Była sobie miłość - Cezary Harasimowicz - ebook + książka

Była sobie miłość ebook

Cezary Harasimowicz

3,8
35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa powieść autora książki Saga, czyli filiżanka, której nie ma.

Brawurowa, przewrotna opowieść o jednej z najstarszych i zarazem najsłynniejszych legend celtyckich – o Tristanie i Izoldzie Jasnowłosej. Autor umieszcza słynnych zakochanych w średniowiecznej litewskiej wiosce, w masońskiej loży, w sercu walk powstańców z caratem, na legendarnej amerykańskiej drodze 66, a nawet w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, aż po współczesność. Łączy ich to, co w średniowiecznym micie najbardziej przejmujące – że zakochani nigdy nie będą mogli być razem. Ale przecież miłość jest silniejsza niż wszystko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 751

Oceny
3,8 (4 oceny)
1
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Cezary Harasimowicz

BYŁA SOBIE MIŁOŚĆ

Copyright © by Cezary Harasimowicz, MMXIX

Wydanie I

Warszawa MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Marek Edelman, Machabeusz ocalony z Zagłady, uważał, że człowiek jest z gruntu zły. Lecz wyrzekł słowa tak mniej więcej brzmiące: „Nienawiść jest złem, miłość jest obowiązkiem”. I jeszcze: „Nienawiść jest łatwa, miłość wymaga wysiłku”.

No cóż… Panowie miłościwi i zacne panie, czy wola wasza usłyszeć opowieść o wysiłku, miłości i śmierci?

Prolog

To było tak:

Nad moją dzielnicą rozprysnęła się wiosna. Z całym tym beznadziejnie kiczowatym sztafażem pęczniejących pąków, liści puchnących świeżością, promieniami słońca bryzgającymi z odległości stu pięćdziesięciu milionów kilometrów i tak dalej, i tak dalej. Niby czas miłości, odrodzenia, nadziei i wszystkich tych idiotyzmów. Bardzo niby.

To był dzień, w którym siedemdziesiąt pięć lat temu kilkuset bohaterskich narwańców uwierzyło w godną śmierć wbrew rozsądkowi. Na skrawku miasta, na trzech kilometrach kwadratowych, stłoczono kilkaset tysięcy ludzi. Otoczono ich murem. Umierali z głodu, zarazy, ze smutku i rozpaczy. Wywożono ich z pobliskiej rampy kolejowej donikąd. Tych kilkuset buntowników już nie chciało umierać w rozpaczy. Dziewiętnasty dzień kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku. Dosyć. Machabeusze ruszyli z butelkami z benzyną na żelaznego wroga. Mieli jeszcze trochę z łaski darowanych pistoletów, kilka karabinów. Niewielu z nich ocalało. Po pięć deko chleba na dzień. Jak walczyć, kiedy puchną nogi? Jeden z Machabeuszów przeżyje i po latach powie, że człowiek jest z gruntu zły. Od zarania gatunku musiał zabijać, żeby żyć.

Z okien mojego skromnego mieszkania w nieskromnym apartamentowcu widać dzielnicę, która kilkadziesiąt lat temu była oceanem ruin, zakrzepłej krwi, spalonych kości. Z tych szczątków powstała dzielnica. Tak: z e szczątków, a nie tylko – na szczątkach. Kiedy budowano w tym miejscu nową dzielnicę, część trupów zległa w ziemi na zawsze, ale część kości przemielono razem z gruzem. Ta mikstura posłużyła za tynk na elewacjach budynków wznoszonych w tym miejscu. Jak się żyje na cmentarzu?

Tej nocy nie mogłem spać. Miałem ciężkie sny. Pod zaciśniętymi powiekami moje oczy widziały śmierć. Po przejrzeniu EKG i USG serca lekarz stwierdził stan przedzawałowy i migotanie przedsionków. Ciągle zwlekałem ze spisaniem testamentu.

– Jednak powinieneś to zrobić.

Przysiadła w nogach tapczanu. Nie widziałem jej twarzy. Była cieniem. Być może była piękna, być może brzydka.

– Jeśli to zrobię… To tak, jakbym już skazał się…

– Przestań – zaprzeczyła. – To tylko zapobiegliwość.

Uniosłem głowę z poduszki, by zajrzeć jej w twarz. Odepchnęła mnie stanowczym gestem. Poddałem się. Głowa wróciła na poduszkę. Mokrą od potu. Zasnąłem. A właściwie drzemałem, wsłuchując się w ciszę za oknem. Cisza miała barwę krzyków i miażdżonych ciał. Tego dnia w telewizji będą pokazywać trupy leżące na ulicy, być może w miejscu, gdzie teraz mieszkam. Podobno ludzie wywlekali zwłoki swoich bliskich na chodnik, by uniknąć kosztów pogrzebu. Władze sanitarne miały obowiązek zająć się trupami i pochować je na koszt dzielnicy.

Wstałem o siódmej. Wziąłem prysznic. Ogoliłem się, patrząc jak co dzień na swoją twarz w lustrze. Jak co dzień zastanawiałem się, skąd mam tę bliznę na czole. Kiedy piłem kawę, wydawało mi się, że cień ciągle tam jest. Wciąż tkwi na krańcu tapczanu, jak na krańcu świata. Być może to było złudzenie. Pracowałem nad projektem do dziesiątej czterdzieści pięć. O jedenastej miały się zacząć uroczystości. Te nieoficjalne. Oficjalne były odgrodzone policyjnymi barierkami, bramkami do wykrywania broni i materiałów wybuchowych. Machabeusze właściwie nie mieli broni i materiałów wybuchowych.

Rozdawano papierowe żółte kwiaty podobne do gwiazdy. Dałem sobie przylepić żółtą papierową gwiazdę na piersi. Pomyślałem:

Stygmat czy pamięć?

Nie kontynuowałem tej myśli, bo wydała mi się kwintesencją banału. Pomyślałem o swoim sercu, które być może wkrótce rozpadnie się na skrawki.

Jak to się ma do skrawków ludzi, po których teraz stąpam? – pomyślałem.

Dzień był coraz bardziej słoneczny i zlewał się z pogodną żółcią kwiatów na piersiach ludzi w pochodzie. Patrzyłem na jasne twarze w tłumie. Tamci nie mieli jasnych twarzy. Tłum zatrzymał się przy wzgórku usypanym w miejscu, gdzie Machabeusze popełnili zbiorowe samobójstwo. Potem pochód ruszył tam, skąd wywieziono trzysta tysięcy ludzi donikąd. Padały nazwiska i imiona bliskich zamienionych w bezimienny proch i pył. Spotkałem przyjaciela. Sąsiada zza ściany, prawnika.

– Czy to wszystko ma sens?

– Nie wiem – odpowiedziałem sąsiadowi.

Przypomniałem sobie słowa jednego z Machabeuszy, tego ocalonego: „Człowiek jest z gruntu zły”. Ten ocalony został lekarzem. Jeśli nie mógł uratować chorego, przeprowadzał go ze spokojem na tamtą stronę. Podobno pacjenci ocalonego buntowali się przed śmiercią, chcieli jeszcze choć raz zobaczyć żonę, siostrę, wnuczkę. „Człowiek za wszelką cenę nie chce umierać”, mówił Machabeusz.

A czego chce za wszelką cenę? – spytałem sam siebie.

Czułem czyjąś obecność, czyjś wzrok na swoich plecach. Odwróciłem się. To nie była ona, ta, która nagabywała mnie dzisiejszej nocy.

Dziewczyna miała złociste włosy. O wiele jaśniejsze niż żółty stygmat przyklejony do piersi.

To było tak:

– Wstałaś już?

– Mhm.

Skłamałam. Jeszcze leżałam w łóżku i patrzyłam na błyski zajączków biegających po suficie. Prawdopodobnie nie wstanę dziś w ogóle z łóżka. Nie mam ani siły, ani ochoty.

Z komórki dobiegł głos przyjaciółki:

– Kłamiesz.

– Mhm.

– Musisz się zwlec. Wzięłaś trazodon? – spytała przyjaciółka.

– Wzięłam. Dlaczego muszę się zwlec?

Na kilka sekund w iPhonie zaległa cisza. Przyjaciółka szukała odpowiedniego pretekstu, by mnie wykopać w łóżka i postawić twarzą w twarz z życiem.

– Choćby dlatego, że trzeba ruszyć dupsko.

– W jakim celu? – spytałam usiłując oszukać przyjaciółkę i samą siebie nieco mocniejszym tonem.

– O jedenastej jest marsz.

– Wiem, wiem – przerwałam przyjaciółce. – Ale muszę dokończyć artykuł.

– Kurwa mać, o czym?

Przyjaciółce wydawało się, że jeśli będzie przeklinała, to postawi mnie do pionu. Idiotka. Gdy się leży w piekle, twarzą w gównie, to żadne przekleństwo nie jest w stanie postawić do pionu.

– Artykuł o tymczasowym aresztowaniu posła…

– Przestań – przerwała przyjaciółka, a mnie się wydało, że wielka kula waty zatkała mi usta. Na moment straciłam oddech.

– Kłamiesz. Nie piszesz żadnego artykułu.

To była prawda. Nie pisałam żadnego artykułu. Pisałam rozpacz. Własnymi słowami. W głowie i w piersiach. Nie na twardym dysku.

– Jest piękny dzień.

– Widzę – odrzekłam.

Kłamałam. Widziałam za oknem czerń. Tylko zajączki tańczące na suficie dawały oznaki życia.

– Zaraz u ciebie będę – oznajmiła przyjaciółka.

– Nie trzeba. Dam sobie radę.

– Nie dasz sobie rady. Za pół godziny jestem. Idziemy na marsz.

Klik. Przyjaciółka się rozłączyła, a ja pomyślałam:

Dajcie mi spokój. Dajcie mi wszyscy święty spokój. Wiem, wiem, trzeba. Wczoraj dziarscy chłopcy i hoże dziewczęta z ONR zrobili sobie nasiadówkę w Stoczni Gdańskiej, w sali, w której narodziła się Solidarność. Potem przemaszerowali ulicami Gdańska z chorągwiami. Akurat wczoraj. Kilkadziesiąt lat temu inni dziarscy chłopcy ze sztandarami maszerowali tymi samymi ulicami. Być może ci sami chłopcy palili w getcie ludzkie resztki. Wiem, wiem, trzeba. Za kilka dni dziarscy chłopcy i hoże dziewczęta spotkają się na polsko-niemieckiej granicy. Będą świętować urodziny Führera. Wiem, wiem. Ale ja nie mam siły.

Spojrzałam na błyszczkę tańczącą na suficie. Wstałam. Chyba to nikłe światełko poderwało mnie ze zmiętego posłania. Przysiadłam na krawędzi łóżka. Obok mnie usadowiła się ona.

– Przesadzasz.

– Z czym? – spytałam.

– Z tą swoją rozpaczą – odpowiedziała tamta.

– Być może. Ale… – zastanowiłam się – ale to jest stały fragment.

– Czego? – spytała tamta.

Nie odpowiedziałam. Bo co? Że rozpacz jest wmurowana na amen w ludzki gen? Obojętnie, czy jedzie się na rzeź z Umschlagplatzu, czy leży się bezwolnie na dnie piekła, patrząc w sufit mieszkania na Natolinie.

– Możesz się uratować – pocieszyła tamta.

– W jaki sposób?

– Wstań. Czeka cię podróż.

Słowa tamtej zmieszały się z pobłyskami na suficie i dziwną ciszą za oknem. W tej ciszy tkwiły krzyki i chrzęst kości.

– Podróż? Dokąd?

Dzień był piękny. Słoneczny jak żonkil, który przylepiła mi do kurtki śliczna dziewczyna. Nie miałam pojęcia, dlaczego wyłuskałam wzrokiem akurat jego.

