Cała jaskrawość i inne utwory - Edward Stachura - ebook + książka

Cała jaskrawość i inne utwory ebook

Edward Stachura

4,3

Opis

Pierwszy w XXI wieku zebrany w jednym tomie obszerny wybór poezji i prozy Edwarda Stachury, przygotowany przez Monikę Stachurę (bratanicę pisarza) oraz Jakuba Beczka (literaturoznawcę, autora książki „Teraz oto jestem. Edward Stachura we wspomnieniach” oraz licznych artykułów dotyczących pisarza). Bohaterowie poszukujący prawdy i prawda szukająca form wyrazu. Zachwyt nad każdą chwilą obok przemijania i nostalgii. Cała jaskrawość życia i śmierci kultowego autora.
W niniejszym wydaniu uwzględniono odautorskie poprawki do tekstu „Wszystko jest poezja”, a także zaproponowano dokładniejsze odczytanie rękopisu „Listu do Pozostałych”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 817

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt graficzny: Andrzej Barecki

Opieka edytorska: Agnieszka Dziewulska, Kinga Strzelecka-Pilch

Korekta: Dobrosława Pańkowska

Na okładce: Edward Stachura na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie, fot. Barbara Czochralska

Zdjęcia pochodzą z archiwum spadkobierców Edwarda Stachury.

Wydawnictwo dołożyło wszelkich starań, aby ustalić autorstwo i skontaktować się z autorami wszystkich zdjęć zamieszczonych w książce. W odosobnionych przypadkach okazało się to niemożliwe. Dlatego właścicieli praw do zdjęć, z którymi nie zostały podpisane umowy, prosimy o pilny kontakt z sekretariatem wydawnictwa.

Copyright © by Jan Stachura, Eliana Skórzyńska, Jerzy Stachura

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2021

Wydanie elektroniczne 2021

ISBN: 978-83-244-1097-2 (EPUB), 978-83-244-1097-2 (MOBI)

Wydawnictwo Iskry

Al. Wyzwolenia 18, 00-570 Warszawa

tel. (22) 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Ten wiecznie młody Stachura
1.

Wypowiadał się w wielu gatunkach, w każdym na swój sposób i z różnym przeświadczeniem. Duże nadzieje wiązał z piosenką, której czas reakcji na rzeczywistość bywa najkrótszy, a jednocześnie, jeśli jest bogata w treść, potrafi wiele o życiu opowiedzieć. Chociaż Edward Stachura mówił nie tyle o życiu, ile o jakiejś tajemnej, pierwotnej zasadzie, która czyni życie niepowtarzalnym, jedynym. I to właśnie owa siła każe „żyć w straszliwym i cudownym napięciu w każdej zawsze i wszędzie sekundzie” – jak ujął to sam poeta. A co może przeszkodzić w dłuższym, niż byśmy chcieli, utrzymaniu takiej postawy? Wiadomo... śmierć. Dlatego chyba tak dużo jej we wszystkich jego książkach. Bo jest życie i pisanie, a pośród tego śmierć. Trzy największe tematy Stachury, obecne w pierwszych emocjonalnych opowiadaniach i później – w podszytych metafizyką powieściach, ale też w tekstach mistycznych i wreszcie w zapiskach ostatnich, tych najprostszych, najbardziej chyba oczywistych.

Bohaterowie Stachury prawie zawsze przemierzają jakąś drogę, są „ruchem w ruchu”, ale w zasadzie poruszają się po kole – jak mówi jeden z nich – „nigdzie nie chciałem przecież dojść. Nigdzie nie szedłem w normalnym rozumieniu”. I nawet gdy nie wypowiadają tego wprost, to w końcu pragną przystanąć. Narrator Listów do Olgi nawołuje: „Gdzie jesteś? Przyjdź. Ułożymy się w trawach wysokich bardzo, nikt nas nie dojrzy, niebo tylko i ptak na niebie przelotem, nikt nas nie skaleczy, słońce nas będzie dotykać, a ja włosy Twoje lekko, słoneczne białe włosy Twoje przepiękne. Gdzie jesteś? Przyjdź. Przyjdź, Dziewczynko”. Pisząc o miłości, Stachura bywał sentymentalny, ale właśnie dlatego uwodził czystością, rzadko spotykanym idealizmem. Andrzej Falkiewicz zauważył, że Stachura był „piewcą urody rzeczy i piewcą własnej radości z urody rzeczy”.

2.

Mówił biegle trzema językami, oprócz polskiego – po francusku i hiszpańsku, znał rosyjski, trochę niemiecki, poznawał angielski. Jego bohaterowie oglądają świat w różnych ujęciach i z wielu egzystencjalno-geograficznych perspektyw. Nic dziwnego, skoro Edward Stachura, urodzony 18 sierpnia 1937 roku, dorastał – wedle jego słów – w prawdziwej wieży Babel, a dokładniej na osiedlu fabrycznym Réveil w Charvieu (nieopodal Lyonu), pośród emigrantów najrozmaitszej narodowości. Przyszedł na świat jako drugie z czworga dzieci Jadwigi i Stanisława Stachurów, którzy do Francji, jeszcze osobno, wyjechali za chlebem. W księdze metrykalnej wpisano imiona Georges Édouard, ale przez całe życie używano tego drugiego: Edward, Edziu, Edek. Wspomnienia z dzieciństwa wykorzystał pisarz w pierwszych opowiadaniach, gdzie mowa m.in. o tradycyjnej wspinaczce na słup z okazji obchodów francuskiego święta narodowego 14 lipca. Kilkuletni chłopiec wchodził po śliskim balu, którego czubek kusił smakołykami i butelką wina (dla starszego brata). Był uparty i ambitny, tak więc wcześniej czy później osiągał cel.

Po powrocie do Polski rodzina osiedliła się pod Aleksandrowem Kujawskim w małym domku, który przejdzie potem do historii jako miejsce pielgrzymek miłośników poezji. Na razie nastoletni Stachura, ze znajomością języka francuskiego, grą na gitarze i nieznanymi w socjalistycznym kraju komiksami pod pachą, rusza do szkół – najpierw w Aleksandrowie, a potem w Ciechocinku, gdzie powstają też pierwsze wiersze. Był uczniem zdolnym, ale krnąbrnym. No i te karty (gwoli sprawiedliwości dodać trzeba, że równie sprawnie radził sobie z szachami)...Toteż nie chcąc drażnić nauczycieli, zszedł im z oczu i dotarł dość daleko, bo aż na Wybrzeże, do Gdyni. Tam, po zgłębieniu wszystkich przedmiotów ogólnokształcących oraz nieudanym starcie na studia plastyczne, został członkiem grupy poetyckiej i w 1956 roku zadebiutował trzema odwilżowymi wierszami w czasopiśmie „Kontrasty”. Po drodze będzie jeszcze toruński „Helikon”, gdzie na moment zakotwiczy, ale prawdziwym życiowym etapem okażą się rozpoczęte w 1957 roku i dwa razy przerywane studia na romanistyce KUL-u.

Lublin to w życiu Stachury temat niejednoznaczny. Obrósł legendą, która – jak to często bywa – częściowo przysłoniła prawdę. Fakt, poeta strasznie tu biedował (o czym donosił w listach), bez grosza przy duszy tułał się po akademikach, placach, lokalach, wydaje się więc, że miasto wyraźnie zapracowało sobie na złą sławę. Z drugiej strony to właśnie na lubelskiej ziemi pękła nad Stachurą bania z poezją, tutaj rozpoczął trwającą wiele lat współpracę z cenionym pismem „Kamena”, poznał ludzi z literackiego środowiska, nawiązał ważne dla siebie przyjaźnie (m.in. z poetami Andrzejem Babińskim i Wacławem Tkaczukiem). Stąd też wysłał do Krakowa opowiadanie Najlepszy człowiek świata, które z początkiem 1958 roku ukazało się na pierwszej stronie „Tygodnika Powszechnego” jako prozatorski debiut. W trwającym dwa i pół roku okresie lubelskim Stachura napisał dużo utworów poetyckich i prozatorskich. Przede wszystkim powstały tu wiersze (drukowane również w prasie warszawskiej, m.in. we „Współczesności”, co było nie lada wyczynem), tłumaczenia (na razie zwłaszcza Baudelaire’a), a także wiele części poematu Dużo ognia, który drobiazgowo, choć pod osłoną metaforyki, oddaje ówczesną sytuację egzystencjalną poety. „Nie byłem stróżem ognia w moim domu” – stwierdza w tym utworze podmiot, a i sam Stachura najczęściej oddawał się wtedy wędrowaniu.

3.

Początkowo podróż była bardzo konkretna. Po tym, jak KUL stracił cierpliwość do Stachury – a może to poeta doszedł do wniosku, że zdolności swe należy nieść dalej w świat – na horyzoncie pojawiła się stolica. W połowie 1960 roku po raz trzeci podjął studia romanistyczne, ale już na Uniwersytecie Warszawskim. O wiele ważniejsze jest jednak to, co wydarzyło się kilka miesięcy wcześniej. Otóż pewnego dnia wciąż początkujący pisarz pojawił się w redakcji elitarnego miesięcznika „Twórczość”. I stało się to, co stać się musiało – redaktorzy zrozumieli, że oto objawił się prawdziwy talent. Jeden z admiratorów tego talentu, Ziemowit Fedecki, nazwie Stachurę „adamistą”, czyli kimś, kto widzi i nazywa świat po raz pierwszy, a czyni to podług własnych zasad i reguł. W poezji umiejętność taka bywa często gwarancją sukcesu. I to właśnie dzięki owej supermocy Edward Stachura stworzył własny styl, niezwykle oryginalny, a jednocześnie szalenie zaraźliwy. Do tego stopnia, że już po przeczytaniu kilku fragmentów zaczynamy myśleć i mówić Stachurą. „Cudne manowce”, „zjawa realna”, „potęga”, „zagłada” czy „Santa Polonia” – wiele takich zwrotów szybko wpada w ucho. Zresztą mówił Stachurą sam Jarosław Iwaszkiewicz (wieloletni redaktor naczelny „Twórczości”), który z miejsca dostrzegł i docenił jasność, a pewnie i „skamandryckość” tego pisarstwa. Bo w tamtym czasie Stachura chciał być jasny i do tej jasności samego siebie przekonywał. Jak jego bohater: „Że są góry i morza, i rzeki, wielkie dzięki. Że jest wiosna i lato, i jesień, wielkie dzięki. Że jest zima, wielkie dzięki. Że są pola i lasy, i słońce, i lasy cieniste, wielkie dzięki. Że są psy i krowy, i kozy, wielkie dzięki. Że jest ziemia i niebo, że są chmury, wielkie dzięki. Że może będzie padać śnieg, wielkie, wielkie dzięki”.

