Carmilla - Joseph Sheridan Le Fanu - ebook

Carmilla ebook

Joseph Sheridan Le.Fanu

0,0
35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Perełka literatury gotyckiej!

Jubileuszowe wydanie „Carmilli” Josepha Sheridana Le Fanu – klasycznej gotyckiej opowieści, która zapoczątkowała fascynację wampirami – w przekładzie Pauliny Braiter, wspaniale zilustrowane przez Aleksandrę Czudżak. Ukazuje się ono w pięćdziesiątą rocznicę pierwszego polskiego wydania tego dzieła w 1974 roku.

Carmilla” to absolutna perełka literatury gotyckiej, po raz pierwszy wydana w 1872 roku. Powieść, jak na tamte czasy niezwykle nowatorska, przedstawiała bohaterkę kobiecą w zupełnie nowy sposób – jako wampirzycę, kobietę wampa, kobietę w relacji miłosnej z drugą kobietą. Pokazywała bez wcześniejszej pruderii kobiecą zmysłowość i cielesność.

Carmilla” była inspiracją dla wielu późniejszych twórców, w tym przede wszystkim Brama Stokera, autora „Drakuli”, który w swoim dziele powielił wiele zaczerpniętych z niej motywów, między innymi wierzenia ludowe, rytuały dotyczące unicestwiania wampira czy wątki oniryczne. Niezwykle interesujące jest czytanie tego dzieła dziś, gdy powieść gotycka liczy sobie 150 lat.

„Absolutny klasyk gotyckiej literatury ożywa raz jeszcze, by kusić i uwodzić kolejne pokolenia. W mrocznym objęciu Carmilli czytelnik odnajdzie fascynującą opowieść o miłości, zdradzie i wiecznym pożądaniu, polecam”

Edyta Janicka, autorka projektu Lesbioteka.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 115

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Joseph Sheridan Le Fanu

CARMILLA

przełożyła Paulina Braiterzilustrowała Aleksandra Czudżak

Tytuł oryginału: Carmilla, 1872

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, 2024

Copyright © for the Polish translation by Paulina Braiter, 2024

Wydanie I

Warszawa 2024

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Prolog

W liście dołączonym do niniejszej opowieści doktor Hesselius nakreślił dość złożoną historię uzupełnioną odnośnikiem do jego własnej rozprawy na niezwykły temat, na który rzuca światło ten rękopis.

Tajemniczy ów temat traktuje w swej rozprawie z właściwą sobie erudycją i wnikliwością, a także niezwykle otwarcie i zwięźle. Rozprawa ta stanowić będzie zaledwie jeden tom z serii dzieł zebranych tego wyjątkowego człowieka. Publikując tę historię wyłącznie gwoli rozrywki gawiedzi, w niczym nie umniejszam zasług relacjonującej go błyskotliwej damy, a rozważywszy całą kwestię, postanowiłem powstrzymać się przed przedstawianiem jakiegokolwiek podsumowania wywodu uczonego doktora czy też przytoczeniem wyjątków z jego oświadczenia na temat, który opisuje jako „dotykający pewnych głębszych tajników naszego dwoistego istnienia i jego etapów pośrednich, choć uwierzyć w to niełatwo”.

Po odkryciu owego listu nie mogłem się doczekać podjęcia korespondencji rozpoczętej wiele lat temu przez doktora Hesseliusa z osobą tak bystrą i skrupulatną, jaką wydawała się jego informatorka. Ku memu wielkiemu żalowi odkryłem wszakże, iż tymczasem zmarła.

Zapewne jednak nie uzupełniłaby zbytnio opowieści, którą przekazuje nam na niniejszych kartach, z tego, co bowiem widzę, uczyniła to niezwykle akuratnie.

Rozdział I. Tchnienie grozy

W Styrii, choć ród mój nie należy do najszlachetniejszych, mamy własny zamek, czy też schloss, w tej części świata bowiem nawet niewielki dochód wystarcza na wiele. Osiem czy dziewięć setek rocznie to prawdziwa fortuna, aczkolwiek w ojczyźnie raczej nie zaliczono by nas do majętnych. Mój ojciec jest Anglikiem, ja także noszę angielskie nazwisko, mimo iż nigdy Anglii nie widziałam. Tu jednak, w tej samotnej, prymitywnej krainie, gdzie wszystko jest tak cudownie tanie, nie widzę doprawdy, jak większe dochody mogłyby powiększyć jeszcze nasz materialny dobrobyt czy wręcz luksus, w jakim żyjemy.

