Burżuazyjna godność. Dlaczego ekonomia nie potrafi wyjaśnić współczesnego świata? - Deirdre Nansen McCloskey - ebook

Burżuazyjna godność. Dlaczego ekonomia nie potrafi wyjaśnić współczesnego świata? ebook

Deirdre Nansen McCloskey

0,0
39,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Burżuazyjna godność. Dlaczego ekonomia nie potrafi wyjaśnić współczesnego świata?? Deirdre Nansen McCloskey jest najlepszym przedstawieniem kontrowersji związanych z początkami rewolucji przemysłowej. Ekonomiści od kilkudziesięciu lat wysuwają coraz to nowe hipotezy mające tłumaczyć, dlaczego to właśnie w Wielkiej Brytanii pod koniec XVIII wieku nastąpił nagły wzrost bogactwa.

McCloskey uczestniczyła aktywnie w tych badaniach od kilkudziesięciu lat i z czasem zdała sobie sprawę, że większość hipotez ekonomistów nie jest w stanie wytłumaczyć wzrostu tak gwałtownego jak ten, którego doświadczyła Najpierw Wielka Brytania, a potem większość świata zachodniego. McCloskey tłumaczy w swojej książce, dlaczego rewolucji przemysłowej nie wytłumaczą: grodzenia, handel z koloniami, imperializm brytyjski, bliskość pokładów węgla, rozwój nauki czy lepsze geny Brytyjczyków. Zdaniem McCloskey kluczem do zrozumienia niespotykanego wcześniej rozwoju gospodarczego jest innowacyjna działalność przedsiębiorców, którzy niestrudzenie dokonują zmian w procesach produkcji i organizacji firm, czy eksperymentują z tworzeniem nowych dóbr. Tam, gdzie innowacyjni przedsiębiorcy byli pogardzani, tam do dzisiaj panuje bieda. Tam, gdzie społeczeństwo przyjęło szeroko burżuazyjne cnoty za swoje własne – gdzie przedsiębiorca stawał się społecznym bohaterem – tam nastąpił rozwój, pisze McCloskey.

Burżuazyjna godność to niezwykła podróż po faktach i teoriach dotyczących rewolucji przemysłowej i nowoczesnego wzrostu gospodarczego. Autorka skupia się na ideach, a w szczególności na rozprzestrzenianiu się idei związanych z godnością burżuazyjnego życia. […] Powszechny rozwój życia gospodarczego wymaga pojawienia się idei, które by legitymizowały działania powiązane z życiem gospodarczym i uznawały je za wartościowe z punktu widzenia moralności.

Peter J. Boettke

Jest to przede wszystkim traktat krytykujący historyczny materializm, będący grzechem zarówno lewicy, jak i prawicy. Należy jeszcze mocniej powiązać idee, tę „ciemną materię historii”, z historią wzrostu zamożności i innowacyjności.

Joel Mokyr

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 1060

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



BOGACI I WOLNI DZIĘKI BURŻUAZJI – PRZEDMOWA DO WYDANIA POLSKIEGO

Bardzo cieszy mnie wydanie w języku polskim drugiego tomu trylogii Ery burżuazji (w 2006 roku pojawił się pierwszy tom, Bourgeois Virtues [Burżuazyjne cnoty], drugi w 2010 roku, a w 2016 roku ukazał się wreszcie – chwalmy Pana! – tom trzeci, Bourgeois Equality [Burżuazyjna równość]). Jestem wielką miłośniczką polskiej kultury i historii. Pochodzę w końcu z Chicago, drugiego co do wielkości (jak mawiają mieszkańcy) polskiego miasta na świecie! Na Uniwersytecie Chicagowskim miałam zaszczyt współpracować z ekonomistą Arcadiusem Kahanem, bojownikiem antyfaszystowskim z czasów wojny światowej, a na Uniwersytecie Stanu Iowa z historykiem Jarosławem Pełenskim. Ze względu na nich uczestniczyłam w pracach komisji rozpatrujących prace doktorskie dotyczące polskiej historii, tak jak w przypadku Janusza Duzinkiewicza. (Dzięki przyjaźni z Januszem dowiedziałam się, że polskie „sz” wymawia się jak angielskie „sh”, a „cz” to tyle co „ch”!). Wielkim przyjacielem mojego ojca był Adam Ulam, politolog z Harwardu i młodszy brat matematyka Stanisława Ulama. Autobiografia Stanisława odmalowuje piękny portret życia studenckiego, jakie w latach trzydziestych toczyło się we Lwowie. Mam zatem pojęcie o drobnym wycinku polskiej historii i wiem o bolesnej i wyboistej drodze tego jeszcze w XVI wieku największego z tolerancyjnych społeczeństw na świecie – „Polonia est mia”, deklarował Erazm z Rotterdamu – które w XVII wieku czekał potop szwedzki, w drugiej połowie XVIII wieku rozbiory, przeprowadzone przez jakże życzliwe Prusy, Austrię i Rosję.

W sierpniu 1988 roku, w tygodniu poprzedzającym początek rozmów między komunistycznym rządem a Solidarnością, odbyłam swoją najdłuższą, dwutygodniową podróż do Polski. Pojechaliśmy do Warszawy i do Krakowa, gdzie złożyłam cichą wizytę w Auschwitz. Kurs wymiany walutowej wariował, dlatego w Krakowie zjedliśmy w oprawie pieśni patriotycznych wspaniały obiad z doskonałym winem za jakieś 4 dolary od osoby. Rewolucja wisiała w powietrzu. Ludzie nie bali się opowiadać prosto w twarze państwowych aparatczyków dowcipów o komunizmie, tak jak ten klasyk, który kończy się zdaniem: „Jest gorzej niż myślałem. Nawet naboi nie mają”[1]. Ludzie przestali się bać.

