmieszało się w tyglu kultur i zrzuciło jarzmo postrzeganych za zbyt staroświeckie tradycji Starego Świata. Lecz część przybyszów pozostała przy dawnych praktykach, a najbardziej ortodoksyjni spośród imigrantów otworzyli sklepy z koszerną żywnością i jesziwy (żydowskie szkoły religijne), zbudowali synagogi i rytualne łaźnie; próbowali też podtrzymać przy życiu – przez strój, język, obyczaje – kulturę, którą przywieźli ze sobą z Europy. Nie było to proste, ponieważ amerykańska kultura tamtych czasów zdążała w stronę sekularyzacji. Ostatecznie pełne zaangażowania wysiłki zmierzające do podtrzymania tożsamości kulturowej dały Żydom miejsce w ówczesnej tkance miejskiej.

Powolne zmiany w aszkenazyjskiej społeczności Nowego Jorku zachodziły dalej w czasach Wielkiego Kryzysu i drugiej wojny światowej. Jednak dwie dekady po zakończeniu wojny doszło do ogromnego wzrostu i równie spektakularnej konsolidacji społeczności. Na początku lat 60. XX wieku frum (czyli społeczność pobożnych, tj. ortodoksyjnych Żydów, jak sami o sobie mówią) była świadkiem masowego odchodzenia od religijnych tradycji i nieprzestrzegania przepisów Tory. Coraz więcej członków tej grupy musiało szukać pracy poza nią, poznawało kulturę świata na zewnątrz i oddalało się od tradycji. W Ameryce nie mogło być mowy o izolacji od świeckich wpływów, tej, którą w Europie dawały sztetle, czyli miasteczka żydowskie. W Stanach żydowskie dzieci mogły trafić na uniwersytety, do szkół medycznych czy prawniczych, otwierać własne firmy albo pracować w różnych branżach – i tak też się działo.

Moi rodzice, oboje urodzeni już w Stanach przed końcem drugiej wojny światowej, byli typowymi przedstawicielami ortodoksyjnych żydów swojego pokolenia. Starannie przestrzegali zapisów Tory, wychowując mnie, mojego brata i siostrę w koszernym domu, gdzie najważniejszym dniem tygodnia był szabat. Ojciec zawsze nosił jarmułkę, czyli kipę, a moja matka – jako kobieta zamężna – starannie ukrywała włosy, kiedy wychodziła do ludzi. Jednocześnie odebrali świeckie wykształcenie i całkowicie zlali się z nowoczesnym społeczeństwem, choć nie poświęcili przy tym swoich obyczajów ani przekonań.

Rozmaite przedsięwzięcia mojego ojca, George’a – w różnych okresach był właścicielem sklepu z dywanami, piekarni, hurtowni spożywczej i punktu wymiany czeków na gotówkę – z pewnością pozwoliły mu nawiązać kontakt ze światem poza społecznością. Moja matka, Helene, obroniła doktorat i miała prywatną praktykę edukacji specjalnej, a jednocześnie wykładała na uniwersytecie; też świetnie się czuła w wielkim świecie.

W latach 60. XX wieku można było w społeczności frum zauważyć zmianę w innym kierunku – odejście od współczesnego świata. Częściowo było to wywołane reakcją członków grupy na rosnącą laicyzację, częściowo zaś wynikało z liczności i bogactwa frum, które pozwalały na krok wstecz, do korzeni. Ortodoksyjni żydzi stali się jeszcze bardziej ortodoksyjni, jeszcze staranniej przestrzegali licznych praw regulujących życie codzienne i wszelkie obrzędy, wzrósł ich konserwatyzm i izolacja. Innym czynnikiem odpowiadającym za powrót do fundamentalizmu była chęć duchowego odrodzenia żywiona przez społeczność, której członkowie postrzegali siebie jako ocalałych z Holokaustu. W roku 1965, kiedy się urodziłem, społeczność była już na etapie odtwarzania ortodoksyjnej gminy w Nowym Jorku i kultywowała styl życia z przedwojennej Europy Wschodniej.

Moje dzieciństwo wypełniały barwne opowieści o wspaniałym życiu w świecie jidysz sprzed imigracji, opowiadane przy niezliczonych okazjach podczas szkolnych lat przez rabinów w naszych jesziwach i pobliskich synagogach. Mówili nam, że naszym obowiązkiem jest jeszcze ściślejsze przestrzeganie reguł określonych przez przodków – zwłaszcza teraz, gdy Hitler zamordował sześć milionów naszych krewnych i mimo to nie zdołał wytracić narodu żydowskiego. Nasze przetrwanie i wzmocnienie religijnego czynnika w społeczności i w nas jako jednostkach oznaczało ostateczne zwycięstwo nad straszliwą nienawiścią uosabianą przez Trzecią Rzeszę.