Odwrócił się. Miał głębokie, piwne spojrzenie i głęboką bliznę na czole. W oczach plątało się, coś, jakby zaproszenie w podróż.

Trucizna

Podniosłem powieki i spojrzałem na świat. Tego dnia nie był przyjazny. Nad Kornwalią, nad zamkiem Tyntagel, zawisły bure chmury niczym stal stygnąca w mętnej wodzie. Chmury nie wróżyły nic dobrego. Ale ja nie zwykłem użalać się nad złym losem.

Życie nie szczędziło mi żalu i smutku, choć pochodzę z królewskiego rodu. Moje imię znaczy „przybył na ziemię przez smutek”. Nadała je matka po śmierci mego ojca, który zginął w bitwie wszczętej przez Irlandczyków.

Kiedy wyrosłem, kiedy twarz pokryła się szczeciną, kiedy ciało przybrało męskie kształty, a dłonie władały mieczem, mój umysł zapłonął chęcią zemsty za śmierć ojca. Bez wiedzy króla Marka wykradłem się z Tyntagelu, dotarłem potajemnie do Irlandii i zabiłem w pojedynku brata irlandzkiego króla. Rozłupałem mu czaszkę, uszczerbiając miecz, a sztyletem wykroiłem serce.

Wróciłem zdrów na zamek w Tyntagelu, gdzie teraz patrzę przez okienny wykusz na ciemne chmury, które napawają mnie smutkiem i zdają się szeptać o nadchodzącym nieszczęściu.

Niski głos oderwał mnie od smętnego widoku. Lubiłem ten aksamitny ton.

– Tristanie.

– Tak. – Odwróciłem się od okna.

W progu komnaty stał on, karzeł Frocyn, i patrzył na mnie swoimi dobrotliwymi oczami, w których kołysało się ulotne zamyślenie. Frocyn był mi bliski. Traktował świat z dystansem mędrca. Jego spojrzenie odgradzała od rzeczywistości mgiełka, której źródła nie mogłem rozpoznać. Frapowała mnie i kusiła tajemnica karlich źrenic.

Frocyn rzekł, nie przekraczając progu:

– Król prosi do siebie waszą książęcą mość.

– Tak wcześnie? – zdziwiłem się.

– Jego królewska wysokość nie mógł zmrużyć oka tej nocy. Przysnął o zmierzchaniu, ale zaraz się obudził z jękiem.

Uśmiechnąłem się.

– Pilnujesz królewskich oczu?

– Pilnuję królewskich snów – odrzekł tajemniczo.

– I co z nich wyczytałeś, Frocynie?

Karzeł zastanowił się, poprawił sztylet z niewielką rękojeścią, na której zastygła głowa syczącego węża. Podobał mi się ten sztylet.

– Wyczytałem niepokój, Tristanie.

– Powód?

Wąskie wargi Frocyna pozostały nieruchome. Już zaczęło mnie drażnić to milczenie, już chciałem go skarcić i ponaglić, lecz usta karła się odezwały:

– Jego królewską mość bezprzykładnie nachodzą baronowie.

– Andret, Gwenelon, Gondolin i Denoalen? – spytałem.

– Któż inny by się ośmielił?

– Czego chcą? – Ponagliłem, podnosząc głos: – Mów!

Frocyn odpowiedział natychmiast:

– Dąsają się, że ciągle jest bezdzietny.

– To prawda – odpowiedziałem.

– Ale nie to jest istotą ich frasunku.

– A co?

Frocyn przekroczył próg bez mojego pozwolenia. Zamknął szczelnie za sobą drzwi i podszedł blisko na swoich pałąkowatych nogach. Spojrzał mi prosto w oczy z troską, rzekł, ściszając głos do ledwie słyszalnego szeptu:

– Boją się ciebie, panie.

– Mnie? Głupstwa.

– Ciszej – skarcił mnie karzeł. – Jeśli król umrze bezdzietny, trzeba będzie tobie oddać władzę. A to baronom się nie podoba. Mówią, że niesiesz w sobie ukryty smutek i nienawiść do świata.

Wstrzymałem oddech. Pierwszy raz dotarło do mnie, że tak może być: że objęcie tronu Kornwalii jest nie w smak baronom. Wcale nie było mi to miłe. Ale mogłem przecież przydeptać im pięty… Grzeszną myśl przerwał głos Frocyna:

– Jest nadzieja.

– Tak? – zdziwiłem się.

– Ostatniej nocy, a właściwie wczesnym świtem, król się modlił.

– O co?

Karzeł wpił się swoim wzrokiem w moje oczy. Z jego oblicza odpłynęła mędrcza zaduma.

– Nie czytam królewskich modlitw.

– Czyżby? – zadrwiłem okraszając policzki uśmiechem, ale zaraz zgasiłem grymas. Nie przystoi kpić z królewskiego karła.

– Idź natychmiast do króla, Tristanie. Wzywa cię.

Król Marek siedział w komnacie, której powała czerniła się smolistymi smugami, strużynami, śladami po setkach, może tysiącach płonących knotów i żarzących się szczap w zamkowym kominie. Miał pochyloną głowę. Ale nie od smutku. Przypatrywał się jakiemuś przedmiotowi. Był tak zanurzony w myślach, że nie dostrzegł mego wejścia, nie usłyszał skrzypnięcia drzwi. Wreszcie królewskie spojrzenie odkleiło się od jakiegoś tajemniczego szczegółu, spłynęło na ziemię, na której stałem wyprostowany jak głownia miecza.

– Tristanie… – westchnął.

– Tak? – odrzekłem.

– Bóg mnie wysłuchał.

Milczałem. Miałem swoje zdanie o Bogu.

– Popatrz, co mi o świcie przyniosła jaskółka.

– Jaskółka?

– Podejdź.

Podszedłem. Musiałem wytężyć wzrok:

Na stole leżał złoty włos.

Tkwiłam w okiennym ryzalicie, śledząc jaskółczy lot.

A zatem nadchodzi deszcz – pomyślałam. Opętany lot jaskółek wróży ulewę, a cóż ulewa wróży? – spytałam samą siebie. Jeśli burzę, to niech pioruny ogarną moją duszę.

Nie potrafiłam ostudzić gniewu i nienawiści, która rozlała mi się w trzewiach. Czas nie koił ran. Myślałam o zemście. Wuj Morhołt był mi bliższy niż ojciec, król Irlandii. Szlachetny, dobrotliwy mimo postury olbrzyma. Kochałam zapach jego twarzy. Gdy pochylał się nade mną, całując przed snem, wyłuskiwałam z jego gęstej brody woń wiatru, morską bryzę owiewającą portowe brzegi Weisefortu. Z dumą patrzyłam na blizny na jego czole i dłoniach. Gdy byłam małą dziewczyną, wyobrażałam sobie, iż jestem jak wuj Morhołt dzielnym rycerzem. Żaden widok nie był tak miły moim oczom: ślady cięć na ciele. Jeszcze słyszę opowieści Morhołta o wojnach, bitwach i walkach ze smoczymi potworami.

Jakże strasznie wyglądało oblicze wuja, gdy zobaczyłam go z głową rozłupaną mieczem i sercem wyjętym z piersi. Nie dałam tknąć martwego ciała. Sama przysposobiłam zwłoki do ostatniej drogi. Wyjęłam z czaszki uszczerbiony ułamek głowni. Przysięgłam sobie, że jeśli kiedykolwiek natrafię na resztę żelaza – zabiję właściciela miecza.

Patrzyłam na lot jaskółek krążących nad basztami i warownią naszego kasztelu. Cierpliwie czekałam na burzę. Trzask piorunów i zygzaki błyskawic byłyby miłe mojej duszy. Lecz zamiast echa nawałnicy, usłyszałam delikatne pukanie do drzwi komnaty. Nie znoszę dyskretnych znaków. Rozkazałam stanowczo:

– Wejść.

W progu stanął on, Aguynguerran Rudy.

– Izoldo.

– Słucham, Aguynguerranie.

Spojrzałam na jego stopy, które lękały się przekroczyć próg. Sina smuga wpadająca przez okno oświetliła bladą, piegowatą twarz. Policzki nosiły trupią barwę. Gardziłam Aguynguerranem Rudym. Nie znosiłam jego umizgów. Czułam odór sączący się z jego ust, gdy próbował się do mnie przybliżyć. Ogarniały mnie mdłości. Moja matka twierdziła z uporem, że byłaby z nas dobra para. Aguynguerran Rudy był kasztelanem mego ojca, króla. Lecz na myśl o trupio bladym ciele upstrzonym kroplami piegów moje kiszki skręcały się w powróz.

To ja jestem panią własnego losu. Ja będę decydować, komu oddać swą dłoń…

– Izoldo.

Książę wyrwał mnie z milczenia. Otrząsnęłam myśli ze wstrętem.

– Tak.

– Wyruszam – oznajmił Aguynguerran, ciągle stercząc tchórzliwie za progiem.

– Co mi do tego, kasztelanie – odrzekłam, podnosząc podbródek.

– Może choć spytasz dokąd – rzekł, a jego lewa stopa, obuta w lśniącą ciżmę z wołowej skóry, przekroczyła próg. Pomyślałam z pogardą:

Ileż to razy ta stopa deptała bitewne błoto? Dwa, trzy? Najwyżej cztery.

Prawie krzyknęłam w piegowatą twarz Aguynguerrana:

– Stój! Nie zbliżaj się do mnie.

– Izoldo… Dlaczego mnie nienawidzisz?

Dostrzegłam krople łez w kącikach jego niebieskich oczu i na moment zrobiło mi się żal Aguynguerrana Rudego. Poddałam się żalowi:

– Dokąd wyruszasz, kasztelanie?

Westchnął. A w tym westchnieniu był cień nadziei, dumy i lęku. Po chwili marchewkowe wargi rzekły:

– Na bagniska Connemary.

– Z Bogiem.

Znów westchnął, z jego piersi wysączyła się skarga:

– Izoldo… Nie pytasz w jakim celu?

– Nie pytam. Cofnij się za próg, powiedziałam.

Usłuchał. Marzyłam, by już zakończył wstrętne umizgi i zamknął drzwi z tamtej strony. Chciałam wrócić do myśli o ukochanym wuju, do wspomnień.

– Ostatnie słowo – rzekł błagalnym tonem Aguynguerran.

– Mów.

Wypowiedział szeptem, tak jak przyrzekł, jedno słowo:

– Smok.

Przez ciało, od łydek przez kibić, piersi i ramiona, przebiegł mi mroźny dreszcz. Jakbym nagle zamieniła się w bryłę lodu.

– Smok?

Zaległa cisza. Tylko szum jaskółczych skrzydeł furkotał nad murami zamku. Martwa cisza, jak zawsze przed burzą.

– Na bagniskach Connemary pojawił się smok? Skąd? – Nabrałam haust powietrza w piersi: – Każę ci mówić dalej, kasztelanie.

– Powiadają, że… z dziwnych miejsc.

– Bzdury. Smoki nie rodzą się w „dziwnych miejscach” – odparowałam.

– Mówią, że nasza waśń z Kornwalią zmieszała niebo z piekłem. Że smoła zmieszała się ze śpiewem anielskim. Ten aliaż zrodził smocze jajo, z którego wykluł się smok i zamieszkał na irlandzkich rojstach.

Gniew zagotował mi się w żyłach.

– Bluźnisz, Aguynguerranie! Piekło to Kornwalia! Connemara leży w naszym królestwie! Irlandia nie może być piekłem!

– Powtarzam… co… ludzie mówią – bronił się. Przestępował z nogi na nogę, plącząc słowa.

Poczułam, jak czoło marszczy mi się nad brwiami. Poczułam, że zaraz wyleje się ze mnie krew i będzie gęsta niczym olej. Wycedziłam przez zęby:

– Co-jeszcze-mó-wią?

– Nie wiem, czy wasza mość zniesie te słowa ze spokojem…

– Rozkazuję!