Zbiór opowiadań Jeden dzień ukazał się w 1962 roku, a poemat Dużo ognia rok później. Te dwa celne ruchy nadały polskiej poezji i prozie nową dynamikę, a samemu pisarzowi umożliwiły członkostwo w Związku Literatów. Mocno autobiograficzna, naznaczona niepodrabialną manierą, ale też umetafizyczniona twórczość pozwoliła Stachurze uniknąć pułapek literatury typowej dla „małej stabilizacji”. Ta sama odrębność sprawiła, że nie zagrzał zbyt długo miejsca w Orientacji Poetyckiej „Hybrydy”, formacji mocno wówczas kolektywnej. I choć przez kilka miesięcy wspierał działania tej grupy, to już latem 1962 roku radykalnie się wobec niej zdystansował. Jak mówią złośliwi – jeśli dziś w ogóle przypomina się Orientację, to tylko z powodu Stachury właśnie. Zerwanie z hybrydowcami zbiegło się w czasie z poślubieniem przez poetę późniejszej pisarki Zyty Oryszyn. Podobno na ceremonię zaślubin Stachura przyszedł w dżinsach. W maju 1963 roku małżonkowie wprowadzili się do własnego M-2 przy ulicy Rębkowskiej na warszawskim Grochowie. Zresztą rejony te oboje nieźle znali, bo niedaleko mieścił się akademik na Kickiego, gdzie wcześniej osobno i razem pomieszkiwali. Kawalerka przy Rębkowskiej, nazywana przez poetę „bazą”, będzie odtąd początkiem i końcem każdej wyprawy.

4.

Kilkudniowy przejazd z Francji do powojennej Polski był dla młodego Stachury pierwszym doświadczeniem drogi, ale też w dużym stopniu wzmocnił późniejszy kosmopolityzm poety. W szkole podstawowej wołano na niego „Francuz”, za to później, podczas pobytów zagranicznych, chciał, ale nigdy do końca nie umiał, „być u siebie”. Napisze potem: „Tak się miotałem po świecie. (...) Może dlatego, że jestem wygnaniec. Ni Francuz, ni Polak, ni Meksykanin. Nie czułem ziemi pod stopami, ziemi, jak to mówią, własnej, rodzinnej, ojczystej”. Z drugiej strony to właśnie „podróżowanie” uczyni pisarz sposobem na życie i pisanie. Ktoś powiedział, że podczas swoich eskapad Stachura nie podziwiał krajobrazów, tylko spotykał innych ludzi. Jeśli nawet nie do końca tak było, to z pewnością liczba poznanych w drodze osób jest imponująca. „Jadę teraz. Wczoraj też jechałem. Jutro będę jechał. Wczoraj, dziś, jutro. Jutro, dziś, wczoraj. Który z tych dni jest najważniejszy? Co tu się liczy?” – pyta narrator jednego z opowiadań.

Lubił jeździć po Polsce: do Poznania, gdzie odwiedzał swojego najwierniejszego przyjaciela, również poetę – Witka Różańskiego, na Wybrzeże, do Wrocławia (poznał tam m.in. Rafała Wojaczka), do Łodzi, Lublina, na Podkarpacie. Chyba tylko z Krakowem miał słabszy kontakt, a konflikt związany z tłumaczeniem Borgesa dla Wydawnictwa Literackiego w 1974 roku niemal zlikwidował to połączenie w Stachurowym rozkładzie jazdy (choć trzeba dodać, że na tym sporze wyrosła jedna z ciekawszych powojennych polemik literackich). W 1963 roku poeta przebywał na dwutygodniowym stypendium we Francji (Rouen, Paryż), gdzie poznał ludzi ze środowiska cyganerii artystycznej, w tym Michela Deguy, którego wiersze będzie intensywnie tłumaczył. Rok później ponownie wyjechał do Francji (i znowu na stypendium), a poza Paryżem tym razem odwiedził również swoje rodzinne strony w Charvieu. Pomiędzy ówczesnymi peregrynacjami znalazł też czas na obronę pracy magisterskiej u profesora Macieja Żurowskiego na temat twórczości Henriego Michaux. Niechętny narzuconym rygorom, traktował to zadanie jako zło konieczne. W czerwcu 1966 roku, kiedy wrócił z kolejnej podróży, tym razem od przyjaciół z Jugosławii, na półkach księgarskich czekał już drugi zbiór opowiadań Falując na wietrze, który zdobył Nagrodę Literacką Stowarzyszenia Księgarzy Polskich. To w tym zbiorze padają zdania: „Powiem krótko. Ja kocham siebie i kocham straszliwie i bezgranicznie życie moje takie, jakie jest. Kiedy jestem smutny, nie ma takiego drugiego smutku. Kiedy jestem wesoły, nie ma takiej drugiej radości”. Stachura przeżywał na skrajnościach, bez stanów pośrednich.

W 1968 roku ukazały się dwa poematy: Po ogrodzie niech hula szarańcza orazPrzystępuję do ciebie. Drugi z nich, który powstawał od 1960 roku, to utwór z mocno eksponowaną figurą losu. Jest tu cały Stachura – liryczno-nastrojowy, a jednocześnie zawadiacko-łotrzykowski. Co ciekawe, sugerowany przez tytuł wątek miłosny pojawia się bardziej jako życzenie aniżeli konkret, zaś powtarzana wiele razy tytułowa anafora stwarza okazję do snucia historii wcale niemiłosnych. I na dodatek ta dziwna inwersyjność, kojarzona z wczesnymi wierszami, kiedy Stachurowa polszczyzna naśladowała składnię francuską: „Przystępuję do ciebie – oto się przedstawiam/bo chciałbym najpierw rzecz bardzo kto ja jestem/napisać”. W gruncie rzeczy poemat ten czytać można jako podsumowanie młodzieńczych doświadczeń. Mimo nut melancholijnych utwór podkreśla świadomość twórczego indywidualizmu: „zostałem sam w tej wysokości/zostałem sam w tej szerokości/siedzą po domach chomiki”.

Za to Po ogrodzie niech hula szarańcza, uhonorowany liczącą się wówczas Nagrodą Literacką im. Stanisława Piętaka, opowiada o przewadze życia nad śmiercią, cały poemat rodzi się niejako w drodze, w wędrowaniu. Jego motoryka, ale też i leksyka nie dają czytelnikowi wytchnienia. A wszystko po to, by nie pozwolić działać śmierci, nie oddać jej ani odrobiny świata. Z tego utworu pochodzą słowa, które doskonale określają ówczesne przekonanie Stachury: „byli tacy co się rodzili/byli tacy co umierali/byli także też i tacy/co im to było mało”. Zanim jednak podmiot wypowie tę myśl, w tekście pojawi się równie głośna anatema na śmierć. Niestety po latach ów błyskotliwy fragment nasuwa również interpretację w kontekście podjętego i spełnionego przez adresatkę wyzwania.

Śmierć to jeden z głównych wątków publikowanej we fragmentach od końca 1967 roku powieści Cała jaskrawość. Historia dwóch trampów, kopiących „w mule tej epoki” (czyli odszlamowujących staw), należy do najjaśniejszych utworów pisarza. Co ciekawe, wcale nie opowiada o tym, o czym wydaje się, że mówi, bo przecież wiele przedstawionych w tej książce scen realistycznych ma swoje odbicie wykraczające daleko poza świat widzialny. Weźmy na przykład pomysł spalenia karawanu, by w ten sposób uczynić „śmierć śmierci”. Albo zwięzły opis tytułowej iluminacji: „Przez oczka wyblakłych siatkowanych firanek widziałem za oknem całą jaskrawość życia i śmierci i balansującej między nimi wieczności”. Można przyjąć, że Cała jaskrawość wyznacza w życiu Stachury pewien przełom, kończy „okres jasny”. Odtąd nic już nie będzie takie jak wcześniej. Sama książka spotkała się z dobrym przyjęciem, odcinkami nadawano ją w radiu. Poeta był bardzo zadowolony: „W radiu był tylko początek, jakieś osiem stron. Zobaczysz, co tam się dzieje dalej. Pisałem Ci, że poszedłem na całego” – zwierzał się w liście do Różańskiego. Powieść ukazała się w księgarniach pod koniec 1969 roku, o czym autor naocznie nie mógł się już przekonać, ponieważ w połowie maja wyruszył na dziesięciomiesięczne stypendium do Meksyku (choć pierwotnie myślał o Chile). Przybył zresztą w dość burzliwym dla tego kraju okresie, bo kilka miesięcy po masakrze w Tlatelolco.

Studiował na Universidad Nacional Autónoma de México, ale często ze stolicy wyjeżdżał. Podczas swoich wypadów odwiedził ponad dwadzieścia miejscowości, a trzeba pamiętać, że w każdej z nich kogoś spotkał i z kimś porozmawiał. Większość z meksykańskich przyjaźni przetrwała lata (m.in. z tłumaczką Mercedes Escamillą czy poetą Jorge Cantú). W czasie jednej z takich wycieczek podziwiał sąsiadujące ze sobą wulkany Popocatépetl i Iztaccíhuatl. Pierwszy z nich miał być w przeszłości wojownikiem, drugi – aztecką księżniczką, która umarła z żalu za swoim ukochanym. Stachura doskonale znał tę legendę.

W Meksyku prezentował poezję własną i swoich przyjaciół (przekładał ją na hiszpański), grał na gitarze, śpiewał, brał udział w wieczorach i recitalach poetyckich, co wzbudziło spore zainteresowanie i odzew w lokalnych gazetach. Raz wystąpił nawet w telewizji. Od czasu do czasu „spełniał” łyk mezcalu (niczym Konsul ze słynnej powieści Malcolma Lowry’ego, którą Stachura bardzo lubił), a poza tym... niewyobrażalnie tęsknił. Dowodem na to jest pisana za oceanemSiekierezada. Wrócił do Polski bogatszy o nowe przeżycia, ale uboższy o to, co od lat dodawało mu sił – o miłość (nastąpił kres małżeństwa). Z końcem 1972 roku rozpoczął współpracę z „Miesięcznikiem Literackim”, gdzie w ciągu trzech lat drukować będzie cykl autobiograficznych esejów, które później opublikuje pod wspólną okładką jako Wszystko jest poezja. Opowieść-rzeka. To właśnie ten intensywnie spędzany czas nazwie wkrótce „miotaniem się po świecie”.

5.

Edward Stachura nie był literatem, to znaczy nie był fachowcem od literatury. Nie tworzył o ustalonych godzinach z przerwą na drugie śniadanie i obiad. Oczywiście, kiedy trzeba, siadał do biurka i pisał, ale wcześniej – jak zwykł mawiać – musiał „nagonić” sobie poezji, czyli to i owo po prostu przeżyć. Krzysztof Rutkowski, który najbardziej chyba zbliżył się do tajemnicy tego pisarstwa, mówił o idealistycznym projekcie „poezji czynnej”, kiedy: „Nie ma właściwie szczeliny między światem a słowem o nim; rzecz w tym, aby dobrać właściwe słowo do tego, co się dzieje ze mną wtedy, gdy idę, patrzę dookoła siebie, palę papierosa, piję piwo, rozmawiam z Potęgową i tak dalej. To słowo jest światem, a świat jest słowem: tajemniczym, wielkim i nierozpoznanym”. Do pełnej realizacji tej idei nigdy nie doszło, choć poeta myślał o jej urzeczywistnieniu.