Ojciec mój po pracy w służbie austriackiej otrzymał rentę, miał też spadek po ojcu, za który nabył tanio tę feudalną rezydencję i niewielki mająteczek, w którym stoi.

Trudno wyobrazić sobie miejsce bardziej urokliwe i odludne. Zamek zbudowano na niewielkim wzniesieniu pośród lasu, gościniec, bardzo wąski i stary, biegnie mostem zwodzonym, którego za mej pamięci nigdy nie podnoszono, nad fosą, w której pływają okonie, a liczne łabędzie suną nieśpiesznie po wodzie pośród niezliczonych białych lilii.

Nad tym wszystkim wznosi się schloss o wielu oknach, z dala widać jego wieże i gotycką kaplicę.

Przed bramą las się rozstępuje, tworząc zjawiskową polanę o nieregularnym kształcie. Po prawej stromym gotyckim mostem droga przeprawia się przez strumień, którego zakole niknie w mroku puszczy. Wspomniałam już, że to bardzo odludne miejsce. Sami osądźcie prawdziwość moich słów: patrząc przez drzwi frontowe wychodzące na gościniec, mamy przed sobą las ciągnący się piętnaście mil w prawo i dwanaście w lewo. Najbliższa zamieszkana wioska leży niecałe siedem waszych angielskich mil po lewej, najbliższy schloss, mający jakiekolwiek znaczenie historyczne, to siedziba starego generała Spielsdorfa, niemal dwadzieścia mil gościńcem w prawo. Powiedziałam „najbliższa zamieszkana wioska”, bo zaledwie trzy mile na zachód, to jest w stronę zamku generała, znajdziecie ruiny wsi z pozbawionym dachu przyjemnym kościółkiem, pośrodku którego stoją pokryte warstwą liszajów groby dumnego rodu Karnsteinów, obecnie wymarłego. Niegdyś należał do nich równie zrujnowany château, tkwiący w leśnym gąszczu i górujący nad milczącymi ruinami osady. Istnieje legenda mówiąca o powodach, dla których ten uderzająco piękny i melancholijny zameczek został opuszczony, lecz opowiem wam ją nieco później.

Na razie bowiem muszę wyjaśnić, jak maleńkie jest grono mieszkańców naszego zamku. Nie uwzględniam służących ani ich rodzin osiadłych w przyzamkowych zabudowaniach. Słuchajcie zatem, a z pewnością się zdziwicie! Mój ojciec, najmilszy człek pod słońcem, lecz posunięty w leciech, oraz ja, gdy rozgrywała się ta historia – mająca zaledwie dziewiętnaście wiosen. Od tamtego czasu minęło lat osiem. Ja i ojciec stanowiliśmy całą rodzinę zamieszkującą schloss. Moja matka, styryjska dama, zmarła, gdy byłam maleńka, miałam jednak poczciwą piastunkę towarzyszącą mi, mogę rzec, niemal od urodzenia. Nie pomnę czasów, gdy w mojej pamięci brakowało jej krągłego, pogodnego lica. Była to pochodząca z Brna madame Perrodon, której opieka i życzliwa natura wynagrodziły mi częściowo utratę matki, zmarłej tak wcześnie, że w ogóle jej nie pamiętam. Zasiadała z nami przy stole jako trzecia. Czwarte krzesło zajmowała mademoiselle de Lafontaine, którą to damę można by określić mianem „guwernantki”. Mówiła po francusku i niemiecku, madame Perrodon po francusku i łamaną angielszczyzną, dodajmy do tego ojca, z którym rozmawialiśmy po angielsku, po części po to, by nie zapomnieć języka, a po części z powodów patriotycznych. W efekcie powstała istna wieża Babel, z której śmiali się obcy, a której nie będę nawet usiłowała odtworzyć w tej opowieści. Dopiszmy do tej listy dwie lub trzy młode, szlachetnie urodzone przyjaciółki niemal w moim wieku, odwiedzające nas z rzadka na dłużej bądź krócej. Ja zresztą rewanżowałam się podobnymi wizytami. Oto nasz najbliższy krąg towarzyski. Oczywiście od czasu do czasu odwiedzali nas także „sąsiedzi” mieszkający w promieniu pięciu, sześciu staj. Możecie mi wierzyć, iż wiodłam raczej samotnicze życie.

