C.K. Dezerterzy - Kazimierz Sejda - ebook + audiobook

C.K. Dezerterzy ebook

Kazimierz Sejda

3,1
21,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwowzór literacki niezapomnianej komedii w reżyserii Janusza Majewskiego. Pełna dowcipu historia kompanii, która nie zamierzała ofiarnie przelewać krwi za cesarza i c.k. monarchię.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 400

Oceny
3,1 (99 ocen)
21
14
32
14
18
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




STRONA REDAKCYJNA

KAZIMIERZ SEJDA

C.K. DEZERTERZY

Warszawa 2012

ISBN 978-83-63596-58-3

Copyright © Spadkobiercy Kazimierza Sejdy

Copyright © for this edition by AGOY.PL

AGOY.PL Piotr Cholewiński

www.agoy.pl

Wszelkie

OD AUTORA

Położenie tak zwanych państw centralnych nie przedstawiało się z końcem roku 1917 zbyt różowo. Starej monarchii groziła zagłada, coraz bliższa i nieuchronna.

Naczelne dowództwo miotało się w bezcelowych paroksyzmach, zmierzających do znalezienia środka ratunku, którego, z wyjątkiem kilku generałów, nikt się nie spodziewał.

W tym to czasie znalazł się w Austrii mąż opatrznościowy, który, pragnąc uratować zapadającą się w otchłań klęski ojczyznę, wpadł na genialny pomysł, mogący, według jego mniemania, wywrzeć decydujący wpływ na losy monarchii.

Pomysł ten był nieskomplikowany, jak nieskomplikowany był jego autor, pan komendantErgänzungsbezirkskommando, czyli po polsku PKU.

Ponieważ dwanaście ofensyw nad Isonzó, Piawą i Tagliamento, w których brało udział kilka wyborowych korpusów, nie mogło przełamać oporu zaciekle broniących się Włochów, wzmiankowany pan komendant uznał, że opór ten przełamać może skutecznie tylko jeden człowiek.

Ja.

Jesienią roku 1917 otrzymałem lakoniczne wezwanie, opatrzone klasyczną cesarsko-królewską pieczęcią, abym się stawił przed komisją poborową z powodu ukończenia lat 18, a więc wieku, w którym wierny poddany ma prawo do zbierania laurów pod czarno-żółtym sztandarem.

Wezwanie do zaszczytnej służby przyjąłem bez zbytniego entuzjazmu.

Po pierwsze – byłem członkiem pewnej konspiracyjnej organizacji niepodległościowej i miałem z tej racji dosyć roboty w kraju, a po wtóre ‒ nie żywiłem żadnych wrogich zamiarów wobec Ententy.

Moje dotychczasowe stosunki z J.K.M., królem Włoch, były bardzo poprawne i nic nie mąciło panującej między nami od tylu lat harmonii. Nie miałem żadnych pretensji ani do cesarza japońskiego, ani do prezydenta Francji, jeżeli zaś chodzi o króla angielskiego, to miałem dla niego wiele sympatii wynikającej ze wspólnych upodobań: obaj zbieraliśmy znaczki pocztowe.

Nic też dziwnego, że perspektywa wystąpienia przeciwko nim z bronią w ręku bynajmniej mi się nie uśmiechała.

Problem był bardzo przykry i starałem się rozwiązać go przede wszystkim w sposób ogólnie w owym czasie praktykowany. Pewien specjalista „uwalniacz” skierował mnie do drugiego specjalisty, który za opłatą trzystu koron przyprawił mnie na kilka dni przed komisją poborową o skomplikowany artretyzm, połączony z opuchnięciem stawów, co mi jednak niewiele pomogło. Wytłumaczył mi mój błąd przewodniczący komisji poborowej, sklerotyczny pułkownik, w sposób bardzo lapidarny i bezapelacyjny:

‒ Ile macie lat? Osiemnaście? Na pewno przejdzie! W waszym wieku miałem to samo i nic. Zdrów jestem jak byk!

Z rozmów, jakie następnie przeprowadziłem w ubieralni, wynikało, że pan pułkownik był swego rodzaju fenomenem: chorował na wszystkie te choroby, na które uskarżali się poborowi i zawsze był zdrów jak byk.

Kiedy próbowałem wyrazić wątpliwość, czy na opuchniętych nogach będę mógł wędrować po włoskich górach, pan pułkownik najeżył się i zamknął dyskusję krótko:

‒Feldwebel! Schmeissen sie diese freche polnische Schweinsfratze raus, dass er die Zähne verliert!(Sierżancie! Wyrzućcie ten bezczelny polski ryj tak, żeby zęby pogubił!).

Mnie wyrzucono za drzwi, a ja trzysta koron w błoto.

Poszedłem więc do wojska.

Po krótkim wyszkoleniu w kadrze pewnego galicyjskiego pułku piechoty zostałem wysłany na front włoski. Kółka POW, złożone z byłych legionistów wszystkich brygad, którzy zostali wcieleni do oddziałów austriackich, działały sprawnie i sprężyście. Po kilku dniach pobytu na froncie zostałem doskonale poinformowany o tym, w jaki sposób mam się dostać do Santa Maria di Vettere Capua, gdzie tworzą się oddziały polskie.

Na sposobność czekałem niedługo.

W jednym zwariowanym ataku pod Udine pragnąłem, wraz z dwoma towarzyszami, za wszelką cenę dostać się do hańbiącej niewoli. Niestety, spotkał nas zawód. Reduta, do której pędziliśmy jak szaleni, została jeszcze w nocy opuszczona przez Włochów, którzy pozostawili w niej tylko kilku zabitych. Nie było ani jednego bodaj ciężko rannego, który by nas mógł wziąć do niewoli. A byliśmy gotowi nieść nawet takiego na rękach, byleby nas tylko „chwycił”.

Bohaterstwo nasze zostało zauważone i przyniosło nam „małe srebrne medale waleczności”.

Medale te pogłębiły tylko panujące między mną a moim cesarzem nieporozumienie. Byłem młody, hardy i zarozumiały. Kilka razy w prywatnych pogawędkach, podczas służbowego bicia wszy w rowie łącznikowym, wyraziłem swoje poglądy na wynik wojny i poglądy te tak dalece zainteresowałyK-stelle(Kundschaftstelle –Oddział II dowództwa austriackiego), że papiery moje opatrzono dyskretnym stempelkiem „P. V.”, co oznaczało:Politisch Verdächtig(politycznie podejrzany). Zostałem wycofany z frontu i rozpocząłem bujny okres służby etapowej.

Pilnowałem więc jeńców włoskich rozmieszczonych w obozach nad Sawą i Driną, konwojowałem transporty wojskowe idące z Austrii na Ukrainę, do Rumunii i na Bałkany. Woziłem amunicję artyleryjską do portów Morza Czarnego; konwojowałem również wagony napełnione darami, tzw.Liebesgaben, dla armii niemieckiej walczącej w Syrii. Jeździłem koleją, tłukłem się podwodami zaprzężonymi w konie, woły i muły; wspinałem się na pasma górskie Alp Południowych, góry Gorycji i Trydentu; z Alp Transylwańskich zjeżdżałem w nizinę Dunaju, którego wody nieraz mnie niosły, jak wody Sawy i Maricy. Nasiąkałem wrażeniami jak gąbka, chłonąłem je chciwie, nie mogłem nasycić zawsze głodnych uszu i oczu. W nozdrzach mam jeszcze zapach ogrodów różanych Macedonii, puszt węgierskich i stepów ukraińskich, a w ustach smak wina włoskiego, węgierskiego i rumuńskiego, które piłem w małych zajazdach na rozstajach dróg ‒ szlakach mojej włóczęgi.

Kląłem wszystkimi narzeczami używanymi przeznarody i plemiona zamieszkujące przestrzenie Europy od Morza Czarnego do Adriatyku, a umiejętnością tą w krótkim czasie potrafiłem zadziwić nawet autochtonów.

Barwne to było życie i radowało mnie, albowiem „młode było serce moje”.

Z końcem lata 1918 roku przeniesiono mnie na Węgry, do pewnego oddziału wartowniczego w zapadłej mieścinie, gdzie spotkałem pokrewne mi dusze.

Dotychczasowa służba nauczyła mnie ryzyka i przełożeni z miejsca oceniali mnie właściwie. Nazywano mnie zdrajcą, zakałą wojska, podżegaczem i parszywą owcą. W obawie przed demoralizacją towarzyszy starano się zawsze trzymać mnie od nich z dala i wysyłano na różne kursy, z których wracałem po kilku dniach z opinią idioty i kretyna, czym wprowadzałem w osłupienie mego dowódcę, który miał o mnie mniemanie biegunowo przeciwne.