Zwrot w stronę fundamentalizmu skutkował tym, że ludzie urodzeni w społeczności frum w latach 60. XX wieku i później musieli dokonać wyboru i zdecydować, po której stronie stanąć: po stronie kultury hebrajskiej/jidysz/frum czy po stronie kultury świeckiej, nazywanej w jidysz kulturą gojów. Jeżeli kogoś przyciągała ta ostatnia – albo przynajmniej nie chciał być tak ortodoksyjny jak większość społeczności – musiał tę społeczność opuścić: albo stopniowo, albo jednym radykalnym ruchem. W każdym wypadku społeczność przypieczętowała wybór członka. Jeżeli ktoś odchodził, musiał pozostawić wszystkich, z którymi dorastał. Faktycznie zdarzało się, że rodziny zrywały bliskie relacje z krewnym, który zdecydował się porzucić frum dla świata wokół.

Dwadzieścia lat różnicy między pokoleniem moich rodziców i moim oznaczało ogromne zmiany w praktykowaniu ortodoksyjnego stylu życia – włącznie z tym, jak członkowie społeczności się ubierali i jakie imiona nadawali dzieciom. Moi dziadkowie w latach 40. XX wieku chcieli, żeby ich potomstwo zbytnio się nie wyróżniało. Wybrali dla moich rodziców angielsko brzmiące imiona, dzięki czemu pasowali oni do otoczenia – to było bardzo pożądane w pokoleniu Holokaustu, dla którego perspektywa odstawania od społeczeństwa brzmiała przerażająco. Dwadzieścia lat później żydowska społeczność w Nowym Jorku czuła się jednak już na tyle pewnie i amerykańsko, że rodzice spokojnie mogli mnie nazwać Shiya i mojemu bratu także nadać imię z jedną z tych dziwnie brzmiących, trudnych do wymówienia głosek „sz”. Gdy się rodziliśmy, angielskie imiona nie były już uważane za właściwe dla ludzi frum; w jesziwie wołano na mnie George albo jeszcze inaczej.

Mimo iż rodzice dorastali w dość luźno podchodzącej do tradycji grupie, moje narodziny przypadły na czas, gdy dokonali zwrotu w prawo i osadzili się mocno w żydowskiej kulturze. Było to rozsądne dla naszej rodziny, głęboko zakorzenionej w ortodoksyjnej społeczności. Dorastając, uczyłem się jidysz na równi z angielskim i bardzo mi imponowało, że od zarania dziejów w naszym drzewie genealogicznym można znaleźć uczonych rabinów. Byli oni obecni także w żyjącym pokoleniu, podobnie jak kantorzy. Prawdę mówiąc, na spotkaniu rodzinnym trudno nie wpaść na kogoś, kto jest kantorem albo chociaż się za niego uważa.

W szkole podstawowej uczęszczałem do jesziwy na Brooklynie. Z perspektywy czasu opisałbym ją jako bardzo konserwatywne miejsce – zarówno w religijnym, jak i w politycznym sensie. Była to szkoła mocno oparta na tradycyjnym i religijnym aspekcie kultury żydowskiej, w której świeckie przedmioty traktowano w najlepszym wypadku drugoplanowo. Władze szkolne znały podstawę programową i ją realizowały – z ledwością. Większość absolwentów jesziwy nie kontynuowała edukacji w świeckich placówkach; nieliczni mieli dalej się zajmować studiami religijnymi, a przez resztę życia zgłębiać jedynie Torę, od dwóch tysięcy lat kompendium żydowskiego prawa i tradycji.

Kolejne lata spędziłem w równie konserwatywnej szkole średniej z internatem w Montrealu w Quebecu. Także i ta instytucja posłała do college’u niewielu swoich absolwentów, a dość dużo jej uczniów nie miało żadnych nadziei na dalszą świecką edukację z uwagi na fatalne nauczanie przedmiotów niezwiązanych z kulturą żydowską. Kończący tę szkołę uczniowie nie byli przygotowani do zdawania państwowych egzaminów, które wymagały znajomości takich przedmiotów jak matematyka, historia, literatura czy nauki przyrodnicze.

Moje pragnienie studiowania było precedensowe. Marzyłem o tym, chociaż zarówno nauczyciele w jesziwie, jak i rówieśnicy zapewniali, że to strata czasu i energii. Muszę przyznać, że rodzice bardzo wspierali mnie w moim pragnieniu opuszczenia świata jesziwy i – opóźnionego, ale zawsze – zdobywania świeckiego wykształcenia. Prawdę mówiąc, od dawna wiedzieli, że źle się czuję w środowisku ortodoksyjnego judaizmu.

