Carmen - Prosper Mérimée - ebook

Carmen ebook

Prosper Mérimée

3,5

Opis

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej Version bilingue: polonaise et française. Carmen – nowela autorstwa Prospera Mériméego, opublikowana po raz pierwszy w 1845 roku. Główny bohater, żołnierz José, poznaje piękną Cygankę o imieniu Carmen. Zakochuje się w niej bez pamięci. Pod wpływem tego uczucia bardzo się zmienia. Był uczciwym człowiekiem, jednak by przypodobać się ukochanej, wkracza w środowisko przestępcze. Zaprzepaszcza szansę na własną karierę i nie cofa się nawet przed zbrodnią… Nowela była kilkakrotnie ekranizowana. Na jej postawie Georges Bizet stworzył swoją słynną operę o tym samym tytule.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 198

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prosper Mérimée

CARMEN ___________

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej Version bilingue: polonaise et française

na język polski przełożył Tadeusz Boy-Żeleński

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak  

Na okładce: Fantazja I, fot. Juliusz Susak

Archiwum Wydawnictwa Armoryka Fotografia chroniona jest prawem autorskim.    

Tekst na podstawie edycji: polskiej z 1923 r. francuskiej z 1890 r. Zachowano oryginalną pisownię.

Copyright © 2018 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

CARMEN

Πασα γυνη χολος ξστιν εχει οαγαθας δυοωρας

Την μιαν ην θαλαμω, την μιαν ην θανατω.

Palladas.

I.

Zawsze podejrzewałem, geografów, że nie wiedzą co plotą, pomieszczając pole bitwy pod Munda w okolicy Bastuli Poeni, w pobliżu nowoczesnej Monda, o jakie dwie mile na północ od Marbella. Wedle moich własnych wniosków z tekstu anonimowego autora Bellium Hispaniense, oraz kilku wskazówek, zebranych w doskonalej bibliotece księcia d‘Ossuna, sądziłem, że to raczej w okolicy Montilila trzeba szukać pamiętnego miejscu, gdzie, po ostatni raz, Cezar zagrał w orła i reszkę przeciw obrońcom republiki. Znalazłszy się w Andaluzji z początkiem jesieni r. 1830, podjąłem dość daleką wycieczkę aby rozjaśnić ostatnie wątpliwości. Memoryał, który ogłoszę niebawem, nie zostawi już, mam nadzieję, żadnej niepewności w umyśle rzetelnych archeologów. W oczekiwaniu aż moja rozprawa rozwiąże wreszcie problem geograficzny, trzymający w zawieszeniu całą, naukową Europę, opowiem wam małą powiastkę; nie przesądza ona zresztą w niczem zajmującej kwestji położenia Mondy.

Nająłem w Kordowie przewodnika i dwa konie i puściłem się w drogę z Komentarzami Cezara i paroma koszulami za cały pakunek. Pewnego dnia, błądząc w wyżnich okolicach doliny Kasina, wyczerpany zmęczeniem, umierając z pragnienia, spalony słońcem z ołowiu, słałem z całego serca do dyaska Cezara i synów Fompejusza, kiedy spostrzegłem, dość daleko od mojej ścieżki, zieloną polankę usianą sitowiem i trzcinami. Zwiastowało mi to bliskość źródła. W istocie, skoro się zbliżyłem, spostrzegłem, że mniemany trawnik to było bajoro, w którem tonął strumyk, wypływający, jak się zdawało, z ciasnej gardzieli między dwiema skałami. Wywnioskowałem stąd, iż, idąc, pod bieg strumienia, znajdę wodę chłodniejszą, mniej żab i pijawek i może nieco cienia wśród skał. Przy wejściu do skalnej gardzieli, mój koń zarżał, na co inny koń, niewidoczny, odpowiedział natychmiast. Ledwie uszedłem jakieś sto kroków, przesmyk, rozszerzając się nagle, odsłonił mi rodzaj naturalnego amfiteatru, doskonale ocienionego wysokiemi ścianami, które stanowiły jego obramienie. Niepodobnaby znaleźć miejsca, któreby przyrzekało podróżnemu rozkoszniejszy postój. U stóp kończystych skał wypływało spienione źródło i spadało do małej sadzawki wyścielonej piaskiem białym jak śnieg. Kilka pięknych zielonych dębów, stale ubezpieczonych od wiatru i odwilżanych źródłem, wnosiło się nad brzegiem i okrywało je swoim gęstym cieniem: wreszcie, dokoła sadzawki, delikatna i lśniąca trawa przyrzekała lepsze łoże, niżby je można znaleść w jakiejkolwiek gospodzie na dziesięć mil w koło.