Aguynguerran zaczerpnął tchu, a moim oczom się zdało, że jego rude włosy zapłonęły jak żagiew. Policzki kasztelana zalał siny rumieniec.

– Mówią… że wasz stryj… książę Morhołt… – zamilkł, jakby się zatkał klinem.

– Co książę Morhołt?! – prawie zawyłam z wściekłości.

– Że… zginął, bo się tak Bogu podobało… Że to kara za grzech, bo zabił brata króla Kornwalii… Ale… to nie moje słowa, Izoldo… Nie moje…

Zadudniła krew w moich żyłach, zadudniło serce, jakbym miała zaraz skonać z gniewu i wściekłości. Rzekłam:

– Książę Morhołt zginął z ręki irlandzkiego diabła. Tak! To szatan wcielił się w smoczego gada na bagnach Connemary.

– Tak być może.

– Tak jest, Rudy Aguynguerranie!

– Owszem… – Skinął głową.

Rozkazałam, dusząc w piersiach gniew:

– Masz zabić szatana.

– Po to się wybieram na bagniska. I… – zawiesił głos.

– I?

Podniósł chwiejne spojrzenie.

– Przyniosę ci smoczy jęzor i rzucę do twych stóp, pani.

Poprawiłam:

– Panno. Panną jeszcze jestem. – Podeszłam do progu i podniosłam dłoń do ucałowania. – Odejdź już, Aguynguerranie.

Odszedł. A ja przymknęłam okno. Przedburzowa wichura targnęła moimi jasnymi włosami. Chmury zaczęły pęcznieć błyskami na horyzoncie. Od morza szło echo piorunów i zgrało się z moją duszą. Podeszłam do szkatułki stojącej na dębowym trójnogu. Otworzyłam wieczko. Na aksamitnym dnie koloru purpury spoczywał odłupek miecza.

Tę stal wyjęłam z czaszki wuja Morhołta, gdy sposobiłam go na wieczny odpoczynek.

Odór. Smród. Fetor. Uderza mnie chmura zionącej siarki. Czy tak wygląda czort, który uciekł z piekielnych czeluści? Czy jestem na dnie świata, gdzie smażą się w smole przeklęte dusze? Nie. Jestem na ziemiach Connachtu. W krainie ludu Conmacne Marine, który ten potwór zdziesiątkował, porywając dziewice, rzucając o skały gór Na Beanna Beola niemowlęta, topiąc mężczyzn i kobiety w wodach rzeki Owenglin. Nad szczytami, nad torfowiskami unosi się gryzący obłok. Słychać jęki i wołania o pomoc. Siedem wiosek spalonych. Siedem kaplic zrównanych z ziemią. Opactwo zmienione w pogorzelisko. Patrzę, jak poczerniała krew spływa do morza w Clifden. Widzę uciekające tłumy. Spinam konia łydkami. Galopuję w stronę wzgórz. Kieruję się ku cuchnącym trzęsawiskom. Jestem sam.

Mijam z trudem torfowiska. Koń zapada się po popręg. Zeskakuję z siodła. Cudem chwytam stopami twardy grunt. Słyszę rżenie rozpaczy. Patrzę, jak kasztanowa sierść mojego wierzchowca staje się brunatna, czarna. Bagno go wchłania. Rumak wydaje ostatni dech. Muszę patrzeć, jak błotnisko wsysa mojego wałacha. Jeszcze tylko błysk przerażonych oczu błagających o pomoc. Charczący bulgot. A potem śmiertelna cisza.

Nie pamiętam, ile trwała. Zapadam się w sobie i słucham kołatania serca. Z letargu wyrywa mnie piekielne wycie. Niech będą błogosławione rajskie łąki, niech będą przeklęte czarcie czeluści. Poczwara pojawia się, zwabiona kolejną ofiarą.

Dobywam miecza. Uderza mnie podmuch ognia. W jednej chwili stal zamienia się w rozżarzoną czerwień. Zdążę zanurzyć miecz w trzęsawisku. Wszechobecna wilgoć studzi żar, sycząc jak żmija. Dobywam sztyletu. Lecz cóż ja zrobię krótką głownią? Widzę nad sobą szpony. Słyszę poszum skrzydeł, które zakrywają szczyty Na Beanna Beola, kryją słońce, niebo i cały świat. Pazur rozrywa kolczugę i rani mi pierś. Ogarnia mnie bezwład. Modlę się:

Niech krople deszczu opadają miękko na mą brew,

Niech lekki powiew odświeża mego ducha,

Niech promień słońca rozjaśnia moje serce,

Niech brzemię dnia spoczywa na mnie lekko

I niech Bóg otuli mnie w miłość.

Nie wiem, kto mnie wysłuchał. Czy Bóg, czy szatan. Czuję pod dłonią brzeszczot mego miecza. Dotykam palcem zbrocza, tam, gdzie głownia doznała uszczerbku na czaszce Morhołta. Przed oczami staje mi obraz rozłupanej głowy wroga. Widzę tryskający mózg zmieszany z krwią. Muskam opuszką palca głowicę. A potem moja dłoń, zbudzona do życia, zaciska się na rękojeści. Wstaję. Chwieję się na nogach. Potwór wznosi się w niebiosa i składając nietoperze skrzydła, pikuje wprost na mnie. Gwizd, szum, ryk rozdziera mi uszy. Uchylam się. Gad przelatuje tuż nad moją głową. Zawraca. Pali bagienne porosty ogniem rzuconym z rozwartej paszczy. Nawraca. Znów leci w moją stronę szybkością strzały. Zamykam oczy. Nie chcę widzieć swojej śmierci Wystawiam ku niebu ostrze. Czuję, jak sztych natrafia na opór. Słyszę ryk. Jęk bólu. Z podbrzusza potwora tryska czarnożółta ciecz. Wycie, które dobiega do moich uszu, brzmi jak zapowiedź końca świata. Gad przewraca się w locie, niczym kulisty piorun leci na wprost mojej głowy. Chce ją pożreć rozdziawioną paszczą. Zapieram się w grząskim gruncie. Nie wiem, do kogo się modlę – do Boga czy do diabła. Czynię jeden wymach. Słyszę bulgot. Oczy zalewa mi jad. Przecieram powieki. Opodal, tam, gdzie bagno wessało mi wałacha, leży ucięty smoczy łeb, z którego wylewa się resztka ognia i siarki. Zasłaniam usta. Miecz chowam w pochwie. Ryzykuję. Zapadam się po kolana w syczącym grzęzawisku, ale kroczę w stronę głowy potwora. Dobywam sztyletu. Ucinam smoczy język. Mdleję…

A oto jak się znalazłem na irlandzkiej ziemi, by przypadkiem walczyć ze smokiem:

Dwa dni przed walką z bestią stanąłem przed obliczem króla Marka, który wpatrywał się w złotą nitkę. Ów włos przywiodły mu jaskółki.

– Tristanie.

– Tak, wuju.

– Znajdziesz właścicielkę tego włosa.

Zakołował mi świat przed oczami. Królewska komnata z okopconą powałą odjechała mi spod stóp.

– Jak mam to zrobić?

Król Marek podniósł załzawione spojrzenie. Było w nim więcej smutku niż w mojej duszy. Pomyślałem:

Gdzie mam szukać Jasnowłosej? W Kornwalii? Galii? Lonii? Bretanii? Nie daj Panie Boże w Irlandii?

– Tristanie. Sen mi mówi, że moja przyszła małżonka… mieszka na irlandzkiej wyspie – odrzekł król Marek, jakby czytał w moich myślach.

– Mam wyruszyć na wrogą ziemię, żeby szukać ci żony? Kobiety z wrażego ludu?

Król Marek na kilka chwil zapadł się w sobie, liczył myśli jak paciorki różańca. Wreszcie uniósł ciężkie powieki, mówiąc:

– Czas skończyć wojnę.

Teraz ja zanurzyłem się w myślach. Były gęste i ciężkie.

– A jeśli twoje sny są fałszywe? Jeśli moja wyprawa rozjątrzy wroga?

– Pojedziesz pod przebraniem kupca. Resztę pokładam w twoim sprycie i roztropności – rozkazał niskim i stanowczym tonem król Marek.

– W stroju kupca?… Panie mój, jestem rycerzem, nie pozbywam się miecza.

Krótką chwilę król milczał.

– Dobrze. Miecz miej przy sobie.

Zatem według królewskiego rozkazu wyruszyłem do Irlandii, udając kupca. Towarzyszyła mi świta stu rycerzy przebranych za handlarzy wełną. Odpłynął nasz okręt z portu Tyntagel o świcie następnego dnia po rozmowie z królem Markiem. Pokonaliśmy sztorm i dobiliśmy do brzegu wrogiej wyspy. Tam dowiedziałem się, że bagna Connemary, ziemię zamieszkującą lud Conmacne Marine, pustoszy smoczy potwór. Głowę moją rozsadzały sprzeczne myśli: ratować wrogie plemię czy dać mu sczeznąć w smoczych wyziewach? Myślałem:

Tristanie, przybyłeś tu z miłosną misją. Lecz czy miłość do ulotnego włosa jest godna walki ze smoczą poczwarą?

Wtedy to Bóg rozplątał moje skołtunione myśli. Na gościńcu pojawił się półżywy jeździec, osmalony ogniem i siarczanym dymem.

– Człowieku… – wydyszał przez ściśnięte przerażeniem gardło – niech cię Panna Przenajświętsza i święty Patryk broni… Nie kieruj się w stronę bagnisk Connemary…

– Tam, gdzie smok ma legowisko?

– Tak… handlarzu.

Jeździec obrzucił spojrzeniem moją kupiecką tunikę. Odzienie było podejrzanie czyste, pachnące nowością. Czujne oczy rycerza spoczęły na moim półtoraku zwisającym u pasa. Nieznajomy zmarszczył osmalone czoło i spytał podejrzliwym tonem:

– Ktoś jest?

– Kupiec, panie – odrzekłem.

– Skąd przybywasz?

Ani jedna zmarszczka nie zadrgała mi na twarzy. Skłamałem:

– Z Bretanii.

– Masz akcent rodem z Kornwalii – odparował obcy jeździec.

– Bo się tam chowałem. – Brnąłem w łgarstwie: – Uciekłem do Bretanii, gdy jakiś zbir zabił księcia Morhołta, który był bliski memu sercu.

Tamten okolił wzrokiem moich licznych towarzyszy.

– Dużo was.

– Bo cenny towar wieziemy – odrzekłem bez chwili namysłu.

Rycerz spojrzał na nasze wozy.

– Cóż to za towar, kupcze?

– Wełna.

Jego strwożony głos już przestał się chwiać. Zabrzmiał ponurym zdziwieniem:

– Wełną chcesz handlować w Irlandii? Wieziesz drzewo do lasu? – I dodał z groźbą: – Nie podobasz mi się. Jak brzmi twoje imię?

– Pozwolisz, panie, że spytam o twoje szlachetne nazwisko – odparowałem.

Poddał się podstępowi i rzekł z pychą:

– Aguynguerran Rudy. Kasztelan na królewskim dworze. – Podniósł nadpalone brwi. – Po co ci miecz, handlarzu wełną?

Poczułem, jak gniew mrozi mi ciało, a dłoń chce powędrować ku rękojeści półtoraka. Już widziałem ten rudy psi irlandzki łeb spadający z szyi. Lecz powstrzymałem furię i odrzekłem:

– By uczynić to, na co ciebie nie było stać.

– Hm? – warknął rudzielec.

– Noszę przy pasie miecz, by zabić smoczą poczwarę.

Spiąłem łydkami boki wałacha i pogalopowałem samotnie ku sinym wzgórzom Na Beanna Beola. Tam zabiłem smoka.