Miarka się wreszcie przebrała i pewnej nocy obudziłem się w areszcie, nękany natrętną wizją szubienicy; złamałem więc narzuconą mi przysięgę i wraz z kilkoma towarzyszami pożegnałem się ostatecznie ze swą kompanią.

Na tle mej służby i dezercji powstała właśnie ta opowieść, która w lwiej części jest aż nadto prawdziwa. Trochę tylko przetasowałem czasy, ludzi i miejsca i powiązałem fakty w jedną całość.

POLITYCZNIE PODEJRZANY

‒ Sátoralja-Ujhély! ‒ wpadło wraz z silnym podmuchem wichru w otwarte gwałtownie drzwi przedziału, słabo oświetlonego łojówką.

Leżąca na ławce postać w szarym płaszczu żołnierskim poruszyła się.

‒ Czego?

‒Aussteigen(Wysiadać), żołnierzyku, twoja stacja.

Żołnierz zerwał się szybko, chwycił z półki dobrze wypchany plecak, w drugą rękę ujął zawieszony na haku karabin, i wyskoczył z wagonu.

Przez chwilę stał i rozglądał się. Szalejąca zamieć śnieżna ogarniała wszystko gęstym, gwiżdżącym, białym tumanem, przez który, jak zza mgły, błyskały światła stacyjne.

Zmyślnie odwracając głowę od ataków wiatru, wszedł na peron, zajrzał przez okno do zatłoczonej żołnierstwem poczekalni III klasy, po czym wkroczył do wnętrza. Buchnęło nań ciepłe powietrze zmieszane ze specyficznym w żołnierskim tłumie zapachem skóry i potu.

Rozejrzał się, znalazł miejsce na ławie pod ścianą, złożył plecak i karabin, potem opuścił kołnierz płaszcza, odwinął szalik i podszedł do bufetu.

‒ Dajno, panienko, coś gorącego do wypicia.

Czarnowłosa kobieta w średnim wieku popatrzyła na niego zamglonym wzrokiem i pokręciła głową.

‒Nem tudom(Nie rozumiem).

‒ No to po co tu siedzisz?

Niewiasta wzruszyła ramionami i flegmatycznie czyściła dalej noże.

Stojący przy bufecie landszturmista z czarno-żółtą opaską na ramieniu, na której widniały inicjały Feldpolizei, odstawił szklankę piwa.

‒ Ona jest nowa i nie nauczyła się jeszcze mówić po niemiecku. Zwróć się, kolego, do tej młodej, przy samowarze.

‒Was wünschen sie, Herr Gefreiter(Co pan sobie życzy, panie frajter) ‒ zapytała fertyczna bufetowa.

‒ Szklankę gorącej herbaty i coś dobrego do zjedzenia, panienko.

‒ Mamy świeże parówki, ile?

‒ Te parówki są końskie czy ośle?

Bufetowa pokazała wszystkie zęby.

‒ Prawdziwe wieprzowe, panie frajter! My tu, na Węgrzech, jeszcze koni nie jadamy.

‒ Z ręką na sercu?

‒ Z ręką na sercu. ‒ Bufetowa położyła dłoń na rozdygotanym ze śmiechu biuście. ‒ Zaraz widać, że pan z głodnego kraju przyjechał.

‒ Nie wierzę. Położyła pani rękę na prawym sercu ‒ rzekł z powagą frajter.

‒ Więc kładę na lewym... wierzy pan teraz?

‒ Teraz wierzę i wobec tego zamawiam, młoda osobo, cztery pary z chrzanem. A zanim się zagrzeją, wypiję herbatę.

Łykając gorącą herbatę, ścigał oczyma bufetową.

Po kilku minutach postawiła przed nim dymiącą salaterkę z parówkami.

Frajter wyjął z kieszeni portfel i położył banknot dziesięciokoronowy na ladzie.

‒ Płacę! A jeśli po tych parówkach coś złego mnie spotka, odziedziczy pani po mnie karabin i bagnet. Resztę odeśle pani do Lwowa.

‒ Pan Polak?

‒ Polak, królowo.

Bufetowa wydała mu resztę i oparła się łokciami o bufet.

‒ Daleko pan jedzie?

‒ Zależy od pani ‒ odpowiedział, zajadając frajter. ‒ Jeśli mi pani powie, żebym został, żadna siła ludzka stąd mnie nie wyrwie.

‒ Czy każdej kobiecie jest pan taki posłuszny?

‒ Każdej z takimi oczami i ustami jak pani.

Bufetowa spojrzała na niego zalotnie.

‒ Więc jeśli powiem, żeby pan został, zostanie pan? Nie boi się pan sądu?

‒ Sądu mógłbym się wtedy obawiać, droga czarnulko, gdybym stąd wyjechał. Trzeba pani wiedzieć, że jestem tu przydzielony i teraz przyjechałem.

‒ No, przynajmniej jeden sympatyczny człowiek będzie w tej kompanii wartowniczej ‒ oświadczyła bufetowa.

Frajter ze zdziwieniem spojrzał na nią swymi błękitnymi oczami.

‒ A pani skąd wie, że ja do kompanii wartowniczej?

‒ Pi... od razu można się domyślić. Jeżeli pan jest Polak, młody, zdrowy i przydzielają pana do nas, to jest pan bezwarunkowo politycznie podejrzany. Zgadłam?

‒ Ale z pani detektyw, no, no! Rzeczywiście, jestem „P.V.”. A skąd pani tak wszystko odgaduje?

‒ Ja bym czego nie wiedziała? Dwa lata już tu jestem. I powiem panu, że będzie pan tu miał niezgorsze towarzystwo w tej kompanii wartowniczej. Same łobuzy.

‒ Ślicznie! Czy wyglądam na takiego łobuza?

‒ Ależ nie! Przeciwnie! Większej bandy huncwotów nie znajdzie pan jak Węgry długie i szerokie. Sami politycznie podejrzani.

Bufetowa dobrze widać znała miejscowe stosunki wojskowe, wbrew wszelkim ostrym, jawnym i tajnym rozkazom Naczelnego Dowództwa, i mówiła o tym z całą swobodą.

‒ Cieszę się z pańskiego przybycia. Będzie przynajmniej jeden sympatyczny człowiek ‒ powiedziała raz jeszcze. Frajter spojrzał na nią wyraziście.

‒ Czy pani to mówi szczerze, czy też po to, żebym zjadł więcej parówek?

‒ No, wie pan... Jak tak można? Widać, że pan o mnie jeszcze nic nie słyszał. Ja nigdy nie mówię niczego na wiatr. I powiem panu jeszcze, że..., że nie z każdym tak rozmawiam jak z panem.

‒ Niech się pani nie gniewa, tak sobie to powiedziałem. ‒ Wyciągnął do niej dłoń. ‒ Zgoda?

Bufetowa pogroziła mu palcem, kiedy krzepko uścisnął jej rękę.

‒ Za szybko się pan spoufalił.

‒ Taki już jestem. Ale spoufalam się tylko z tymi, którzy mi się bardzo podobają. Z tą czarną nie mógłbym tak swobodnie i szczerze rozmawiać.

‒ A czemuż to?

‒ Przede wszystkim nie podoba mi się, a po wtóre nie rozumie po niemiecku...

‒ Ach, wy Polacy! Umiecie zawracać głowę.

‒ Zdążyła się już pani o tym przekonać?

‒ Był tu jeden pisarz z komendy dworca, ale... ‒ bufetowa westchnęła ‒ …żonaty.

‒ Bałwan! I przyznał się pani do tego? Ja, żebym był trzy razy żonaty, rzuciłbym wszystko dla pani jednej.

‒ No, no.

‒ Mam nadzieję, że będziemy się widywali często. ‒ Frajter odsunął salaterkę. ‒ Będę do pani zachodził na pogawędkę, bardzo przyjemnie się z panią rozmawia.

‒ Jeśli pan chce przychodzić, to tylko bez kolegów, dobrze? Ale, ale... niech pan zdejmie czapkę, dobrze? Na chwilę...

Frajter ze zdziwieniem podniósł brwi do góry i zdjął czapkę.

‒ Dziękuję! Ma pan taki kolor włosów, jaki lubię. Do widzenia!

Kiwnęła mu wesoło ręką i z uśmiechem odeszła na drugi koniec bufetu, gdzie apatyczna Madziarka słuchała niemieckiego wymyślania jakiegoś żołnierza.

‒ Rezolutna szelma ‒ mruknął frajter, wkładając czapkę i ruszył do swoich bagaży. Włożył na ramiona plecak, ujął karabin w rękę i rzuciwszy dziewczynie całusa w powietrzu wyszedł na peron.