Nie mnie przypadł zaszczyt odkrycia tak pięknego miejsca. W chwili gdy w nie zaszedłem, jakiś człowiek spoczywał tam już: prawdopodobnie spał. Obudzony rżeniem, wstał i podszedł do swego konia, który skorzystał ze snu pana aby sobie uczynić dobry popas w okolicznej trawie. Był to młody chwat, wzrostu średniego ale silnie zbudowany, o spojrzeniu dumnem i posępnem. Cera jego, niegdyś „może piękna, stała się, pod wpływem działania słońca, ciemniejsza niż jego włosy. Jedną ręką trzymał za uzdę, konia, w drugiej miał mosiężną rusznicę. Wyznaję, iż zrazu rusznica i sroga mina jej właściciela zaskoczyła mnie nieco, ale nie wierzyłem już w bandytów, tyle się o nich nasłuchawszy, a nie spotkawszy ich nigdy. Zresztą, widziałem tylu uczciwych rolników zbrojących się od stóp aż do głowy aby iść na targ, iż widok palnej broni nie uprawniał mnie do wątpienia o czcigodności nieznajomego. A wreszcie, mówiłem sobie, cóżby począł z memi koszulami i mojemi Komentarzami w Elzewirze?

Pozdrowiłem tedy właściciela rusznicy poufałem skinieniem głowy, pytając z uśmiechem czy nie zakłóciłem jego snu. Nie odpowiadając, zmierzył mnie bystro wzrokiem; poczem, jakgdyby zadowolony z egzaminu, przyjrzał się z tą samą bacznością memu przewodnikowi, który właśnie się zbliżał. Ujrzałem, iż ten zbladł i zatrzymał się z oznakami widocznej grozy. Głupie spotkanie! rzekłem sobie. Ale roztropność poradziła mi natychmiast nie okazywać żadnego niepokoju. Zsiadłem z konia, powiedziałem przewodnikowi aby rozkulbaczył wierzchowca i, kląkłszy nad źródłem, zanurzyłem w nie głowę i ręce; następnie pociągnąłem dobry łyk, leżąc na brzuchu, jak owi źli żołnierze Gedeona.

Równoczesne przyglądałem się memu przewodnikowi i nieznajomemu. Przewodnik zbliżał się bardzo niechętnie; obcy zdawał się nie żywić złych zamiarów, puścił bowiem wolno konia, a rusznica, którą trzymał zrazu poziomo, zwrócona była obecnie ku ziemi.

Nie uważając za właściwe formalizować się widocznem zlekceważeniem mojej osoby, wyciągnąłem się na trawie, i swobodnym tonem spytałem właściciela rusznicy czy nie ma przy sobie krzesiwa. Równocześnie wydobyłem puzderko z cygarami. Nieznajomy, wciąż bez słowa, sięgnął ręką do kieszeni, wyjął krzesiwo i skwapliwie skrzesał mi ogień. Wyraźnie obłaskawiał się; usiadł bowiem na wprost mnie, nie wypuszczając wszelako broni z ręki. Zapaliwszy cygaro, wybrałem najlepsze z pozostałych i spytałem czy pali.

— Owszem, proszę pana, odpowiedział.

Były to pierwsze słowa, które wyrzekł; przyczem zauważyłem, że akcent jego nie ma andaluzyjskiego brzmienia. Wyciągnąłem stąd wniosek, że jest podróżnym jak ja, tyle tylko, że nie archeologiem.

— Może to panu będzie smakować, rzekłem, podając mu prawdziwe hawańskie regalia.

Skinął lekko głową, zapalił swoje cygaro od mego, podziękował nowem skinieniem głowy, poczem zaciągnął się z oznakami żywej przyjemności.

— Ach! zawołał wypuszczając zwolna pierwszy kłąb dymu ustami i nosem, jak ja już dawno nie paliłem!