Kiedy miałem jedenaście lat, w moim życiu nastąpił przełom: odkryłem science fiction. Pierwszą przeczytaną przeze mnie książką w tym gatunku był Obcy w obcym kraju Roberta Heinleina. Odnalazłem w niej rzeczywistość, która pozwoliła mi zadawać pytania o własną religię i moje miejsce w niej. Cóż to było za odkrycie! Pierwszy raz odczuwałem tak głęboką intelektualną więź. Zrozumiałem, że jest na świecie ktoś, kto myśli tak jak ja. Jako trzynastolatek miałem już na koncie przeczytane wszystkie powieści Heinleina, sięgałem po Isaaca Asimova, Arthura C. Clarke’a i Carla Sagana. Odkryłem twórczość Johna Steinbecka, począwszy od powieści Perła. Dzięki tym autorom uczyłem się świeckiej filozofii, przyrody, literatury. Zachwycała mnie nauka przedstawiona przez Asimova, Clarke’a i Sagana, a jeszcze bardziej – filozofia Heinleina, którego książki zdawały się wybitnymi studiami nad ludzką kondycją. Steinbeck otworzył mi umysł i serce na radość ze wspólnych przeżyć. Wszyscy ci pisarze sprawili, że odważyłem się rozważać swoje wewnętrzne przekonania i bronić ich mimo odmiennych poglądów mojej społeczności. Szczególnie upodobałem sobie tak zwaną twardą fantastykę naukową, która była moją grzeszną przyjemnością, ucieczką od świata, domem z dala od domu.

Podekscytowany mymi świeżo poszerzonymi dzięki tym książkom horyzontami, zaczynałem odczuwać narastającą ciasnotę ortodoksyjnego światopoglądu, tak skupionego na Biblii, że niebiorącego pod uwagę nawet faktycznej żydowskiej historii, a co dopiero mówić o postbiblijnej historii świata. Większość absolwentów mojej jesziwy miałaby trudność z określeniem, w jakich historycznych czasach prawdopodobnie żył Mojżesz i jak wyglądało wtedy życie codzienne; nie mieliśmy pojęcia choćby o życiu koczowników tamtych czasów. Uczyliśmy się judaizmu i historii jako naczyń połączonych, właściwie bez wzmianek o nieżydowskich kulturach albo równoległych wydarzeniach z dziejów, które nie miały związku z żydowską społecznością. Przykładowo, chociaż uczyłem się o pracach Majmonidesa, nigdy nie miałem możliwości dowiedzenia się, że oprócz bycia słynnym żydowskim uczonym Majmonides pełnił także funkcję medyka egipskiej rodziny królewskiej w XII wieku albo że zasięg jego pism rozciągał się daleko poza studia judaistyczne i wpłynął na światopogląd nieżydowskiego świata. W jesziwie nie dowiedziałem się również, że ówcześni najważniejsi rabini uważali Majmonidesa za radykała, a jego prace za herezje – i że ostatecznie oddali go w ręce inkwizycji.

Mniej więcej w tym samym czasie zacząłem zadawać rodzicom i nauczycielom pytania o podstawowe dogmaty doktryny ortodoksyjnej; szybko nauczyłem się jednak robić to ostrożnie. Rygorystyczna debata była wprawdzie – podobno – mile widziana w talmudycznym życiu, w praktyce jednak akceptowalne tematy ograniczały się do tych całkowicie związanych z systemem wierzeń. W tych ramach nie było problemu ze spędzeniem całego dnia na dyskusji poświęconej kolejności ofiar w świątyni zniszczonej przed dwoma tysiącami lat – i wierzcie mi, faktycznie to omawialiśmy – ale pytanie o to, czy ofiara ze zwierząt została wyznaczona przez niebiosa, czy też stanowiła ludzki wymysł, nie miało racji bytu; pachniało herezją i nikt nie zamierzał go tolerować.

W tej surowej ortodoksyjnej społeczności panowała ścisła cenzura. Czasopisma, telewizja, filmy, większość beletrystyki oraz innych form literatury i sztuki – wszystko to było całkowicie zakazane. Uczniowie przyłapani na łamaniu tego zakazu ryzykowali wydalenie z jesziwy. W dzisiejszych czasach cenzura rozciąga się też na internet.

Byłem coraz bardziej świadomy ograniczeń, w jakie wpychało mnie religijne wychowanie, a jednocześnie coraz lepiej rozumiałem fakt, że moje odczucia względem tego wychowania różniły się od odczuć otoczenia. Większość osób wokół mnie pragnęła pozostać w tej społeczności; ja tego nie chciałem. Odkrycie, że czas odejść z tej kultury, było dla mnie czymś fundamentalnym. Nigdy nie zmieniłem swojej decyzji, chociaż zabrało mi jeszcze półtorej dekady, aż do dwudziestego siódmego roku życia, nim całkowicie odciąłem się od społeczności ortodoksyjnej.

Przez te lata wielokrotnie czułem się tak, jakbym tylko grał, pozornie wykonując gesty narzucone przez kulturę, lecz nie mając do nich żadnego przekonania. W żadnej mierze nie odrzucałem judaizmu ani Boga, a jedynie ortodoksyjny fundamentalizm, który w ostatnich latach nazywałem (choć wyłącznie półżartem) judeotalibanem.

Mimo obaw dotyczących tej maskarady, wciąż byłem pilnym uczniem jesziwy i uczyłem się wielu rzeczy, które przydały mi się później w college’u, a jeszcze później – w życiu zawodowym. Być może najważniejszą spośród tych nauk był wachlarz podstawowych umiejętności: zadawania pytań, zdobywania i analizy informacji celem dekonstrukcji, logicznego myślenia i poszukiwania prawdy, dokądkolwiek miałyby one zaprowadzić.