Przed drzwiami komendy dworca ostukał trzewiki o próg, poprawił ładownicę, sprawdził, czy wszystkie guziki są zapięte, i zapukał.

Z wnętrza huknęło donośne:Herein!(Wejść!).

Wszedł, zamknął za sobą drzwi i rozejrzał się.

Przy małym piecyku żelaznym siedział pod ścianą żołnierz w koszuli i naprawiał mundur.

Frajter przepatrzył szybko wszystkie kąty.

‒ Całe Bahnhofskommando to ty i ten piec, hę? – żołnierz położył bluzę na kolanach.

‒ A tobie do ostemplowania parszywego dokumentu podróży kto jest potrzebny? Arcyksiążę?

‒ Tylko mnie nie tykaj, pfajfendeklu! Frajter jestem.

Żołnierz odwinął kołnierz trzymanej na kolanach bluzy i pokazał naszytą gwiazdkę.

‒ Jestem taka sama ekscelencja, jak ty! Czego chcesz?

Przybyły postawił karabin pod ścianą.

‒ Ostempluj mi dokument. Przyjechałem teraz.

‒ Na stałe?

‒ Przydzielony jestem do kompanii wartowniczej.

Pisarz wziął w rękę dokument.

‒ P.V.?

‒Jawohl.(Tak jest).

Pisarz skinął głową, przyłożył pieczęć na dokumencie i podpisał się, po czym zwrócił go frajtrowi.

‒ A masz ty prawo podpisywać „w zastępstwie”?

Pisarz popatrzył na przybyłego z pogardliwym współczuciem i splunął.

‒ Nie, nie mam prawa. A kto ci podpisze, niedojdo? Pułkownikom podpisuję i nic, a tu się frajter stawia.

‒ Bahnhofskommandanta tu nie ma?

‒ A on tu na co potrzebny, jeżeli ja jestem? Żłopie pewnie wino w jakiejś knajpie.

‒ Nieźle tu u was służba idzie.

‒ Niczego sobie. Masz co zapalić? Dawaj, kolego.

Jak wynikło z nawiązanej rozmowy, frajter miał rzeczywiście do wszystkiego prawo, gdyż cały personel komendy dworca, składający się z lejtnanta, feldfebla i ordynansa, był nieobecny.

‒ Ja mam, bracie, służbę na zmianę z feldfeblem. Razem tośmy się jeszcze nie spotkali ‒ opowiadał pisarz ‒ a najczęściej urzęduję we dwójkę z ordynansem. Lejtnant pokazuje się tylko wtedy, kiedy jaki większy transport przejeżdża.

‒ Jedwabne życie ‒ rzekł przybysz, kręcąc głową. ‒ A blankiety dokumentów podróży masz?

Pisarz spojrzał spod oka na gościa.

‒ To zależy ‒ odpowiedział po namyśle.

‒ Od czego?

‒ Od tego... ‒ znaczący ruch palcem wskazującym i kciukiem był aż nadto wymowny.

‒ Kto wie, czy mi to czasem nie będzie potrzebne. Będę do ciebie zachodził. W karty grywasz?

‒ Zawsze.

‒ No, to dobrze.

Gość ujął karabin w rękę.

‒ Gdzie to ta kompania wartownicza?

‒ Pójdziesz prosto do końca peronu, potem kilometr wzdłuż toru, aż do budki wartownika. Dalej ci pokażą.

‒ Serwus!

‒ Serwus!

Frajter wyszedł na peron, podniósł kołnierz i ruszył we wskazanym kierunku. Szedł ze schyloną głową, bystro wypatrując wydeptanej w śniegu ciemnej smugi ścieżki. Walcząc ze śnieżną wichurą doszedł do stojącej obok toru budki, z której wyjrzał szczelnie okutany wartownik.

‒ Kompania wartownicza? Za przejazdem, pierwsze dwa budynki drewniane.

Frajter zeszedł z torów i znalazł się przed bramą opatrzoną dużym szyldem, ozdobionym dwugłowym orłem.

Minął smarkającego w budce wartownika i wszedł do pierwszego baraku.

Przed jakimiś drzwiami, zaraz obok głównego wejścia, przeczytał w słabym świetle lampy naftowej napis: Kompaniekommando.

Otrzepał śnieg z płaszcza, poprawił na sobie rynsztunek i zapukał.

‒Herein!

Wszedł i stanął przy drzwiach przygotowany do służbistego zameldowania swego przybycia.

Za stołem siedział żołnierz o semickich rysach twarzy i pił kawę z menażki, czytając równocześnie gazetę.

‒ Co powiecie, człowieku? ‒ zapytał, nie odrywając wzroku od gazety.

Frajter rozejrzał się w ten sam sposób, jak w komendzie dworca i postawił karabin.

‒ Przede wszystkim, gryzipiórku, nie jestem dla ciebie żaden człowiek, tylko frajter!

‒ Frajter? ‒ żołnierz łyknął z menażki iodłożył gazetę, nie zmieniając przy tym pozycji. ‒ Witam pana uniżenie, szanowny panie frajter!

Przybyły szeroko otworzył oczy.

‒ Karność, psiakrew! ‒ mruknął po polsku. Żołnierz podskoczył na krześle.

‒ Polak?

‒ Polak.

‒ Daj pan grabę! Siadaj pan! ‒ przemówił po polsku. ‒ Wypije pan kawy? Zje pan konserwę?

Frajter był trochę zaskoczony tym niespodziewanym wybuchem serdeczności.

Tymczasem żołnierz mówił dalej:

‒ Bardzo się cieszę, panie... jak godność?

‒ Na razie nazywam się Kania... Stefan Kania.

‒ Skąd?

‒ Ze Lwowa.

Żołnierz podszedł do niego i ujął jego dłoń.

‒ Haber... Izydor Haber. Handel drzewem en gros i tartak w Skolem. Zdejm pan płaszcz i siadaj pan, panie Kania. Nareszcie będę miał z kim pogadać.

Żołnierz okazał tyle naturalnej serdeczności, że Kania, ujęty tym, rozpogodził oblicze, zdjął płaszcz i usiadł przy stole.

‒ Więcej Polaków tu nie ma? ‒ zapytał po chwili krzątającego się żwawo przy piecyku rodaka.

‒ Panie! Pan nie wie, ile pan radości mi sprawił. Siedzę tu jak Robinson na bezludnej wyspie. Wszystkie narody ma pan w tej kompanii, lecz ani jednego Polaka! Ani na lekarstwo!

‒ No, to dobrze. Mówmy sobie „ty”.

‒ Wypijesz kawę, będziesz co jadł?

‒ Nie, jeść mi się nie chce, ale gorącej kawy wypiję.

‒ Zaraz będzie. ‒ Pisarz zaczął się krzątać z żywotnością zupełnie nie odpowiadającą jego okrągłej postaci. ‒ Poczekaj chwilę.

Wyszedł do przyległego ciemnego pokoju, skąd wrócił niebawem z dwiema garściami małych słodkich sucharów oficerskich, które wysypał na stół.

‒ Zwędziłem feldfeblowi ‒ przyznał się szczerze. ‒ Ma świnia cały kuferek, co kilka dni odsyła taki transport do domu.

Nalał kubek kawy i zachęcając gościa do picia usiadł i splótł dłonie na stole.

‒ Skąd przyjechałeś, z frontu czy z kadry?

‒ Z kadry.

‒ Rekonwalescent?

‒Politisch verdächtig, streng beobachten...(Politycznie podejrzany, surowo nadzorować...).

‒ Legiony? Propaganda? – frajter popił i machnął ręką.

‒ Dużo by o tym trzeba mówić. Mam tyle grzechów na sumieniu, że sam się nieraz dziwię, dlaczego mnie dotąd nie rozstrzelali. Powiem ci krótko. Widzisz ten karabin? Jakem go zafasował w czternastym roku, tom z niego może z dziesięć razy wystrzelił. A byłem już na dwóch frontach. Na dobrą sprawę nie wiem, po co go z sobą wożę. A służyłem już wszędzie, z wyjątkiem marynarki i lotnictwa. Starczy ci?

Haber ze zrozumieniem skinął głową i dodał:

‒ A ja, bracie, znam bez mała połowę wszystkich szpitali wojskowych w monarchii, w pasach przyfrontowych i obszarach okupowanych. Od roku wyszły mi, psiakrew, choroby i trafiłem tutaj. Ze mnie też pociechy wielkiej nie mają.

‒ A tu jak?

Haber westchnął.

‒ Głód, nędza,maulhalten, abtreten!(stulić pysk, odmaszerować!).