Literatura i życie, „życiopisanie” – takim pojęciem określił filozofię twórczą Stachury jeden z jego najwierniejszych czytelników, Henryk Bereza. Ów zgrabny termin przyniósł chyba jednak więcej szkód niż pożytku. To prawda, z jednej strony pisarz bez trudu przemieniał życie w literaturę. Z drugiej, bronił prywatności, pilnował, by nie utożsamiano go z bohaterami jego książek. Powtarzał, że to, co napisane, jest własnością wszystkich, ale w prywatne życie poety wchodzić nie należy. W książkach Stachury bez trudu odnajdziemy motywy znane z jego biografii. Pojawiają się osoby, które znał, i sytuacje, w których rzeczywiście uczestniczył (mnóstwo ich w tomie Wszystko jest poezja). Witek z Całej jaskrawości to przecież wykapany Różański, Bruno z piosenki – poeta Ryszard Milczewski. Potęgowa? To autentyczna ciotka Stachury. Anna Zytowna? Żona. Laksandrów przypomina Aleksandrów, Hopla – Kotlę i tak dalej, i tak dalej... Ale w tych wszystkich śladach i biograficznych zbieżnościach nie ma jeszcze „życiopisania”. Począwszy od 1971 roku, w dorobku poety przybywa piosenek. Są bardzo praktyczne i wdzięczne w swej niezobowiązującej formie. Pisarz bardzo je lubił, a do wielu sam komponował muzykę. Ostatnią w repertuarze będzie niosąca spokój i wyciszenie Piosenka dla piosenki.

W 1972 roku Stachura odbył dwutygodniową podróż do Norwegii. Ponownie – tym razem na dłużej – wróci do tego kraju rok później. Drugi pobyt upłynął pod znakiem intensywnych spotkań z poznanym w Oslo architektem Andrzejem Moszczyńskim, którego prywatna koncepcja „nowej fizyki” wywarła na pisarzu duże wrażenie. Z tego wyjazdu Stachura przywiózł też i takie odkrycie, że towarzyszący mu od lat pseudonim „Sted” oznacza po norwesku „miejsce”, „miasto”, a więc... ważny element każdej wędrówki.

Na początku września 1973 roku poeta wyjechał do Genewy po odbiór prestiżowej Nagrody Fundacji im. Kościelskich, przyznawanej przez środowisko emigracyjne. Korzystając z okazji, odwiedził Francję, a dokładnie Paryż, Lyon i ponownie Charvieu, choć tym razem znane sobie drogi przemierzał już bez entuzjazmu. Zajmowało go co innego. Próbował stworzyć ogólną zasadę, która zdolna byłaby udźwignąć pełnię egzystencji. Całą swoją aktywność utrwalał w kolejnych odcinkach szkiców Wszystko jest poezją (pod tą „deklinowaną” nazwą pierwotnie się ukazywały), czyniąc ów cykl rodzajem sprawozdania z wiwisekcji, relacją z prowadzonego na własnej psychice eksperymentu. Znalazł się tam również opis pobytu w Stanach Zjednoczonych, Meksyku i Kanadzie, gdzie poeta przebywał łącznie przez ponad pół roku. W Ann Arbor spotykał się z poznaną jeszcze w Polsce Barbarą Czochralską (Biofizykiem), z którą toczył długie dysputy na temat materii, czasu i duchowości, w Minneapolis dołączył do komuny hippisów i zaprzyjaźnił się z poetą-samotnikiem Jimem Whitingiem. W ostatnim dniu roku 1975 wyleciał z Detroit do stolicy Meksyku. I znowu – jak sześć lat wcześniej – po to, by odzyskać równowagę. Ale i tym razem nigdzie jej nie znalazł. Dokuczały mu anhedonia i zmienność nastrojów, pojawił się introwertyzm. Znów dużo podróżował (w samym Meksyku przemierzył łącznie ponad trzy tysiące kilometrów), widział różnych ludzi, spotykał Indian, tyle że ciekawość zastąpiło rozczarowanie, pogłębiał się krytycyzm. Pytanie więc, czy tym razem poeta tylko wędrował, czy raczej od czegoś wyraźnie uciekał. Doświadczenie zebrane podczas trzymiesięcznego pobytu spożytkuje w nowych utworach, które wejdą do tomu Się. Wydany w 1977 roku zbiór nie wszystkim przypadł jednak do gustu. Nie lada problem mieli z nim nawet dotychczasowi entuzjaści twórczości Stachury. Niektóre części tej książki stanowią rodzaj gry, zabawy. Inne – ubogie w akcję, za to gęste i bogate w refleksję – wymagają od czytelnika maksymalnego oddania. Całość była odbierana jako przejaw twórczego kryzysu, choć sam autor twierdził, że właśnie w tej nowej formie najlepiej udało mu się wyrazić „absolutne sieroctwo”. Był to już z pewnością inny Stachura – poważny, zamknięty w sobie, dokonujący podsumowania. Stachura, który coraz bardziej utożsamiał się ze swoimi bohaterami (zwłaszcza z Michałem Kątnym), aby w krótkim tekście Się znieść podział na życie i pisanie, by ogłosić światu nowinę: „Ja umarło na ja. Nie ma ja. Się jest. Się jest się. Się jest duch. Się jest nikt”.

6.

„To, czego «ja» by nie wytrzymało, przetrzyma «się»” – pisał w recenzji Leszek Bugajski, który wtedy jeszcze nie mógł znać dalszego ciągu Stachurowej historii. Przemiana nie nastąpiła nagle. W lipcu 1975 roku ukazał się ostatni odcinek z cyklu szkiców drukowanych w „Miesięczniku Literackim”. Nosił tytuł Siódma jedynka i trzeba go traktować jako zapowiedź wejścia poety na ścieżkę ascezy i samopoznania. Już w pierwszych zdaniach tego eseju twierdził: „Prawdopodobnie na pewno można zrozumieć to wszystko, co jest do zrozumienia, i powiedzieć to nie naukowym czy filozoficznym, czy metajęzykiem, czy metaslangiem, lecz w taki sposób, że nawet dziecko zrozumie, o co chodzi w tym pakiecie nut”. Pojawia się więc pokusa już nie przeżycia czy opisania, ale przede wszystkim zrozumienia wszystkiego. Tyle że, kontynuuje swoją myśl Stachura, „to wszystko, co jest do zrozumienia – czy to jest wszystko? Nie wydaje się, o cudne manowce, nie wydaje mi się”. W tym samym odcinku pisarz wspomina też o „wieczystości”, którą umieszcza pomiędzy życiem a śmiercią, „odsuwając tym samym śmierć w nieskończoność”. W dwa miesiące później domknie swój ostatni, jak się okaże, poemat: „Godz. 1. Księżyc w sierpie za oknem. Wstałem o północy jak przyzwoity duch – i do roboty. Kończę Kropkę nad Ypsylonem [!]. Prawie już stawiam kropkę nad. Niesamowite. Niesamowitość czuję kosmiczną” – zanotował w dzienniku. Niezwykłą radość sprawiała mu recytacja tego poematu wśród znajomych. I to recytacja od początku do końca, włącznie z litanią ponad trzystu wyzwisk, częściowo wymyślonych przez niego samego. Zresztą z tych ostatnich, imponujących słowotwórczą inwencją, poeta był szczególnie zadowolony. Ale postrzegał ten utwór przede wszystkim jako dzieło sięgające głębiej, odkrywające istotę rzeczy. Fraza, która zapada w pamięć: „pomóż wspomóż dopomóż wyjątku czuły/odeprzeć tłumne hordy reguły”, idealnie oddaje ówczesną sytuację pisarza, kogoś zakleszczonego we własnym świecie.

W 1976 roku na zaproszenie poety Istvána Kovácsa Stachura wyjechał na Węgry, gdzie raz jeszcze powróci. Opublikował też sporo piosenek i nowe przekłady (m.in. Juana Carlosa Onettiego). W rok później pod jedną okładką ukazał się zbiór czterech poematów. Co prawda, zabrakło w nim ulubionej Kropki..., ale pojawiła się pisana jeszcze w latach sześćdziesiątych Missa pagana ze słynnym franciszkańskim refrenem: „dla wszystkich starczy miejsca/pod wielkim dachem nieba”. Znana z późniejszych interpretacji muzycznych msza propaguje ideę równości i braterstwa i jeśli jest protest songiem, to wyraźnie łagodzonym ideą pacyfistyczną.

Latem 1977 roku Stachura wyruszył do szwajcarskiego Saanen. Od pewnego czasu planował spotkać się z hinduskim nauczycielem i filozofem Jiddu Krishnamurtim. Po dotarciu na miejsce wziął udział w tradycyjnym meetingu, ale nie tak, jak sobie wymarzył. Nie udało mu się wejść w dialog, zadawał pytania, na które Krishnamurti nie chciał odpowiadać. Ostatecznie poeta został zakrzyczany przez współuczestników, lecz do Polski wrócił przekonany o własnej racji: „Przednie doświadczenie. Nad wyraz pouczające. Zachowanie Mistrza zwłaszcza. Jakby myślał, że ktoś go chce zdetronizować i tak dalej. Niesamowite” – pisał w liście do Danuty Pawłowskiej. Cała ta sytuacja jeszcze bardziej zmotywowała go do rozwinięcia, inspirowanej filozofią Dalekiego Wschodu, koncepcji człowieka-nikt, wedle której wszelkiemu cierpieniu winne jest nienasycone ludzkie „ja”.

7.

Kilka razy podejmował Stachura decyzję o zaprzestaniu pisania. Pod koniec życia rezygnował z sygnowania książek nazwiskiem, nie chciał przyjmować honorariów, wnioskował o wykreślenie go ze Związku Literatów. Różnie zwykło się interpretować te działania. Nie ma też chyba powodu, by w tym miejscu szczegółowo zastanawiać się nad motywacją pisarza. Trzeba natomiast wspomnieć, że niemal przez cały rok 1978 pracował – w kraju, a od lutego do kwietnia we Francji – nad ukończeniem mistycznych dialogów. Pisał je już jednak nie jako Edward Stachura, ale bezpodmiotowy człowiek-nikt. Sytuacja, w której poeta się wówczas znalazł, skutkowała niemal całkowitą izolacją, zerwaniem relacji z otoczeniem i z własną przeszłością. „Pieniądz króluje niepodzielnie” – powtarzał z odrazą i pieniądze zaczął rozdawać pieniądze, pozbywał się rzeczy (m.in. gitary). Cena, jaką trzeba było zapłacić za pozostanie w „czystości”, okazała się jednak o wiele wyższa. W kwietniu 1979 roku Stachura uległ wypadkowi kolejowemu, w którego wyniku prawa ręka, którą pisał i grał na gitarze, stała się niemal całkowicie niesprawna. I wtedy nastąpiło przebudzenie, zmieniło się jego spojrzenie na rzeczywistość. Lewą ręką „wykaligrafował” dziennik Pogodzić się ze światem, po którego lekturze Gustaw Herling-Grudziński zanotował: „jego opis własnej męki ma dźwięk najczystszej i najprostszej spowiedzi ludzkiej z wiecznego styku rozpaczy i nadziei. Człowiek rozpięty między życiem i śmiercią, między cierpieniem i tęsknotą do pogodzenia się ze światem; (...) Dziennik Stachury jest dla mnie dziwnym połączeniem dwóch obrazów: człowieka modlącego się cicho, coraz ciszej, do Boga, który odwraca ciągle, chowa swą twarz; dopalającej się świecy, która przed zgaśnięciem jarzy się chwilę wysokim, strzelistym płomieniem”.