I znów ten natręt stanął w mym progu. Tym razem za oknem komnaty nie zbierało się na burzę, jaskółki wznosiły się wysoko na niebie, słońce kropiło swoimi strugami moje jasne włosy. Spojrzałam na osmaloną twarz i nadpalone rude włosy Aguynguerrana. Z jego bladych oczu biła duma, a ciało zionęło odorem bardziej niż zwykle. Był to zapach siarki i zaraz miałam się dowiedzieć, skąd pochodził ów smród przyprawiający mnie o mdłości. Odesłałam dwórkę Brangien, która przeczesywała mi warkocz kościanym grzebieniem. Rudy kasztelan przekroczył próg bez skrępowania. Jego piegowata twarz przybrała maskę pychy.

– Pani…

– Panno – poprawiłam z naciskiem.

– Mam nadzieję, że miano panny wkrótce będzie ci zbędne, Izoldo.

Zerknęłam z niepokojem na sakwę, którą dzierżył w dłoni. Ociekała jakimś zielonożółtym śluzem. Poranny chleb i kwarta koziego mleka stanęły mi w gardle. Pokonałam słabość, podniosłam podbródek.

– Skąd ta bezczelność, kasztelanie?

Aguynguerran Rudy uczynił dwa kroki bliżej. Ukląkł. Sięgnął do sakwy i wydobył z jej zionącej smrodem czeluści jakiś ochłap mięsa wielkości bochenka chleba. Może nawet dwóch bochenków, nie wiem, nie pamiętam, przymknęłam ze wstrętem powieki.

– Izoldo. Proszę cię o rękę.

Zatrzęsło mnie od dreszczy.

– Jakim prawem prosisz mnie o rękę?

– Prawem zwycięzcy – odrzekł buńczucznie.

Podniosłam powieki. Wydawało mi się, że moje krucze rzęsy mają ciężar młyńskich kamieni. Nie mogłam oderwać wzroku od oślizłego ochłapu, który śmierdział u mych stóp.

– A cóż to zwyciężyłeś, kasztelanie? – wykrztusiłam.

– Potwora. Smoka. Szatana. Bestię pustoszącą Connemarę. Wyzwoliłem nasz lud Conmacne Marine od mocy czarta.

Wstrzymałam oddech. Przez ułamek chwili zwidziało mi się, że z tym wstrętnym rudzielcem o trupio bladych policzkach stajemy przed kamiennym ołtarzem, a arcybiskup Dublina związuje stułą na wieki wieków amen moją kruchą dłoń i jego, upstrzoną wstrętnymi piegami.

– Nigdy za ciebie nie pójdę – wysyczałam przez zaciśnięte wargi.

Wstał z kolan i bezczelnie spojrzał mi w oczy.

– Nie masz ucieczki przed moim łożem, panno Izoldo.

Nie wiem, ile trwał pojedynek naszych oczu. Nie pamiętam. Nie chcę pamiętać. Wiedziałam, co teraz ten parszywiec uczyni: uda się do króla. Powtórzy mu dumnie to, co usłyszały moje uszy: „Walka nie była łatwa. Potwór unosił się na swych smoczych skrzydłach nad sinymi wierzchołkami gór Na Beanna Beola. Słyszałem płacz niemowląt, których czaszki pękały na kamiennych zboczach, wołania o ratunek tonących ojców i umierające matki w wodach rzeki Owenglin. Nad szczytami nad torfowiskami unosił się gryzący obłok siarki. Siedem wiosek było spalonych. Siedem kaplic zrównanych z ziemią. Opactwo zmienione w pogorzelisko. Widziałem, jak poczerniała krew spływała do morza w Clifden. Widziałem uciekające tłumy. Spiąłem konia łydkami. Pocwałowałem w stronę wzgórz. Na cuchnących bagnach i torfowiskach Connemary stoczyłem krwawy pojedynek z poczwarą. Odciąłem jej język na dowód. Przysięgam, że prawdę mówię. Panie, królu, ojcze Irlandii wyzwolonej od diabelskiej bestii, proszę cię o rękę Jasnowłosej Izoldy, która mi się należy w obliczu mojego bohaterstwa…”.

– Idź precz, kasztelanie – poderwałam go z kolan zduszonym gniewem.

Aguynguerran Rudy wstał z kolan. I odszedł, zostawiając mnie sam na sam z cuchnącym i lepkim jęzorem. Wezwałam sługę:

– Perynisemie!

Natychmiast pojawił się w odrzwiach. Wskazałam ochłap.

– Zabierz to ścierwo. I spal w piecu.

– Wasza królewska wysokość… – w oczach sługi plątała się niepewność. Przestępował z nogi na nogę jak przestraszona owca. Rzucał wzrokiem za ramię.

–Coś kryjesz? Jaką tajemnicę masz na wargach? Mów.

Zamknął szczelnie drzwi za sobą i wyszeptał:

– To nie jego mość Aguynguerran Rudy zabił smoka.

Poczułam, jak moje piersi falują nad głębokim oddechem.

– A kto?

– Ludzie mówią… – słowa zamarły na ustach Perynisema. Łysina na czubku jego głowy pokraśniała.

– Co ludzie mówią?

Perynisem zaczerpnął w płuca trzy głębokie oddechy, przywołał na usta dziwny grymas i rzekł półszeptem:

– Jakiś kupiec z Bretanii.

– Kupiec z Bretanii zabił smoka?

– Tak mówią świadkowie. Leży teraz martwy w trzęsawiskach, ale tłuszcza boi się doń zbliżyć, bo rozeszła się wieść, że jeśli się tknie trupa, bestia zmartwychwstanie i choć jest bezgłowa, z uciętej szyi będzie zionąć ogniem.

Natychmiast kazałam osiodłać konia i ruszyłam w stronę bagnisk Connemary.

Tłuszcza zebrana na rojstach chciała mnie powstrzymać. Ale wiadomo, jestem kobietą, której nie można powstrzymać. Ciżba krzyczała: „Nie idź tam, królewno!”, „Smok zmartwychwstanie, Izoldo!”, „Truchło jeszcze zionie ogniem!”, „Nie ruszaj trupa młodzieńca!”, „Zgroza! Larum! Przekleństwo!”.

Ruszyłam w stronę zwłok zanurzonych w smoczych szczynach, jadzie, krwi i bagiennym błocie. Jakiś kmiot stojący w tłumie doniósł mi wcześniej, że owemu kupcowi towarzyszyła świta, ale owi handlarze rozpierzchli się gdzieś ze strachu. Liczyłam kroki: jeden, dwa, trzy… dziesięć. Byłam już blisko nieruchomych zwłok. Przerzucałam spojrzeniem to na smocze truchło, to na ludzkiego trupa. Drżały mi ręce i nogi. Nie byłam pewna, czy słowa o zmartwychwstaniu poczwary są prawdziwe. Mimo obawy postanowiłam ruszyć zwłoki. Leżał twarzą w bagnie. Nie mam pojęcia, jakim cudem grzęzawisko nie wessało mnie w swoją brunatną maź. Dzień zmierzchał. Nad torfowiskiem pojawiły się błękitne płomyki. Może była to osobliwość, która zdarza się tu często, może to były resztki smoczego ognia, może ogniki nadziei, może zrzynki piekielnego ognia. Odwróciłam trupa twarzą do siebie. Przystawiłam dłoń do jego szyi. Poczułam ledwo pulsujące drganie. Żył. Przyłożyłam usta do jego ust i tchnęłam weń życie. Uniósł powieki. Otarłam twarz z brudu. Trwało chwilę, zanim jego dusza zeszła na ziemię. Spojrzałam na czoło ocaleńca. Świeciło na nim białe znamię.

– To ty?… – wyszeptał przez półmartwe usta.

Moją głowę rozświetlił blask wschodzącego księżyca. Kupiec wpatrywał się we mnie jak w lustro. Jakby chciał zobaczyć odbicie swojej na wpół martwej twarzy w moich oczach. Nie, on ślepił gdzieś powyżej oczu, rzęs, brwi.

– Jasnowłosa…

– Jesteś kupcem z Bretanii, który zabił bestię? – spytałam ostrożnie, wysupłując słowa ze ściśniętej krtani.

– Zabiłem… ale… nie jestem kupcem… – odrzekł nieśpiesznie.

Patrzyłam na jego twarz, która przybrała dziwną maskę. Czułam lęk i grzeszne drżenie w lędźwiach.

– Kim jesteś zatem?

– Posłańcem – odszepnął.

– Czyim?

Zaległa cisza. Wydawało mi się, że bagno dyszy. Że z otwartej szyi leżącego opodal potwora wylewa się żar, że jego błoniaste skrzydła falują, by poderwać się do lotu. Ale to na szczęście była ułuda. Ułudą nie było to, co miało za chwilę paść z warg, na których przed chwilą złożyłam swoje usta.

– Jestem posłańcem króla Marka, władcy Kornwalii.

Zawirował świat. Zawirowały rojsty, zawirowały szczyty. Na Beanna Beola zabulgotały wody rzeki Owenglin.

– Jaki jest cel twojego poselstwa?

– Ty, Jasnowłosa… – odrzekł posłaniec i stracił przytomność.

Pierwszym obrazem, który dotarł do moich oczu, były cztery jaskółki wirujące za oknem. Drugim było słońce. Trzecim – puszyste chmury na niebie. Czwartym, gdy podniosłem się z łoża, wisielec. Na szubienicy dyndał rudy trup. Piątą pomroką była jej twarz okolona złotym warkoczem. Jasnowłosa omiotła mnie spojrzeniem. Niemal jak duch pojawiła się w gościnnej komnacie, bo bezszelestnie.

Skinąłem głową i wskazałem na szubienicę sterczącą na dziedzińcu.

– Aguynguerran powieszony?

– Tak – odrzekła krótko.

Odsunąłem się od okna i stanąłem na długość sztyletu od dziewczyny. Spytałem:

– Za co go skazano?

– Za krzywoprzysięstwo. Skłamał, że to on zabił smoka. – Milczała przez dobrą chwilę. Dodała prawie bezgłośnie: – Łgał jak pies, by zdobyć moją rękę.

Zamarłem. Przez obolałą głowę prześliznęła się myśl:

Chryste… Czy życie składa się z przypadków, które toczą się bezładnie jak kamienna lawina, czy też jest pisane przez zmyślnego skrybę w niebiosach? Przybyłem tu z tajną misją, by zdobyć Jasnowłosą dla króla Kornwalii… Gdybym nie pokonał smoczej poczwary, a gdyby uczynił to Aguynguerran Rudy, być może Jasnowłosa stanęłaby przed ołtarzem z kasztelanem. Chryste, kto pisze nasz los? W jakiej księdze?

– Panno – odezwałem się nieśmiało, ale Jasnowłosa mi przerwała:

– Moje imię Izolda. Jestem córką króla Irlandii.

Chryste… Panie świata, księżyca i gwiazd… Oto właścicielka jasnego włosa. Pomóż mi w mojej misji, która teraz staje się trudniejsza niż ucięcie głowy smoka… Mam w imieniu mego króla prosić o rękę córki wrogiego władcy… Panie na niebiosach, pomóż…

Odsiecz przyszła niespodziewanie z ust Jasnowłosej Izoldy.

– Nie jesteś kupcem z Bretanii.

– Nie jestem – przytaknąłem.

– Kupcy nie noszą miecza przy pasie.

Kiwnąłem głową bez słowa. Rozejrzałem się po komnacie. Nie dostrzegłem w jej mroku mojego półtoraka. A ona, Izolda Jasnowłosa mówiła dalej równym tonem:

– Kim jesteś? Kogo przywróciłam do życia? Mów. Słucham.

Przełknąłem gorycz, która oblepiała mi usta. Czy to był smak strachu, czy resztki smoczego jadu, który truł moje ciało i duszę, tego nie wiem. Rzekłem, patrząc w harde oczy Jasnowłosej Izoldy:

– Jestem siostrzeńcem Marka, króla Kornwalii.