W pewnym momencie moi rodzice zrozumieli, jak męczę się w jesziwie. Z ich błogosławieństwem złożyłem podanie do college’u. Zdecydowanie brakowało mi wiedzy z zakresu nauk przyrodniczych i innych świeckich przedmiotów, spędziłem więc ostatnie dwie wakacyjne przerwy na korepetycjach i zdaniu pięciu stanowych egzaminów Regents[6] z tych przedmiotów, co było obowiązkowym elementem otrzymania dyplomu Regents Stanu Nowy Jork. Bez tego w żadnym razie nie mógłbym liczyć na przyjęcie do czteroletniego college’u w tym stanie.

W trakcie kolejnego etapu nauki postanowiłem zostać asystentem medycznym (physician assistant, PA) i po czterech latach szkoły średniej rozpocząłem studia na tym kierunku. One dały mi tytuł zawodowy, choć nie był to stopień magistra. Obecnie studia kształcące asystentów medycznych są często drugiego stopnia – żeby się na nie dostać, trzeba mieć tytuł licencjata, a ich ukończenie pozwala na otrzymanie stopnia magistra lub mu równoważnego. Moim zdaniem to lepsze rozwiązanie. Dlaczego? Na asystenta medycznego od razu spadają spore obowiązki: opieka nad pacjentami w szpitalach i klinikach, zaledwie z odrobiną nadzoru, więc taka osoba potrzebuje nie tylko naukowych podstaw, lecz także pewnej dojrzałości, która wymaga doświadczenia i której nabywa się z wiekiem.

Uwielbiałem każdą chwilę szkolenia na asystenta medycznego. Dotąd wychowywany na talmudycznej diecie, ubogiej i ograniczonej do rozważań w rodzaju tego, co zrobić, kiedy wół twego sąsiada wpadnie w dziurę na twej ziemi, wreszcie dostałem materiał, w którym mogłem zatopić zęby intelektu. Szkolenie asystentów medycznych to skrócona i przyspieszona wersja studiów na wydziale lekarskim. Zamiast, załóżmy, 120 godzin nauki anatomii, mieliśmy ich 60. Zamiast dwóch lat przedmiotów dydaktycznych (teoretycznych), jak to bywa w szkołach medycznych, mieliśmy rok. A zamiast dwóch lat praktyki klinicznej był rok na oddziale szpitalnym. Całkowity czas kształcenia asystentów medycznych waha się zazwyczaj między solidnymi dwudziestoma czterema a dwudziestoma ośmioma miesiącami zajęć i pracy; konkretne proporcje zależą od szkoły, ale całe studia kładą szczególny nacisk na aspekt kliniczny. Miażdżąca przewaga zajęć klinicznych wynika z faktu, że większość absolwentów nie zajmuje się badaniami medycznymi. Druga przyczyna jest taka, że asystent medyczny może praktykować wyłącznie pod opieką i nadzorem lekarza prowadzącego. Gdy jednak jesteśmy pod taką opieką, z punktu widzenia prawa możemy diagnozować i leczyć, wypisywać recepty, asystować przy operacjach i tak dalej, czyli robić wszystko to, co robią lekarze[7]. Możemy nawet podpisywać karty szpitalne czy skierowania. Regulacje dotyczące zawodu asystenta medycznego różnią się w zależności od stanu – czasem jest to znacząca różnica. W niektórych stanach karty szpitalne podpisane przez asystenta muszą w ciągu 24 godzin zostać podpisane również przez lekarza, podczas gdy w innych czas na pojawienie się podobnego podpisu wynosi tydzień albo nawet miesiąc.

Świeżo upieczeni lekarze rozpoczynają staż jako rezydenci albo robią specjalizację – co może w warunkach amerykańskich potrwać od trzech do siedmiu lat – tymczasem wobec asystentów medycznych brak podobnego wymagania. Nie ma potrzeby bycia rezydentem. Człowiek kończy studia, zdaje państwowy egzamin i staje się licencjonowanym asystentem. Zamiast etapu rezydenta mamy rozpoznanie bojowe, dzięki czemu to, czego nauczyliśmy się na studiach, możemy od razu wykorzystać w praktyce. Równie natychmiastowa staje się możliwość zarobkowania. Dla mnie był to fakt szczególnie ważny, ponieważ ożeniłem się w trakcie studiów, a w momencie, gdy je kończyłem, w drodze było nasze pierwsze dziecko.

Pod koniec lat 80. ubiegłego wieku opłacało się być asystentem medycznym. Istniało ogromne zapotrzebowanie na takich jak ja, a każdy absolwent mógł zaraz po egzaminie wybierać spośród mniej więcej siedmiu ofert. W ciągu kilku ostatnich etapów praktyk w szpitalu, w szatni albo na korytarzu podchodzili do mnie lekarze, których nawet nie znałem, i dawali mi swoje wizytówki.