Próba godzenia się ze światem, a w gruncie rzeczy walka o życie, trwała niemal dwa miesiące. Stachura coraz bardziej ustawiał się w pozycji kogoś, kto wadzi innym. Niegdyś wysportowany i pełen zapału, teraz zupełnie nie tolerował swojego kalectwa. Zdał też sobie sprawę, że egzystencjalny projekt, w który bez reszty uwierzył, sprowadził na niego nieszczęście. Miał świadomość porażki, ale też nie do końca pojmował jej mechanizm. I to go męczyło: „Nie wiem, w którym miejscu popełniłem błąd, jeżeli go popełniłem” – notował. Prowadzenie dziennika nie pomagało w zrozumieniu tego, co tak naprawdę się stało. Być może stanowiło formę terapii, nie zapobiegło jednak słabnięciu formy psychicznej i narastaniu coraz większej rezygnacji. „Pisanie tyle razy ratowało mnie z ciężkich smutków, a tym razem nic z tego, choć już zapisałem tyle stron. I piszę dalej, i bez smaku. Ten bezsmak, który całkowicie mną zawładnął, jest najstraszliwszy” – zwierzał się na trzy tygodnie przed śmiercią. Przez pewien czas przebywał w Łazieńcu, w domu, z którego kiedyś wyszedł w świat. Pomagał w pracy matce, próbował upatrywać sensu w zwykłych rzeczach i czynnościach, w prostocie wiejskiego życia. Ale już nie potrafił odzyskać wewnętrznego spokoju. Ostatecznie wrócił do Warszawy, gdzie doglądała go przyjaciółka, Marta Kucharska. Uskarżał się na pogorszenie nastroju, leki, które miały pomagać, szkodziły. „Wszystko mnie boli straszliwie” – pisał w wierszu-testamencie, z którego momentami przeziera człowiek-nikt. Piętnaście lat wcześniej bohater jednego ze Stachurowych opowiadań konstatował: „I żyłem. Tak jak umiałem żyć. Z całej duszy z całych sił. Bez reszty. Nie oszczędzając ni siebie, ni innych. Między świętą Jawą i świętym Majakiem byłem w środku tego wiru”. Żyć „straszliwie, ale cudownie” – to była chyba kwintesencja tej biografii i tego pisarstwa.

Według przyjętej i powtarzanej później wersji Edward Stachura zmarł 24 lipca 1979 roku w swoim mieszkaniu przy ulicy Rębkowskiej. Tak naprawdę nikt jednak nie wie, kiedy dokładnie to się stało. Miejsce pochówku tylko podkreśliło odrębność poety. Spoczął na Wólce Węglowej (Cmentarz Północny), gdzie przestrzeni jest w bród, a trafić do grobu wcale niełatwo. „Kochaliśmy go bardzo i kochamy dziś jeszcze bardziej, kiedy jego słowo już tylko zostało z nami. Ale będzie ono zawsze przy nas i będziemy je uważali za jeden z najtrwalszych elementów naszej współczesnej kultury” – żegnał pisarza Jarosław Iwaszkiewicz.

8.

Okres politycznych napięć, strajków i okołosierpniowych nadziei nie pozwolił Stachurze umrzeć. To wtedy powstał dokument Andrzeja Brzozowskiego Wszystko jest poezja, gdzie pisarza wspominają znajomi i przyjaciele. Na potrzeby filmu reżyser nakręcił wiele godzin ujęć, które ostatecznie do produkcji nie weszły. Te niewykorzystane sekwencje w sposób zupełnie przypadkowy ukazują moment narodzin kultu Stachury. Na ekranie pojawiają się pejzaże, szare perony, podjeżdżają pociągi, z których wysiadają jacyś ludzie. I – co ciekawe – w całym tym obrazie Polski przełomu dekad obecny jest Stachura – ze swoją włóczęgą i marzeniami o wolności. Poeta doskonale wkomponował się w tamten Sierpień i już później, w burzliwą historię po 1981 roku. Śpiewali Stachurę bardowie „Solidarności”, czytała młodzież stanu wojennego, a właścicielem Stachurowego chlebaczka był śmiertelnie pobity przez milicjantów Grzegorz Przemyk.

Ktoś powie, że nie o taki rodzaj wolności poecie chodziło, że szukał jej raczej w przestworzach, z dala od bieżącej polityki. Ale to właśnie Stachura stał się idolem młodych ludzi jako ten, któremu w świecie było po prostu niewygodnie. W opowiadaniu Jeden dzień czytamy: „Jak ja bym mógł siebie kochać zgarbionego, łysego, o mięśniach jak nici lub masło, nie mógłbym niczego przeskoczyć, chodzić po drzewach bym nie mógł, pływać zupełnie, tańczyć wcale i śpiewać, żadne wędrowanie najulubieńsze, to jak ja bym siebie kochać potrafił, takiego kraba?”. Gdy inni zdążyli się zestarzeć, Stachura z własnego wyboru pozostał wiecznie młody. I młodzi przyjęli go jak swojego.

W wolnej Polsce pojawiły się zarzuty o eskapizm i wygodnictwo. Dlaczego – pytano – poeta o takiej wrażliwości nie reagował na zakłamanie władzy, żył jak gdyby nigdy nic ze stypendiów i bez trudu jeździł po świecie. Można, oczywiście, przekonywać, że interesowały go sprawy „spoza planety”, że zastanawiał się „jedynie” nad tym, czy rzeczywiście wszystko jest poezją. Ale warto też dokładnie czytać Stachurę, by dostrzec w jego utworach wiele ironicznych aluzji pod adresem systemu. Ot, chociażby w scenie z Całej jaskrawości, kiedy Szerucki i Witek przeglądają wyrzuconą przez kogoś teczkę z dokumentami. Albo w jednym z wczesnych opowiadań, gdzie narrator tłumaczy, dlaczego na budowie trudno było wykonać plan: „Słońce paliło półrozebrany naród roboczy. Przez ciała płynęły wielkie prądy lenistwa”. No a Piosenka dla robotnika rannej zmiany? Dla uważnych czytelników nie będzie problemem znaleźć więcej takich miejsc.

Przede wszystkim jednak chyba naprawdę zajmował Stachurę inny świat, skoro w podaniu o stypendium do Meksyku w rubryce „przynależność partyjna” wpisał zgodnie z prawdą: „bezpartyjny” (a przecież łatwo mógł wzmocnić siłę argumentacji), na blankiecie protokołu z zawodów gołębiarskich ogłosił: „niestowarzyszony”, a i zwykłego telefonu nie chciał w PRL-u załatwić za łapówkę. Walczył jednak w ten sposób nie z konkretnym systemem, ale z mityczną regułą, co w perspektywie długofalowej może okazać się o wiele efektywniejsze.

Niejednolitość Stachury jest jego największą zaletą. Skomplikowana biografia, szerokie spektrum wypowiedzi, różnorodność gatunkowa i tematyczna to elementy, które zawsze domagać się będą ujęcia nie wyrywkowego, ale całościowego, totalnego. Bo dopiero tak oglądany poeta ukaże się w całej swojej prawdziwości – jako ktoś mężny i słaby, radosny i umęczony, znużony i żyjący „bez reszty”. I taki właśnie, różnorodny, a nade wszystko wyrazisty, Edward Stachura przychodzi i będzie przychodzić w swoich utworach.

Jakub Beczek

Edward Stachura, fot. Janusz Kukliński

Opowiadania

Edward Stachura w Bieszczadach, marzec 1973 roku

Najlepszy człowiek świata

To był jakiś bardzo dziwny człowiek. Niski, ciągle pochylony, z oczami wpatrzonymi w ziemię, jak gdyby czegoś szukał. Nosił stare, zniszczone palto nijakiego koloru i nie mniej zniszczony, filcowy kapelusz.

Trudno było określić jego wiek. Chodził szybko małymi krokami, zmarszczki jednak wokół nieforemnych ust przeczyły młodości jego kroku.

Zajęcie jego było nie mniej dziwne niż on sam. Chodził i zbierał małe, kolorowe szkiełka, które wkładał do ogromnych kieszeni swego płaszcza. Pewnego dnia spotkałem go na śmietniku obok małego podwórka naszej kamienicy. Zbierał tam swoje szkiełka. Nie wytrzymałem i spytałem go, po co mu tyle kolorowych szkiełek. Wtedy powiedział mi, że chce zbudować drugie słońce, kolorowe, ładniejsze. Mówił mi, że nigdy nie wie, czy słońce, które wieczorem zachodzi, wzejdzie nazajutrz. Bał się, że po nocy może przyjść druga noc, a potem trzecia...

– Jak dzieci będą się mogły wtedy bawić? – pytał. – A ptaki gdzież będą szukać pokarmu? Przecież nie zobaczą małych muszek, gdy będzie ciemno. I sarny z młodymi jelonkami nie trafią do wodopoju – mówił dalej – i matki nie zobaczą uśmiechów swoich najmłodszych, i statki zabłądzą na wielkim morzu, i chłopi nie trafią do młyna, i spóźnieni przechodnie mogą wpaść do wody, przechodząc przez most, i pszczoły nie odnajdą swej królowej, i tancerki pogubią korale, i pijacy rozbiją swe nosy, i włóczęgi nie odnajdą stogów siana, i babule nie zobaczą dziur w skarpetkach, i dzieciaki pozamieniają buciki, i złodzieje pokradną obrazy, i lis wyniesie kury, i poeci pogubią ołówki, i staruszkowie nie odnajdą swoich lasek, i pies z kotem się pogryzie, i linoskoczek spadnie, i redaktorzy dobry wiersz wrzucą do kosza, i myśliwi zastrzelą kotną łanię, i przechodnie nie zobaczą kapelusza żebraka, i kogut zapomni śpiewać, i Andersen nie napisze bajek, i gitarzysta uwiedzie żonę, i wilk dogoni szaraka, i piękne kobiety nie będą mogły patrzeć w zwierciadła, i kot wyliże konfitury, i mężczyźni nie zawiążą krawatów, i tulipany powiędną na oknach, i w ogóle, i w ogóle... Tak.