W Hiszpanji, ofiarowane i przyjęte cygaro stwarza stosunek gościnności, tak jak na Wschodzie podzielenie się chlebem i solą. Nieznajomy okazał się rozmowniejszy niż się spodziewałem. Zresztą, mimo iż powiadał się mieszkańcem okolic Montilla, najwyraźniej znał kraj dość licho. Nie wiedział miana uroczej doliny, w której spoczywaliśmy; nie umiał nazwać żadnej wioski w pobliżu; wreszcie, zapytany czy nie widział gdzie w okolicy uszkodzonych murów, rzeźbionych kamieni, wyznał, że nigdy nie zwracał uwagi na podobne rzeczy. W zamian, okazał się biegłym znawcą koni. Skrytykował mojego, co nie było trudno; następnie wywiódł mi rodowód swego, który pochodził że sławnej kordowańskiej stadniny: było to w istocie szlachetne zwierzę i, wedle tego co mówił jego pan, tak wytrzymałe, że raz zdarzyło mu się zrobić trzydzieści mil w jednym dniu, galopem i kłusem. W toku swego wywodu, nieznajomy zatrzymał się nagle, jakby zmięszany i nie rad że za dużo powiedział. „Bardzo mi było wtedy spieszno do Kordowy, dodał z pewnem zakłopotaniem. Musiałem odwiedzić sędziów w pewnym procesie...“ Mówiąc, spoglądał na mego przewodnika Antonia, który spuścił oczy.

Cień i źródło zachwyciły mnie do tego stopnia, że przypomniałem sobie o paru zrazach wybornej szynki, którą przyjaciele moi z Montilla włożyli do sakwy przewodnika. Kazałem ją przynieść i zaprosiłem obcego do wzięcia udziału w improwizowanej przekąsce. Jeżeli oddawna nie palił, mogłem wnosić iż nie jadł conajmniej od czterdziestu ośmiu godzin. Pożerał jak zgłodniały wilk. Pomyślałem, że spotkanie ze mną było opatrznościowe dla nieboraka. Przewodnik natomiast jadł mało, pił jeszcze mniej i nie mówił wcale, mimo że od początku naszej podróży objawił mi się jako nieporównany gaduła. Obecność naszego gościa zdawała się go krępować; jakaś nieufność, z której przyczyn nie zdawałem sobie jasno sprawy, oddalała ich wzajem od siebie.

Znikły już ostatnie kruszyny chleba i szynki; wypaliliśmy każdy po drugiem cygarze; kazałem przewodnikowi okulbaczyć, konie i miałem się żegnać z nowym przyjacielem, kiedy spytał, gdzie zamierzam spędzić noc.

Zanim zdołałem spostrzec znak mego przewodnika, odpowiedziałem, że jadę do gospody del Cuervo.

— Lichy to nocleg dla osoby takiej jak pan... I ja tam jadę; jeżeli pan pozwoli sobie towarzyszyć, odbędziemy drogę razem.

— Bardzo chętnie, rzekłem dosiadając konia.

Przewodnik, który mi trzymał strzemię, dał mi znowu znak oczami. Odpowiedziałem wzruszeniem ramion, jakby dla upewnienia go że jestem zupełnie spokojny, i puściliśmy się w drogę.

Tajemnicze znaki Antonia, jego niepokój, kilka słów jakie wymknęły się nieznajomemu, zwłaszcza ów trzydziestomilowy kurs i mało prawdopodobne jego objaśnienie, ustaliły już moje pojęcie o towarzyszu podróży. Nie wątpiłem, że mam do czynienia z przemytnikiem, może złodziejem; cóż mi to szkodziło? Znałem na tyle charakter Hiszpanów, aby być najpewniejszym, że nic mi nie grozi ze strony człowieka, który ze mną jadł i palił. Obecność jego była nawet dobrą rękojmią przeciw wszelkiemu niepożądanemu spotkaniu. Zresztą, bardzo rad byłem dowiedzieć się co to jest za rozbójnik. Nie widuje się ich codzień, i jest pewien urok w tem, aby się znaleść w pobliżu istoty niebezpiecznej, zwłaszcza kiedy się czuje, że jest łagodna i oswojona.

Spodziewałem się doprowadzić stopniowo nieznajomego do zwierzeń, i, mimo mrugań przewodnika, ściągnąłem rozmowę na temat opryszków. Rozumie się samo przez się, że mówiłem o nich z szacunkiem. Był wówczas w Andaluzji, słynny bandyta zwany Jose-Maria, którego czyny były na wszystkich ustach. „Gdybym ja się znajdował strzemię w strzemię z Josém-Marią?“ mówiłem sobie... Opowiadałem znane mi ze słychu historye o tym bohaterze, wszystkie zresztą ku jego chwale, i wyrażałem głośno podziw dla jego męstwa i szlachetności.

— Joseé-Maria jest zwykłem ladaco, rzekł zimno nieznajomy.

„Czy oddaje sobie sprawiedliwość, czy też to nadmiar skromności z jego strony?“ pytałem siebie w myśli; w miarę bowiem jak przyglądałem się memu towarzyszowi, odnajdywałem w nim rysopis Joségo-Maria, który czytałem obwieszczony na bramie niejednego miasta w Andaluzji. — Tak, tak, to on... Blond włosy, oczy niebieskie, duże usta, ładne zęby, małe ręce; koszula z cienkiego płótna, aksamitny kaftan ze srebrnemi guzami, kamasze z białej skóry, koń gniady... Niema wątpliwości! Ale szanujmy jego inkognito.