Dwadzieścia lat później odwiedziłam Polskę tylko na kilka dni. Byłam zaszokowana ogromnym postępem, jaki się tu dokonał. W 1988 roku widziałam mężczyznę niosącego zawieszone na miotle rolki papieru toaletowego – ten kiepskiej jakości socjalistyczny produkt w reżimie kontroli cen stał się rzadką zdobyczą. Na początku XXI wieku Polska była już normalnym krajem gospodarki rynkowej, dającym łatwy dostęp do sporych ilości całkiem niezłego papieru toaletowego w cenie ustalonej dzięki swobodzie podaży i popytu.

W swojej książce pytam o to, jak doszło do tego wielkiego wzbogacenia i czy jest ono dobre. Dlatego badam jego początki w Holandii w XVI wieku, przyglądam się brytyjskiej rewolucji przemysłowej i niesamowitemu postępowi gospodarczemu po 1800 roku, który dziś dosięgnął nawet Chin i Indii. Moja odpowiedź nie należy do zwyczajowych wyjaśnień, takich jak marksistowski wyzysk czy smithowska akumulacja kapitału. Twierdzę, że ową odpowiedzią jest wigor naszych nowych „burżuazyjnych” społeczeństw opartych na handlu, w których ludzie otwierają przedsiębiorstwa, otrzymują zysk i z korzyścią dla siebie i innych kupują dobra i usługi, nie będąc poniewieranymi przez państwo. Natomiast hierarchia ludzi wolnych ciemiężących swoich niewolników, panowanie szlachty nad chłopami lub zdominowanie kobiet przez mężczyzn dławiły ludzką pomysłowość przez tysiąclecia.

Od początku lat dziewięćdziesiątych rozmyślałam o całościowej obronie tego, co zwykliśmy nazywać „kapitalizmem”. Wreszcie nieprzypadkowo doszłam do wniosku, że powinniśmy to słowo porzucić. Sprowadza ono zwolenników i przeciwników kapitalizmu na błędne tory myślenia, że gromadzenie cegieł lub worków z gotówką stanowi samo sedno naszego obecnego wzbogacenia. Bynajmniej. Akumulacja kapitału oczywiście jest niezbędna, ale tylko tak jak tlen i strzałka czasu. Ludzie zawsze gromadzili kapitał i tworzyli rynki, w pewnym sensie zawsze byli „kapitalistami”. Kapitalistą jesteś, gdy szukasz samochodu w okazyjnej cenie. We Francji, we Włoszech i w Polsce przez ostatnie sto lat działało coś zupełnie innego niż zwykłe poszukiwanie zysku czy akumulacja kapitału.

Polska przeszła długą drogę od 3 dolarów (w cenach dzisiejszych) dziennego dochodu na osobę w 1800 roku do obecnie ponad 75 dolarów dziennie. Jak to się stało? Właśnie tak: Polacy zaczęli wdrażać i wynajdować nowe pomysły takie jak silnik parowy, nowoczesny uniwersytet, żelazobeton, odkurzacz, kontenery w transporcie towarowym, Internet czy – przechodząc do polskich odkryć – lampa naftowa, kamizelka kuloodporna, wykrywacz min i dawna tolerancja religijna. Wdrażanie części pomysłów, takich jak kolej żelazna, wymagało wielkich nakładów kapitału. Ale inne, jak choćby obniżone sufity, wcale tego nie potrzebowały. W każdym razie to nie kapitał stał za wielkim wzbogaceniem, lecz idea. Bez idei zalewanie gospodarki kapitałem prowadzi tylko do budowy całej masy idiotycznych tam wodnych i fabryk niemających żadnego celu. Przyjrzyj się Ghanie. Przyjrzyj się Polsce przed 1989 rokiem. Za to zalanie gospodarki ideami, jeśli tylko w dobrowolnej wymianie rynkowej zdadzą test zyskowności, sprawia, że kapitał znajduje się szybko i wzbogaca wszystkie strony. Przyjrzyj się Chinom, Indiom, Hiszpanii i Polsce.

Dlaczego więc polepszające nasz byt idee rozkwitły dopiero po 1800 roku? Ujmując rzecz jednym słowem, odpowiedzią jest wolność – rozbicie hierarchii będącej przeciwieństwem wolności. Pozwolenie ludziom na to, aby zgodnie z angielskim wyrażeniem „have a go” (mogli spróbować), okazało się dla nich rzeczą niezmiernie zachęcającą. Zaczęli otwierać sklepy tam, gdzie inni skłonni byli płacić, a nie tam, gdzie żądał tego lokalny watażka, lokalne władze czy miejscowy cech rzemieślników. Mogli wypróbowywać nowatorskie maszyny i nie byli atakowani przez ignoranckich luddystów czy bandytów trzymających ster władzy centralnej. Mogli prowadzić handel krajowy i zagraniczny z tym, z kim zechcieli. Dzięki usprawnieniom, które zdały test wymiany rynkowej, dochody na osobę wzrosły z 3 do 75 dolarów dziennie. Duże domy. Dobrze zbudowani i odżywieni ludzie. Duże szkoły i uniwersytety.