Przerwał, szybko łapał oddech, mrugając powiekami.

Po chwili dodał jeszcze:

– Teraz muszę się bardzo spieszyć, bo zdaje mi się, że już niedługo słońce schowa się na zawsze.

Milczałem. Odszedł jak zwykle pochylony, z oczami wpatrzonymi w ziemię.

Dobry, mały, kochany człowieku. Tak bardzo pragnę, abyś jak najprędzej zbudował to swoje kolorowe słońce. Wtedy będziemy mieli dwa słońca. To kolorowe i Ciebie.

Jeden dzień

Rano przyjechałem do tego wielkiego miasta. Cały dzień po nim łaziłem, po jego ulicach i mostach, których jest pełno w tym mieście. Przepływa przez to miasto druga wielka rzeka tego kraju, ale nie jednym korytem, tylko mnóstwem kanałów, które gdzieś, za miastem, muszą się łączyć, ale w mieście jest pełno kanałów, stąd pełno mostów, po których łaziłem przez cały dzień. I po ulicach między mostami. Prawie na każdym moście przystawałem. Opierałem się o poręcz i patrzyłem na wodę przez jakiś czas, właściwie wcale jej nie widząc, to znaczy widziałem wodę na początku, jak tylko pochyliłem się przez poręcz, ale później już jej chyba nie widziałem, bo ja mam takie dwa patrzenia, i jedno z nich to było dzisiaj, na każdym moście prawie: patrzyłem na wodę uporczywie przez jakiś czas, którą z początku widziałem, ale później jakby rozmazywała się, przemieniała się w powietrze czy w mgłę, jeśli jest taka przezroczysta. Prawie na każdym moście przystawałem, zapalałem papierosa i pochylałem się nad poręczą, utkwiwszy spojrzenie w wodę, którą z początku widziałem, ale później już nie, bo jedno z tych moich patrzeń to jest takie nicniewidzenie, zapominanie się oczami, zapadanie się w leje, które muszą być po drugiej stronie oczu. Prawie na każdym moście zapadałem się w leje. Między jednym mostem a drugim szedłem, wtuliwszy głowę w gniazdo ramion i kołnierza, a ręce w gniazdo kieszeni. Ale i tak było dosyć zimno. Kiedy skończy się ta przeklęta zima? Przeklęta zima. Dobre lato. Można usiąść gdzieś, na chodniku albo w polu się położyć, wszystko jedno, zamknąć oczy, a słońce dobre, ciepłe opada na powieki, całe lato masz na powiekach, bo lato to jest słońce dobre, ciepłe. Więc leżysz sobie na kamiennej płycie miejskiego cmentarza albo w trawach leżysz między niebem a ziemią, wszystko jedno, i to jest takie w słońcu dobre, ciepłe zamarzanie. Potem, kiedy już się nakochałeś ze słońcem, wstajesz. Idziesz szukać rzeki, wody, w którą wstępujesz powoli albo od razu się rzucasz, ja to od razu się rzucam, pływam długo, a kiedy się zmęczę, przewracam się na plecy i leżę, poruszając lekko nogami, żeby się tylko utrzymać. I to jest też takie w wodzie dobre, ciepłe zamarzanie. Tak. Lato jest dobre, a zima nie.

Dzisiaj cały dzień szedłem przez tę złą zimę i przez to miasto wielkie bardzo, do którego przyjechałem rano. Przedtem, wczoraj jeszcze, byłem w innym mieście, też wielkim. Długo tam nie byłem, ale trochę byłem. Jakieś dwa tygodnie. Około. Mieszkałem u takiego chłopca-Piotrka. Mieszkał tylko z matką, która wyjechała na wczasy w góry. Będę kiedyś musiał pojechać w góry. Na drugą zimę może. Postaram się skądś o jakieś dobre, ciepłe buty, żebym miał lato w stopach, bo tam jest dużo zimnego śniegu, a jeszcze będę chodził dużo po górach, a złe buty szybko się zdzierają, a jeszcze w górach. Przez lato będę kosił trochę po chłopach, to zarobię na takie dobre, ciepłe buty na góry. Ale do drugiej zimy daleko. Do lata jest daleko, a co dopiero. Więc matka tego chłopca-Piotrka wyjechała w góry, i on powiedział, że dopóki nie przyjedzie, to mogę u niego zamieszkać. Nieźle było u tego chłopca-Piotrka, tylko trochę za dużo mówił. Gdyby tyle nie mówił, to byłoby nawet wspaniale. Próbowałem go uczyć za dużo nie mówić, ale nie wyszło. Prosił mnie, żebym go zabrał gdzieś ze sobą, ale co ja bym z nim robił. Nie dlatego, że za dużo mówił, ale co ja bym z nim robił. Ale mówił też za dużo. Wiele razy mnie gniewał i gwizdałem sobie przez zęby, a nie zapomniałem o mojej dla niego wdzięczności, więc musiał mówić dużo za wiele. Ja raz mu tylko dość długo mówiłem. A mówiłem mu o tapczanie, kołdrze, fotelu, radiu i o tym pokoju, w którym to wszystko było, w którym mieszkaliśmy i w którym mu o tym mówiłem. Zdaje się, że na próżno mówiłem, dość długo mówiłem, bo on sam nie wiedział, co ma. Potem wróciła jego matka i już nie miałem gdzie spać, więc powiedziałem sobie, że mogę z tego miasta wyjechać. W pociągu nie musiałem wcale się chować przed konduktorem, bo miałem bilet, więc spałem, bo znalazłem całkiem wolny przedział i była noc.

Rano przyjechałem do tego wielkiego miasta, którego nie znałem wcale. Nie wiedziałem nawet, skąd tu tyle tych kanałów. Dopiero spytałem jakiegoś innego, który powiedział mi, że to ta rzeka, o której wiedziałem, że przepływa przez to miasto, tak jest rozgałęziona w kanały, których jest bardzo dużo, on nie wie ile, ale bardzo dużo, i że ta rzeka jest świetnie uregulowana, nie jak ta największa w tym kraju, i że to wszystko Niemcy, bo oni lubią ordnung. Cały dzień chodziłem po tych mostach i po tych ulicach między mostami, chociaż zimno było dosyć, ale lubię bardzo oglądać nowe dla mnie miasto. Opowiem je trochę. Cały dzień po nim chodziłem. Teraz jest noc i jestem w poczekalni dworcowej. Opowiem o niej kiedy indziej. Teraz będę opowiadał dzień i miasto, i wszystko, co zauważyłem, o ile dobrze zauważyłem, bo ja mam takie dwa patrzenia, i jedno z nich to było dzisiaj na ulicach między mostami: patrzyłem na wszystko rozbieganymi oczami, na sklepy, domy, tramwaje, buty, płaszcze, dachy, bo to jest moje drugie patrzenie – rozbiegane na wszystko, bo nigdy nie wiem, co począć z oczami, podobnie jak z palcami, więc albo palę papierosa, patrząc w coś uporczywie, to znaczy nic nie widząc, zapadając się w leje, które muszą być po drugiej stronie oczu, albo trzymam ręce w kieszeniach i wtuliwszy głowę w gniazdo ramion, idę, kołysząc się na prawo i lewo rozbieganymi oczami.

Opowiadam dalej. Muszę powiedzieć, że w żadnym mieście, a widziałem ich dużo, o, dużo miast widziałem, i nie tylko w tym kraju, bo przedtem, kiedy jeszcze byłem mały, ale nie tak bardzo, bo wszystko dobrze pamiętam, to byłem w innym kraju, i kiedy przyjeżdżałem do tego kraju, w którym jestem i w którym jest to miasto, to przejeżdżałem przez dwa jeszcze inne kraje i wiele miast, które widziałem z okna wagonu, więc widziałem wiele miast chyba, nie? ale muszę powiedzieć, że w żadnym mieście nie widziałem tylu zburzonych domów, co w tym. Oglądałem te domy z wielkim zdziwieniem i nie mogłem się do nich przyzwyczaić, chociaż napotykałem takie domy co jakiś czas. Bardzo często. Niektóre domy to była połowa domu albo ćwierć, albo zupełnie niepodobne. Nigdy nie widziałem. Wydawało mi się to groźne, i tak wyglądało. Więc muszę powiedzieć, że miałem co oglądać tym swoim drugim rozbieganym na wszystko patrzeniem. W każdym nowym dla mnie mieście mam co oglądać, ale w tym jest szczególnie. Nad wyraz te domy zburzone przez wojnę, której nie pamiętam prawie. Byłem jeszcze bardzo mały. Trochę pamiętam, ale troszeczkę. Byłem jeszcze bardzo mały i byłem z rodzicami moimi rodzonymi w innym kraju, w którym się urodziłem i do którego bym chętnie powrócił i mógłbym, bo tamto wcale temu nie przeszkadza, a nawet sprzyja, tak myślę. Na zawsze bym tam nie pozostał jednak. Wróciłbym na powrót do tego kraju, który bardzo lubię, nie wiem czemu. Mimo wszystko. W tym kraju rosnę już najdłużej i w tym kraju stało się tamto moje największe bohaterstwo, z którego jestem dumny niepomiernie i które obnoszę jak głowę swoją i stopy po różnych jasnych, ale najwięcej po ciemnych miejscach i zawsze jestem mężny, szlachetny i mężny, choć byłem w ciemnych bardzo miejscach, o, tak, nikt by nie zliczył, najwięcej w tym kraju, ale mimo to lubię ten kraj, bo w nim się narodziłem po raz drugi jakby, ale lepiej, mocniej. Ale tak na dwa miesiące tobym chętnie bardzo pojechał do tamtego kraju, w którym się urodziłem i który pamiętam dobrze. Wojny nie pamiętam prawie nic, bo wtedy byłem mniejszy i mieszkaliśmy na południu, w małym miasteczku, gdzie nawet podczas wojny było bardzo cicho i nie było wcale zburzonych domów, nie tak jak w tym, w którym teraz jestem, to znaczy w poczekalni dworcowej tego miasta, bo jest noc i jakoś nie chciało mi się szukać tego innego, którego poznałem nad morzem i który powiedział: „Przyjedź, a spanie ja ci załatwię”. Więc kiedy skończyło się spanie u tego chłopca-Piotrka w tamtym mieście, to pomyślałem sobie: mogę pojechać naprzód, mogę pojechać do tyłu, na prawo, na lewo, ale mogę przecież pojechać do tego młodego-innego, którego poznałem nad morzem ostatniego lata pięknego. Nie myślałem długo, tylko od razu postanowiłem, bo wiem, że bardzo często nie trzeba wcale myśleć, tylko natychmiast postanowić, bo myślenie bardzo często osłabia postanowienie i ono już potem kruszy się łatwo jak główka maku.