Przybyliśmy do gospody. Była taka jak mi ją obmalował, to znaczy jedna z najnędzniejszych jakie dotąd spotkałem. Duża izba służyła za kuchnię, jadalnię i sypialnię. Ogień zapalało się na płaskim kamieniu na środku izby, a dym wychodził przez dziurę w dachu, lub raczej nie wychodził, tworząc chmurę o kilka stóp nad ziemią. Pod ścianą, leżało na ziemi kilka starych derek mulich: były to łóżka dla podróżnych. O dwadzieścia kroków od domu, lub raczej od tej jedynej izby którą właśnie opisałem, wznosiła się szopa, służąca za stajnię. W uroczym tym przybytku nie było istoty ludzkiej — przynajmniej na tę chwilę — prócz starej kobiety i małej dziewczynki dziesięcio lub dwunastoletniej; obie były koloru sadzy, odziane w okropne łachmany. Oto wszystko co zostało, pomyślałem, z ludności starożytnej Munda Boetica! O Cezarze! o Sekście Pompejuszu! jakże bylibyście zdumieni, gdybyście wrócili na świat.

Na widok mego towarzysza, starej wyrwał się okrzyk zdumienia.

— Och! don Jose! wykrzyknęła.

Don Jose zmarszczył brwi i uczynił ręką rozkazujący gest, który natychmiast powstrzymał staruszkę. Obróciłem się w stronę przewodnika, i nieznacznym ruchem dałem mu do zrozumienia, że zdaję sobie doskonale sprawę kim jest człowiek z którym mam spędzić noc. Wieczerza była lepsza niż się spodziewałem. Podano nam, na małym stoliczku wysokim na stopę, starego koguta ugotowanego z ryżem i z obfitością tureckiego pieprzu, następnie turecki pieprz z oliwą, wreszcie gaspacho, rodzaj sałaty z pieprzu tureckiego. Trzy dania tak korzenne kazały nam często zaglądać do bukłaczka z winem, które okazało się wyborowe. Skorośmy podjedli, wówczas, widząc wiszącą na ścianie mandolinę — w Hiszpanii są wszędzie mandoliny — spytałem dziewczynki, która nam usługiwała, czy umie grać.

— Nie, odparła; ale don Jose gra tak pięknie!

— Bądź pan tak uprzejmy, rzekłem, zaśpiewać mi coś; przepadam za waszą narodową muzyką.

— Nie mogę niczego odmówić grzecznemu panu, który mi daje tak wyborne cygara, wykrzyknął don Jose, jak gdyby siląc się na wesołość.

Kazał podać mandolinę i zaczął śpiewać pobrząkując sobie. Głos jego był surowy ale miły, nuta melancholijna i oryginalna; co się tyczy treści, nie zrozumiałem ani słowa.

— Jeżeli się nie mylę, rzekłem, to nie jest melodja hiszpańska. To przypomina zorzicos z ziemi Basków, i słowa muszą być też w tym języku.

— Tak, odparł don Jose z posępną twarzą.

Położył mandolinę na ziemi, i, zaplótłszy ramiona, patrzał w gasnący ogień z wyrazem szczególnego smutku. Oświecona lampką stojącą na stoliku, twarz jego, szlachetna zarazem i dzika, przypominała mi Miltonowego Szatana. Jak on może, towarzysz mój myślał o siedzibie którą opuścił, o wygnaniu jakie na siebie ściągnął przez jeden błąd. Próbowałem nawiązać przerwaną rozmowę, ale nie odpowiadał, wciąż zatopiony w smutnych myślach. Stara ułożyła się tymczasem w kącie, odgrodzona dziurawą derką wiszącą na sznurku; dziewczynka wsunęła się za nią w to ustronie, przeznaczone dla płci pięknej. Wówczas przewodnik mój wstał i poprosił mnie abym się udał za nim do stajni; ale na to odezwanie, don José, jak gdyby budząc się nagle, spytał szorstko dokąd idzie.

— Do stajni, odpowiedział przewodnik.

— Po co? Konie mają co jeść. Połóż się tutaj, pan ci pozwoli.

— Boję się, że koń mego pana zachorował; chciałbym, żeby go pan zobaczył: może będzie wiedział czego mu trzeba.