A skąd w tytułach moich książek słowo „burżuazyjna”? Stąd, że to właśnie mieszczańska klasa średnia odkryła przed nami owe usprawnienia. „Miejskie powietrze czyni wolnym” – głosi stare, wywodzące się z niemczyzny powiedzenie. Pozostało ono prawdziwe. Gdy burżuanie nie byli w stanie nakłonić państwa do roztoczenia nad sobą parasola ochrony przed konkurencją, nie mogli stać się diabłami wcielonymi znanymi z marksistowskich historyjek. Stawali się bohaterami. To oni sprawili, że jesteśmy teraz bogaci i wolni. Ale uwaga.

Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych dzwoniłam z Iowa do sekretarki w Instytucie Badań Zaawansowanych w Princeton („Instytucie Einsteina”), aby przekazać jej, że tytuł mojego wystąpienia, które miałam tam prezentować, brzmiał „Burżuazyjne cnoty”, roześmiała się i zapytała: „To oksymoron, nieprawdaż?!”. Jej mała żartobliwa uwaga dość dobrze podsumowuje wszystko to, przeciw czemu wylewałam atrament przez ostatnie ćwierćwiecze.

Europejscy burżuanie nienawidzili siebie samych od dawna. Dla dobra najbiedniejszych pośród nas potrzebują teraz jakiegoś rodzaju wsparcia psychologicznego. Jestem gotowa im w tym pomóc. Bez żadnych dodatkowych opłat.

 

Deirdre Nansen McCloskey

październik 2017 roku

[1] * Jedna z wersji wspomnianego przez Autorkę dowcipu brzmi: Gdy sowiecki malkontent za krytykę braku w sklepach artykułów pierwszej potrzeby nie został rozstrzelany, a jedynie spałowany, powiedział: „Jest gorzej niż myślałem. Nawet naboi nie mają!” (przyp. JL).

PRZEDMOWA I PODZIĘKOWANIA

Twierdzę, że za rewolucją przemysłową, a zatem i za obecną postacią świata, stoi wielki przewrót w powszechnej opinii o rynku i innowacjach. Zmiana ta nastąpiła w XVII i XVIII wieku i dokonała się w północno-zachodniej Europie. Mniej lub bardziej raptownie Holendrzy i Brytyjczycy, w ślad za którymi poszli Amerykanie z Francuzami, zaczęli odnosić się do przedstawicieli klasy średniej, w tym w jej wyższej lub niższej odmianie – „burżuazji” – jako do ludzi obdarzonych godnością i wolnych. To sprawiło, że nowoczesny wzrost gospodarczy stał się możliwy.

Zatem wzbogaciły nas idee, „retoryka”. Ujmując to nieco inaczej, powodem była zmiana w języku – tym najbardziej ludzkim z naszych dokonań[1]. Z początku zmiana ta nie miała charakteru ekonomicznego czy materialnego – nie stał za nią wzrost znaczenia tej czy innej klasy, rozkwit jakiejś konkretnej branży bądź wyzysk jakiejś grupy ludzi. Innymi słowy, doświadczane przez nas wszystkich wzbogacenie nie wzięło się z samej tylko roztropności, którą przecież dzielimy i ze szczurami czy z trawą. Ruch ku rozwojowi materialnemu i duchowemu zaczął się wraz ze zmianą retoryki odnoszącej się do roztropności i do innych, wyjątkowo ludzkich cnót, obecnych w społeczeństwie opartym na handlu. Od tego przełomowego momentu burżuazyjna retoryka zaczęła usuwać biedę na całym świecie, poszerzając też duchowe horyzonty ludzi w ich życiu doczesnym. Taki obrót spraw zaprzeczył z jednej strony starym lewicowym prognozom, mówiącym, że rynek i innowacje zaszkodzą klasie pracującej, a z drugiej strony prawicowym przepowiedniom, wedle których karą za materialne korzyści uprzemysłowienia będzie zepsucie moralne.

Twierdzę, że próby wyjaśniania współczesnej postaci świata wyłącznie materializmem są mylne – i nie ma znaczenia, czy jest to materializm prawicowej ekonomii, czy lewicowy materializm historyczny. W kolejnych dwóch książkach dowodziła będę prawdziwości swojego stanowiska, że za radykalnym poszerzeniem ludzkiego zakresu możliwości stały przyczyny retoryczne czy też ideologiczne. Natomiast tutaj będę wykazywała nieprawdziwość twierdzenia przeciwnego. Tradycyjne i opierające się na materializmie wyjaśnienia ekonomiczne nie wydają się przekonujące. Wytłumaczenie może natomiast oprzeć się na godności i wolności burżuazji.

Tego rodzaju motyw jest staromodny – sięga czasów osiemnastowiecznej teorii polityki. Lub też stanowi awangardę – towarzysząc dwudziestopierwszowiecznym badaniom nad dyskursem. Tak czy owak, rzuca on wyzwanie zwyczajowym koncepcjom „kapitalizmu”. Nauki historyczne i ekonomiczne wykazały, że powszechne przekonania na temat korzeni współczesnej gospodarki są błędne. Ludzie wierzą w różne rzeczy. Choćby w to, że imperializm tłumaczy bogactwo Europy. Że rynek i chciwość to rzecz całkiem nowa. Że powstanie „kapitalizmu” wymagało pojawienia się nowej klasy bądź nowego przekonania o przynależności do niej (a nie pojawienia się nowej retoryki traktującej o czynach dawniejszej klasy). Że „ostatecznie”, w każdym możliwym przypadku, wydarzenia gospodarcze należy tłumaczyć interesem materialnym. Że za emancypacją klasy robotniczej stały związki zawodowe i państwowy protekcjonizm. Pragnę Ciebie przekonać, że ani jedno z tych przeświadczeń nie jest słuszne. Właściwym wytłumaczeniem są idee.