W oczach dziewczyny zabłysły pioruny. Gdyby miała sztylet pod ręką, pewnie by mnie nim ugodziła. Lecz po chwili spojrzenie Izoldy złagodniało i zgasły w nim błyskawice.

– Jak masz na imię?

– Tristan.

– Jak smutek.

Wydawało mi się, że westchnęła. Ale być może był to poszum jaskółczych skrzydeł, płynących niebem gdzieś hen pod chmurą.

– Jaki podstęp czaisz, siostrzeńcze… – dodała z trudem, jakby miała piołun na języku: – …króla Marka, władcy Kornwalii?

– Przybyłem z misją.

Sięgnąłem dłonią pod koszulę, gdzie miałem szkaplerz. Ale szkaplerza nie było. Zastygłem w geście z dłonią na piersi.

– Czego szukasz? – spytała Jasnowłosa lodowatym tonem.

– Pozbawiłaś mnie miecza, nie mam też szkaplerza z wizerunkiem świętego Pirana.

– I ze złotym włosem pod wieczkiem – dodała.

Skinąłem głową. Patrzyłem w jej butne oczy. Jestem odważny, lecz wtedy przez ciało przepłynął mi dreszcz lęku.

– To mój włos – dodała Izolda. – Jak się tam znalazł?

Przemogłem zmieszanie i bojaźń.

– Twój włos Bóg zawiódł w jaskółczym dziobie do zamku w Tyntagelu. Król Marek uznał to za znak niebios i kazał mi odnaleźć właścicielkę złotej nitki. Nie jestem mędrcem, Izoldo, nie potrafię czytać wersów księgi, która jest nam pisana. Ale myślę, że Bóg w swoim miłosierdziu sprawił, że dwa wrogie królestwa mogą dziwnym zrządzeniem zawrzeć pokój i w końcu przerwać śmiertelną nienawiść, aby zakończyć wojnę.

– Jakim sposobem? – spytała, podnosząc kształtny podbródek.

Zdobyłem się na jeszcze większą odwagę i wyrzekłem:

– Pójdź za mąż za króla Marka.

Czekałem w spokoju na cios sztyletu, na krzyk, na przekleństwo, na wołanie straży, by mnie pojmać, wtrącić do lochu, czekałem na wyrok, na kata, czekałem na szubienicę. Nie było sztyletu, krzyku, przekleństwa, wołania straży, kata, nie zawisnąłem na szubienicy. Z pełnych ust Jasnowłosej wysypały się cztery słowa:

– Jak się czujesz, Tristanie?

– O co pytasz? O duszę czy o ciało?

Nie mogłem zrozumieć spojrzenia jej zimnych oczu. Stała nieruchomo, wpatrując się w moją bliznę na czole. Jakby chciała z niej odczytać myśli, intencje, skryte zamiary.

– Pytam o jedno i drugie. O ciało i duszę. Chcę wiedzieć, czy odtrutka z mierznicy i okłady baraniego tłuszczu wyleczyły cię, mojego wroga.

– Czuję się zdrowy. Uleczyłaś mnie, Izoldo.

Odwróciła się i wyszła. Zgrzytnął zamek w drzwiach. A ja zostałem sam z wisielcem za oknem.

„Bóg w swoim miłosierdziu ma sprawić, że dwa wrogie królestwa mogą zawrzeć pokój i w końcu przerwać śmiertelną nienawiść, aby zakończyć wojnę?!”. Nigdy! Przenigdy!

Słowa tego szalbierza grzechotały mi pod czaszką jak terkot kół na kocich łbach. Ja miałabym oddać cnotę śmierdzącemu łajnem wrogowi? Poddać się misji wiedzionej przez zabójcę mojego ukochanego stryja? Skąd wiem, że ten podstępny oszust, ten kornwalijski pies jest mordercą Morhołta?

Gdy leżał w malignie, zatruty smoczym jadem, sięgnęłam po jego miecz. Wyjęłam go z pochwy. Zamarłam. Dostrzegłam, że jest uszczerbiony. Odłupek, który trzymałam w szkatule, fragment żelastwa wydobyty z czaszki stryja, pasował jak ulał do szczerby na klindze…

Tak, w jednym to kornwalijskie bydlę, ten morderca, kłamca i szalbierz miał rację: nie potrafił czytać wersów księgi, która jest nam pisana. Udałam się do komnat ojca i poprosiłam o natychmiastowe widzenie. Przegoniłam stanowczym gestem marszałka i arcybiskupa, którzy radzili, co począć ze zwłokami Aguynguerrana Rudego. Czy zakopać jak ścierwo za kloacznym dołem, czy dochować chrześcijańskiej godności i pogrzebać trupa w poświęconej ziemi choćby pod płotem. Nie czas na cmentarne deliberacje. Miałam z ojcem do pomówienia sam na sam. Kiedy ujawniłam, jaki spisek miłosny uknuto, mój rodziciel zamarł w skupieniu. Po kilku chwilach jego królewskie czoło zrosiło się potem. Wydawało mi się, że na gęstej brodzie pojawiło się kilka srebrnych nitek. Wreszcie usta ojca spytały, czy kocham ziemię, na której rosłam i w której spoczywają szczątki walecznego stryja Morhołta. Niepotrzebnie ojciec pytał. Plan królewskiej wysokości pasował do moich zamiarów jak odłupek do uszczerbionego miecza Tristana:

Miałam oddać rękę i cnotę wrogowi. Miałam udać się do Kornwalii, czujnym okiem szpiegować knowania na dworze w Tyntagelu i szeptać do ucha męża dezyderaty zgodne z zamysłami Irlandii. Cóż, nie wiedziałam, że naszą tajną rozmowę podsłuchała moja matka. Trzeba tu rzec, iż nie odziedziczyłam łagodnego charakteru królowej. Byłam jej wyrodną córką. Moja matka to kobieta o trwożliwym sercu. Patrzyła na świat naiwnymi oczami. Ta ułomność sprawiła, że los potoczył się w inną stronę, niż zamyśliłam – podryfowałam jak łódź bez steru.

Na okręcie podniesiono żagiel o samym świcie. Załopotała harfa Briana Śmiałego, na nim wyszyta. Słońce tego dnia wstawało leniwie, ale piekło już od zarania niemiłosiernie. Udawałam, że duszę wypełnia mi podniecenie przed spotkaniem przyszłego małżonka. Ach, jak dobrze się czułam w tym kłamstwie, jakie słodkie minki stroiłam, jak pasowała mi maska królewskiej bogdanki, posłanki pokoju.

Stałam na dziobie okrętu i niby wypatrywałam brzegu Kornwalii, na którym czekało mnie nowe życie. Poczułam na sobie wzrok Tristana. Wiedziałam, że tkwił za moimi plecami i obserwował jasne włosy rozwiane na morskim wietrze.

– Izoldo…

Odkleiłam spojrzenie od niebieskiej kreski horyzontu. Zajrzałam mu w piwne, fałszywe źrenice. Mój głos przybrał niewinną barwę.

– Słucham, Tristanie – zaszczebiotałam.

– Muszę cię prosić… Izoldo… To nie jest bezpieczne miejsce.

Prawda. Statkiem zaczęły miotać fale. Uległam reprymendzie i cofnęłam się na środek pokładu, tam, gdzie zległa część tobołków z moim wianem. Strzegli ich sługa Perynisem i moja dwórka Brangien. Słońce wspinało się na szczyt zenitu i piekło w twarz. Otarłam dłońmi strużki potu z czoła. Upał palił jak żar w piecu. Sięgnęłam po bukłak, by ugasić pragnienie i zwilżyć gardło.

– Wasza książęca… – Brangien spróbowała mi wyrwać naczynie z dłoni.

– Jak śmiesz! – skarciłam. Uderzyłam ją w policzek dłonią.

Upiłam łyk. Widziałam, jak twarz dwórki robi się kamienna. A kiedy, kierując się fałszywą litością, podałam bukłak kornwalijskiemu łajdakowi, i kiedy Tristan upił napój z łagwi, dziewczyna wydała z siebie potworny krzyk. Jej skowyt przebił mi serce. Słońce zstąpiło z nieba i oblało mnie złocistym blaskiem.

Poczułem w ustach nieznaną słodycz. Kiedy dwórka, Brangien jej było, wydała ze swoich mięsistych ust krzyk przerażenia, jej rozpaczliwy skowyt przebił mi serce, słońce zstąpiło z nieba i oślepiło oczy. Wtedy dotarło do mnie, że włosy Izoldy są blaskiem złotej gwiazdy, a ich lśnienie będzie mi towarzyszyć po wieki wieków. Nasze źrenice spotkały się. Na ich dnie zobaczyłem koniec świata i czterech jeźdźców pędzących ku horyzontowi.

Na chwilę otrzeźwiałem. Kilku żeglarzy rzuciło się z pomocą ku Brangien. Dziewczyna uniżenie ich przeprosiła i chwytając się za podbrzusze, wyjaśniła ze wstydem, iż to bóle kobiece, związane z pełnią księżyca. Dwórka otarła łzy i pociągnęła Izoldę w stronę luku. Zbiegły schodkami pod pokład, a mnie wydawało się, że stukot trzewików Izoldy jest najpiękniejszym dźwiękiem, jaki słyszałem, piękniejszym niż bicie dzwonu w świątyni w Turo. Pielgrzymowałem tam w podzięce, kiedy udało mi się zabić Morhołta. Gdy Izolda zniknęła z mych oczu, jakaś czarna chmura ogarnęła świat mrokiem. Wydawało mi się, że nie przeżyję ani chwili bez widoku Jasnowłosej.

Nie miałam pojęcia, jakie to struny z jakiej to harfy grają w mojej głowie. Nie mogłam siłą woli wytrzeć obrazu kornwalijskiego posłańca. Chciałam się wyrwać z uścisku Brangien, ale jej szerokie dłonie były silniejsze. Dziewczyna pobladła.

– Panno, co uczyniłaś?

– Twoje słowa są zbyt harde, Brangien – skarciłam dwórkę. – Uważaj. Napinasz zbyt mocno cięciwę. Co cię użądliło? Nie pamiętam, by cię taki szał opętał podczas miesiączki.

– Izoldo… – jej głos się załamał. – Muszę ci wyznać…

Zamilkła. A mnie się wydawało, że morskie bałwany pochłoną okręt. Rozkazałam:

– Mów, Brangien.

Zacisnęła szczęki. Do oczu dziewczyny napłynęły łzy. Wreszcie odezwała się:

– Miałam wykonać królewskie polecenie.

– Jakie królewskie polecenie? Co mój ojciec ci zlecił, Brangien?

Cofnęła się o krok. Złapała równowagę, bo okrętem chybotało już coraz mocniej.

– Nie ojciec – odrzekła i dodała z wysiłkiem, jakby jej krtań zawiązała się w supeł. Przez szczeliny desek pokładu przedarła się jasna smuga i oświetliła bladą twarz dziewczyny. – Matka… jej królewska wysokość…

– Co ci kazała uczynić jej królewska wysokość?

– Podać napój.

– Jaki napój? – naparłam.

– Ten z bukłaka.

Oblizałam wargi. Wolno, z upodobaniem, lubieżnie. Miałam w ustach dziwną słodycz. Znam zapach i smak ziół, przypraw, znam nie tylko posmak mięty, cynamonu, lubczyku, drogocennego szafranu, arcydzięgielu, maku królewskiego, katarantusa, znam wszystkie tajemne zioła, ale tak obezwładniającej nuty nigdy nie poznałam.

– Cóż to za napój? – spytałam, ważąc słowa. Jakiś głos przyczajony w mojej głowie podszepnął, że odpowiedź będzie groźniejsza niż świst miecza. I tak było.