Widocznem było, że Antonio chce mówić ze miną na osobności; ale ja nie miałem żadnej ochoty ściągać podejrzeń don Joségo; zdawało mi się, że w danej sytuacji najwłaściwszą drogą jest okazać nieograniczone zaufanie. Odpowiedziałem tedy, że nie rozumiem się nic na koniach i że mam ochotę spać. Don José poszedł za Antoniem do stajni, skąd niebawem wrócił sam. Oznajmił mi, że koniowi nic nie jest, ale że mój przewodnik uważa go za tak cenne zwierzę, iż wyciera go kamizelką aby mu się dać wypocić i zamierza spędzić całą noc na tem miłem zajęciu. Wśród tego ja wyciągnąłem się na derkach, starannie owinięty w płaszcz aby ich nie dotykać. Przeprosiwszy mnie za tę śmiałość że kładzie się przy mnie, don José wyciągnął się pod drzwiami, nie zaniechawszy podsypać skałki u swojej flinty, którą ostrożnie umieścił pod sakwą służącą mu za poduszkę. W pięć minut później, pożyczywszy sobie wzajem dobrej nocy, usnęliśmy obaj głęboko.

Sądziłem, że jestem dość zmęczony aby móc usnąć na podobnem legowisku; ale, po upływie godziny, bardzo przykre, swędzenie wyrwało mnie z pierwszego snu. Z chwilą gdy zrozumiałem jego przyczynę, wstałem, przeświadczony, że lepiej spędzić resztę noc pod gołem niebem niż pod tym niegościnnym dachem. Stąpając na końcach palców, dotarłem do drzwi, okraczyłem don Joségo, który spał snem sprawiedliwego, i zdołałem się wydostać z izby, nie zbudziwszy go. Koło drzwi znajdowała się szeroka drewniana ława; wyciągnąłem się na niej, układając się jak mogłem aby tam spędzić resztą nocy.Miałem zamknąć oczy po raz drugi, kiedy mi się zdało, że przesuwa się koło mnie cień człowieka i cień konia, oba kroczące bez najmniejszego szelestu. Podniosłem się nawpół i poznałem jak gdyby Antonia. Zdumiony iż widzę go na dworze o tej godzinie, wstałem i podszedłem ku niemu. Zatrzymał się, spostrzegłszy mnie w tejże chwili.

— Gdzie on jest? spytał Antonio szeptem.

— W izbie, śpi; nie-boi się pluskiew. Po cóż ty wyprowadzasz tego konia?

Zauważyłem wówczas, iż, aby nie robić hałasu wychodząc z szopy, Antonio owinął starannie kopyta zwierzęcia strzępami starej derki.

— Mów pan ciszej, rzekł Antonio, na imię nieba! Pan nie wie, kto jest ten człowiek. To José Navarro, najgroźniejszy bandyta w całej Andaluzyi. Cały. dzień dawałem panu znaki, których pan nie chciał zrozumieć.

— Bandyta, nie bandyta, co mi o to? odparłem; nas nie okradł i założyłbym się, że nie ma tego zamiaru.

— Niech i tak będzie, ale naznaczono dwieście dukatów nagrody dla tego, kto go wyda. Wiem o posterunku lansjerów o półtorej mili stąd, i, zanim się zrobi dzień, przyprowadzę tu paru tęgich zuchów. Byłbym wziął jego konia, ale jest tak zły, że nikt prócz Navarra nie może się doń zbliżyć.

— Niechże cię kaduk porwie! rzekłem. Cóż ci złego uczynił ten nieborak, aby go wydawać? Zresztą, czyś pewien, że to jest ten bandyta?

— Zupełnie pewien; przed chwilą udał się za mną do stajni i rzekł: „Masz minę jakbyś mnie znał; otóż, jeżeli powiesz temu dobremu panu kto ja jestem, strzelę ci w łeb“. Zostań pan, zostań pan przy nim; nie ma się pan czego obawiać. Póki będzie wiedział że pan jest tutaj, niczego nie będzie podejrzewał.

Tak rozmawiając, oddaliliśmy się od gospody na tyle aby nie można było już słyszeć podków. Antonio w mgnieniu oka odwiązał łachy, któremi owinął nogi koniowi i gotował się wskoczyć na siodło. Próbowałem prośby i groźby aby go zatrzymać.

— Ja jestem biedak, panie, odpowiedział; dwieście dukatów, takiej gratki się nie przepuszcza, zwłaszcza gdy chodzi o oczyszczenie kraju z podobnego ścierwa. Ale niech pan uważa; jeżeli Navarro się zbudzi, chwyci za rusznicę, i wówczas baczność! Ja już zaszedłem, za daleko aby się cofnąć; niech pan sobie daje rady jak pan umie.