Starałam się napisać porywającą książkę dla wykształconego czytelnika. Lecz moje rozumowanie będzie musiało korzystać z odkryć specjalistów zajmujących się zawodowo ekonomią i historią, a tym samym zagłębić się niekiedy w szczegóły ich argumentacji. Opowiadam historię nowoczesnego wzrostu gospodarczego, podsumowując stan naszej wiedzy (począwszy od 1776 roku do dnia dzisiejszego) o naturze i przyczynach bogactwa narodów – czyli to, jak uzyskaliśmy lodówki, stopnie naukowe i możliwość niejawnego głosowania. W mojej książce skrupulatnie zestawiam powszechnie przyjmowane historie z rzeczywistymi wydarzeniami i odrzucam te z narracji, które w świetle najnowszych badań naukowych nie mają sensu. To zaskakujące, jak wiele z nich ów brak dotyka. Coś nie gra choćby w opowieści Marksa o klasach. Ani w tej Maxa Webera o protestantach. Ani w tej Fernanda Braudela o mafijnych koteriach kapitalistów. Ani w tej Douglassa Northa o instytucjach. Ani w matematycznych teoriach endogenicznego wzrostu i, w ich obrębie, o akumulacji kapitału. Ani w lewicowych teoriach walki klasy robotniczej, ani w prawicowych teoriach upadku moralnego.

A jednak ostateczna konkluzja jest pozytywna. Jak ujął to politolog John Mueller, kapitalizm – ja wolę nazywać go „innowacyjnością” – jest jak znajdujący się w niewielkim, skromnym miasteczku Lake Wobegon w Minnesocie sklep spożywczy Rapha z powieści Garrisona Keillora: „całkiem niezły”[2]. Wszak to, co całkiem niezłe, jest w końcu całkiem niezłe. Nie jest doskonałe, nie jest utopią, ale zapewne warto to chronić, zwłaszcza jeśli wspomnimy o wiele gorsze alternatywy, w których pułapkę tak łatwo przecież wpaść. Innowacyjność przy wsparciu liberalnych idei gospodarczych sprawiła, że miliardy niegdysiejszych ubogich mają się dziś całkiem nieźle, a nikt przy tym nie ucierpiał[3]. Do dziś tej całkiem niezłej innowacyjności udało się pomóc bardzo wielu ludziom – nawet w Chinach i w Indiach. Lepiej, aby tak zostało.

Choć wielka recesja trwająca od 2007 roku nie należała do okresów przyjemnych, to jednak nie ona zasługuje na miano najważniejszej opowieści gospodarczej naszych czasów. Morałem z kryzysu nie są też opowiastki opiniotwórczych czasopism z 2009 roku, wedle których kryzys miał jakoby pokazać zgniliznę toczącą ekonomię, zwłaszcza wolnorynkową. Problemem ekonomii, nieistotne, czy wolnorynkowej, czy nie, nie jest fiasko przewidywania turbulencji gospodarczych. Tego rodzaju prognozy i tak nie są możliwe: gdyby ekonomiści byli obdarzeni mądrością pozwalającą im przepowiadać recesje, byliby bogaczami. A nie są. Żadna z nauk nie może wyprzedzić własnej przyszłości – a tego wymagałoby antycypowanie cykli koniunkturalnych. Sami ekonomiści są nieodłączną częścią materii, której przyszłość owa teoria miałaby rzekomo prognozować. Tego jednak zrobić się nie da – nie w społeczeństwie molekuł zdolnych do obserwacji i arbitrażu[4].

Twierdzę tutaj, że poważną wadą ekonomii nie jest jej zmatematyzowana i z konieczności mylna teoria cykli koniunkturalnych, które mają dopiero nadejść, lecz jej materialistyczna i niepotrzebnie mylna teoria rozwoju, który już się dokonał. Treścią najważniejszej opowieści gospodarczej naszych czasów jest to, jak w 1978 roku Chińczycy, a w 1991 roku Hindusi zastosowali w gospodarce idee liberalne, obdarzając burżuazję niedostępnymi jej dotąd godnością i wolnością. I właśnie wtedy w Chinach i w Indiach wzrost gospodarczy wezbrał niczym wielka fala. Stąd morał tej opowieści: dla całkiem niezłego życia ludzkości i umożliwienia jej członkom doświadczenia pełni ludzkiej egzystencji idee mają o wiele większe znaczenie niż zwyczajowo podawane przyczyny materialne. Jak ujął to w jednej ze swoich błyskotliwych książek historyk gospodarczy Joel Mokyr, „[we] wszystkich okresach przemiana gospodarcza w stopniu o wiele większym, niż się to wydaje większości ekonomistów, zależała od ludzkich przekonań”[5]. Najważniejszą opowieścią minionych dwustu lat jest innowacyjność, jaka zaistniała mniej więcej po 1700 lub 1800 roku w regionie Morza Północnego, a w ostatnim czasie na do niedawna ubogich terytoriach Tajwanu oraz Irlandii, dziś najdobitniej uwidaczniając się w największej tyranii i największej demokracji tego świata. Dzięki tej innowacyjności zakres możliwości stojących przed wieloma dotychczas biednymi i niewykształconymi ludźmi uległ znacznemu poszerzeniu, dzięki czemu mogli oni zacząć się rozwijać. I wbrew standardowym twierdzeniom ekonomistów już od Adama Smitha czy Karola Marksa owa najważniejsza opowieść gospodarcza nie zrodziła się z handlu, inwestycji czy wyzysku. Jej źródłem były idee.