– Jej królewska mość… twoja matka… – Brangien plątała się – …umyśliła, żeby skończyć wojnę. Wybacz mi, Izoldo, co teraz powiem… Królowa podsłuchała twoją i twego ojca zmowę, byś wyszła za króla Marka, skrywając prawdziwe intencje. Oto w łagwi był napój…

– Jaki napój? – ponowiłam pytanie.

Odpowiedź z trudem przedarła się przez ściśnięte gardło dziewczyny:

– Miłosny nektar, który zakończyłby wojnę. Miałam nim w tajemnicy napoić ciebie i króla Marka.

Nie umiem opisać, co w tamtej chwili stało się z moim sercem. Nie wiem, czy zamarło, czy zapragnęło rozerwać się na strzępy. Nie wiem, czy Brangien wypowiedziała to, co teraz spróbuję powtórzyć, w moich uszach rozległo się dudnienie, szum, łoskot, szczęk.

– Izoldo… Ci, którzy wypiją napój, są skazani na wieczną miłość.

Słyszałam słowa dziewuchy czy też nie, nie pamiętam. Pchnęłam ją z całej siły. Padła na jedną ze skrzyń, w których złożone było gros mojego wiana: złote i srebrne naczynia, puchowe poduszki, galijski aksamit i szkocka wełna, koronki, lutnia i harfa. Innych części posagu już nie pomnę, bo wymazałam je z pamięci. Ze skroni Brangien popłynęła strużka krwi, ale dwórka nie straciła przytomności. Zaczęła kwilić jak ranna sarna. Nie chciało mi się słuchać jęków. Wybiegłam na pokład. Ujrzałam go, dostrzegłam, jak wypija z bukłaka ostatnie krople przeklętej cieczy. I wtedy naprawdę stanęło mi serce.

– Tristanie… – szepnęłam.

Izoldo…

Nie pamiętam, czy chwyciłem ją za ramiona, czy za biodra, czy objąłem kibić. Na szczęście nikt nie dostrzegł mojego gestu. Zniknęliśmy w czeluści włazu. Zbiegliśmy pośpiechem w dół schodków. Pod pokład.

– Precz! – krzyknęła Jasnowłosa do służki.

Zakrwawiona twarz Brangien mignęła w smudze światła. Dziewczyna posłusznie umknęła na dek. A nasze oddechy zmieszały się, połączyły, spięły. Usta złączyły się, języki zlizywały resztki słodyczy, ostanie krople napoju, który nas, śmiertelnych wrogów złączył na zawsze. Chciałem podwinąć rąbek sukni, ale Jasnowłosa sama to uczyniła. Poczułem ciepło jej ciała na swym przyrodzeniu. Nasze biodra zakołysały się w rytm rozchwianego kadłuba okrętu. Lekko zajęczała ni to z bólu, ni z rozkoszy. Była dziewicą.

Mówią, że pewien szkocki łucznik potrafił raz po raz napiąć łuk dziesięć tysięcy pięćset czterdzieści dwa razy. Osiem tysięcy strzał trafiło w cel. Byliśmy jedną z tych strzał, może tysiącami strzał. Nie wiem. Nie chcę wiedzieć. Może byliśmy tarczą. Może cięciwą. A może wszystkim naraz.

Jakbym obudziła się ze snu. Po udach spływała mi dziewicza krew. Nie napawała mnie ni obrzydzeniem, ni strachem. Byłam kobietą. Zajrzałam w jego najsłodsze źrenice i dopiero wtedy dotarło do mnie, że nasz rozkołysany okręt za kilka chwil dobije do brzegów Kornwalii, gdzie czeka mnie ślub z królem na Tyntagelu.

– Co będzie, Tristanie? – spytałam, kładąc głowę na ciepłym barku kochanka.

Strużki moich włosów rozsypały się bezładnie wokół jego ramienia. Ujął je w palce i przesunął opuszkami, jakby chciał trącić strunę harfy. Był czuły, on, ten, który zabił smoczą bestię, ten, który zamordował mojego ukochanego stryja Morhołta, on, Tristan, rycerz ze znamieniem na czole i smutkiem zapisanym w oczach.

Powtórzyłam pytanie, pokonując szum fal i furkot żagla, łapiącego w płótno coraz silniejsze podmuchy:

– Co będzie, kochany?

– Co będzie, to będzie – odrzekł matowym głosem.

Potem mnie przytulił i pocałował krótkim muśnięciem.

– Jak się z tego wyplączemy?

Spojrzał mi prosto w oczy.

– Z niczego nie będziemy się wyplątywać.

Odgarnęłam mu brązowy kosmyk z twarzy i szepnęłam w ucho:

– Mam iść za twojego stryja. Mam oddać ciało i duszę królowi Kornwalii. Nie mogę złamać słowa danego przez mojego ojca. Ty nie możesz złamać rozkazu króla, jesteś jego lennikiem. – Dodałam po chwili: – Czeka nas śmierć?

Ujął moją dłoń, która niechybnie go załaskotała. Ucałował opuszki wskazującego i serdecznego palca. Następnie rzekł całkowicie spokojnym tonem:

– Oddasz rękę królowi.

– A duszę?!

Przymknął powieki.

– Duszę mi zostawisz.

Znów nachyliłam się bliżej jego twarzy. Dostrzegłam, jak ścięgna napinają mu szorstkie policzki. Wiedział, jakie zaraz niechybnie zadam pytanie:

– A ciało?

Milczał. Powtórzyłam:

– Tristanie. Co będzie po ślubie z moim ciałem?

Zakołysało okrętem. Dobijaliśmy do brzegów Kornwalii.

Nie. Ani wspomnienia, ani opisu zaślubin króla Marka z Jasnowłosą Izoldą nie będzie. Słowa grzęzną mi w gardle, serce ściska się, czuję odrazę. Patrzyłem na jaśniejące dziewczęcym rumieńcem policzki ukochanej, ślepiłem na obwisłe zmarszczki nowożeńca. Nie mogłem przymknąć powiek, bo ten grymas zdradziłby moje uczucia, lecz czułem, że oczy zalewa mi jad zazdrości, gorszy i bardziej piekący niż żółć smoczej poczwary.

Wymknąłem się z sali weselnej. Nie mogłem słuchać piszczałek, lutni i harf. Nie mogłem cieszyć się popisami kuglarzy i linoskoczków. Wybrałem miejsce samotności, które najbardziej przystawało do stanu mojej duszy. Był to zamkowy chlew śmierdzący świńskim łajnem. Rzekł Jezus do swoich uczniów: „Nie dawajcie psom tego, co święte, i nie rzucajcie swych pereł przed świnie, by ich nie podeptały nogami i obróciwszy się, was nie poszarpały”. Kto był perłą, a kto – wieprzem? Wlepiłem spojrzenie w świńskie ryje i knułem w obolałej głowie, jak wyrwać moją bogdankę z łapsk starca. Usta stryja jawiły mi się jako ryło wieprza. Oślizłe wargi całujące karminowe płatki Jasnowłosej. Roiłem w myślach śmierć wieprza pod rzeźnickim nożem. Z obłoku zazdrości i nienawiści wyrwał mnie cichy głos:

– Co cię gryzie, przyjacielu?

Mój kompan, bez którego ckniło mi się podczas irlandzkiej wyprawy, stanął obok mnie, opierając łokcie o belkę zagrody. Karzeł Frocyn, druh najbliższy.

– Nic mnie nie gryzie, Frocynie – skłamałem.

– Mydlisz moje i swoje oczy.

Nic nie odrzekłem. Frocyn objął mnie zatroskanym spojrzeniem. Westchnął i mówił dalej z frasunkiem:

– Gorzej, że twój smutek mogą inni wyczytać. A to będzie cię drogo kosztować, Tristanie.

Spojrzałem na wieprza utytłanego w gównie i przytaknąłem w milczeniu. Nozdrza podrażnił mi smród. Odór łajna przemienił się w zapach krwi. A Frocyn ciągnął dalej swoim tonem beznamiętnym jak kołatka:

– Nie wyprzesz się miłości, przyjacielu.

Przebiłem go spojrzeniem. Uczyniłem niemały wysiłek, by głos mi nie zadrżał.

– O czym ty mówisz?

– O twoich oczach, Tristanie. O twoich oczach wlepionych w Jasnowłosą.

Smród łajna wessał mi się w płuca. Nie miałem ochoty kłamać. Przed czujnym spojrzeniem karła nie dało się uciec. Nie było sensu się wypierać. Spuściłem głowę jak przed posypaniem popiołu, jak przed katowskim mieczem.

– Chcę umrzeć, Frocynie.

– To piękne, ale durne słowa: „Umrzeć z miłości”… – Cicho i krótko zarechotał. Gwałtownie uciął wzgardę. – Nie po to się kocha, by zapraszać śmierć do tańca.

– Więc co mam robić?

Milczał przez dobrą chwilę, wsłuchany się w knurzy kwik. Z dali dochodziło echo weselnego gwaru. Skowyt piszczałek i dudnienie bębna mieszały się ze świńską gędźbą.

– Kochajcie się skrycie – rzekł karzeł Frocyn.

– Nasz sekret tej nocy wyjdzie na jaw.

Poczułem, jak pod spojrzeniem przyjaciela drętwieje mi ciało. Wpatrywał się w moje nieruchome źrenice, ściskając z całą mocą zatłuszczoną brodę.

– Pozbawiłeś ją dziewictwa?

Przytaknąłem.

– Możesz się wyprzeć, skłamać, że to nie ty jesteś tego sprawcą.

– Nie mogę – stanowczo zaprzeczyłem. – Kocham Izoldę. Nie potrafię załgać tego, co nam się zdarzyło. To nie był przelotny grzech, Frocynie. To było zrządzenie losu.

– Tylko mi nie zacznij gadać wierszem – zakpił.

– Co mam robić? Poradź, przyjacielu.

On milczał, ja próbowałem wsłuchać się w jego myśli, ale na nic. Knur dołączył do stada i zanurzył łeb w korycie. Miałem już dosyć zwierzeń.

Odwróciłem się do karła plecami.

– Czekaj… – Jego półszept mnie zatrzymał.

Stanąłem w progu chlewu. Frocyn nie patrzył mi w oczy. Jego spojrzenie i myśli wyfrunęły spod śmierdzącej powały, przetoczyły się po rozmiękłym klepisku i umknęły gdzieś poza mury Tyntagelu, zabierając ze sobą dźwięki weselnych piszczałek. Radosny gwar doprowadzał mnie do szału.

– Mam plan, jak uratować wasz sekret – dokończył Frocyn.

Brangien!

Pojawiła się natychmiast. W obcej komnacie unosił się zapach uczty, który wniosłam tu na swojej ślubnej sukni. W głowie migotały odrażające refleksy: pomarszczona dłoń męża między moimi udami, woń piwa sącząca się z jego starczych ust, krople wieprzowego tłuszczu na jego brodzie, lubieżne szeptanki podczas tańca. A potem widok Tristana umykającego z weselnej sali, huk bębna wdzierający się w uszy i rechot kuglarzy. Dobrze mi prawili w Dublinie, że Kornwalia to królestwo chamów i ciemniaków. Kozy im paść, a nie być królestwem.

– Tak, pani – odezwała się Brangien, posłusznie dygając. – Wasza królewska mość?

„Pani”! Nie jestem już „panną”! Jestem królową psiego królestwa…

– Podejdź tu bliżej, Brangien – spróbowałam się uśmiechnąć, ale moje policzki wygięły się w fałszywym grymasie.

Podeszła. Widziałam z bliska jej bliznę na skroni, pamiątkę z okrętu. A teraz miałam zadać jej jeszcze głębszą ranę.

– Wyjmij nocną koszulę z kufra.

Wyjęła lniane giezło. Przeciągnęła swoją szeroką dłonią po bieli, uśmiechając się pod perkatym nosem.

– Z czego się śmiejesz?