Opiekunki potrafiły mnie okiełznać jedynie w stopniu, jakiego można oczekiwać po trzeźwo myślących osobach mających do czynienia z dość rozpieszczoną dziewczyną, której samotny ojciec pozwalał niemal na wszystko.

Pierwsze wydarzenie, które wywarło na mnie niezwykle przejmujące wrażenie i odcisnęło się w pamięci niezatartym piętnem, było też jednym z pierwszych w moim świadomym życiu. Niektórzy z pewnością uznaliby je za drobnostkę niewartą nawet wzmianki, przekonacie się jednak z czasem, dlaczego o nim wspominam.

Pokój dziecinny, jak go nazywano, choć miałam go do swej wyłącznej dyspozycji, był w istocie obszerną komnatą na piętrze zamku, pod stromym dębowym sklepieniem. Mogłam mieć najwyżej sześć lat, gdy pewnej nocy ocknęłam się i spoglądając z łóżka, nie dostrzegłam służącej. Piastunki także nie było i sądziłam, że jestem sama. Nie bałam się, należałam bowiem do tych szczęśliwych dzieci, które rodzice wychowują w całkowitej nieświadomości istnienia opowieści o duchach, baśni i wszelkich historii sprawiających, iż słysząc nagłe skrzypienie drzwi, zakrywamy kołdrą głowy, a gdy z powodu migotania gasnącej świecy cień jednej z kolumienek baldachimu tańczy na ścianie przy łóżku coraz bliżej naszej twarzy – drżymy ze strachu. Przyjęłam zatem to, jak sądziłam, porzucenie mojej osoby wyłącznie z urazą i irytacją, i właśnie zaczynałam łkać, szykując się do głośnego ataku złości, gdy ku swemu zdumieniu ujrzałam spoglądającą na mnie z boku poważną, lecz bardzo ładną twarz. Należała do młodej damy klęczącej z dłońmi wsuniętymi pod kołdrę. Zerknęłam na nią z zadowoleniem i zdumieniem i przestałam szlochać. Pogłaskała mnie czule, po czym położyła się obok mnie i z uśmiechem przytuliła. Natychmiast ogarnęła mnie kojąca błogość i znów zasnęłam. Obudziło mnie wrażenie, jakby w moją pierś wbiły się bardzo głęboko dwie igły, krzyknęłam więc głośno. Dama odskoczyła spłoszona, nie odrywając ode mnie wzroku, a potem, jak sądziłam, prześlizgnęła się po podłodze i ukryła pod łóżkiem.

Wówczas to po raz pierwszy ogarnęło mnie przerażenie i zaczęłam krzyczeć z całych dziecięcych sił. Piastunka, służąca, gospodyni – wszystkie zjawiły się natychmiast, a wysłuchawszy całej historii, zaczęły z niej żartować i pocieszać mnie, jak tylko potrafiły. Choć byłam dzieckiem, zauważyłam, że ich policzki pobladły, a na twarzach malował się niepokój. Dostrzegłam też, iż przeszukały komnatę: zaglądały pod łóżko, zerkały pod stoły i otwierały szafy, a gospodyni wyszeptała do piastunki:

– Przesuń ręką po zagłębieniu na łóżku, ktoś tam leżał, to pewne. To miejsce wciąż jest ciepłe.

Pamiętam, jak służąca głaskała mnie i jak we trzy oglądały moją pierś, gdy opowiedziałam im o podwójnym ukłuciu. Oznajmiły zgodnie, że nie znalazły żadnego śladu świadczącego o tym, że coś takiego rzeczywiście mnie spotkało.

Gospodyni i dwie inne służące opiekujące się pokojem dziecinnym siedziały przy mnie przez resztę nocy i od tamtego dnia aż do czasu, gdy skończyłam lat czternaście, ktoś ze służby co noc czuwał przy moim łóżku. Po tym wydarzeniu zrobiłam się lękliwa. Wreszcie wezwano doktora, bladego starszego mężczyznę. Doskonale pamiętam jego pociągłą i posępną twarz z kilkoma bliznami po ospie, a także kasztanową perukę. Przez długi czas przyjeżdżał co drugi dzień i podawał mi lekarstwo, którego, rzecz jasna, nie znosiłam.