Chodziłem po tym mieście przez cały dzień. Nie mówię, że byłem wszędzie, bo to miasto jest ogromne niezwykle. Nie wiem, czy tamto poprzednie miasto, w którym byłem i które jest stolicą tego kraju, jest więcej ogromne od tego. Mogła być pierwsza, druga, trzecia godzina, kiedy zachciało mi się jeść i wstąpiłem do jakiejś knajpy, bo miałem jeszcze jakąś forsę i chciałem się trochę ogrzać, bo zmarzłem dosyć na tych mostach i na tych ulicach między mostami. Zamówiłem flaki i zacząłem się rozglądać po knajpie – bo ja mam takie dwa patrzenia i jedno z nich, to rozbiegane, było dzisiaj w knajpie – siedząc na wysokim stołku przy barze, czekając na flaki: przy stolikach siedzieli inni i jedli, i pili. Nie byli piękni. Sala też była w brudzie wzorzysta. Nad wyraz ściany w liszajach. Przy jednym stoliku siedziało dwóch. Jeden z nich, ten odwrócony do mnie plecami i który był lepiej ubrany od tego, którego twarz, brzydką, widziałem, mówił:

– Drogi panie. W dwudziestym wieku jedynym rozsądnym zajęciem jest walczyć o pokój albo systematycznie się upijać. Wybrałem to drugie, bo mam wolną wolę.

A ten drugi:

– Tak jest.

Wychylili kieliszki i ten drugi, z brzydką twarzą, znowu powiedział:

– Dobra franca. – A ten pierwszy:

– Dlaczego nam, starszym, odebrano zabawki z dzieciństwa? Przecież nie możemy bawić się bombą atomową.

Przy barze jakiś inny krzyczał:

– Zbudowaliśmy KDM czy nie?

Dostałem flaki i zacząłem jeść. Bardzo lubię flaki i było ciepło w knajpie. Dawniej, dawno, nie mogłem sobie wyobrazić, jak inni mogą jeść flaki. Ja bym nie mógł – myślałem. Nawet jeśli są dobre, to jedząc je na pewno będę myślał, skąd się one wzięły i co przedtem w nich było. Ale raz, to było już po tamtym, więc chodziłem przeważnie głodny, wszedłem do knajpy w jakimś mieście na piwo, bo tylko tyle miałem, właściwie nawet tylko tyle nie miałem, bo brakowało mi dwudziestu groszy, ale chciało mi się pić bardzo. Barmanka powiedziała, że to nic nie szkodzi, że oddam, jak będę miał, i że może jestem głodny, to ona mi da flaki, a ja jej oddam, jak będę miał, kiedyś. Byłem dosyć bardzo głodny i pomyślałem, że muszę jej się podobać, bo patrzyła mi w oczy niewymownie przymilnie, i że będę mógł u niej dostawać żarcie przez jakiś czas, nie tylko flaki, więc już przemogłem się. Spanie miałem w takim baraku w takim ogrodzie. Lato było. Więc już przemogłem się i powiedziałem dla upewnienia:

– Ja, proszę pani, nie wiem, czy prędko będę miał pieniądze.

– Nic nie szkodzi. Nic nie szkodzi. Zaraz przyniosę ci flaki.

Dawała mi żarcie przez długi czas i ja nie spałem w baraku w ogrodzie, ale potem uciekłem, bo nie chciałem się zasiedzieć i gnić. Ale wtedy właśnie zaczął się mój smak na flaki, które dzisiaj zamówiłem i jadłem z miłością, bo wiem, że to jest dla mnie wesele. Więc kiedy już zjadłem flaki, to zapaliłem papierosa i zacząłem popijać piwo, wpatrując się uporczywie w kufel, który z początku widziałem i później chyba też widziałem, tylko że oczy mi się zapomniały, bo ja mam takie dwa patrzenia, więc chociaż widziałem kufel, który stał przede mną, to po chwili tego mojego uporczywego patrzenia widziałem już go tylko płasko, a potem zapadałem w leje. Ale uszy nie zapadały w leje:

– Życie, drogi panie, jest jak poker. Kto ma pieniądze, wygrywa i może bluffować.

– Tak jest. Tankujemy.

– Zbudowaliśmy KDM czy nie?

Potem obudziły mi się oczy i zaczęło się to moje drugie rozbiegane patrzenie, ale wszystko było jednakowe, niezmienne, więc musiałem wyjść z knajpy, bo nie wiedziałem, co począć z oczami, i ogrzałem się dosyć, i najadłem się też, i chciałem jeszcze miasto oglądać, więc musiałem wyjść z knajpy, która była ziarnem miasta tylko, okiem miasta, jelitem miasta może, ale mimo to jednym z niezliczonych ziaren, ócz, jelit, więc była okruchem tylko. Dlatego wyszedłem, bo to mało. Wsadziłem ręce w gniazdo kieszeni, a głowę w gniazdo między ramionami-konarami moimi, i zacząłem się rozbiegiwać oczami dookoła, a dookoła były domy, kamienice podobające mi się bardzo, nie starożytne, ale dosyć średniowieczne, a przynajmniej po dwieście lat, tak sądzę po cegłach i wzorach, i może nie po zapachu, ale po tym, że wśród takich domów czuję się młody, a przynajmniej nie mam dwustu lat. Jeśli już tak sądzę, to zawsze będę młody, a na pewno będę żył młodo, choć może miałbym zawsze co oglądać i zawsze gdzie iść, nie tylko przez dwieście lat, ale nawet przez dwieście pięć albo pięćset. Tylko, że jak ja bym wyglądał, jak ja bym mógł siebie kochać zgarbionego, łysego, o mięśniach jak nici lub masło, nie mógłbym niczego przeskoczyć, chodzić po drzewach bym nie mógł, pływać zupełnie, tańczyć wcale i śpiewać, żadne wędrowanie najulubieńsze, to jak ja bym siebie kochać potrafił, takiego kraba? To musiałbym wtedy kogo innego pokochać, ładnego smukłego chłopca, kogoś innego pięknego bym musiał pokochać i co by ze mnie zostało?

Ale teraz jestem mężny, szlachetny i mężny, i tylko tak będę żył, i zawsze będę miał prężność w kolanach jak dzisiaj po tym mieście. Opowiadam dalej to dzisiaj, to miasto i innych, którzy między sobą różnili się mało, a jednak nie byli do mnie podobni, nikt mi nie powie, kilka razy świetnie wyczułem podobnych, ale się rozstałem, bo najlepiej samemu można się odkupić i świętować, chociaż nie wszyscy ci podobni to rozumieli, ale ci inni nie byli do mnie podobni, nikt mi nie powie, a jednak między sobą różnili się mało, jeszcze raz mówię, te same uśmiechy, nawet nie smutne, to samo niemyślenie na czołach, w ułożeniu postaci, w chodzie też nie mieli żadnego myślenia, a w oczach żadnego zamyślenia, a przerażenia to ani błysku. Nie widziałem ich rąk, przyznaję, bo było zimno i wszyscy mieli ręce w kieszeniach albo w rękawiczkach, więc nie widziałem ich rąk, ale widziałem ich usta, bo na usta nie ma rękawiczek, więc nie potrzebowałem widzieć ich rąk, bo widziałem ich usta, a to, co na rękach, to na ustach.

Opowiadam dalej to miasto i to dzisiaj, ale coraz mniej, bo zaczął już zapadać wieczór, początek wieczoru, pierwsze straże wieczoru zaczęły zapadać na miasto i nawet tego nie zauważyłem, bo stałem na jednym z tych mostów, których jest mnóstwo, nie wiem ile, ale mnóstwo, to wiem, i ten przechodzień nie kłamał. Wcale nie zauważyłem, jak zaczął zapadać mrok, początek mroku, pierwsze straże mroku. Stałem na moście, paliłem papierosa i pochylony nad poręczą patrzyłem na wodę, a może nad wodę, tym swoim uporczywym nicniewidzeniem, zapominaniem się oczami. Dość długo musiałem zapadać się w leje, bo wcale nie zauważyłem, że pierwsze straże mroku już są dookoła. A dookoła były też domy, kamienice podobające mi się bardzo i inni, których nienawidziłem może, choć mieszkali w tych kamienicach, może dlatego między innymi.

Bo gdzie ja teraz pójdę? Mogę iść naprzód. Mogę iść do tyłu. Mogę iść na prawo. Mogę iść na lewo. Ale mogę iść na dworzec. Nie muszę, ale wolę. No, jeszcze nie wolę, bo przecież jest dopiero początek wieczoru. Pierwsze straże już minęły, początek mija, ale za tym jest przecież cała wielka armia wieczoru, więc mam jeszcze co zdobywać, starczy na kilka godzin. Potem przyjdzie największa armia świata – nocna armia, którą wolę na dworcu zdobywać, na którym jestem w tej chwili, choć tak piszę, jakbym szedł, pisząc, a raczej pisał, idąc.

Opowiadam dalej to miasto i to dzisiaj, a raczej już ten wieczór, bo wieczór to jest coś innego chyba, coś odrębnego. Wieczór nie należy do dnia chyba i myślę, że nie należy do nocy chyba, chociaż poranek należy do dnia na pewno. Zacząłem się więc powoli posuwać przez ten wieczór i przez to miasto, po którym cały dzień łaziłem i nie przez cały wieczór, tylko przez trochę wieczoru, bo więcej wieczoru spędziłem w takiej knajpie, która się nazywa „Schron” i o której za jakieś pół godziny zacznę opowiadać. Szedłem powoli, bo po co szybko? Te wszystkie pół-domy, ćwierć-domy i zupełnie nie-domy, do których nie mogłem się przyzwyczaić i które napotykałem dzisiaj co jakiś czas, bardzo często, wyglądały jeszcze bardziej groźnie, i teraz, wieczorem, to nie były nawet pół-domy, ćwierć-domy czy zupełnie nie-domy, ale jakieś dziwne stwory, wielkie przedpotopowe zwierzęta, gady skamieniałe, ale groźnie wyglądające. Szedłem tak przez wielką armię wieczoru i nie czułem się żołnierzem, lecz jak ktoś inny, nie potrafię dokładnie, ale nie żołnierzem ani generałem, lecz jak ktoś inny zupełnie, i nie byłem po żadnej stronie: armii wieczornej ani miasta odpierającego ataki, więc czułem się normalnie, jak zawsze.