– Zadzwoń, jak tylko dostaniesz dyplom – prosili. – Zapłacimy najlepiej ze wszystkich.

Na pierwszą pracę wybrałem posadę w jednej z miejskich klinik mieszczącej się na Lower East Side na Manhattanie. Jej pacjentami były w większości osoby ubezpieczone przez Medicare/Medicaid[8]. Klinika ta nigdy wcześniej nie zatrudniała asystentów, ale jej dyrektor był obrotnym biznesmenem i zorientował się, że może płacić asystentowi jedną trzecią tego, co zapłaciłby lekarzowi, a ten wykona za to 90 procent pracy dyplomowanego lekarza. Dla mnie te wyliczenia były bez różnicy; zachwycała mnie perspektywa zarabiania trzydziestu tysięcy dolarów rocznie.

Tak jak liczyłem, klinika okazała się idealną okazją do nauki; dostałem szansę na pracę z pacjentami w każdym wieku, od noworodków po osiemdziesięciolatków. Zapewniała też stały napływ ludzi do mojej poczekalni. W niewielu miejscach w mieście mógłbym zdobyć tyle praktycznego, zróżnicowanego doświadczenia. Kupiłem nowy kitel, kilka par spodni i nowy stetoskop, po czym wszedłem do akcji. Nie miałem wiele czasu na zorientowanie się w działaniu kliniki, ponieważ jej władze gorąco wierzyły w starą maksymę: „Trening czyni mistrza”. Przez trzy tygodnie pracowałem w parze z jednym z miejscowych lekarzy i od niego uczyłem się fachu. Po tym czasie dostałem wolną rękę w pracy z pacjentami, a jeden z lekarzy tylko sprawował kontrolę nad moimi działaniami. A potem, zaledwie po tygodniu, opiekujący się mną medyk został zwolniony. Okazało się, że podczas zatrudniania przedstawił fałszywe dokumenty; chociaż w Rosji pracował jako lekarz, nie zadbał o zdobycie licencji niezbędnej do praktykowania w stanie Nowy Jork; zamiast tego przesłał do kliniki referencje od dyplomowanego lekarza zmarłego jakiś czas wcześniej. Władze kliniki musiały szybko znaleźć mi innego opiekuna. Tak właśnie poznałem nieprzewidywalny świat medycyny.

Klinika mieściła się w dwóch budynkach. Opiekowaliśmy się też domem pomocy dla kobiet i zamkniętym ośrodkiem leczenia uzależnień. Raz w miesiącu nasze mobilne centrum zatrzymywało się na rogu ulic, gdzie pomagaliśmy każdemu, kto do niego wsiadał. Nie mam pojęcia, jak pacjenci znajdowali tego vana, skoro zazwyczaj nie parkowaliśmy dwa razy w tym samym miejscu – ale faktycznie to robili, i to tłumnie. Zaledwie stawaliśmy, a już poczekalnia wypełniała się ludźmi cierpiącymi na powalającą różnorodność schorzeń i prezentującymi równie szeroki wachlarz osobowości czy potrzeb.

Z wszystkich tych imponujących typów pacjentów najbardziej niezwykłe były dla mnie prostytutki. Koniec końców, chociaż miałem żonę i dziecko, gdzieś w głębi duszy wciąż czułem się żydowskim chłopcem z Brooklynu. Możecie sobie wyobrazić moje zakłopotanie, gdy asystent poinformował, że jedna z prostytutek, stała pacjentka vana, jest we mnie zakochana. Wszyscy się ze mnie śmiali, ponieważ delikwentka ważyła blisko sto pięćdziesiąt kilo. Tym niemniej doskonale sobie radziła w tej profesji – przynajmniej z tego, co słyszałem. Pewnego razu podczas badania ginekologicznego znalazłem głęboko w jej pochwie ogromne zielone winogrono. Nie mogłem się oprzeć pragnieniu zapytania jej, skąd ono się tam wzięło. Westchnęła, po czym odpowiedziała:

– A żech mu mówiła, że jak je tam wsadził, to niech se sam wyjmie.

Więcej pytań nie zadawałem.

Zajmowanie się medycyną obok oddanych lekarzy i innych pracowników pozwoliło mi nauczyć się wiele o tym, jak opiekować się najuboższymi członkami społeczeństwa: rozbitymi rodzinami, niedożywionymi dziećmi mieszkanek domu pomocy dla kobiet, nieszczęśnikami z ośrodka leczenia uzależnień. Te miejsca, ci pacjenci kazali mi spojrzeć na świat, który odzierał z naiwności chłopca z jesziwy.

Mimo szerokiego wachlarza doświadczeń, jakich dostarczyła mi klinika, postanowiłem ją opuścić zaledwie po roku. Pensje asystentów skoczyły w górę, a ja dostałem oferty z niemal dwukrotnie wyższymi stawkami. Klinika nie mogła sobie pozwolić na płacenie mi o wiele więcej, więc niechętnie, choć stanowczo zrezygnowałem z dalszej pracy. Wiedziałem, jak rosną potrzeby mojej rodziny. To był trudny pierwszy rok, ale dzięki niemu z nieopierzonego asystenta medycznego stałem się rasowym weteranem profesji.