Frajter odstawił kubek i wyjął z kieszeni papierosy.

‒ Dowódca kto?

‒ Kapitan Zivancić.

‒ Sadysta, świnia, pijak?

‒ Pić, pije zdrowo, ale ujdzie. Zastępca jego oberlejtnant Giser, też ujdzie. Obaj są także „P.V.”. Dali ich tu dla izolacji. Podoficerowie ‒ przeważnie swoi ludzie. Ani dowódca, ani oberlejtnant nie wtrącają się prawie wcale do służby, bo stale chlają albo jeżdżą do Pesztu na zabawę. Za często ich się tu nie widuje. Wszystko robi dinstfirender, Niemiec; drań z niego niezgorszy, ale myśli tylko o tym, żeby jak najwięcej paczek z żarciem do domu wysyłać i też nie bardzo przejmuje się służbą. Nie lubi mądrali; urzęduję tu z nim dlatego, że mam oczy i uszy zamknięte na głucho i udaję półgłówka. A znam tyle jego tajemnic, że mógłbym go wsadzić dożywotnio. Przed nim bądź skromny i rób z siebie ofermę, a zyskasz sobie jego zaufanie.

Frajter skrzętnie notował w pamięci cenne informacje.

‒ Kiedy mu się zameldować?

‒ Najlepiej zaraz, to będziesz miał już spokój. Pójdę go zawołać z kantyny.

Haber zgarnął ze stołu pozostały cwibak oficerski do kieszeni, zabrał menażkę i kubek.

‒ On się mnie czasem słucha i kto wie, czy nie będzie cię można wkręcić na jaką funkcję. Ubierz się i zamelduj mu się ostro, bo on to bardzo lubi. Potem poszukaj mnie w kompanii, to zrobię ci spanie koło mnie. Serwus!

Frajter włożył pas z bagnetem i paląc papierosa czekał.

‒ Nowa karta ‒ mruknął do siebie, patrząc w zadumie na lampę.

Kiedy usłyszał kroki w korytarzu, wyprostował się, przywołał na twarz wyraz dobrodusznego zadowolenia z własnej głupoty i zwrócił się wyczekująco w kierunku drzwi.

Do kancelarii wszedł wysoki, tęgi feldfebel.

Kania stanął przed nim w ten sposób, że nie pozwolił mu się ruszyć z miejsca, i ostro się zameldował.

Feldfebel usiadł za stołem.

‒Dokumente?

Frajter z przesadną uniżonością wyjął z mankietu rękawa papiery i położył z szacunkiem przed feldfeblem na stole.

‒Ruht!(Spocznij!) ‒ zakomenderował feldfebel i Kania posłusznie wysunął lewą nogę naprzód. Stał teraz przed stołem w postawie pełnej pogodnego oczekiwania, a  jednocześnie bystro i bacznie obserwował feldfebla, który rozparł się za stołem i zagłębił w czytaniu.

Kiedy skończył, podniósł głowę i odłożył papiery z westchnieniem.

‒ Więc jesteście politycznie podejrzani, frajtrze?

Powiedziawszy to popatrzył uważnie w oczy mile uśmiechniętemu frajtrowi i obracając papier w ręku melancholijnie powtórzył:

‒...politisch verdächtig, streng beobachten...

‒ Tak jest, panie feldfebel, jestem rzeczywiście, według tego papieru, politycznie podejrzany, ale to, można powiedzieć, przez omyłkę.

Feldfebel zrobił pytający wyraz twarzy.

‒ Za co jesteście politycznie podejrzani?

Kania przyciągnął lewą nogę do prawej.

‒ Za g..., panie feldfebel.

Feldfebel groźnie zmarszczył brwi.

‒ Przepraszam pana bardzo, panie feldfebel, ale chociaż to wygląda na niegrzeczność, mówię panu szczerą prawdę.

‒ Nie rozumiem.

‒ Udowodnili mi świadkami, że buntowałem żołnierzy i zostałem przyłapany na agitacji w wychodku...

‒ Hm... za czym agitowaliście?

‒ Żebym to ja wiedział, panie feldfebel! Napisane było, że uprawiałem agitację w wychodku, a ja, panie feldfebel, załatwiałem swoją potrzebę przepisowo, bez żadnej polityki.

‒ Ale musieliście coś jednak takiego mówić, skoro was zrobili politycznie podejrzanym ‒ argumentował feldfebel. ‒ Gadaliście co do kogo?

Kania skinął głową.

‒ Gadałem, panie feldfebel. Rzeczywiście gadałem z żołnierzami, co siedzieli w innych dziurach, ale nie o żadnej polityce. Lubię gawędzić, owszem, bo jestem człowiek towarzyski, ale wiem, co można, a co jest zakazane. Zresztą ja jestem z cywila kelner i na polityce się nie znam.

‒ Musieliście coś jednak powiedzieć zakazanego ‒ niecierpliwie przerwał feldfebel. ‒ Bez podstawy nikogo się nie oskarża.

‒ Tam żadnej podstawy nie było, panie feldfebel... – Kania obejrzał się na drzwi i popatrzył na feldfebla, jakby mu miał poufnie coś zakomunikować.

‒ Czy mogę panu wszystko szczerze opowiedzieć, panie feldfebel?

‒ Jeżeli macie zamiar i mnie wciągnąć w jaką politykę, frajtrze, to lepiej nie mówcie! Chwała Bogu, siedzę sobie tutaj spokojnie i nie chciałbym wyjechać na front albo znaleźć się przed sądem za jakieś głupie gadanie.

‒ Chcę tylko opowiedzieć panu szczegółowo, jak to było ze mną.

‒ No, więc mówcie. ‒ Feldfebel ostrzegawczo podniósł palec w górę. ‒ Zwracam jednak uwagę, że przy najmniejszej wzmiance o polityce wyrzucę was za drzwi.

‒Befehl!(Rozkaz!) Otóż było to tak. Siedziałem właśnie w latrynie razem z kilkoma kolegami i rozmawiałem o jedzeniu, jakie fasowaliśmy w tej kadrze. Bo nie dostawaliśmy nic, tylko Dörrgemüse, Grünzeug i zamiast chleba wystygłą polentę. Kiedy tak sobie swobodnie rozmawiamy, wchodzi jeden żołnierz z naszego batalionu i rozpina spodnie. – „No ‒ powiada. – Może się który zmęczył tym siedzeniem i odstąpi dziurę, bo mnie okropnie wzdęło”. Na to mówi jeden tak: – „Są obok trzy puste wychodki oficerskie, możesz tam wejść i wypatroszyć się”. Wtedy ja mówię: – „Nie radzę wchodzić do oficerskiej latryny, bo cię może spotkać poniżenie”. Wtedy znowu pyta mnie ten wzdęty: – „Jakie poniżenie?”.  Na to ja mu mówię: – „Wiesz ty, dlaczego panowie oficerowie piją czarną kawę po obiedzie?”. Powiada, że nie wie, więc ja mu wytłumaczyłem: – „Na to piją panowie oficerowie czarną kawę po obiedzie, żeby g... glanc miało”. Zaczęli się z tego śmiać żołnierze, a ja mówię dalej do tego głupiego: – „A wiesz ty, po co to?”. –  „Nie wiem – mówi ten idiota. – „Dla odróżnienia – mówię – bo nasze musi stać na baczność przed oficerskim,verstanden?(zrozumiano?)”. Na tym się skończyło, bo więcej z tym wzdętym nie gadałem i ubrałem się. Przed wejściem zaczepił mnie lejtnant z naszego batalionu i mówi tak: – „Chodźcie, przyjacielu, ze mną do dowództwa batalionu celem spisania protokołu”. Zdziwiłem się, panie feldfebel, i pytam: – „Za co, melduję posłusznie?”. Wsiadł na mnie od razu z pyskiem: –  „Maulhalten! Kehrt euch! Marsch! (Milczeć! W tył zwrot! Marsz!)”. W kancelarii pogadał po cichu z adiutantem, zawołali podoficera i kazali pisać protokół. – „Coście mówili, frajtrze? – pyta mnie adiutant”. Więc mu mówię szczegółowo wszystko. – „He – powiada – całe szczęście, że pan lejtnant był obok w oficerskim i wszystko przez drewnianą ściankę słyszał, bo moglibyście się wyprzeć”. Na to ja mówię: – „Niczego bym się, panie oberlejtnant, melduję posłusznie, nie wypierał, bo żartowałem, a to chyba w latrynie wolno”. Wtedy mówi adiutant: – „Stulcie wasz przemądrzały pysk, frajtrze! To nie były żarty, ale krytyka przepisów wojskowych i wyśmiewanie!”. Nie dał mi dojść do słowa. Napisali protokół, że jestem podżegaczem, że sieję jakiś defetyzm. Sam nie wiem, co to słowo znaczy, bo, jak żyję, niczego nie siałem. Potem mówili, że obniżam powagę starszyzny wojskowej i takie różne historie, aż wreszcie z tego zrobili politykę i w ten sposób jestem politycznie podejrzany.