– Uśmiecham się, pani, na myśl, co zobaczy ta suknia dzisiejszej nocy. Twój mąż już pewno dyszy z pożądania w sypialni.

– Milcz.

– Wybacz, pani. – Dygnęła w geście przeprosin. – Nie mnie myśleć o takich sprawach.

– Mylisz się – zaprzeczyłam.

Brangien uniosła swoje gęste czarne brwi. Podeszłam blisko dziewczyny i zaczęłam rozwiązywać troki jej sukni. Spytała drżącym głosem:

– Co robisz?

Jednym, stanowczym ruchem zdjęłam szatę z ramion dziewczyny razem z bielizną. Brangien zasłoniła nagie piersi. Były jędrne, sutki sterczące. Tak jak trzeba. Rozkazałam:

– Wkładaj koszulę.

– Pani… – spróbowała się bronić, kryjąc to piersi, to czarne łono.

– Co?… – chciała zadać pytanie, ale głos jej uwiądł w krtani.

– Pójdziesz za mnie do królewskiego łoża.

– Ja?…

Podniosłam podbródek dziewczyny wskazującym palcem. Jej oczy błagały o litość. Nic mi z tego błagania. Spytałam:

– Jesteś dziewicą? Tylko nie kłam, Brangien. Nie kłam.

– Jestem, pani… Ale…

Ścisnęłam jej twarde podgardle dłonią.

– Masz się kochać z moim mężem namiętnie. Tak jakbyś go pragnęła latami. Jakbyś była wilczycą w rui. Rozumiesz?

Próbowała wyrwać się z uścisku, ale moja dłoń była ze stali. Palce zdrętwiały i nie chciały wypuścić ofiary z potrzasku.

– To cuchnący starzec… – wycisnęła z gardła.

Chciałam uderzyć w twarz Brangien, ale powstrzymałam rękę. Dziewczyna miała rację.

– Będziesz pod królewskim ciałem. Będziesz miała w sobie królewskie nasienie – próbowałam kulawo pocieszyć.

– Pani… On mnie rozpozna… Jesteś krucha, drobna. Ja jestem rosła i okazała.

– Król jest pijany. O, ciesz się: może kikut mu nie stanie. Może to kornwalijskie bydlę będzie tylko dyszeć chmielnymi oparami. No, wkładaj koszulę!

Podałam giezło. Brangien łkała, ale była posłuszna. Drżącymi dłońmi włożyła na siebie lnianą koszulę, jakby to nie była poślubna, ale przedśmiertna szata.

– Pani. Kocham cię. Zrobię dla ciebie wszystko.

– Idź już. – Nie chciałam patrzeć na jej udrękę.

Poszła.

Zrobiłam tak, jak umyślił i podszepnął mi mój ukochany. Długą chwilę zastanawiałam się, czy ten sprytny plan zrodził się w jego głowie. Kiedy Tristan wkradł się do mojej komnaty, objęłam go za szyję, ucałowałam wargi i oddałam się. Było inaczej. Nie tak jak tam, pod dekiem okrętu. Ale nasze biodra się unosiły, jakby morskie fale nadawały im rytm. Potem księżyc zajrzał przez szczerbę w okiennicy i zatonął w moich włosach.

– Plan się udał, Tristanie – westchnęłam z ulgą. – Tyś to wymyślił? Powiedz.

Nie odpowiedział. Przysnął. Jęczał przez sen. Z półotwartych ust wyciekła mu strużka śliny razem z grzeszną marą. Ale ja nie mogłam odczytać majaka, który czaił się pod powiekami mojego kochanka.

Kiedy Brangien rzuciła mi na skrzynię zakrwawioną koszulę, dostrzegłam, że przez szparę w okiennicy wlewa się czerwony promień poranka.

– Cóż to za buta w twojej twarzy, Brangien?

– Mylisz się, pani – odrzekła z jeszcze większym grubiaństwem. Dodała, patrząc mi prosto w oczy: – Żałuj, królowo.

– Czego mam żałować?

– Twój mąż jest nadzwyczajnym kochankiem. Daleko mu do zwiędłej starości. Będę co noc spełniać twoje obowiązki.

Struchlałam. Zahuczały złe przeczucia:

W końcu król spostrzeże, że to nie ja oddaję mu ciało. Mogę skończyć na szubienicy albo pod katowskim toporem. Jeśli Brangien będzie się co noc oddawała królewskiej chuci, prędzej czy później urodzi bękarta. Wtedy plan uknuty przeze mnie i mojego ojca zasiadającego na irlandzkim tronie spełznie na niczym. Ale nade wszystko przejmowała mnie trwoga o moją i Tristana miłość. Musiałam działać.

W tajemnicy przed ukochanym rozkazałam niewolnikom, aby wyprowadzili Brangien w głęboki las i tam ją zabili. Byli posłuszni moim poleceniom, bo w ich żyłach płynęła bratnia irlandzka krew. Myliłam się. Zdradzieckie pomioty, śmierdzące fecesy, a nie Irlandczycy! Zlitowali się nad służką, gdy ta zaczęła błagać o litość. Przywiązali dziewkę do drzewa, a zabili psa. Odcięli mu język i rzucili mi pod stopy jako dowód śmierci Brangien. Skąd wiem o wiarołomstwie moich ziomków? Otóż na dworze Tyntagel był człowiek, który miał ucho na wszystko. To wierny przyjaciel Tristana, karzeł Frocyn. Mędrzec, frant, chytry lis. Znał tajemnice i sekrety czające się każdym zakamarku kasztelu. Frocyn wiedział o moim i Tristana tajnym związku. On to, karzeł – mentor, arcyprzemyślnie doradził, bym odpuściła niewolnikom. Gdyby wezwali do buntu na dworze, bieg wypadków stałby się nieprzewidziany. Darowałam zatem życie Brangien i nakazałam milczenie. Tajemnica została przypieczętowana nagłą śmiercią jej niedoszłych oprawców. Niewolnicy w przypadkowy zupełnie sposób struli się zgniłą wieprzowiną. Brangien wiedziała, że jest skazana na milczenie aż po grób. Była wdzięczna za darowane życie i kryła moje schadzki z Tristanem. Królowi zaś oddawała się coraz rzadziej, bo jego stary korzeń nie mógł podołać młodym lędźwiom. Lecz prędzej czy później musiały nastąpić dramatyczne kweresy.

To się musiało wydarzyć. Frocyn przesłał mi sekretną wiadomość, wezwał na spotkanie w królewskim ogrodzie, gdzie w mroku, daleko od wścibskich uszu i oczu miał mi przekazać ważne nowiny.

Noc była gwiaździsta, szczęśliwie bezksiężycowa. Patrzyłem w nieboskłon i zastanawiałem się, jaką jestem jego częścią. Kroplą w nieskończonym oceanie? Czym jest moja miłość do Jasnowłosej Izoldy? Nasze uczucie, podobnie jak nasze dusze, skażone jest nieśmiertelnością? Będziemy cierpieć za grzechy aż do skończenia świata? Czy po naszej śmierci odrodzimy się pod inną powłoką? A może zaświecimy blaskiem gwiazdy na niebie? Ot, szkolarskie pospolitości przetaczały mi się pod czaszką, gdy czekałem na mojego wiernego i nieocenionego przyjaciela.

Wreszcie nadszedł. Jak to on, bezszelestnie.

– Czekam, Frocynie, na wieści.

– Są złe.

Spojrzałem w granatowe niebo, jakbym tam szukał panaceum na lęk, który mnie w tamtej chwili ogarnął.

– Mów. Wysłucham wieści ze spokojem, choćby nawet były upiorną przepowiednią.

– Król wie o twojej zdradzie.

Przestałem patrzeć na gwiazdy. Zajrzałem w twarz karła. Jego oczy świeciły w ciemności.

– Kto mu doniósł? – spytałem.

– Plotki pełzną jak stado gadzin ze wstrząśniętego żmijowiska.

– Nie recytuj mi tu poezji, karle. – Na moment zacisnąłem szczękę i zwinąłem dłoń w pięść. – Kto doniósł stryjowi o mnie i o Jasnowłosej? Pytam.

– Twoi najwięksi wrogowie.

Zabulgotało mi w gardle:

– Baronowie Andret, Gwenelon, Gondolin i Denoalen?

– Tak, Tristanie.

Znów mój wzrok powędrował ku niebu. Wydało mi się, że jedna z gwiazd spadła, ciągnąc za sobą platynowy ogon. W takiej chwili trzeba wypowiedzieć w duszy życzenie. Podobno zawsze się spełni. Nie zdradzę, o czym pomyślałem. Będzie to wieczną tajemnicą. Nie pomnę, czy moje usta wyrzekły te słowa z wolą czy bez woli:

– Trzeba się pozbyć baronów.

Karle ciało aż się skręciło pod tymi słowami. Pałąkowate nogi ugięły się w kolanach.

– W głowie ci się miesza, Tristanie.

– Uważaj, do kogo mówisz – zgromiłem.

Frocyn wydobył z siebie zduszony krzyk:

– Do kogo?! – Ostudził emocje: – Do przyjaciela, który wpadł w sieć. – Zaczerpnął tchu aż do dna płuc. – Wystarczy, że irlandzcy niewolnicy pomarli w tajemniczy sposób. Nie pytaj, kto się tym zajął. Śmierć baronów będzie ogniem, który podpali całe królestwo.

Zmilczałem reprymendę. Spytałem:

– Co mam czynić?

– Ja ci na to nie odpowiem, Tristanie. Tylko jedne usta mogą ci odpowiedzieć.

– Czyje? – głos mi zadrżał.

Nie pamiętam, ile trwało milczenie karła. Nad jego głową rozsiał się deszcz spadających gwiazd. Nie zdążyłbym pomyśleć o tylu życzeniach. Wreszcie Frocyn się odezwał:

– Masz wezwanie do króla. On ci powie, co masz uczynić. Na co jesteś skazany.

Odwrócił się do mnie plecami i skierował swoje kacze kroki w stronę zamku. Zawołałem półgłosem:

– Frocynie!

Przystanął, patrząc na mnie ni to z pretensją, ni to z żalem, frasunkiem, a może z zazdrością.

– Powiedz mi, przyjacielu, bo Biblię znasz na pamięć… – Podszedłem bliżej. Zatrzymałem się w dystansie. – Czy miłość jest wieczna?

– Nie pytaj mnie o miłość, bo nigdy jej nie zaznałem.

– Nie pytam ciebie, tylko Pismo Święte.

– Nie jestem ustami Boga – odparował karzeł z nutą złości w głosie.

– Ale masz oczy, uszy i język czujniejszy niż nasz arcybiskup. No, nie wypieraj się, Frocynie, gadaj.

Przymknął powieki. Wtedy jego pomarszczona facjata przybrała prawdziwie anielski wygląd. Rzekł:

– …quia fortis est ut mors dilectio, dura sicut infernus aemulatio.

– Tłumacz, Frocynie – rozkazałem.

– „… bo jak śmierć potężna jest miłość, a zazdrość jej nieprzejednana”.

Poprawił sztylet z rękojeścią w kształcie żmii. Odwrócił się i odszedł, zostawiając mnie z niebem pełnym gwiazd. Już żadna z nich nie spadła.

Król wydał wyrok: Izolda i ja zostaniemy spaleni na stosie, bez sądu.

Skrępowano mi ręce łańcuchem. Narzucono śmiertelną koszulę nasączoną olejem. Nie wypowiedziałem ani jednego słowa. Wcześniej, będąc w lochu, czułem przez ścianę oddech mojej ukochanej. Bicie jej serca. To była ułuda. Mogliśmy się porozumiewać, uderzając kajdanami w mur. Ale nie mieliśmy opanowanego szyfru. Tylko huk i brzęk łańcuchów był tajną mową naszej miłości.

Wreszcie szczęknęły drzwi celi.

– Wasza książęca wysokość… – odezwał się kapitan straży.