Przeniosłem się z Lower East Side na Brooklyn, gdzie zacząłem pracę w Międzywyznaniowym Centrum Medycznym prowadzonym przez Brooklyński Szpital Żydowski wspólnie ze Szpitalem Świętego Jana. Centrum znajdowało się w trudnej okolicy, a jego pacjenci przypominali pacjentów kliniki, z której dopiero co odszedłem. Czułem się tam jak w domu.

Pracowałem na oddziale intensywnej terapii noworodków, gdzie leczyliśmy wcześniaki, niektóre ważące zaledwie 700 gramów. Nazywaliśmy je mikrowcześniakami. Także i to zajęcie otworzyło mi oczy. Pewnego razu zajmowałem się noworodkiem z podejrzeniem sepsy, czyli zakażenia krwi. Musiałem wykonać punkcję, coś typowego dla asystentów medycznych. Poszedłem na oddział położniczy, na górę, żeby znaleźć matkę dziecka i zdobyć jej podpis pod zgodą na wykonanie zabiegu. W sali znalazłem dziewczynkę leżącą na łóżku z kciukiem w ustach. Zapytałem, gdzie jest jej mama – i dopiero wtedy zauważyłem opaskę na jej ręce. Właśnie ta ssąca kciuk dwunastolatka była matką wcześniaka.

Na oddziale zderzyłem się z burzliwą medyczną i etyczną debatą współczesności, dotyczącą dystrybucji bezcennych zasobów medycznych kraju. Podczas pracy w Centrum Międzywyznaniowym obserwowałem walkę o życie mikro­wcześniaka, trwającą około siedmiu miesięcy, podczas których noworodek przeszedł jedenaście operacji, setki zabiegów i niezliczone próby wyleczenia sepsy. Niestety, ostatecznie zmarł. Jego cierpienie było niewyobrażalne, a koszt leczenia, w całości poniesiony przez Medicaid, znacznie przekroczył milion dolarów. Szanse na uratowanie dziecka wynosiły mniej niż dziesięć procent, a gdyby nawet przeżyło, prawdopodobnie byłoby niewidome i upośledzone w znacznym stopniu. Obserwacja takiej sytuacji kazała zadać pytanie, czy tak ogromny wydatek był uzasadniony, a jeśli nie – gdzie znajdowała się granica naszych wysiłków. Podobne pytania po dziś dzień dręczą lekarzy w całych Stanach.

Praca na oddziale intensywnej terapii noworodka łamała niekiedy serce, ale przyniosła też wiele radosnych chwil, które dawały mi energię do działania. Chętnie zostałbym w tym miejscu dłużej, ale jakieś osiem miesięcy po tym, jak zacząłem pracę, szpital popadł w finansowe tarapaty, w związku z czym nie mogłem już realizować wypisanych przezeń czeków. Musiałem poszukać innej pracy – w końcu znalazłem ją na Manhattanie, w Centrum Medycznym Beth Israel. Człowiek, który zaproponował mi pracę w tym ośrodku, na oddziale neurochirurgii, był tamtejszym ordynatorem, wybitnym i cokolwiek ekstrawaganckim neurochirurgiem. Był też przewodniczącym prywatnej firmy zobowiązanej na mocy umowy do oferowania usług neurochirurgicznych (w zakresie czaszki, szyi, rdzenia kręgowego) osobom objętym nowojorskim Planem Ubezpieczeń Zdrowotnych (Health Insurance Plan of New York, HIP)[9]. Jedną pensję dostawałem za pracę w szpitalu, drugą – od chirurga – za pracę w jego gabinecie w HIP. Do dziś nie wiem, czy szpital wiedział o tej drugiej pensji, ale stanowczo na nią zasłużyłem, pracując ponad 80 godzin tygodniowo.

Oddział neurochirurgii stanowił sporą część szpitala; zazwyczaj leżało na nim 35–40 procent pacjentów ośrodka. Żeby się nimi należycie zająć, szpital zatrudnił tam aż czterech asystentów medycznych. Na oddziale znajdowali się pacjenci prywatni i pacjenci ubezpieczeni w HIP; w owych wczesnych latach opieki koordynowanej[10] w Stanach Zjednoczonych różnica między tymi dwoma rodzajami pacjentów na neurochirurgii była wyraźna. Lekarze na umowie z HIP mieli identyczną stawkę roczną, niezależnie od tego, ile przeprowadzili operacji i ilu pacjentów badali; nie dostawali dodatków motywacyjnych za operowanie pacjentów z HIP (na tym polegało sedno kontroli wydatków w systemie opieki koordynowanej). Nic dziwnego, że nie zwykliśmy operować pacjentów z HIP, jeżeli istniało jakiekolwiek ryzyko, że zabieg im nie posłuży. Z kolei pacjenci prywatni, jako że płacili indywidualnie za każdą usługę (zazwyczaj z pomocą innych ubezpieczycieli, ma się rozumieć), z reguły lądowali na sali operacyjnej mimo ewentualnych wątpliwości.