Wsparta przez ideologię, innowacyjność daje nam zatem nadzieję na to, że z czasem wszyscy będziemy mogli żyć całkiem nieźle. Lewica z prawicą zazwyczaj zbywają ideologię drugiej strony jako „wiarę”. Takie traktowanie dezawuuje samą wiarę, która jest szlachetną cnotą, równie potrzebną filozofii, jak i fizyce, i w najmniejszym nawet stopniu nie irracjonalną. Ale może obie strony mają słuszność. Socjalistka będzie uparcie wyznawała wiarę w państwowe planowanie, pomimo dowodów na to, że nie poprawia ono losu ubogich. Konserwatysta uprze się w swojej wierze w to, że to, co dobre dla kompleksu militarno-przemysłowego, jest dobre dla kraju – i to pomimo dowodów mówiących, że pod wpływem tegoż kompleksu ludzie ubożeją i siermiężnieją.

Twierdzę, że prawdziwy liberalizm, ten „zrozumiały i prosty system naturalnej wolności”, jak nazywał go Adam Smith, wbrew twierdzeniom ideologów socjalizmu i konserwatyzmu znajduje wsparcie w mocnych dowodach historycznych. Mimo okaleczenia przez regulacje i korporacjonizm (przy asyście programów opieki społecznej) przez ponad dwieście lat działał on całkiem sprawnie na rzecz biedoty i reszty społeczeństwa. Sądzę, że warto go zachować, lepiej pielęgnując jego etykę.

W książce The Bourgeois Virtues: Ethics for an Age of Commerce (Burżuazyjne cnoty. Etyka wieku handlu) z 2006 roku (dającej początek wspomnianej pielęgnacji etyki) dziękowałam niektórym z wielkiego grona ludzi, którzy dodali skrzydeł moim rozważaniom nad tą kwestią. Tutaj dodam jeszcze wyrazy wdzięczności za wsparcie udzielone mi podczas pracy nad tym oto drugim z sześciu zamyślonych przeze mnie tomów. W marcu 2008 roku uczestnicy warsztatów poświęconych historii gospodarczej na Uniwersytecie Północnozachodnim w Chicago wysłuchali jednej z wersji kilku pierwszych rozdziałów tej książki, udzielając mi wielu cennych rad. Na spotkaniach roboczych, przy nieformalnym lunchu, które odbywały się na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Stanu Illinois w Chicago, trzykrotnie przedstawiałam zarys mojej argumentacji. Można go też było usłyszeć w ramach Project on Rhetoric of Inquiry (POROI) na Uniwersytecie Stanu Iowa w 2008 roku. Fragmenty rozdziału 11 o zmianie produktywności w Wielkiej Brytanii wywodzą się z moich badań zamieszczonych w The Economic History of Britain (Historii gospodarczej Wielkiej Brytanii) pod redakcją Rodericka Flouda i moją (1981). Dziękuję Roderickowi za udzielone mi wówczas wsparcie i ubolewam nad dzielącym nas dziś dystansem. Części rozdziału 14 o zapobiegliwości ukazały się w książce Thrift and Thriving in America (Zapobiegliwość i rozkwit w Ameryce) pod redakcją Josha Yatesa i Jamesa Davisona Huntera (2011) i periodyku „Revue de Philosophie Économique”(2007). Wyimki z rozdziałów 26 i 27 o imperializmie pojawiły się w „South African Journal of Economic History” (2006b); spore fragmenty rozdziałów 30, 31 i 32 o materializmie eugenicznym znalazły się w „European Review of Economic History”(2008a) i „Newsletter of the Cliometrics Society”(2008b). Wczesne, fragmentaryczne wersje mojego rozumowania pojawiły się w „American Scholar”(1994a) i „Journal of Economic History”(1998). Wyjątkowej otuchy dodało mi seminarium prowadzone przez Negleya Harte’a w Instytucie Badań Historycznych w Londynie, które odbyło się na początkowym etapie moich prac. Równie ożywcze były dla mnie wykłady z 2009 roku, które zbiegły się końcowymi poprawkami do książki, a przygotowane były dla Rhodes College w Memphis, Uniwersytecie Stanu Missisipi w Oxfordzie, Population Center w Szkole Biznesu Bootha przy Uniwersytecie Chicagowskim i Towarzystwa Mont Pelerin w Sztokholmie; a w Waszyngtonie dla Uniwersytetu Amerykańskiego, Banku Światowego, Mercatus Center (działającego przy Uniwersytecie George’a Masona) i wreszcie dla Society of Government Economists.

Dziękuję Beth Marston za nadzwyczajne wsparcie badawcze, którego udzieliła mi latem 2008 roku, pomagając z literaturą, a zwłaszcza z komputerami; jestem też zobowiązana Susan MacDonald za jej godną najwyższego uznania pracę nad moją stroną internetową (www.deirdremccloskey.org – możemy tam wspólnie rozmawiać na temat całego projektu). Skoro wspomniałam o komputerach i Internecie, być może warto byłoby wyrazić uznanie dla twórców dorzecznego i bezinteresownego Projektu Gutenberg, burżuazyjnej, lecz (o co się modlimy) niemonopolistycznej firmy Google, jak też bezwstydnie demokratycznej i osobliwie anarchicznej (więc popełniającej czasem błędy, niemniej bardzo pomocnej) Wikipedii. „Elektroniczne słowo” (wedle nazewnictwa historyka retoryki Richarda Lanhama) zmienia postać badań naukowych, tak jak czyni to w wielu innych obszarach życia[6]. To przypadek twórczego budowania i niszczenia. Samemu Internetowi podziękować nie mogę, gdyż jest to ład spontaniczny, powstały z pracy ludzi innowacyjnych i burżuazyjnych, więc trudno byłoby mi wskazać jakąś konkretną osobę – przedsiębiorcę, polityka czy urzędnika – która mogłaby się stać adresatem mojej wdzięczności (choć nie do końca, mogę bowiem wymienić Bernardo Batiza-Lazo z Uniwersytetu w Leicester, któremu należą się podziękowania za jego forum: [email protected]). Nasuwa się jednak myśl, że przecież elektroniczne słowa, wykuwane w wirtualnych salach Gutenberga, Google’a i Wiki, albo dyskusje, które budzą się do życia na stronie Bernardo, też w dużej mierze polegają na spontanicznym ładzie i burżuazyjnej kreatywności, co właśnie jest motywem przewodnim tej książki.