– Kpisz? – skarciłem.

Podniósł brwi w zdziwieniu.

– Na jaką wysokość jestem księciem? – spytałem.

– Nie rozumiem… – przekrzywił pokornie głowę.

Przywołałem na usta krzywy uśmiech.

– Pytam o wysokość stosu.

Chrząknął. Ale odpowiedział posłusznie:

– Dziesięć razy wzrost waszej książęcej wysoko… – ugryzł się w język.

– Idziemy.

Potrząsnąłem kajdanami. Stanąłem w progu. Strażnicy nastroszyli glewie. Rzuciłem prosto w twarz kapitanowi:

– Chcę się pomodlić w kaplicy.

Zawahał się.

– Zgoda.

– Rozkuj mi ręce.

Znów się zawahał i zaprotestował:

– Nie mogę, książę.

– Nie będę z Bogiem rozmawiał w kajdanach.

Rozkuł.

Nie klęknąłem przed kamiennym ołtarzem. Skoczyłem z okna kaplicy.

W drzwiach celi stanęła straż. Z trudem godziłam się na śmierć w płomieniach. Przerażenie łagodziła myśl:

Jakże upojnie będzie mi umierać razem z tobą, mój miły…

Rozpierzchły się jaszczurcze myśli i mrzonki o zaborze Kornwalii, o koronie królewskiej zdobytej podstępem dla Irlandii.

Niech pozostanie tylko ogień. Niech strawi ciała, niech nasze prochy zamienione w węgiel dadzą życie trawom i ziołom. Niech użyźnią pastwiska, niech owce karmią się naszym szczęściem i nieszczęściem. Niech stada idą na rzeź, niech mięso karmi głodne żołądki, niech Bóg sprawi, byśmy się odrodzili w ciałach innych kochanków. Będziemy razem na wieki wieków i nic nas nie rozdzieli. Żadna wojna, żadne czcze swary, mój miły…

– Szykuj się, pani. – Kapitan urwał mi łańcuch myśli rozkazującym tonem.

– Jestem gotowa. – Potrząsnęłam kajdanami. – Zdejmij mi łańcuchy.

Przez kostropate oblicze dowódcy przebiegł dziwny skurcz.

– Nie.

– Jestem królową. Nie masz prawa mnie upokarzać.

Rzucił okiem na drużynę glewników. Tamci spuścili spojrzenia.

– Mam wyraźne królewskie rozkazy, by nie zdejmować ci z rąk łańcucha – odrzekł kapitan więziennej straży.

Niech i tak będzie, pomyślałam. Zrosłam się z żelastwem. To dzięki tym łańcuchom dawałam ci znaki, uderzając nimi w ścianę, mój ukochany…

Tylko przez ułamek chwili wyobraziłam sobie, jak pod kajdanami rozpalonymi do czerwoności moja skóra, mięso i kości zaskwierczą w ogniu. Nic to.

Wyszliśmy na dziedziniec, gdzie usypano dwa wysokie stosy, nasączone śmierdzącym olejem. Kat stał opodal z dzbanem pełnym smolistej cieczy. Niechybnie zaraz miał mnie nią oblać, a potem przykuć do dębowego słupa i podpalić stos. Rozejrzałam się z niepokojem. Nie było Tristana. Wbiłam spojrzenie w króla. Uciekł ze wzrokiem. W jego twarzy skrywała się ta sama konfuzja, która spinała oblicze więziennego kapitana. Mnich od benedyktynów czekał z krucyfiksem i ostatnią posługą. Podniosłam głowę i spojrzałam na słońce.

Niech mnie ogarnie swoim blaskiem. Niech ostatni raz jego promienie zaplotą warkocz z moich włosów.

– Gdzie jest Tristan?! – krzyknęłam.

Odpowiedziało mi wycie zebranej na dziedzińcu tłuszczy. Ni słowa nie mogłam wyłuskać z wrzawy i bełkotu. Nagle z tłumu, który zebrał się najbliżej miejsca kaźni, wystąpił człek o twarzy zżartej przez trąd. Nie, to ludzkie ścierwo raczej wypełzło z ciżby takich samych jak on kalek, przegniłych śmierdzącą leprą. Z gęby zionącej bezzębną pustką, z warg zżartych wrzodami, wydobył się wrzask:

– Królu! Oddaj nam, trędowatym, tę dziwkę! Szkoda jej ciała! Nam się przyda! Kara będzie bardziej surowa, bardziej dotkliwa niż stos. Niech ją lepra zżera powoli, niech gnije latami! Królu, daj ją w nasze objęcia!

Reszta trędowatych, o dziwo, także kobiet, wrzasnęła „daj nam, daj nam!”. Kilku mężczyzn spuściło spodnie, wyjęło na wierzch przyrodzenia i zaczęło się przymuszać owrzodzonymi łapskami. Odwróciłam oczy. Żołądek, trzewia i gardło związały się w supeł. Wołałam myślą na ratunek Tristana. Przez zamglone oczy widziałam, jak król Marek daje gestem przyzwolenie trędowatemu gburowi. Ten podszedł do mnie na odległość swojego kikuta. Rozczapierzył trzy gnijące palce i chwycił mnie za pierś. Błyskiem spojrzenia dostrzegłam tuż obok królewskiego siedziska zmarszczoną twarz Frocyna. Oczy karła błyszczały niczym wilcze ślepia.

Nagle tłum zamarł w ciszy. Nie mogłam pojąć, co jest jej przyczyną. Przez mgłę dostrzegłam lśnienie ostrza sztyletu. Ostra głownia spoczywała na gardle króla. Czyjaś dłoń chwytała rękojeść w kształcie syczącej żmii. Za plecami króla Marka stał on – Tristan. Jak znalazł się na wolności, bez kajdan, z wężowym sztyletem w dłoni?

– Rozkuć ją! – krzyknął do kapitana więziennej straży.

Stopy oficera pozostały w bezruchu, jakby wrosły w błoto. Ręce kapitana nie ruszyły się ani na włos. Tristan naciął skórę na gardle króla. Strużka krwi potoczyła się po pomarszczonej szyi i spadła na czarny kaftan, zamieniając się w bezkształtny liszaj. Z oczu króla wysypał się strach.

– Rozkuć ją – wybełkotał.

Nie pamiętam, co było dalej.

Kiedy skoczyłem z okna kaplicy, a do bruku było najmniej dziewięć stóp, wpadłem prawie w ręce mego przyjaciela. Nasz tajny plan się udał.

– To ostatni raz, Tristanie… – dyszał z emocji.

– Nie wypieraj się, Frocynie. Nasza przyjaźń jeszcze wiele przetrwa.

Zbiegliśmy w dół uliczki, kryjąc się w mroku podcieni. Na szczęście podgrodzie opustoszało. Wszyscy zgromadzili się na zamkowym dziedzińcu, by cieszyć oczy płonącymi ciałami skazańców. Minęliśmy wyludnione dormitorium dla trędowatych. Echo naszych kroków odbijało się od murów.

– Szybciej! – ponaglił karzeł, przebierając krótkimi nogami. – Straże już są w jej celi! Szybciej!

Przystanął. Sięgnął po sztylet.

– Masz.

Spojrzałem na łeb żmii, z którego wystawał srebrny jęzor.

– Co mam z tym zrobić? – Zadrżałem.

– Mnie pytasz? Ty spisek uknułeś.

Chwyciłem sztylet. Jelec schłodził mi gorącą dłoń. Wiedziałem, co mam nim zrobić, ale nie wiedziałem, czy zamysł się uda. Wbiegliśmy na dziedziniec zapełniony ciżbą. Huczało i wrzało jak w kotle. Kiedy zobaczyłem Jasnowłosą prowadzoną na kaźń, krew stanęła mi w żyłach. Opanowałem słabość. Izolda podniosła dumnie twarz ku niebu, a promienie słońca oplotły się warkoczem wokół jej głowy. Potem stała się rzecz straszna. Lecz każda rzecz nawet najstraszniejsza może kryć drugie dno, na którym spoczywa nadzieja. Tak było i wtedy.

Z rozwrzeszczanej ciżby wystąpił trędowaty potwór. Otworzył bezzębne usta i wycisnął przez resztki owrzodzonych warg:

– Królu! Oddaj nam, trędowatym, tę dziwkę! Szkoda jej ciała! Nam się przyda! Kara będzie bardziej surowa, bardziej dotkliwa niż stos. Niech ją lepra zżera powoli, niech gnije latami! Królu, daj ją w nasze objęcia!

„Daj nam, daj nam!”, rozeszło się po szpalerze śmierdzących, zaropiałych wszarzy. Kilku trędowatych wyłowiło nabrzmiałe pożądaniem i wrzodami kutasy z podartych spodni. Skorzystałem z tumultu i przedarłem się blisko króla. Ten już dawał gestem dłoni przyzwolenie, by trędowaci ruszyli do gwałtu. Gbur ucapił pierś Jasnowłosej. Byłem o łokieć od króla. Przystawiłem mu głownię sztyletu do gardła. Krzyknąłem:

– Rozkuć ją!

Chyba trwało to nieskończoność. Wreszcie kapitan straży dobył klucze zza pasa i uwolnił ręce Jasnowłosej z kajdanów. Nie mogłem spojrzeć w twarz Frocynowi, by błyskiem oczu podziękować mu za wybawienie. Chwyciłem króla za brodę. Korona spadła z jego czoła i potoczyła się w błoto. Ostrze sztyletu spoczywało na królewskim podgardlu. W ten sposób wymknęliśmy się z dziedzińca, pozostawiając za sobą dwa stosy i zamarły w bezruchu tłum, straże, rycerstwo, kler i przeszłość.

Za murami czekały na nas dwa wierzchowce. Kary i siwy. Jak grzech i odkupienie. Wypuściłem króla z uścisku.

– Wybacz, stryju.

– Od tej chwili jesteś po wieki przeklęty – wysapał przez zdrętwiałe usta.

– Wiem – odrzekłem, wskakując na siodło czarnego wierzchowca. Zadźwięczał miecz przy kulbace.

Król wrzasnął:

– Po wieczność, Tristanie! Po wieki wieków, Izoldo!

Echo królewskiego przekleństwa przetoczyło się po murach zamku Tyntagel, ale stukot kopyt je zagłuszył. A ja odrzekłem w duszy:

Amen.

Ukochany mój. Dokąd mnie przywiodłeś? Jaka to kryjówka przed losem i zemstą mego niechcianego małżeństwa? Nie skarżę się, że żyję w lesie. Dachem nam szerokie liście palm, ścieliskiem drzewiaste paprocie, kwitną nad nami wiekowe magnolie, z których potrafię ci zaparzyć życiodajny napój. Patrzę z miłością, jak wstajesz o świcie, zdejmujesz łuk z gałęzi, by ruszyć w puszczę na polowanie. Zabijam czas oczekiwania, ruszając w bór, by zebrać leśne owoce, korzenie i zioła. Gdy słońce chyli się do snu, nasłuchuję echa twych kroków. Gęstym zmierzchem wracasz ze zwierzyną na ramionach. Rozpalamy ogień, a ja podaję ci strawę, którą przyrządziłam. Patrzę, jak oprawiasz sarnie mięso. Będzie obfita wieczerza. Lecz coraz częściej wracasz z pustymi rękami. Czyżby twoje oczy traciły celność, czyżbyś coraz częściej nie potrafił wytropić zwierzyny? Zrobiłeś się milczący. Wychudłeś. Głębsze bruzdy przecięły ci czoło. Twoje znamię na czole zrobiło się bledsze. Coraz rzadziej nasze ciała stają się jednym. Coraz mniej mówisz, że mnie kochasz. Coraz częściej wpatrujesz się w gwiazdy, jakbyś chciał ku nim uciec ode mnie. Czy nasza miłość gaśnie, mój jedyny, ukochany, smutny Tristanie?…

Ukochana