Feldfebel pokręcił głową.

‒ W tym, coście mi opowiedzieli, rzeczywiście nie można się dopatrzyć polityki. Ale, swoją drogą, niepotrzebnie opowiadacie takie wychodkowe dowcipy, skoro nie jesteście pewni, czy kto nie podsłuchuje.

‒ Gdybym wiedział, że z tego zrobią politykę, panie feldfebel, to naturalnie trzymałbym język za zębami, ale nie spodziewałem się, że ten idiota lejt...

‒ Milczcie, frajtrze! ‒ surowo przerwał feldfebel i obejrzał się na drzwi. ‒ To jest polityka! Ubliżacie stopniowi oficerskiemu, a tego nie wolno. Idźcie teraz do koszar i zameldujcie się cugsfirerowi Szökölönowi. Przydzielam was do jego zmiany.Abtreten!

Kania służbiście szurgnął butami, wziął karabin, plecak i wyszedł.

SWÓJ MIĘDZY SWYMI

Kompania wartownicza Nr 11 była zbiorowiskiem przedstawicieli wszystkich narodowości wchodzących w skład monarchii austriacko-węgierskiej, którzy nie okazali wymaganej od nich ofiarności w przelewaniu krwi za cesarza i ojczyznę.

Byli to sami politycznie podejrzani, zakwalifikowani przezKundschaftstelledo izolowania w hinterlandzie w celu uniemożliwienia im prowadzenia propagandy i agitacji. Politycznie podejrzani z tego wycofania na tyły zmartwieni bardzo nie byli. Służba w kraju, o ile to, co robili, można było nazwać służbą, przynosiła więcej korzyści narodowym komitetom niepodległościowym niż komendzie austriackiej, liczącej nieoględnie na to, że węszący jak wyżły żandarmi i członkowie policji politycznej łatwiej będą mogli paraliżować akcję separatystów czeskich, słowackich, polskich i chorwackich w kraju niż na froncie, gdzie Naczelne Dowództwo miało inne kłopoty, jak pilnowanie niepewnych politycznie żołnierzy.

Przeważali inteligenci, którzy wykazali wiele pomysłowości w pogmatwaniu swoich danych ewidencyjnych, w celu zatajenia posiadanego wykształcenia i zawodu. Chodziło o uniknięcie odesłania do szkoły oficerskiej, skąd była tylko jedna droga ‒ na front.

Buławy marszałka nie nosił w tornistrze żaden z nich, bardzo często natomiast znaleźć tam można było literaturę, której treść mogłaby doprowadzić audytora sądu wojennego do ataku apoplektycznego.

Kompania wartownicza Nr 11, mówiąc zwięźle, była gromadą zdeklarowanych zdrajców z punktu widzeniaK-stellei Kania w godzinę po zaznajomieniu się z towarzyszami wyłożył swoje karty na stół. Rej wodziło kilku: Chorwat Ivanović, Czech Slavik, były jednoroczny, i zdegradowany feldfebel Mladecek, również Czech.

Nowi towarzysze byli bardzo dyskretni i nie zadawali mu podstępnych pytań. Legionista polski? Nie? O co podejrzany? O sprzyjanie Japonii? Aha! Z cywila kelner? Niech będzie kelner. Prawdziwe nazwisko Kania? Niech będzie Kania.

Byli bardzo zadowoleni z jego odpowiedzi i nie okazali najmniejszego zdziwienia. Nawzajem nie wdzierał się w ich tajemnice i nie kwestionował nawet oświadczenia Slavika, który powiedział mu, że jest podejrzany o szpiegostwo na rzecz Wenezueli i Hondurasu. W ten sposób zrozumieli się prędko. Kania zauważył, że nieufność do jego osoby znikła od razu i z tego obrotu rzeczy wywnioskował, że służba w takim gronie, gdzie bez wielu słów wszyscy doskonale zgadzają się z sobą, będzie szła przyjemnie.

Cugsfirer Szökölön, któremu meldował się w pokoiku podoficerskim, nie wyjął nawet papierosa z ust, kiedy mu oznajmił, że jest przydzielony do jego zmiany. W pokoju panowała atmosfera pogodnej konfidencjonalności i szczerości.

‒ Dobrze, bracie. W karty grywasz?

‒ Grywam, panie cugsfirer.

‒ No, to mów mi ty. Daj grabę.

Kania bez zdziwienia podał mu rękę.

‒ Będziesz chodził na patrole po mieście. Chcesz?

‒ Mogę chodzić...

W pokoju znajdowało się jeszcze trzech podoficerów: kapral Fidor, Czech, cugsfirer Koperka, również Czech, i cugsfirer Matjas, Niemiec z Wiednia, który sam ostrzegł Kanię przed innymi Niemcami w kompanii.

‒ To są wszystko lizusy i durnie! Uważaj, Polaku, i nie gadaj z nimi za wiele! Ze mną możesz gadać, o czym ci się podoba,verstanden? Widzę, żeś morowy chłop. A Polaków lubię, bracie. Mam nadzieję, że jak waszego Piłsudskiego wypuszczą z Magdeburga, zabierzecie nam Galicję. Bierzcie sobie, nie mam nic przeciwko temu. Absolutnie!

W drugiej izbie podoficerskiej zastał zupełnie innych ludzi. Zameldował się służbiście cugsfirerowi, który meldunek przyjął stojąc w przepisowej postawie. Tu już panował duch rygoru i karności.

Kiedy się wszystkim przedstawił, cugsfirer kazał mu usiąść i rozpoczął rozmowę od tego, że jego nowy przełożony, cugsfirer Szökölön, jest największym durniem, jakiego kiedykolwiek ziemia nosiła. O innych powiedział mniej więcej to samo i Kania na jego oświadczenia zgodnie kiwał głową.

‒ Nie dajcie się, frajtrze, wciągnąć w jakieś konszachty z nimi, bo wpadniecie. Tyle szubienic jeszcze na świecie nie było, ile się postawi dla tych zdrajców po zawarciu pokoju. Oni liczą na to, że państwa centralne przegrają. My jednak wiemy, że Niemcy robią ofensywę we Francji, jakiej dotąd nie było, i niedługo my będziemy w Rzymie, a oni w Paryżu. Słyszeliście o nowych moździerzach niemieckich? Niosą na sto kilometrów. Widzieliście fotografie nowych czołgów? Osiągają szybkość stu kilometrów. Jest to szybkość pociągu pospiesznego. Z Anglią będzie koniec niedługo, niech tylko Niemcy wykończą budowę swoich zeppelinów uzbrojonych w działa szybkostrzelne. Wytruje się ich gazami jak szczury...

Kania poważnie kiwał głową, słuchał pilnie i patrząc na cugsfirera zadawał sobie w duchu pytanie, jaki zwój mózgowy jest u niego w stanie biernym. Idiotyzmy na temat zakończenia wojny, wypowiadane przez kaprala Jamkego oraz dwóch pozostałych podoficerów, których nazwisk nie zapamiętał, skłoniły go do wyrażenia przypuszczenia, że nie ulega dla niego najmniejszej wątpliwości, iż koalicja dostanie w skórę, i do prędkiego odejścia. Za drzwiami odetchnął z ulgą.

W kompanii zdjął pas i usiadł przy stole.

‒ No, jak ci się podobają? ‒ zapytał Slavik.

‒ Ten mój Węgier i ci, co z nim mieszkają, morowe chłopy, ale tamci to chorzy ludzie, powinni już dawno być w szpitalu wariatów.

‒ Mówili ci o szybkostrzelnych działach niemieckich? ‒ zapytał Ivanović. ‒ I o czołgach?

‒ Mówili.

‒ I o tym, że wytrują Anglików, jak szczury?

‒ O tym też.

‒ To jeszcze nic, bracie. Jest tu jeszcze trzech, ale są teraz na warcie. Z nimi można się jeszcze lepiej dogadać...

LEKCJE CESARSKO-KRÓLEWSKIEGO PATRIOTYZMU

Coś w dwa tygodnie po wcieleniu do kompanii dinstfirender wezwał Kanię do kancelarii.

‒ Będziecie prowadzić wykłady, frajtrze.

‒ Jakie, panie feldfebel?