Ladaco był już na siodle; spiął konia i niebawem straciłem go z oczu w ciemności.

Byłem mocno oburzony na mego przewodnika i dość niespokojny. Po chwili namysłu, powziąłem postanowienie i wróciłem do izby. Don José spał jeszcze, wynagradzając sobie niewątpliwie w tej chwili trudy i bezsenności wielu burzliwych dni. Musiałem silnie nim potrząsnąć, aby go obudzić. Nigdy nie zapomnę jego strasznego spojrzenia, oraz ruchu jakim sięgnął po rusznicę, którą, przez ostrożność, umieściłem w pewnem oddaleniu.

— Panie, rzekłem, przepraszam że pana budzę, ale chcę panu zadać jedno niedorzeczne pytanie: czy pan byłby rad spotkać tutaj jakie pół tuzina lansjerów?

Skoczył na równe nogi i rzekł grzmiącym głosem:

— Kto panu to powiedział?

— Mniejsza skąd pochodzi przestroga, byle była dobra.

— Pański przewodnik mnie zdradził, ale mi to zapłaci. Gdzie on jest?

— Nie wiem... Sądzę że w stajni... ale ktoś mi powiedział...

— Kto panu powiedział?... Przecież nie ta stara...

— Ktoś, kogo nie znam... nie tracąc słów, czy pan masz powody aby nie czekać tu na tych żołnierzy? Jeżeli tak, niech pan nie traci czasu; w przeciwnym razie dobranoc, i przepraszam, że zakłóciłem pański sen.

— Och! ten przewodnik! ten przewodnik! Odrazu mi się nie podobał... ale dostanie mi się w ręce!... Żegnam pana. Niech panu Bóg odpłaci przysługę, którą mi pan oddał. Ja nie jestem tak bardzo zły jak pan sądzi... tak, jest we mnie jeszcze coś, co zasługuje na współczucie zacnego człowieka... Żegnam pana... Jednego mi tylko żal; to że nie mogę się panu wypłacić.

— Jako cenę usługi, którą panu oddałem, przyrzeknij mi, don José, nie podejrzewać nikogo, nie myśleć o zemście. Ot masz pan parę cygar na drogę; szczęśliwej podróży!

I podałem mu rękę.

Ścisnął mi ją bez słowa, wziął rusznicę i sakwę, i, rzuciwszy kilka słów starej w narzeczu którego nie zrozumiałem, pobiegł do szopy. W chwilę później, jego galop w szczerem polu.

Co do mnie, ułożyłem się z powrotem na ławce, ale nie zasnąłem. Pytałem sam siebie, czy miałem rację zbawić od szubienicy złodzieja, może mordercę, jodynie dlatego że jadłem z nim szynkę i ryż á la valentienne. Czyż nie zdradziłem mego przewodnika który bronił sprawy prawa; czy nie naraziłem go na zemstę zbrodniarza? Ale obowiązki gościnności!... Przesądy dzikich, mówiłem sobie; stanę się odpowiedzialny za wszystkie zbrodnie, których ten bandyta się dopuści... Mimo to, czy to jest przesąd ten głos sumienia, opierający się wszelkiemu rozumowaniu? Być może, w dirażliwem położeniu w którem się znalazłem, nie mogłem się zeń wyplątać bez wyrzutów. Tonąłem jeszcze w największej niepewności co do moralnej strony mego postępku, kiedy ujrzałem jakieś półtuzina jeźdźców, wraz z Antoniem, trzymającym się przezornie w arjergardzie. Wyszedłem naprzeciw nich i uprzedziłem że bandyta umknął już od dwóch godzin. Stara, wzięta na spytki przez kaprala, odparła że zna Nawarra, ale że, żyjąc sama jedna na tem odludziu, nie ośmieliłaby się nigdy ważyć swego, życia wydając go. Dodała, iż obyczajem jego, ilekroć zajechał do niej, było zawsze wyjeżdżać w pół nocy. Co do mnie, trzeba mi było udać się o kilka mil aby pokazać paszport i podpisać oświadczenie w obliczu alkada, poczem pozwolono mi prowadzić dalej moje archeologiczne poszukiwania. Antonio dąsał się na mnie, podejrzewając że to ja mu przeszkodziłem w zarobieniu dwustu dukatów. Mimo to, rozstaliśmy się w Kordowie w dobrej zgodzie: na pożegnanie dałem mu napiwek tak hojny, jak tylko pozwalał na to stan mojej sakiewki.

II.