Dziękuję Instytutowi Badań Zaawansowanych w Stellenbosch, w szczególności zaś Bernardowi Lateganowi, Stanowi du Plessisowi i Hendrikowi Geyerowi za zapewnienie mi w maju 2008 roku w Republice Południowej Afryki chwili wytchnienia na czas pracy nad manuskryptem. Takaż wdzięczność należy się Szkole Biznesu, Ekonomii i Prawa oraz grupom historii gospodarczej i etyki w bankowości – zwłaszcza Rolfowi Wolffowi, Stenowi Jönssonowi, Rickowi Wicksowi, Christerowi Lundtowi i Barbarze Czarniawskiej – za nadzwyczaj owocnie spędzony pod koniec pisania miesiąc na Uniwersytecie w Göteborgu. W ostatniej chwili rad udzielili mi moi szacowni koledzy z naszego chicagowskiego seminarium poświęconego historii myśli ekonomicznej: John Berdell, Stephen Engelmann, Samuel Fleischacker, Mark Guglielmo i Joseph Persky. Związany z Kolegium św. Jana na Uniwersytecie Manitoby Anthony Waterman, z którym utrzymuję przyjaźń na odległość, z wielką pieczołowitością przeczytał manuskrypt i uchronił mnie przed wieloma błędami. Także Margaret Jacob z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles okazała serdeczność, czytając wersję roboczą tej książki czujnym okiem krytycznego historyka, a Tyler Cowen z Uniwersytetu George’a Masona pomógł mi równie dobrze jako krytycznie patrzący ekonomista. Wsparli mnie też członkowie prowadzonego przez dziekanów Stanleya Fisha i Dwighta McBride’a Kolegium Sztuk Wyzwolonych Uniwersytetu Stanu Illinois w Chicago. Dlatego moje podziękowania składam nie tylko na ich ręce, lecz także na ręce podatników ze stanu Illinois i płacących czesne studentów tego uniwersytetu, którzy sprawili, że owo wsparcie okazało się możliwe. Gdy podczas wielkiego terroru miano aresztować będącego szlachcicem (co można sprawdzić w Wikipedii) Antoine’a Lavoisiera, teoretyka zajmującego się tlenem i azotem, miał się on bronić tym, że jest naukowcem. Zgodnie ze znaną wersją tej opowieści oficer wykonujący rozkazy był niewzruszony i miał odpowiedzieć: „Republika nie potrzebuje uczonych”. Na szczęście nasza republika taką potrzebę zdołała dostrzec. Uznanie należy się też moim studentom – nie tylko tym opłacającym czesne – którzy w latach dziewięćdziesiątych XX wieku i w pierwszym dziesięcioleciu XXI wieku byli uczestnikami rozmaitych kursów dotykających tego tematu na Uniwersytecie Stanu Illinois, Uniwersytecie Stanu Iowa, Uniwersytecie Erazma w Rotterdamie i Uniwersytet Wolnego Państwa w Republice Południowej Afryki. Nauczanie i pisanie dobrze współgrają. Kontynentalny model nieprowadzącego działalności dydaktycznej instytutu badawczego wcale nie jest dla naukowca takim rajem, jak mogłoby się wydawać.

Czuję się szczególnie zobowiązana wobec osób, które wzięły udział w niewielkiej konferencji na temat zawstydzająco pogmatwanego zlepku niniejszego drugiego tomu Ery burżuazji i mających się wkrótce ukazać tomów trzeciego i czwartego (The Bourgeois Revaluation [Burżuazyjne przewartościowanie], tom 3; Bourgeois Rhetoric [Burżuazyjna retoryka], tom 4), która odbyła się w Mercatus Center przy Uniwersytecie George’a Masona w styczniu 2008 roku. Uczestniczyli w niej: Paul Dragos Aligica, Gregory Clark, Henry Clark, Jan de Vries, Pamela Edwards, Jack Goldstone, Thomas Haskell, Leonard Liggio, Allan Megill, John Nye, Alan Ryan, Virgil Storr, Scott Taylor i Werner Troesken, a stokrotne dzięki należą się jej organizatorom Claire Morgan i Robowi Herrittowi. Połączone z poprawkami i radami słowa zachęty, płynące ze strony tak licznego grona znakomitych naukowców, wśród których znalazło się wielu moich starych przyjaciół, okazały się wyjątkowo krzepiące. Początek i kres chwały rozważ w równej mierze / I mów, że moja chwała z przyjaciół się bierze[7].