Szedłem tak właśnie przez wieczór i wyszedłem tak na plac dość duży, a za nim było to, czego nie oczekuje się co krok, lecz oczekuje się niezwykle: widok-olśnienie. I to jest jak manna z nieba na oczy. Opowiadam o tym spokojnie, bo nie chcę płoszyć widoku, który chcę opowiedzieć, więc nie mogę płoszyć także opowieści. Dlatego mówię spokojnie, i w tym widoku był spokój, choć dużo więcej głęboki, mistyczny, nieprzebrany, ale jednak spróbuję. Ten mój wieczorny widok-olśnienie rozpościerał się między dwiema narożnymi kamienicami, które otwierały rynek tego miasta dla mojego patrzenia, które nie było ani jednym, ani drugim, ale zafascynowaniem, więc nie było ani zapadaniem się w leje, ani rozbiegiwaniem, więc było trzecim moim patrzeniem: rzadkim bardzo, mistycznym, ale jednak trzecim moim patrzeniem, którego dzisiaj nie było, ani na mostach, ani na ulicach między mostami, którego dawno, dawno nie miałem, bo od tego ostatniego, dawnego, dawnego porannego widoku-olśnienia nic podobnego mnie nie zafascynowało. Patrzyłem tym swoim trzecim patrzeniem na ten kawałek powietrza, między dwiema narożnymi kamienicami, które było niebieskawe, ale bardzo inaczej, tak jak jest tam, w krainie umarłych, tak mi się wydaje. Pośrodku tego umarłego, dostojnego niezmiernie powietrza był czubek ratusza, biały też bardzo inaczej, nie tak jak musi być w Arabii albo Persji, tak mi się wydaje. Jeśli już mi się tak wydaje, to coś takiego powinno być w środku dżungli, taki niebieskawy i biały pałac, do którego się wchodzi po marmurowych, przestronnych stopniach, porosłych roślinami i mchem, i potem się wchodzi do sali pierwszej i stawia się pierwszy krok, i nagle ptak jakiś się spłoszy i zakrzyczy przeraźliwie, a krzyk ten powtarza się wielokrotnie i ostro w dalszych, dalszych salach, aż umrze, i znowu jest cisza nieprzebrana i pustka, ale nie jesteś tu sam i nie jesteś tu władcą, choć sam jesteś, jak władca jesteś sam, ale nie jesteś tu królem, bo tu królują duchy, czujesz to nad wyraz i nie czujesz się duchem, najdalszym krewnym tego wszystkiego, nie jesteś z tego drzewa, ni gałęzią, ni liściem, ni owocem, ale nie jesteś nawet nawozem dla drzewa tego korzeni i wyglądać musisz jak świeca zgaszona między palącymi się niebieskawo i biało, ale bardzo inaczej.

Pozostanę w tym mieście trochę. Może dla tego samego widoku-olśnienia, który każdego wieczoru mnie tu przywałęsa i przyfascynuje – ten mały kawałek powietrza i ten mały kawałek ratusza: biały czubek. Opowiadam dalej. Ocknąłem się po chwili z tego mojego trzeciego patrzenia, które w tym miejscu przypomina zapadanie się w leje – pierwsze patrzenie, po którym trzeba też się – zbudzić. Na rynek wszedłem nie całkiem przebudzony, jeszcze z resztkami mojego zafascynowania, bo nie opuściłem głowy, przeszedłem te kilka kroków z podniesioną głową, ale z każdym krokiem to już nie było to samo, jakby ubywało coś z widoku, choć zbliżałem się do niego, może dlatego. Tak wszedłem na rynek. Opuściłem głowę i zaczęło się to moje drugie rozbiegane patrzenie: rynek był duży na oko, pośrodku stał ratusz. Widziałem to samo nieraz – ratusze na rynkach w innych miastach. Ratusz otoczony był przez rusztowania żelazne. Wiele razy widziałem rusztowania wokoło ratusza w innych miastach. Ratusz pośrodku rynku to nie musi być środek miasta, ale sądzę z historii i obyczajów, że ratusz to w każdym mieście coś najstarszego, najdawnego. Dlatego skorpiony czasu najwięcej mogły wygryźć z ratusza właśnie. Dlatego on się kruszy i trzeba go wspomagać. Dlatego nie zdziwiły mnie rusztowania wokoło ratusza, który obszedłem dookoła, i zachciało mi się pić. Herbatę lubię bardzo. Spytałem jakiegoś młodego-innego, gdzie można by tu najbliżej wypić herbatę. Zauważyłem zdziwienie na jego twarzy, bo stał pod latarnią. „Najbliżej to w «Schronie» – powiedział – ale nie wiem, czy ten alkohol tam jest. Tu, w tę bramę i na lewo. Przeczyta pan na drzwiach”. Wszedłem w bramę, którą ten młody-inny mi wskazał i która była ciemna bardzo, tak jak tamta, w której dostałem nożem w ramię, więc szedłem dosyć ostrożnie, choć przy wejściu do tej bramy był przystanek tramwajowy i stało dosyć dużo ludzi, ale nigdy nic nie wiadomo. Zapaliłem zapałkę i przeczytałem napisane białą farbą na drzwiach: „SCHRON”. Ten młody-inny musiał to przeczytać w dzień i zapomniał, że teraz jest wieczór, kiedy mi powiedział: „Przeczyta pan na drzwiach”. Drzwi były wpółuchylone i wewnątrz było jeszcze ciemniej. Już chciałem odejść, bo pomyślałem, że ten młody-inny musiał mnie okłamać jednak, choć byłem pewien, że nie kłamał, kiedy dobiegły mnie zza drzwi jakieś śmiechy z dołu. Po chwili kilku młodych-innych zaczęło wydobywać się z dołu, jak zauważyłem po ogniu z papierosów. Przeszli obok mnie, zataczając się dosyć bardzo, że musiałem się odsunąć, bo było ich czterech i ja nikogo nigdy nie zaczepiam. Kiedy poszli, zapaliłem zapałkę i zacząłem schodzić po kamiennych stopniach idących w lewo, i zobaczyłem zaraz światło, którego z bramy nie można było dojrzeć, bo schody schodziły w kółko. Po schodach był długi korytarz oświetlony, ale pełen wody, że musiałem iść na piętach, ale i tak poczułem wodę w butach, bo moje buty to lepiej nie mówić.

W korytarzu, a raczej w wodzie, było kilka stopni w górę, które powitałem z radością, na pewno nie tak, jak rozbitek wyspę albo ramię rozbitka kawał belki, która może być długim ramieniem do jakiejś wyspy, więc takie powitanie dwóch ramion jest na pewno radosne, ale moje powitanie ze schodami było też trochę radosne. Nie kłamię. Ja nigdy nie kłamię. Ja nawet nie wiem, dlaczego nie kłamię. Może mi wstyd. Kilka razy skłamałem i było mi bardzo wstyd, do tej pory, choć to się wcale nie wydało, że skłamałem. Do tej pory mi wstyd. Więc myślę, że gdybym więcej kłamał, to byłoby mi więcej wstyd, coraz więcej, gdybym jeszcze więcej kłamał i musiałbym się cały wstydzić. Może jest jeszcze coś oprócz wstydu, co nie każe mi kłamać. Może to samo, co nie każe mi kraść, kiedy nie jestem głodny; co nie każe mi innego uderzyć, kiedy ten inny mnie pierwszy nie uderzy; co nie kazałoby mi innego zabić, gdyby ten inny mi ojca nie zabił lub matki, lub siostry, lub brata, lub drugiego brata; może to samo, co nie każe mi się samemu zabijać, kiedy jeszcze oddycham, choć wszystko często wydaje mi się złe, domy, pola, ulice, usta innych i ręce, śmiech i płacz, wszystko jest złe, więc idę i ból mnie wypełnia taki za wielki i nienawiść, ale jeszcze oddycham, nie mogę się zabijać i nie mogę kłamać też, a muszę kochać wszystkie dzieci.

Ja tak się nad tym zastanawiam, jak gdyby te schody, które powitałem z radością po tej wodzie w korytarzu, były takie długie, że idąc po nich, miałem czas się nad tym wszystkim zastanawiać. Ja jestem na dworcu, w poczekalni, i mam dużo czasu do rana. A mówię o tym dlatego tylko, że w niektórych chwilach tak piszę, jakbym pisał, idąc, więc może rzeczywiście mogłem się zastanawiać nad tym kłamaniem w innym miejscu, bo schody były rzeczywiście krótkie, pięć czy sześć stopni, więc jeśli już w niektórych miejscach tak piszę, jakbym pisał, idąc, to wchodząc po tych stopniach, nie zdążyłbym rzeczywiście tego wszystkiego napisać i jeszcze się zastanawiać, i jeszcze się zastanawiać nad pisaniem, bo to jest trudne bardzo, to wszystko i to pisanie.

Ale schody powitałem z radością. Nie kłamię. Wszedłem po nich i powitał mnie wielki dym i głosy, i śmiechy, tylko nie radośnie, bo nikt nie zwrócił na mnie uwagi, i ja to żadne powitanie powitałem z radością też, bo nie lubię, kiedy się ktoś na mnie ogląda i nawet nie szuka w mojej twarzy niczego, tylko tak się ogląda. Więc to żadne powitanie podobało mi się, a przynajmniej nie wzmogło mojej nienawiści, która zawsze wieczorem wypełnia mnie, nie wiem dlaczego; a może wiem. Podszedłem do baru przez wielki dym i usiadłem na wysokim stołku, co bardzo lubię, i zaczęło się to moje drugie rozbiegane patrzenie na wszystko, co było dookoła, a dookoła byli inni-młodzi i pili wino, ale więcej krzyczeli, i były inne-młode i piły wino, ale więcej się śmiały, i wszyscy nie różnili się między sobą. A ten „Schron” to był chyba rzeczywiście dawniej schron przed bombami, których nie pamiętam prawie nic. To samo wchodzenie do niego i drzwi żelazne, mocne, i to sklepienie z cementu nad głową. A ci inni-młodzi i inni-starzy, szykowniej ubrani, ciągle coś wykrzykiwali i pili wino, które nalewał barman wysoki bardzo, i który po chwili podszedł do mnie i zapytał:

– Słucham pana. Portoriko?

Nie wiedziałem, co to jest portoriko, i spytałem:

– Co to jest portoriko? – Uśmiechnął się i powiedział:

– Portoriko – portwajn – najtańsze wino – radzieckie – sześć pięćdziesiąt lampka.

– Nie, dziękuję bardzo – powiedziałem – chciałbym się napić herbaty, jeśli można.

– Proszę bardzo. Jurek, dla pana herbata – zwrócił się do młodego-innego, który podawał z kuchni kawę, soki: pomidorowy i ananasowy (nigdy nie słyszałem), i herbatę, oprócz wina, które nalewał sam barman wysoki bardzo i który często mówił do tego Jurka małego: „Mówiłeś coś?”, choć ten mały Jurek o nic go nie pytał. Potem wybuchali śmiechem, ten barman i ten Jurek teraz pytał barmana: „Mówiłeś coś?”. „Że niebo kamieniste?” I znowu wybuchali śmiechem. Pomyślałem sobie, że oni muszą się tak bawić, bo po co oni by co jakiś czas mówili „Mówiłeś coś?”, choć ten drugi nic nie mówił przedtem do tego pierwszego albo ten pierwszy do tego drugiego. Albo kiedy ktoś przy barze pytał barmana: „Dasz lampkę na kredyt?”, to wtedy barman mówił: „Brzuch mnie boli na razie”. To ja od razu odgadłem, że barman tak mówi, bo nie chce dać tamtemu lampki na kredyt.