‒ O patriotyzmie i tak dalej. Tu macie broszury przysłane z referatu prasowego Naczelnego Dowództwa. Materiał w nich zawarty użyjcie do swoich pogadanek, w których macie stopniowo wpajać w ludzi patriotyzm i poprawić nastrój. Uważam was za inteligentnego człowieka, znacie dobrze niemiecki, a poza tym, jak wynika z waszego opowiadania, jesteście politycznie podejrzani, można powiedzieć, przez omyłkę. Mam też nadzieję, że mego zaufania nie zawiedziecie i wykłady wasze przyniosą korzyści, hę?

Feldfebel spojrzał pytająco na Kanię.

‒ Chcę zameldować, panie feldfebel, że nie wszyscy znają niemiecki.

‒ No, to co? Niech się właśnie uczą na tych wykładach. Zresztą powiem wam, że oni lepiej mówią po niemiecku od nas obydwóch, a poza tym nie gra to żadnej roli. Jest rozkaz, żeby prowadzić wykłady i muszę co dekadę wysyłać szczegółowe raporty z podaniem tematów, a reszta mnie nie obchodzi. Główna rzecz, aby w godzinach na to przeznaczonych wykład się odbywał, żeby w razie niezapowiedzianej inspekcji nie było nieprzyjemności. A że nie rozumieją, to nic nie szkodzi.

Kania zabrał naręcz podręczników i poszedł do kompanii.

‒ Wrzuć to od razu do pieca ‒ poradził Slavik.

‒ Zaraz... powoli. Trzeba to najpierw przestudiować.

Pół dnia poświęcił na lekturę, potem włożył wszystko do kuferka.

‒ Nasze waleczne wojsko składa się z samych bohaterów, moi panowie ‒ oświadczył przy kolacji. ‒ Żebym wam przeczytał kilka przykładów, to byście zdębieli.

‒ Jest tam o taborycie, co uratował sztab brygady swoją przytomnością umysłu?

‒ A o sanitariuszu, który z narażeniem życia wyratował z morderczego ognia psa z meldunkiem?

‒ A o tym feldfeblu, który zabrał do niewoli sam jeden dwa działa z obsługą?

‒ Jest. Wszystko jest, koledzy. Są tam i inne przykłady, o wiele więcej wzruszające. Jeden telefonista, któremu granat urwał obie ręce, zębami przegryzł kabel nieprzyjacielskiej linii telefonicznej i w ten sposób uniemożliwił rozpoczęcie ataku. Duży medal złoty.

‒ Złotą szczęką sztuczną powinni go byli odznaczyć, a nie medalem, bo sobie na tym kablu pewno zęby połamał. Taki drut jest cholernie twardy.

‒ Nie kpij, draniu... Piękny też jest przykład poświęcenia, jakie okazał pewien kapral, Czech, ale nie z tych podłych zdrajców jak wy, tylko prawdziwy patriota i wierny żołnierz, który z narażeniem życia wyniósł z pola bitwy ciężko rannego dowódcę kompanii, mimo że sam był ranny dwukrotnie. Niósł go przez

dwie linie schützengrabenów, a kiedy go przydźwigał do punktu opatrunkowego...

‒ Wyjął mu z kieszeni zegarek i portfel ‒ przerwał jeden ze słuchaczy ‒ z palca ściągnął obrączkę i pierścionek z brylantem, dał mu po mordzie za to, że go szykanował, i poszedł na wino do kantyny...

‒ Ty byś tak zrobił... wiem, ty podły zdrajco i niekarna kreaturo! Ten dzielny kapral jednak złożył go ostrożnie na ziemi i kiedy spostrzegł, że dowódca po drodze wyzionął swego walecznego ducha, zapłakał rzewnie nad jego zwłokami, powstał i pogroził pięścią w stronę okopów podłych i tchórzliwych Włochów, którzy tak haniebnie zerwali trójprzymierze. W tym momencie granat urwał mu głowę i wierny, miłujący swego dowódcę kapral upadł bez życia na ziemię. I tak leżeli obaj towarzysze broni obok siebie, bez różnicy stopnia, dając tym dowód, że...

‒ Czy głowa wołała: „Niech żyje cesarz”?

‒ O tym nie było mowy ‒ z powagą odpowiedział Kania.

‒ No, to widać zmienili referenta od przykładów wierności w referacie prasowym Naczelnego Dowództwa. Powinno być, że głowa potoczyła się pod włoskie okopy i tam wznosiła różne patriotyczne okrzyki, aby dowieść zdradliwym Włochom, z jakim przeciwnikiem mają do czynienia...

‒ Wtedy Włosi pytają tę głowę, z jakiego jest korpusu, i kiedy odpowiada, że z piątego, nikczemny wróg, przerażony taką zawziętością, w nocy, w panicznym strachu opuszcza swoje stanowiska, które my zajmujemy...

‒ W pierwszej armii były przesyłane takie książeczki z obrazkami i to było mądrzejsze... lepiej trafiało do przekonania analfabetów. Siedział sobie w wychodku i oglądał obrazek, a kiedy, napełniony duchem odwagi, załatwił się, miał prawo się tym obrazkiem podetrzeć. Łączyło się piękne z pożytecznym.

‒ W każdym korpusie jest inny rodzaj bohaterów ‒ mówił, zajadając Mladecek. ‒ W trzecim nie było przykładu, żeby bohater przed zgonem nie przypomniał kolegom, aby brali przykład z jego poświęcenia, byli posłuszni rozkazom i szli w ogień z myślą o nagrodzie, jaka ich czeka na tamtym świecie. Widać, że w tym korpusie musieli i świętych zaasenterować do służby, bo bardzo umilali życie naszym bohaterom. Chóry anielskie śpiewały specjalną piosenkę o ślepym wykonaniu rozkazu, odwadze, pielęgnowaniu karabinu, żeby go rdza nie chwyciła, i inne takie rzeczy. Bardzo to było wzruszające i religijne. Potem mówili, że ten referent zwariował i umarł nagłą śmiercią, kiedy wszystko przeczytał, co napisał przez czas swego urzędowania.

‒ Po śmierci został zapewne powołany do dyrygowania tym chórem anielskim? ‒ domyślnie zapytał Kania.

‒ Możliwe. Następne bohaterstwa opisywał kto inny i inaczej. Tam nie było mowy o śmierci. Bohater rżnął Włochów kopami bez szkody dla zdrowia i bezwarunkowo wracał nienaruszony, aby otrzymać medal prosto „od krowy”. Sam cesarz przypinał mu go do bluzy i bohater miał zaszczyt uścisnąć najwyższą dłoń. Ale to się nie podobało ‒ kichać na cały przykład, jak nie ma ofiarnej śmierci.

‒ W moich książeczkach są takie przykłady, że każdemu się będą podobały. Będziecie płakali jak bobry. I jeżeli te przykłady nie skłonią was do natychmiastowego zgłoszenia się na front, żeby się zmierzyć z wrogiem, to powiem wam, że jesteście świnie, nie zaś porządni c.k. żołnierze. A teraz umyjcie menażki i siadajcie, bo to bydlę pewno przyjdzie sprawdzić, jak mi idzie pierwszy wykład.

Kiedy przewidywania Kani się sprawdziły i dinstfirender rzeczywiście przyszedł, żołnierze tak dalece byli zaciekawieni podniosłym tematem, że żaden nie zauważył jego wejścia, skutkiem czego pozbawiony został efektownego raportu.

‒ Dlaczego nikt nie zawołałhabt acht!(baczność!), kiedy wszedłem, hę?

‒ Melduję posłusznie, że nie zauważyłem ‒ zameldował Kania ‒ właśnie prowadzę pogadankę.

‒ Pogadanka nie pogadanka,habt achttrzeba zawsze...

‒ Tak jest, będę na przyszłość uważał.

‒ Prowadźcie dalej, przysłucham się.

Dinstfirender usiadł na brzegu stołu i Kania zwrócił się do żołnierzy.

‒ Powtarzajcie teraz za mną, koledzy, pierwszą zwrotkę tego pięknego wierszyka:

Jeder Schuss ‒ ein Russ (Każdy wystrzał ‒ jeden Rosjanin)

Jeder Stoss ‒ ein Franzos (Każde pchnięcie ‒ jeden Francuz)

Jeder Schritt ‒ ein Britt (Każdy krok ‒ jeden Anglik)

Jeder Klaps ‒ ein Japs (Każde uderzenie ‒ jeden Japończyk).

Kania z takim poświęceniem się uczył tego wierszyka, jakby chciał za wszelką cenę figurować w książeczce o dobrych żołnierzach na pierwszej stronicy. Niestety, ci, którym kazał powtarzać, jak na złość nie umieli prawidłowo wymówić ani jednego słowa po niemiecku i ciągle odpowiadali: „nie rozumiem”. Feldfebel patrzył na nich spode łba.