Spędziłem kilka dni w, Kordowie Powiedziano mi o jednym rękopisie w bibljotece Dominikanów, w którym będę mógł znaleść zajmujące wskazówki co do starożytnej Munda. Bardzo gościnnie przyjęty przez zacnych Ojców, trawiłem dni w ich klasztorze, a wieczór przechadzałem się po mieście. W Kordowie, o zachodzie słońca, mnóstwo próżniaków wystaje na wybrzeżu cigąnącem się wzdłuż prawego brzegu Gwadalkwiwiru. Wdecha się tam wyziewy garbarni, która podtrzymuje jeszcze starożytną sławę tego miasta głośnego wyprawą skór, ale w zamian zażywa się widowiska które warte jest uwagi. Na kilka minut przed Aniołem Pańskim, mnogość kobiet zbiera się nad rzeką, poniżej wybrzeża, które jest dość wyniosłe. Żaden mężczyzna nie ośmieliłby się wmięszać w tę gromadkę. Skoro tylko oddzwonją Anioł Pański, znaczy to że jest noc. Z ostatniem uderzeniem dzwonu wszystkie te kobiety rozbierają się i wchodzą do wody. Dopieroż krzyki, śmiechy, piekielny zgiełk! Z wysokiego wybrzeża, mężczyźni przyglądają się kąpiącym, wypatrują oczy, i nie wiele mogą dojrzeć. Bądź co bądź, te białe i mgliste kształty rysujące się na ciemnym lazurze rzeki, nastrajają poetyckie dusze, i, przy odrobinie wyobraźni, nietrudno jest odtworzyć sobie Dyanę i jej nimfy w kąpieli, nie narażając się na smutny los Akteona. — Opowiadano mi, że paru urwisów złożyło się jednego dnia aby przekupić dzwonnika przy katedrze, i skłonić go aby oddzwonił Anioł Pański na dwadzieścia minut przed legalną godziną. Mimo że był jeszcze jasny dzień, nimfy Gwadalkwiwiru nie zawahały się, i, bardziej wierząc w Anioł Pański niż w słońce, ukazały się ze spokojnem sumieniem w tualecie kąpielowej, która jest zawsze nad wyraz prosta. Nie było mnie przy tem. Za mego pobytu, dzwonnik był nieprzedajny, zmierzch dość ciemny, i chyba kot mógłby odróżnić najstarszą przekupkę pomarańcz od najładniejszej gryzetki kordowańskiej.

Jednego wieczora, o godzinie kiedy niewidać już nic, paliłem oparty o parapet wybrzeża, kiedy jakaś kobieta, wstępując po schodach wiodących do rzeki, przysiadła koło mnie. Miała we włosach duży bukiet jaśminu, którego płatki wydają wieczorem upajający zapach. Była skromnie, może nawet ubogo odziana, całkiem czarno, jak większość gryzetek wieczorem. Kobiety przyzwoite noszą kolor czarny jedynie rano; wieczorem ubierają się á francesa. Zbliżając się do mnie, amatorka kąpieli opuściła na ramiona mantylkę okrywającą jej głowę, i, „przy mrocznej jasności która spływa z gwiazd“, ujrzałem że jest mała, zgrabna, i że ma bardzo duże oczy. Natychmiast rzuciłem cygaro. Zrozumiała ten akt grzeczności nawskroś francuskiej i pospieszyła mnie zapewnić że bardzo lubi zapach tytoniu, a nawet sama pali, o ile ma pod ręką lekkie papelitos. Szczęściem, miałem właśnie takie w mojem purderku; poczęstowałem ją skwapliwie. Raczyła przyjąć jeden i zapaliła go od płonącego sznurka, który chłopak podał nam za cenę jednego solda. Zanurzeni tak w kłębie dymu, gawędziliśmy z piękną nieznajomą tak długo, aż znaleźliśmy się prawie sami na wybrzeżu. Sądziłem że nie będę zbyt śmiałym, propanując jej spożycie lodów w neveria. [Neveria to kawiarnia opatrzona lodownią lub raczej zbiornikiem śniegu. Niema w Hiszpanji wioski, któraby nie miała swojej neveria.]. Po skromnem wahaniu, przyjęła; ale, nim się zdecydowała, życzyła sobie wiedzieć która jest godzina. Nacisnąłem sprężynę zegarka, który zadzwonił; mechanizm ten uderzył ją wielce.

— Co u was są za wynalazki, panowie cudzoziemcy! Z jakiego kraju pan jest? Z pewnością Anglik? [W Hiszpanii, każdy podróżny, który nie nosi z sobą próbek perkalu lub jedwabiu, uchodzi za Anglika, Inglesito. To samo na Wschodzie. W Chalcis, dostąpiłem tego zaszczytu, iż oznajmiano mię jako Anglika].