Było dosyć ciepło. Może trochę od dymu było ciepło. Bo od tamtych śmiechów to chyba nie. Dla mnie przynajmniej to nie było wcale ciepło, te śmiechy i krzyki. Piłem herbatę, paląc papierosa i wpatrując się w szklankę uporczywie, którą z początku widziałem, ale później już ją widziałem płasko, a jeszcze po chwili już jej chyba nie widziałem, ani jej, ani tego, co obok, jakby promienie czy coś innego, co wysyła oko, wracały do oka, ale nie tylko, bo jakby dalej wracały, zapadały się w leje, które muszą być po drugiej stronie oczu. Tylko muszę powiedzieć – nie było to patrzenie do tyłu: przypominanie sobie czegoś oczami, co było w dawnych oczach minionych, w minionym patrzeniu raczej, bo nie wiem, czy oczy mijają. Nie wiem, czy wszystko mija. Wszystko chyba nie mija. Ja bym wolał, żeby wszystko nie mijało.

Siedziałem tak, zapadając się w leje czy też śniąc z otwartymi oczami, ale jeśli nawet śniłem jakieś sny, to takie, których po przebudzeniu nie można sobie wcale przypomnieć, bo są takie sny, i ja nieraz, śniąc taki sen, wiem podczas tego śnienia, że śnię i że kiedy się przebudzę, to nie będę mógł sobie niczego przypomnieć. Bo są takie sny. Więc jeśli nawet śniłem z otwartymi oczami dzisiaj, wieczoru dzisiejszego raczej, siedząc w „Schronie” na wysokim stołku, paląc papierosa, to kiedy się po chwili ocknąłem, żadnego snu nie potrafiłem sobie przypomnieć i mnie to nawet nie męczyło. Tak mówię o snach, jakby to wokoło były całe dzielnice białej pościeli i ciemność, i cisza. Nie. Ja jestem na dworcu, w poczekalni dworcowej tego miasta i nie ma tu nic takiego podobnego. W tym „Schronie” też nic takiego nie było. Chociaż była senność w tym „Schronie”, mimo śmiechu i krzyków, ale to była taka ciężka senność, lepka, sącząca się taka jak wino, snująca się taka jak dym, zła senność.

Ale przede wszystkim było w tym schronie dużo młodych-innych, którzy dużo pili, ale więcej krzyczeli, ale kiedy który z nich krzyczał za dużo, to jedna taka młoda-inna krzyczała do tego: „Ty, koleś! Może byś się trochę uspokoił?”. Pomyślałem, że ona tu musi być królową, a przynajmniej kimś ważnym, bo siedziała w fotelu pod ścianą i wszyscy jej się kłaniali, i ci najgłośniejsi zaraz się uspokajali, kiedy ona mówiła: „Ty, koleś!”... A potem wstała, i ja się wcale nie dziwiłem tym najgłośniejszym, że się uspokajali, bo kiedy wstała, to ją ujrzałem. A miała władzę w oczach i była bardzo potężna, i musiała być silna, i mogłaby niejednego powalić w tym „Schronie”, bo nie zauważyłem tam silnie zbudowanych tym bardziej. Wszyscy prawie ci młodzi-inni byli nie bardzo rozwinięci i płaską pierś musieli ukrywać pod koszulą. I ja się nie dziwię, bo dym w powietrzu to nie jest ozon w powietrzu, a oni przychodzili tu co wieczór, tak sądzę, i oddychali tym zgniłym powietrzem, więc ja się nie dziwię, że oni musieli gnić w tym oddychaniu. I mnie to zgniłe powietrze też zaczynało rozleniwiać, więc poprosiłem tego barmana wysokiego, że chciałem zapłacić. On się uśmiechnął i powiedział: „Jeden złoty i 57 groszy”. To ja od razu odgadłem, że on chce się znowu bawić, bo przecież już dawno nie było tych monetek po jednym groszu i po dwa grosze. Więc powiedziałem: „Brzuch mnie boli na razie”. I obaj żeśmy się zaśmieli. Potem on powiedział: „Dobry jesteś. Jeden złoty i 63 grosze”. To ja znowu: „Mówił pan coś?”. Ale w końcu zapłaciłem złoty i 60 groszy i wyszedłem. Przeszedłem przez jezioro korytarza na piętach i po schodach wyszedłem na zewnątrz.

Powitało mnie od razu inne powietrze, wieczorne i świeże, nie tak jak w polu lub w lesie, ale dosyć świeże, dużo więcej niż w „Schronie”, jeśli może tam być coś świeżego. Spytałem jakiegoś starego-innego, jak można się dostać na dworzec, i zacząłem iść w tę stronę, i zaraz uleciało ze mnie te trochę radości z bawienia się w „Schronie” z barmanem, a opadła mnie nienawiść, która zawsze wieczorem wypełnia mnie, jakby to ona tylko była łupem każdego dnia całego. A przecież wiem, że nie jej szukałem rozdzierającej, lecz czułości odrobinę, pyłku czułości szukałem przez cały dzień po tym mieście, jego mostach, ulicach między mostami, wszędzie, i zawsze otwarty jestem na czułość, jej mosty, ulice między mostami, bo tego mi zawsze brakowało, i dlatego zabiłem tamto wszystko i porzuciłem tamto wszystko, co tak kochałem, bo nie było czułości u nich dla mnie. I powędrowałem do krainy Nad, na wschód od Edenu, i tysiąc dni wędruję, i tysiąc nocy.

Teraz jestem na dworcu, w poczekalni dworcowej, gdzie nie ma czułości. Jest noc i nie ma w niej czułości. Patrzę na innych. O, usnąć! Usnąć w tej zawsze przeklętej godzinie! Usnąć, by niczego nikomu nie zazdrościć.

A potem obudzić się. Obudzić się potem, kiedy już nie będę myślał, nie będę wędrował, nigdy już więcej nie będę wędrował ani w myślach. Ktoś podejdzie do mnie, weźmie mnie za rękę, zaopiekuje się mną, weźmie mnie za rękę i powie – „Na imię mi Olga. Zamknij oczy. Będę ci wszystko opowiadała”.

Listy do Olgi

Tyle bólu. Tyle bólu, który tak wielki, za wielki, żeby go można odnaleźć w tych słowach. Tak, bo i one są przeciwko mnie w tej chwili, wszystko jest przeciwko mnie, słowa też, które zawsze mi się opierały, ale kusząco, zalotnie, żeby większa pieszczotliwość, a teraz nawet one są przeciwko mnie, bo nie mogę znaleźć tych, które byłyby lustrem nieskalanie odbijającym, stąd ból dodany jeszcze do tego za wielkiego.

Może i w Tobie jest ból, ale czym on jest, czym? Przy bólu moim przepastnym czym jest każdy ból inny? O, przeklęta niech będzie chwila, kiedyś przeze mnie ujrzana: oczy Twoje; tyle czułości w Twoich oczach, której mi zawsze brakowało, dlatego zabiłem tamto wszystko, co tak kochałem, i porzuciłem tamto wszystko, bo nie było czułości u nich dla mnie. I powędrowałem do krainy Nad, na wschód od Edenu, i tysiąc dni wędrowałem i tysiąc nocy, i Ciebie ujrzałem w tamtej chwili przeklętej błogosławionej.

I musiałem Cię ujrzeć, bo wiedziałem, że znajdę to, czego szukałem, czego pragnąłem duszą i ciałem, każdym oddechem, każdym zgięciem przegubu i kolan po drogach i miastach, zgarniając okruchy, mnóstwo okruchów, ale to nie było to, to nie było morze, które wiedziałem, że gdzieś, niedaleko już, powinno się rozlewać, w nim zamarznę, wkrótce już, spłonę, i tak jest, bo wiedziałem, że znajdę to, czego szukałem – Ciebie, Olga, musiałem ujrzeć kiedyś.

O, tak. To są słowa, to są słowa, których papier nie przyjmuje. Tych liter moich ognistych papier przyjąć nie może. Zbyt mało jest biały – ten czysty, biały papier – brudny jest dla liter moich najbielszych. I ja to widzę. Nikt więcej! Nikt więcej?

1 kwietnia

Pisałem tego ptaka, kiedy Jurek wszedł do pokoju i powiedział: „Sted, Olga cię prosi”. W pierwszej chwili, pamiętam wspaniale, zacząłem się topić jak lód, nie chciałem wcale krzyczeć z radości, tylko topiłem się, rozlewała się po mnie słoneczność, jak w bryłę lodu wchodzi słońce, promienie jego dobre, ciepłe. Powiedziałem: „Gdzie jest?”. „Na schodach” – odparł. Wyszedłem na klatkę schodową i nagle śmiech mnie doleciał z tyłu, oddalony jakby, bo cały byłem zagubiony, zapatrzony w Ciebie, lecz nie było słońca, nikt mnie nie olśnił, tylko śmiech mnie z tyłu doleciał Jurka i słowa: „Udał mi się kawał. Dzisiaj prima aprilis”. I to było jak cios między oczy, po którym się nie zapada, lecz wraca do siebie najboleśniej.

Do okna podszedłem i nawet nie uderzyłem Jurka, nic nie powiedziałem, tylko do okna podszedłem i tak bym sobie popłakał. Tak bym sobie popłakał, ale nawet one – łzy – były przeciwko mnie: jak małe liski pochowane w swych norach lękały się wyjrzeć, chociaż myśliwy dawno już odszedł, chociaż już dawno byłem odszedłem, tak dawno mnie tam nie było, i stałem przy oknie, i tak bym sobie popłakał.

Bo otwarły mi się wszystkie dawne rany stare, te zabliźnione, tak sądziłem, i cały byłem jeszcze raz kaleczony przez to wszystko, co już raz mnie kaleczyło, a potem zabliźniały się długo moje rany, bo trudno zapominam moim winowajcom, więc goiło się to wszystko długo bardzo, żeby w tej chwili na powrót się otworzyć, i cały byłem jeszcze raz kaleczony.

I cały byłem dymiącym ochłapem, przy oknie, za którym było niebo dawno błękitne niewidziane i słońce inne, ale to, które po zimie pojawia się zawsze-niezmiennie-odwieczne i które po przepłynięciu chmur czarnych też pojawia się, bardziej jeszcze miłosne. To ja chyba nie Ciebie szukałem?

Czy uczyniłem Ci krzywdę? Powiedz!

4 kwietnia

Piszę do Ciebie dalej, bo los czy przypadek, który przecież zawsze był po mojej stronie, nie pozwolił mi Ciebie zobaczyć, choć byłem u Ciebie wczoraj, w sobotę, bo dzisiaj jest niedziela i dzisiaj też byłem u Ciebie.

Ale najpierw wczoraj. Byłem u Ciebie o siódmej wieczorem. Tak walczyłem ze sobą: jechać, nie jechać – i nie wiem, co zwyciężyło: dobro czy zło, choć walka została rozstrzygnięta, bo pojechałem do Ciebie. Wszedłem po schodach i stanąłem pod drzwiami.