‒ Lepiej, draniu, rozumiesz ode mnie ‒ odezwał się do jednego.

Bezcelowość wysiłków Kani zniecierpliwiła go i wyszedł pożegnany gromkimhabt acht!

‒ Zmartwiliście, drodzy przyjaciele, naszego kochanego pana dinstfirendera ‒ przemówił Kania z żalem. ‒ Teraz nasza drogaKompaniemutternie będzie mogła usnąć ze zgryzoty, że takie piękne wierszyki nie są dla was dostępne. Dawać karty, pieskie syny!

Reszta wykładu nie przedstawiała trudności językowych, a zapał, z jakim tasowano i rozdawano karty, był stokroć lepszy od nastroju, jaki sobie życzyli osiągnąć broszurami panowie referenci prasowi.

Następne wykłady, które kontrolował dinstfirender, nie różniły się niczym od pierwszego. Karty były w porę chowane pod stół i Kania gorliwie nakłaniał jakiegoś specjalnie upatrzonego Słowianina do powtarzania ciągle tej samej zwrotki wierszyka. Żołnierz powtórzył dwa słowa i zacinał się.

‒Ne rozumim.

‒ Uważaj, człowieku ‒ mówił Kania. ‒ Jeder szus... powtórz... jeder szus...

‒ Je-der ‒ sylabizował żołnierz, patrząc z przejęciem na usta Kani ‒ aj-re-nus...

‒ Przecież mówię wyraźnie, dlaczego przekręcasz. Ajn rus... jeden Moskal... ajn... rus, no dwa słowa chyba potrafisz powtórzyć i zapamiętać. Głupi jesteś?

Żołnierz zerkał spod oka na feldfebla i odpowiadał:

‒Jawohl!

‒ Taki głupi jak ja albo wy ‒ zżymał się feldfebel. ‒ Na złość tak robi...

Po jednej takiej kontroli wezwał Kanię do siebie.

‒ Moglibyście, frajtrze, już dać spokój z tym głupim wierszem.

‒ Kiedy, panie feldfebel, w instrukcji dołączonej do tych broszur jest powiedziane, że należy tych rzeczy uczyć się na pamięć. Połowa już prawie umie.

‒ Zanim się druga połowa nauczy, wojna się skończy.

‒ Mam to na uwadze, że przy każdej inspekcji zwykle generał wywołuje największego bałwana. Tak to już jest, że taki idiota zwróci na siebie uwagę najprędzej. Nie chciałbym więc narazić pana dowódcę kompanii i pana, panie feldfebel, na kompromitację!

Feldfebel zerknął na Kanię.

‒ Poza tym zauważyłem, że oni was bojkotują, frajtrze. Jestem przekonany, że doskonale rozumieją po niemiecku. Zadarliście z którym?

‒ Nie lubią mnie, bo się z nimi nie zadaję, panie feldfebel.

‒ Nie zadawajcie się tylko z nimi, a będzie wszystko dobrze...

W ten sposób bez żadnych usiłowań ze swojej strony Kania zyskał dobrą opinię u dinstfirendera, o czym nie omieszkał poinformować kompanii mówiąc:

‒ Bojkotujcie mnie dalej.

Któregoś dnia przyszedł do kompanii sam dowódca i trafił na pogadankę. Opinię o niej zwięźle wyraził w kancelarii dinstfirenderowi:

‒ Ten pański frajter, to jakiś chorobliwy zboczeniec, feldfeblu. Skąd on wziął tę barbarzyńską głupotę? Czy jest na świecie taki kretyn, który mógłby podobnie idiotyczny wierszyk ułożyć? Pfuj!...

‒ Przysłane z referatu prasowego, panie kapitanie ‒ zameldował dinstfirender.

Kapitan westchnął:

‒ A więc okazuje się, że są jeszcze poeci na świecie! Tego referenta prasowego powinno się powiesić głową na dół na gałęzi i postawić przy nim frajtra, żeby mu ten wierszyk wyśpiewywał wraz z całym plutonem na trzy głosy tak długo, dopóki ducha nie wyzionie, feldfeblu.

W wyniku tej rozmowy feldfebel zawezwał do siebie Kanię.

‒ Pan kapitan nazwał was chorobliwym zboczeńcem, frajtrze, kiedy usłyszał wasz wierszyk. Czy poza tym parszywym wierszykiem nie możecie ich czego innego uczyć na pamięć? Są tam liczne przykłady zachowania się wobec nieprzyjaciela i za to się weźcie, bo z tą poezją daleko nie zajedziecie.

Za następną wizytą kapitana nieprzygotowany Kania zaczął opowiadać jakąś patetyczną historię.

‒ Było to nad Piawą ‒ opowiadał z nieporównaną dykcją, i feldfebel wyczekująco słuchał, patrząc jednocześnie na zamroczonego rumem kapitana, który usiadł na ławce i oparł się plecami o stół. ‒ Podczas siódmej ofensywy naszych dzielnych oddziałów. Należało, w myśl rozkazu, za wszelką cenę sforsować rzekę, aby umożliwić rwącym się do boju pułkom piechoty...

Kapitan mruknął coś niewyraźnie pod nosem izamknął oczy.

‒ ...wtargnięcie w głąb nędznego terytorium włoskiego w celu wypędzenia z ostatniego skrawka, na którym ginęły z wyczerpania pozostałe resztki tchórzliwych i zdziesiątkowanych oddziałów włoskich...

‒ Coś się nie zgadza ‒ zauważył kapitan, otwierając oczy i ziewnął. ‒ Za Piawą są całe Włochy, a nie skrawek, poza tym nie potrzeba robić ofensyw na ginące z wyczerpania tchórzliwe resztki. Tak mówiliście, nie? Nie klapuje... zresztą mówcie dalej, nieszczęsny człowieku.

‒ Dowódca trzeciej kompanii sto sześćdziesiątego pułku piechoty wezwał do siebie pana oberlejtnanta von Montecalafiori i przemówił do niego w ten sposób: – „Należy, panie oberlejtnant, wysłać patrol z rakietami w celu oświetlenia przedpola podczas naszego posuwania się naprzód, ponieważ jest ono pokryte lejami od granatów i zasiekami z drutu kolczastego, na których mogliby się pokaleczyć nasi niestrudzenie i odważnie prący naprzód żołnierze”. Pan oberlejtnanat von Montecalafiori...

‒ Montecalafiori... ‒ powtórzył sennie kapitan.

‒ ...poszedł do swego plutonu i przemówił do żołnierzy: – „Drodzy towarzysze broni! Pan kapitan, dowódca kompanii, polecił mi wybrać kilku zuchów i wysłać ich na przedpole z rakietami w celu oświetlenia drogi naszym niestrudzenie prącym odważnie naprzód oddziałom; jest tam wiele lejów od granatów i zasieków z drutu kolczastego, na których mogliby się pokaleczyć nasi dzielni żołnierze”.

‒ Nie? Rzeczywiście tak powiedział? ‒ zapytał ocknąwszy się kapitan.

‒ Rzeczywiście tak powiedział pan oberlejtnant von Montecalafiori...

‒ Montecalafiori ‒ mruknął znowu kapitan jak echo ‒ hm...

‒ „Potrzeba mi do tego celu pięciu odważnych żołnierzy. Kto z was, drodzy towarzysze broni, zechce ze mną zadanie to wykonać?”. Natychmiast wystąpił cały pluton, jak jeden mąż. Pan oberlejtnant von Montecalafiori wzruszony był gotowością bojową swoich ludzi. – „Żołnierze! – przemówił”.  Kania zerknął na drzemiącego kapitana i powtórzył głośniej: ‒ „Żołnierze, ojczyzna jest dumna z was...”

Kapitan otworzył oczy, rozejrzał się i powstał.

‒ Tak... bardzo to było ładne, coście opowiadali, frajtrze. Bierzcie wszyscy przykład z męstwa pana oberlejtnanta von... von...

‒ Montecalafiori ‒ z szacunkiem dopomógł Kania.

‒ Tak jest... bierzcie wszyscy przykład z męstwa pana oberlejtnanta, a ojczyzna będzie z was dumna. Siadać! A wy, frajtrze, umiecie bardzo ładnie opowiadać. Niech pan na niego przygotuje wniosek o odznaczenie, feldfeblu.

‒ Na jakie odznaczenie, panie kapitanie? ‒ zapytał z szacunkiem dinstfirender. Kapitan ziewnął.

‒ Na jakiś ładny order lub coś w tym rodzaju... W tej sali są pchły, feldfeblu. Coś mnie oblazło i gryzie...