[1] Od XVII wieku słowo retoryka często mylnie uznawano za odpowiednik łgarstw i tromtadracji. Ja używam go w rozumieniu antycznym, oznaczającym „środki [nieprzymusowego] przekonywania”, do których zaliczają się logika i metafora, prawda i narracja. Współczesna pragmatyka, krytyka i psychologia społeczna są w dużej mierze powtórzeniem wynalazku antycznej retoryki, przyglądającej się znaczeniu słów. Gdyby ta myśl wydała się nazbyt fantastyczna lub naciągana, warto zapoznać się z: McCloskey 1985 (1998); McCloskey 1990; McCloskey 1994c.

[2] Mueller 1999.

[3] Nie będę używała słowa „liberalny” w jego wypaczonym, wywodzącym się z dwudziestowiecznej Ameryki („lewicowym”) znaczeniu, lecz w jego starszym, europejskim rozumieniu „oddania sprawie wolności, zwłaszcza wolności politycznej i ekonomicznej”. W ramach mojego rozumowania stwierdzam, że to amerykańskie znaczenie może być niezdrowe dla prawdziwego liberalizmu. (To samo dotyczy zresztą neokonserwatyzmu).

[4] McCloskey 1990.

[5] Mokyr 2009b, s. 1.

[6] Lanham 1993.

[7] * Nawiązanie do wiersza Ponowna wizyta w Galerii Miejskiej w Dublinie Williama Butlera Yeatsa (tłum. Tomasz Wyżyński) (przyp. JL).

ROZDZIAŁ 1.CHOĆ WSPÓŁCZESNOŚĆ WEZBRAŁA PRZYPŁYWEM GOSPODARCZYM, TO NIE W GOSPODARCE NALEŻY SZUKAĆ JEJ PRZYCZYN

Przed dwustu laty światowa gospodarka była tam, gdzie dziś jest Bangladesz. Co więcej, dzisiejszy młody mieszkaniec Bangladeszu ma o wiele lepiej ugruntowane w przeszłości podstawy do wiary w to, że za swojego życia zdoła ujrzeć kres (lub początek kresu) biedy swojego narodu, niż miała przeciętna młoda osoba żyjąca w dawnych dobrych czasach XIX wieku w Norwegii lub w Japonii. W XIX wieku przeciętny człowiek konsumował równowartość zaledwie 3 dolarów dziennie i oczekiwał, że jego dzieci, wnuki i prawnuki będą konsumować tyle samo (plus minus dolar albo dwa)[1]. Ta liczba – wyrażona w kategoriach współczesnych amerykańskich cen skorygowanych o koszt utrzymania – wprost zatrważa.

Jeśli jednak żyjesz obecnie w takim do szpiku burżuazyjnym kraju jak Japonia czy Francja, to prawdopodobnie każdego dnia wydajesz około 100 dolarów. Sto dolarów zamiast trzech – oto skala nowoczesnego wzrostu gospodarczego. Do XIX wieku jedynymi ludźmi, którym wiodło się tak dobrze, że wykraczali poza granice tych 3 dolarów, byli posiadacze ziemscy, biskupi i nieliczni handlarze. Tak samo było wcześniej, przez cały okres spisanej historii, i jeszcze wcześniej, w czasach prehistorycznych. Za te 3 dolary mieszkanka naszej planety mogła liczyć na parę kilogramów ziemniaków, trochę mleka i z rzadka na jakiś ochłap mięsa. Może wełniany szal. A może rok albo dwa lata podstawowej edukacji, o ile miała szczęście i jeśli nie żyła w społeczeństwie analfabetów. Po urodzeniu miała połowiczne szanse na dożycie do trzydziestki. Może miała pogodny charakter i była „zadowolona” z analfabetyzmu, chorób, przesądów, okazjonalnego głodu i braku perspektyw. Koniec końców miała swoją rodzinę, wiarę i społeczność, które ingerowały w każdą podejmowaną przez nią decyzję. Lecz niezależnie od tego cierpiała okrutną biedę, a zakres jej możliwości był znikomy.

Dwieście lat później świat może już utrzymać przy życiu ponad sześć i pół raza istnień ludzkich więcej. I wbrew czarnowidztwu maltuzjańskiej wiary w to, że wzrost populacji stanie się ogromnym problemem, przeciętny człowiek zarabia tak dobrze, że konsumuje niemal dziesięciokrotnie więcej dóbr i usług niż w XIX wieku. Mimo budzących zaniepokojenie przestojów podczas ponad trzydziestu recesji, które nawiedziły światową gospodarkę od XIX wieku, niemal po każdej zapaści w cyklu koniunkturalnym zaledwie po kilku latach nadchodził kolejny szczyt dobrobytu dla ubogich mieszkańców Ziemi. Jedynymi okresami odnowy, z których trzeba było się dźwigać dłużej, były te po należących już dziś do odległej przeszłości dwóch wojnach światowych[2]. W skali globu głód jest dziś na historycznie najniższym poziomie i wciąż znajduje się w odwrocie. Wskaźnik alfabetyzacji i oczekiwana długość życia przekraczają najwyższe z notowanych szczytów i nadal rosną. Mamy coraz więcej wolności. Niewolnictwo odchodzi w niepamięć, podobnie jak patriarchalne zniewolenie kobiet.