Rankiem po tym, gdy ujrzałam widmo, zdjęta grozą, nie potrafiłam znieść myśli, że mogłabym choćby na chwilę zostać sama, nawet w blasku dnia.

Pamiętam, jak ojciec podszedł do łóżka, przemawiając do mnie wesoło, i zadał piastunce szereg pytań, zaśmiewając się serdecznie z jednej z odpowiedzi. Potem poklepał mnie po ramieniu, ucałował i rzekł, że nie ma się czego bać, że to tylko sen i nie mogła stać mi się krzywda. Wcale mnie tym jednak nie pocieszył, wiedziałam bowiem, że odwiedziny nieznanej kobiety nie były snem, i okrutnie się bałam. Uspokoiły mnie nieco zapewnienia służącej, że to ona weszła do komnaty, spojrzała na mnie i położyła się obok na łóżku, a ja w półśnie nie rozpoznałam jej twarzy. Lecz choć piastunka potwierdziła jej opowieść, historia ta mnie nie zadowoliła.

Pamiętam, że pewnego dnia w pokoju dziecinnym zjawił się czcigodny staruszek w czarnej sutannie – przyszedł wraz z piastunką i gospodynią, zamienił z nimi kilka słów, a potem zwrócił się do mnie niezwykle łagodnym tonem. Twarz miał pogodną i miłą, oznajmił, że się pomodlimy, złączył moje dłonie i poprosił, bym powiedziała cicho podczas ich modłów:

– Panie, w imię Jezusa wysłuchaj wszystkich dobrych ludzi, którzy modlą się za nas.

Tak chyba brzmiały jego słowa i często powtarzałam je sobie, a piastunka przez kilka lat kazała mi je dołączać do modlitwy.

Doskonale zapamiętałam mądre i łagodne oblicze owego siwowłosego starca w czarnej sutannie, stojącego w wysokiej, niegościnnej, brązowej komnacie, wśród niezgrabnych mebli, które wyszły z mody trzysta lat wcześniej, w bladym świetle wnikającym do mrocznego wnętrza przez niewielkie zakratowane okienko. Ukląkł, trzy kobiety poszły w jego ślady i zaczął modlić się żarliwie drżącym głosem. Zdawało mi się, że trwało to całe wieki. Zapomniałam, jakie było moje życie przed owym wydarzeniem, a okres po nim też skryła niepamięć, lecz sceny, które właśnie opisałam, pozostawały żywe, były niczym samotne fantasmagorie w morzu ciemności.

Rozdział II. Gość

Teraz opowiem wam coś tak osobliwego, że jedynie zakładając moją absolutną prawdomówność, zdołacie być może uwierzyć w tę historię. Jest jednak jak najbardziej prawdziwa i co więcej, byłam naocznym świadkiem tych wydarzeń.

Działo się to pewnego pogodnego letniego wieczoru. Ojciec, jak czasem mu się to zdarzało, poprosił, bym przespacerowała się z nim, podziwiając malownicze leśne widoki rozciągające się przed zamkiem, o których już wspominałam.

– Generał Spielsdorf nie może zjawić się u nas tak wcześnie, jak na to liczyłem – oznajmił, nie zwalniając kroku.

Generał zamierzał złożyć nam kilkutygodniową wizytę i oczekiwaliśmy go następnego dnia. Miał przywieźć ze sobą młodą damę, swą siostrzenicę i podopieczną, mademoiselle Rheinfeldt, której nie miałam jeszcze okazji poznać, lecz słyszałam, że to niezwykle urocza osóbka, i obiecywałam sobie wiele wspólnych radosnych dni. Dlatego zawód, jaki odczułam, był o wiele bardziej bolesny, niż mogłaby sądzić młoda dama mieszkająca w mieście bądź w tętniącym życiem miasteczku. O tej wizycie i obiecanej nowej znajomości marzyłam od wielu tygodni.

– A jak szybko przybędzie? – spytałam.