‒ Możliwe, że są pchły, panie kapitanie. Nie mogę się doprosić kredytu na słomę do sienników. Jutro znowu napiszę zapotrzebowanie.

‒ Zdaje mi się, że było już takie...

Rozmawiając z feldfeblem kapitan wyszedł, pożegnany przez stojącą na baczność kompanię.

‒ W samą porę się obudził ‒ mówił w kilka minut później Kania, grając w karty ‒ bo zapomniałbym początku i zaplątałbym się w tej historii...

Dinstfirender wezwał go tego wieczora do siebie.

‒ Mam was podać do odznaczenia, frajtrze ‒ rzekł, patrząc Kani w oczy ‒ ale przedtem pragnąłbym wiedzieć, gdzieście wygrzebali to opowiadanie. Słusznie zauważył pan kapitan, że coś się nie zgadza w tym wszystkim. Wszyscy wiemy, że za Piawą są całe Włochy, a nie skrawek, jak również słuszna była uwaga, że jeśli zdziesiątkowane resztki giną, nie ma celu robić na nich aż siedem ofensyw. Dwa lata stoimy na jednym miejscu, a wy klepiecie bzdury o nędznym skrawku...

‒ Tak jest wszędzie w tych opowiadaniach, panie feldfebel...

‒ Możliwe, że rzeczywiście takie głupoty wypisują, ale to jest dla rekrutów i wolałbym, żebyście w naszej kompanii opowiadali coś więcej wiarygodnego. Następnym razem gotów was pan kapitan kazać odznaczyć aresztem ścisłym z postem co trzeci dzień... Podaję was do Brązowego Krzyża Zasługi, frajtrze.Abtreten!

Wieczorem opowiedział Haber, że feldfebel wysłał dwa wnioski: jeden dla siebie, a drugi dla Kani.

‒ Ja się przynajmniej odznaczyłem ‒ oburzył się Kania ‒ ale jakim prawem ta świnia siebie podaje. To nie jest sprawiedliwe.

‒ Może być, że niesprawiedliwe, ale widzisz, on zawsze tak wycyrkluje, żeby pójść z papierami do podpisu, kiedy pan kapitan jest schlany jak nieboskie stworzenie, bo wtedy podpisze nawet wyrok śmierci na siebie. Dobry z niego kombinator.

NOCNE ALARMY PANA OBERLEJTNANTA

O ile dotąd przed przybyciem Kani kompania przedstawiała niezgorszą kolekcję mąciwodów, łazików i rezonerów, którzy nieźle potrafili obrzydzić życie wszystkim podoficerom, o tyle po rozpoczęciu przez niego służby wszystkie akty sabotażu, rozprzężenia i niekarności przybrały formy zorganizowane, a negliżowanie świętości regulaminowych wzmogło się znakomicie.

Podejrzani politycznie reprezentanci wszystkich narodowości mieli w głębokiej pogardzie cały gmach hierarchiczny wojska, począwszy od „najjaśniejszego pana”, a skończywszy na kapralach kompanii wartowniczej.

Służba Kani polegała na codziennym patrolowaniu dworca kolejowego i miasta, z czego wywiązywał się w ten sposób, że wypijał w bufecie na dworcu kilka szklanek wina za zdrowie młodej bufetowej, zakochanej w nim po uszy, szedł do miasta po to tylko, żeby sobie kupić papierosy, i wracał do koszar.

Kiedy się więcej rozzuchwalił, sypiał u swojej bogdanki i do koszar wracał rano, czy miał przepustkę, czy nie.

Patrolowanie w mieście zaczęło mu z czasem przynosić dochody i oddał się tej służbie aż nadto gorliwie.

W ten sposób minęło kilka tygodni.

Zastępca kapitana Zivancića, oberlejtnant Giser, tragiczny okaz wojennego spustoszenia moralnego, zaczął ni stąd, ni zowąd w uregulowany mniej więcej przez dinstfirendera tok służby w kompanii wprowadzać innowacje.

Pewnej nocy wpadł do koszar i rozkazał służbowemu zaalarmować kompanię.

Dinstfirender, któremu się dotąd nic podobnego nie zdarzyło, nie mógł w żaden sposób zestawić raportu stanu liczebnego i szwendał się całkowicie ogłupiały przed frontem zaspanych żołnierzy.

‒ Cugsfirer Matjas! Ilu macie ludzi na warcie?

‒ Jedenastu, panie dinstfirender.

‒ W jaki więc sposób jest teraz na placu dwudziestu dwóch? Powinno być osiemnastu!

‒ Sam pan przydzielił do mojej zmiany w tamtym miesiącu czterech...

‒ Nie mam o tym żadnej notatki. Cugsfirer Koperka!

‒Hier.(Tutaj).

‒ Ilu macie ludzi na miejscu?

‒ Osiemnastu.

‒ W jaki sposób, gdzie podzieliście sześciu...?

‒ Przecież ich nie pożarłem. Są w kompanii.

‒ Jak wy odpowiadacie, cugsfirerze? Co to za raport? W jaki...

‒ Ma zupełną słuszność, feldfeblu ‒ wtrącił stojący za jego plecami w mroku oberlejtnant. ‒ Nie pożarł ich na pewno. U pana jest burdel w raportach. Pan za to może pójść pod sąd, feldfeblu... i zdaje mi się, że ja to panu ułatwię.

‒ Melduję posłusznie, panie oberlejtnant, że to nie moja wina ‒ dygocącym głosem usprawiedliwiał się dinstfirender. ‒ Ja mam...

‒ Nic pan nie ma... a najmniej rozumu, feldfeblu. Za raporty pan jest odpowiedzialny. Nie na to pan jest w kompanii, żeby psuć powietrze, ale po to, żeby prowadzić służbę! Postaram się o wysłanie pana na front, gdzie pan się nauczy tych rzeczy.Weiter machen!(Dalej robić!)

Zdesperowany feldfebel policzył kilka razy kompanię i po długich trudach udało mu się wreszcie zestawić raport.

Oberlejtnant spojrzał przy świetle zapałki na zegarek.

‒ Trwało to godzinę i dziesięć minut, chociaż w instrukcjach jest powiedziane, że w pół godziny po alarmie kompania ma być gotowa do wymarszu w pole.

‒ Melduję posłusznie, że...

‒ Nic pan nie melduj posłusznie „że” ‒ oberlejtnant ku zdziwieniu całej kompani stał się kategoryczny. ‒ Postaram się zaprowadzić porządek! Za następnym razem radzę panu mieć raport jak należy! Rozpuścić kompanię!

Niedbale przyłożył rękę do daszka czapki i odszedł w taki sposób, jakby walczył z wiatrem.

Dinstfirender całą swoją gorycz wyładowywał na dowódcach półplutonów i przechadzając się przed szczękającymi zębami szeregami wymyślał w sposób mocno skomplikowany, co mu jednak nie przyniosło ulgi.

‒ Zimno, panowie szarża ‒ przerwał mu jakiś głos z kompanii. ‒ Nie trzymajcie nas na mrozie bez portek.

‒Maulhalten!Kto to powiedział? Natychmiast się zameldować!

W szeregach dały się słyszeć szmery.

‒ Natychmiast niech się zamelduje ten, który się odezwał!

‒ Ja to powiedziałem!

‒ Do mnie!

Z szeregu wystąpił Ivanović.

‒ Jak śmiecie mówić bez zapytania?

‒ Śmiem, jeżeli mi się każe stać bez spodni dwie godziny na mrozie!

‒ Co? Jak? Powtórzcie!

‒ Mogę nawet dać na piśmie, panie feldfebel, cała sekcja stoi na zbiórce bez spodni.

Feldfebel rozchylił mu płaszcz.

‒ Gdzie macie spodnie? Co to jest? Z czyjej zmiany?

‒ Cugsfirera Szökölöna.

‒ Pana cugsfirera Szökölöna, rozumiecie? Powtórzcie!

Chorwat bezczelnie i przejmująco westchnął:

‒ Pana cugsfirera Szökölöna...

‒ Żołnierz nawet nago nie powinien zapominać o szacunku dla starszych! Dlaczego wasi ludzie wyszli na alarm bez spodni, Szökölön? Jak mogą ludzie wyjść w pole bez spodni, co?

‒ Taki był rozkaz pana kapitana. Spotkał jednego w podartych spodniach i kazał wszystkie oddać do naprawy. I oddałem...

‒ Dlaczegoście o tym nie zameldowali panu oberlejtnantowi?

‒ Eee... meldować...

Szökölön mruknął coś, co nie przyniosło zaszczytu ani jemu, ani oberlejtnantowi.