Na naszym oddziale nie było rezydentów, więc to asystenci zajmowali się wszystkim. Przyjmowałem pacjentów, zapisywałem ich na zabiegi i przygotowywałem do nich, wypełniałem dokumentację, rano asystowałem na sali operacyjnej, a potem zajmowałem się pacjentami po operacjach. Przez całe popołudnie zmieniałem opatrunki, przeprowadzałem proste badania, sporządzałem wypisy, zapisywałem zalecenia dla pacjentów wychodzących do domu. Po zjedzeniu kilku kęsów kolacji spędzałem wieczór na przeglądaniu wyników tomografii komputerowych czy rezonansu magnetycznego, zdjęć i badań składu szpiku kostnego (mielogramów) naszych potencjalnych pacjentów i ustalaniu, kogo teraz przyjmiemy.

Czerpiąc z doświadczenia zdobytego na oddziale neonatologii, szybko stałem się jednym z niewielu w tym szpitalu asystentów wykonujących punkcję lędźwiową i często byłem wzywany do cudzych pacjentów zwanych trudnymi przypadkami. Po tym, jak wykonałem punkcję 700-gramowemu wcześniakowi, robienie jej dorosłym było bułką z masłem.

Ponieważ lekarz mnie nadzorujący oczekiwał, że będę pracować maksimum czasu dozwolonego asystentowi medycznemu przez prawo, przeprowadzałem też inne zabiegi zazwyczaj wykonywane przez samych lekarzy. I to takie, które często budziły zaskoczenie. Pewnego razu na oddziale intensywnej terapii chirurgicznej musiałem wbić strzykawkę o objętości 60 mililitrów do mózgu pacjenta przez wykonane rano nacięcie. Mój przełożony instruował mnie przez telefon, a ja pobierałem płyn oponowo-rdzeniowy, obniżając ciśnienie w mózgu chorego. Zabieg się powiódł, pacjent poczuł się lepiej, ale kilka godzin później o wszystkim dowiedział się ordynator i wpadł w szał. Poskarżył się władzom szpitala, co poskutkowało niezłym zamieszaniem. Wszyscy ważyli słowa i ostrożnie zajmowali stanowisko. Podobny zabieg powinien zostać przeprowadzony przez doświadczonego neurochirurga – a wykonałem go ja dzięki instrukcjom lekarza, pod którego nadzorem się znajdowałem, w dodatku wykonałem poprawnie i skutecznie. Po kilku dniach sytuacja przycichła, a ja dalej robiłem to, co mi kazano – balansując na granicy prawa.

Moje dni pracy w Beth Israel zaczynały się o wpół do szóstej rano i kończyły o wpół do dziewiątej wieczorem. Ponieważ mieszkałem zaledwie kilka przecznic od szpitala, mogłem się spodziewać telefonu o każdej porze, by wracać na oddział i zrobić coś, co nie mogło zaczekać do rana czy do poniedziałku. Ilość i różnorodność pracy, jaką musiałem wykonać, a także jej waga dla systemu, pokazywały, że asystentów medycznych można lepiej wykorzystywać w opiece zdrowotnej – tak, by zdjęli część brzemienia z barków lekarzy, a w rezultacie być może zmniejszyli koszty tejże opieki. Okazało się, że nie potrzeba dyplomowanego doktora – po czterech latach college’u, kolejnych czterech studiów medycznych i często jeszcze pięciu latach rezydentury – do wykonania zastrzyku, przeprowadzenia podstawowego badania i wykonywania innych standardowych działań. Jest takie powiedzenie w naszym środowisku, że człowiek przez 90 procent czasu korzysta z 10 procent swojej wiedzy; przez pozostałe 10 procent czasu wykorzystuje 90 procent wiedzy. W praktyce oznacza to, że 90 procent czasu pracy lekarzy to rutynowe problemy, kwestie, w których wyszkoleni są asystenci. Gdyby ci zajmowali się tą pracą, lekarze mogliby się skupić na pozostałych 10 procentach, przypadkach bardziej skomplikowanych i po prostu trudniejszych.

Mój szalony grafik i stałe obciążenie w Beth Israel sprawiły, że byłem u kresu sił. Wycieńczenie pogłębiał fakt, że wieczorami uczęszczałem na studia prawnicze. Krewni przekonali mnie, że jeżeli do zawodu i praktyki asystenta dołożę szkolenie w zakresie prawa, będę mógł zarabiać o wiele więcej, na przykład zajmując się błędami w sztuce lekarskiej.