— Francuz, do pani usług. A panienka czy pani — zapewnie z Kordowy?

— Nie.

— W każdym razie z Andaluzji. Poznaję to po pani miękkiej wymowie.

— Skoro pan jest tak biegły w poznawaniu akcentu, powinien pan zgadnąć kto jestem.

— Sądzę, że pani jest z kraju Jezusa, o dwa kroki od raju.

(Przenośni tej, która oznacza Andaluzję, nauczyłem się od mego przyjaciela Francisko Sevilla, głośnego pikadora.)

— Ba! raj... tutejsi ludzie powiadają, że nie jest stworzony dla nas.

— Byłażby pani tedy Mauretanką, albo... (zatrzymałem się, nie śmiejąc powiedzieć: żydówką.)

— No! no! widzi pan przecież, że jestem cyganką; chce pan abym panu powróżyła? Słyszał pan kiedy imię Carmencita? To ja.

Byłem wówczas (jakieś piętnaście lat temu) takim niedowiarkiem, że nie cofnąłem się ze zgrozą, dowiadując się że stoję obok czarownicy. „Dobryś! pomyślałem sobie, zeszłego tygodnia wieczerzałem z bandytą, chodźmyż dziś na lody ze służebnicą szatana. W podróży trzeba wszystkiego skosztować“. Miałem jeszcze inny powód aby zawiązać tę znajomość. Po wyjściu z gimnazjum, wyznaję to ze wstydem, straciłem jakiś czas na studjowaniu nauk tajemnych, a nawet kilka razy próbowałem zaklinać ducha ciemności. Uleczony od dawna z namiętności do podobnych dociekań, zachowałem, mimo to, źdźbło ciekawości dla wszystkich przesądów i ucieszyłem się sposobnością poznania jak daleko posuwa się sztuka Magii u cyganów.

Wciąż rozmawiając, weszliśmy do neveria, i siedliśmy przy małym stoliku oświetlonym świecą w szklanym kloszu. Mogłem wówczas przyjrzeć się swobodnie mojej gitanie, podczas, gdy przyzwoici ludzie, spożywający swoje lody, wytrzeszczali oczy ze zdumieniem, widząc mnie w tak zacnem towarzystwie.

Wątpię, aby panna Carmen była czystej rasy; przynajmniej byłą nieskończenie ładniejsza od wszystkich kobiet jej narodowości, które kiedykolwiek spotkałem. Aby kobieta była ładna, powiadają Hiszpanie, trzeba aby jednoczyła trzydzieści si, lub, jeśli kto woli, aby można ją było określić zapomocą dziesięciu przymiotników, z których każdy da się zastosować do trzech części jej osoby. Naprzykład ma mieć trzy rzeczy czarne: oczy, powieki i brwi; trzy cienkie: palce, usta, włosy, etc. Resztę znajdziecie w Brantomie. Moja cyganka nie mogła sobie rościć praw do tylu doskonałości. Skóra jej, zresztą bardzo gładka, zbliżała się barwą do tonu miedzi. Oczy były skośne, ale prześlicznie wykrojone; wargi, nieco grube ale dobrze zarysowane, odsłaniały zęby bielsze niż migdał obrany ze skóry. Włosy, może nieco grube, były czarne z odcieniem niebieskim jak skrzydło kruka; przytem długie i lśniące. Aby nie nużyć zbyt rozwlekłym opisem, powiem ogólnie, że z każdą wadą łączyła przymiot, uwydatniony może jeszcze silniej przez kontrast. Była to piękność oryginalna i dzika, twarz która zdumiewała w pierwszej chwili, ale której nie można było zapomnieć. Oczy jej zwłaszcza miały wyraz równocześnie zmysłowy i okrutny, którego nie spotkałem później w żadnem ludzkiem spojrzeniu. Cygańskie oko, wilcze oko, — jest takie przysłowie hiszpańskie, świadczące o spostrzegawczości. Jeżeli nie macie czasu iść do ogrodu botanicznego, aby studjować spojrzenie wilka, przyjrzyjcie się swemu kotowi kiedy czai się na wróble.

Każdy rozumie, że śmiesznie byłoby dać sobie wróżyć w kawiarni. To też, poprosiłem piękną czarownicę, aby mi pozwoliła towarzyszyć, sobie do domu. Zgodziła się bez trudu, ale znowuż chciała wiedzieć godzinę i poprosiła mnie, abym jeszcze raz zadzwonił w zegarek.

— Czy to naprawdę złote? rzekła, przyglądając mu się z nadzwyczajną uwagą.

Kiedyśmy się puścili w