– Najwcześniej jesienią. Mogę śmiało twierdzić, że upłyną co najmniej dwa miesiące – odparł ojciec. – I niezmiernie się cieszę, kochanie, że nie zdążyłaś poznać mademoiselle Rheinfeldt.

– Czemuż to? – spytałam zdumiona i wstrząśnięta.

– Ponieważ biedactwo nie żyje. Zapomniałem ci o tym wspomnieć, ale też nie było cię w pokoju, gdy wieczorem dostarczono list od generała.

Słuchałam oszołomiona. W pierwszym liście sprzed sześciu czy siedmiu tygodni generał Spielsdorf wspominał co prawda, że siostrzenica nie czuje się najlepiej, lecz nic nie sugerowało, iż jej życie jest zagrożone.

– Oto list generała. – Ojciec wręczył mi go. – Obawiam się, że biedak przeżył ogromny wstrząs. Odnoszę też wrażenie, że pisząc go, nie był przy zdrowych zmysłach.

Usiedliśmy na prostej ławce pod koronami bujnych, wyniosłych lip. Słońce zachodziło w melancholijnym przepychu za lasem, a strumień płynący obok naszego domu i dalej, pod stromym starym mostem, o którym wspominałam, wił się pośród szlachetnych drzew niemal u naszych stóp, odbijając gasnące szkarłatne niebo. List generała Spielsdorfa okazał się tak niezwykły, tak gorączkowy i w pewnych miejscach tak niespójny, że odczytałam go dwukrotnie – po raz drugi na głos – i wciąż nic nie mogłam zrozumieć poza tym, iż rozpacz odebrała temu człowiekowi rozum.

Oto i on:

Straciłem moją najdroższą córeczkę, kochałem ją bowiem jak własną. Przez ostatnie dni choroby najdroższej Berthy nie byłem w stanie do Ciebie napisać.

Wcześniej nie miałem pojęcia o grożącym jej niebezpieczeństwie. Straciłem ją i dopiero teraz dowiedziałem się o wszystkim, zbyt jednak późno. Zgasła w spokoju, nieświadoma, w nadziei błogosławionej przyszłości. Dokonał tego potwór, który wykorzystał naszą naiwną gościnność. Sądziłem, że przyjmuję w swoim domu uosobienie radości i niewinności, czarującą towarzyszkę dla mej utraconej Berthy. O niebiosa! Jakimż byłem głupcem!

Dziękuję Bogu, że moje dziecko zmarło bez cienia podejrzenia, co wywołało jej chorobę. Odeszła, nie pojmując jej natury ani przeklętej namiętności, która stała się przyczyną tego nieszczęścia. Resztę swych dni poświęcę na wytropienie i unicestwienie tego potwora. Istnieje ponoć nadzieja, iż dokonam tego zbożnego i miłosiernego dzieła. Obecnie dostrzegam jedynie słaby promyk światła wskazującego drogę. Przeklinam moją zarozumiałą niewiarę, godne pogardy poczucie wyższości, ślepotę i upór. Za późno jednak. Nie potrafię teraz pisać ze spokojem i opanowaniem, jestem zbyt roztrzęsiony. Gdy tylko dojdę do siebie, zamierzam poświęcić cały swój czas badaniom, które być może zawiodą mnie aż do Wiednia. Jesienią natomiast, za dwa miesiące, a może wcześniej, jeśli dożyję, spotkam się z Tobą – o ile, rzecz jasna, zechcesz mnie przyjąć. Wówczas opowiem Ci o tym, czego na razie nie śmiem przelać na papier. Żegnaj. Módl się za mnie, mój drogi przyjacielu.

Tymi słowy kończył się ów niezwykły list. Choć nigdy nie widziałam Berthy Rheinfeldt, na tę niespodziewaną wieść moje oczy napełniły się łzami. Byłam zaskoczona, a także głęboko zawiedziona.

Słońce już zaszło i gdy oddałam ojcu list generała, zapadał zmrok. Wieczór był jasny i pogodny, toteż nie śpieszyliśmy się z powrotem, zastanawiając się na głos nad możliwym znaczeniem owych gwałtownych, sprzecznych ze sobą słów, które dopiero co odczytałam. Musieliśmy przejść niemal milę, nim dotarliśmy do drogi mijającej schloss. Do