Pierwszy rok wyleczył mnie z takiego myślenia. Nie­nawidziłem tych studiów. Nie istniała taka dziedzina prawa, która choć trochę by mnie interesowała. Prawo okazało się nudne i strasznie legalistyczne w przeciwieństwie do wzniosłych zasad i wielkich idei, które sobie wyobrażałem. A może byłem zbyt surowy. Po prostu nigdy nie chciałem studiować prawa, ale zacząłem to robić, uznając za interesującą myśl połączenia go z medycyną. Wystarczyło mi szkoły, by uznać, że prawo nie jest dla mnie. Zbuntowałem się zwłaszcza przeciwko angażowaniu się w tematykę błędów w sztuce.

Studia prawnicze nie okazały się jednak całkowitą stratą czasu: dzięki nim zacząłem się fascynować medycyną sądową. W „New York Timesie” znalazłem ogłoszenie o pracę opublikowane przez Biuro Naczelnego Lekarza Sądowego (OCME): poszukiwano asystentów medycznych do pracy jako śledczy z zakresu medycyny sądowej. Rozważałem aplikację, ale z początku zniechęcała mnie propozycja dość niskiej pensji. A potem, pewnej wolnej niedzieli – a wolna niedziela była rzadkością – poszedłem na recital operowy w Carnegie Hall. W jego trakcie mój pager zadzwonił piętnaście razy. Piętnaście razy musiałem wychodzić na korytarz i korzystać z płatnego telefonu, by zadzwonić do szpitala. Kiedy po dziesiątym takim przypadku wracałem na miejsce, pomyślałem: „Shiya, gdyby twoi pacjenci byli martwi, raczej nikt nie przeszkadzałby ci w koncercie”.

Tamtego wieczoru coś we mnie kliknęło. Złożyłem podanie na stanowisko śledczego w OCME, a po rozmowach kwalifikacyjnych zostałem przyjęty.

Zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Kiedy dowiedziałem się, co i dlaczego mam robić, uznałem, że asystenci medyczni zostali stworzeni do takich rzeczy. W trakcie rozmów kwalifikacyjnych poinformowano mnie, że nowy naczelny lekarz sądowy postawił na innowacyjny program, w którym zespół śledczy miał się składać wyłącznie z asystentów medycznych – i że w związku z tym dostaniemy wszelkie możliwe wsparcie. Co więcej, chociaż podstawowa pensja miała być sporo niższa, zapewniono mnie, że to nic nie szkodzi, ponieważ jest zbyt mało śledczych, by poradzić sobie z całą pracą. To oznaczało wiele nadgodzin. Policzyłem sobie: półtora etatu oznaczało, że w 60 godzin zarobię tyle, ile wcześniej zarabiałem w 80 – a 60 godzin brzmiało jak spacerek w porównaniu z tym, co przeżyłem w Beth Israel. Było to dla mnie ważne, ponieważ żona i ja mieliśmy już dwójkę dzieci. Miałem dwadzieścia pięć lat, byłem rozczarowany ortodoksyjnym judaizmem, a w moim małżeństwie pojawiły się pierwsze oznaki kryzysu. W tej sytuacji nowa praca mogła odwrócić moje życie o 180 stopni.

Szybko zostałem przyjęty do programu szkoleniowego MLI i rozpocząłem pracę w Biurze Naczelnego Lekarza Sądowego. We wrześniu 1990 roku otrzymałem identyfikator i odznakę z numerem 110 oraz herbem miasta. Byłem dziesiątą osobą przyjętą do tego programu. Nadal jednak pracuje w nim jedynie siedmiu śledczych, wliczając w to mnie. Reszta już odpadła.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[6] Standaryzowane egzaminy końcowe w szkole średniej z przedmiotów podstawowych, obowiązujące w stanie Nowy Jork.

[7] Czyli osoby mające w Stanach Zjednoczonych tytuł zawodowy Doctor of Medicine (MD). Tytuł ten nie jest związany z otrzymaniem stopnia naukowego doktora, w przeciwieństwie do przepisów obowiązujących np. w Wielkiej Brytanii.

[8] W Stanach Zjednoczonych programy ubezpieczeniowe skierowane do osób najuboższych, a także osób po 65. roku życia albo rencistów. Oznaczają częściowe lub całkowite opłacenie opieki zdrowotnej przez państwo.

[9] Istniejący od 1940 roku program oferujący osobom mieszkającym i pracującym w Nowym Jorku relatywnie tanie ubezpieczenia zdrowotne.

[10] Managed care – system opieki zdrowotnej kładący nacisk na ubezpieczenia prywatne, ale jednocześnie obejmujący prawem do niej inne grupy osób, nad którymi opiekę opłacają częściowo lub w całości fundusze. W ramach opieki koordynowanej (bądź kierowanej) działają również ośrodki medyczne.

 

 

 

Tytuł oryginału: Dead Center: Behind the Scenes at the World’s Largest Medical Examiner’s Office

 

Copyright © 2022 Shiya Ribowsky, Tom Shachtman

All rights reserved

 

Copyright for the Polish edition © 2022 by Wydawnictwo FILIA

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: pexels-cottonbro/Pexels

 

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska

Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-103-3

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA NA FAKTACH