W o wiele obecnie bogatszych krajach, takich jak Norwegia, przeciętny obywatel zarabia czterdzieści pięć razy tyle, ile w 1800 roku. To godna najwyższego podziwu kwota 137 dolarów dziennie. Dochód mieszkańca Stanów Zjednoczonych wynosi, dla porównania, 120 dolarów, a Japończyka 90 dolarów[3]. W krajach takiej zamożności stan środowiska naturalnego – rzecz istotna dla żyjącej w dobrobycie i wykształconej burżuazji – nieustannie się poprawia. Nawet w krajach wciąż rozwijających się, choćby we wciąż ubogich Chinach, w których zarabia się jedynie 13 dolarów dziennie (co i tak stanowi ogromny postęp w stosunku do 1978 roku), powoli zaczyna się dbać o przyszłość naszej planety[4]. Historia gospodarcza wygląda jak leżący na ziemi kij do gry w hokeja. Ma bardzo, bardzo długi uchwyt na poziomie 3 dolarów dziennie, ciągnący się aż do 1800 roku przez całą liczącą dwieście tysięcy lat historię gatunku homo sapiens. I choć występowały w nim niewielkie wzniesienia za czasów starożytnego Rzymu, wczesnośredniowiecznego świata arabskiego i w środkowym średniowieczu w Europie, to nieodmiennie następował po nich powrót do kwoty 3 dolarów dziennie. I nagle, po dwóch tysiącach wieków, w ostatnich dwóch stuleciach w górę wystrzela zupełnie niespodziewane ostrze, które wybija się do kwoty 30 dolarów dziennie, a w wielu miejscach globu nawet wyższej[5].

To prawda, że głębokie ubóstwo wciąż dotyka całe narody i znaczne grupy nawet szybko rozwijających się krajów takich jak Chiny, a zwłaszcza Indie. Spośród 6,7 miliarda ludzi na planecie w wielkiej biedzie żyje kurczący się (na szczęście) „miliard na dnie”, zarabiający oburzającą kwotę 3 dolarów dziennie, na którą ludzie byli skazani od czasu wyjścia z afrykańskiej sawanny. Kilkaset milionów przeżywa ledwie za dolara, śpiąc na matach na ulicach Bombaju[6]. Prawdziwie niewolnicze życie wiedzie około 27 milionów osób – jak Dinkowie z Sudanu. A na świecie całą rzeszę dziewcząt i kobiet, na przykład w Afganistanie, niewoli się przez ciasnotę umysłową. Lecz odsetek ludzi bardzo biednych i tkwiących w ogromnym zniewoleniu zmniejsza się w globalnym społeczeństwie szybciej niż kiedykolwiek. Od lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia populacja świata rośnie coraz wolniej, a w ciągu kilku pokoleń zacznie wręcz spadać[7]. Drogi Czytelniku, jaka wielkość rodziny dominuje w Twoim otoczeniu?

Jeśli nic się nie zmieni, to za pięćdziesiąt lat ludzie żyjący w głębokiej nędzy będą już ludźmi odpowiednio odżywionymi. Większość niewolników i kobiet uzyska wolność. Środowisko naturalne będzie się miało coraz lepiej. Typowy mieszkaniec globu stanie się burżuaninem. W 1800 roku pesymizm miał racjonalne podstawy – choć u świtu nowej ery wielu ludzi było optymistami. I choć dziś żyjemy w czasach wielkiej popularności wróżb o nadciągającej katastrofie, to mamy znacznie więcej powodów, aby patrzeć w przyszłość, nie tracąc pogody ducha.

W sporej części świata scenariusz optymistyczny już się sprawdził. Beztrosko burżuazyjny charakter klasy robotniczej w Stanach Zjednoczonych jest od dawna cierniem w oku marksistów. W 1906 roku historyk gospodarczy Werner Sombart pytał: „Dlaczego nie ma socjalizmu w Stanach Zjednoczonych?” Jego odpowiedź brzmiała: „O rostbef i szarlotkę rozbijały się wszystkie socjalistyczne utopie”[8]. Okazało się, że znakomicie sobie radzący Amerykanie tylko przecierali szlak dla Brytyjczyków, Francuzów i Japończyków. Wydaje się, że zmierzamy nie ku zlaniu się w powszechną klasę proletariatu, co ku dołączeniu do powszechnej klasy innowacyjnej burżuazji. (Francuskie słowo bourgeoisie rozumiem szeroko, jako oznaczające klasę ludzi zatrudniających, posiadających, wykwalifikowanych lub wykształconych [bez końcówki – ie wyraz bourgeois, wymawiany „burżua”, to przymiotnik, określający też męskiego przedstawiciela tej klasy w liczbie pojedynczej lub mnogiej], którzy zazwyczaj mieszkają w miastach – „klasę średnią”. Nie będę go używała w marksistowskim sensie la haute bourgeoisie, czyli klasy ograniczonej do najmożniejszych przemysłowców). Pracujący dla AthletiCo fizjoterapeuta – który ukończył uczelnię wyższą i zdobył pracę zgodną ze swoim wykształceniem, zarabia 35 dolarów na godzinę lub 280 dolarów dziennie i kontynuuje naukę – nie uważa się za niewolnika pozostającego na łasce swojego pracodawcy[9]. Praca zajmuje mu cztery dni w tygodniu, a jego żonie, która pracuje w tym samym zawodzie, trzy. Jeśli zechcą, w każdej chwili mogą otworzyć niewielką prywatną praktykę. Stosunki produkcji już nie mówią wiele o świadomości najemnej siły roboczej czy stojących przed nią perspektywach. Pracujesz, aby otrzymać zapłatę. Czy doprawdy to takie upadlające? Drogi – burżuazyjny z racji wykształcenia – Czytelniku, wyobraź sobie, proszę, prawdziwą do bólu biedę, jakiej Twoi przodkowie doświadczali w XIX wieku, i bądź wdzięczny erze burżuazji i epoce innowacji, że uniknąłeś podobnego losu.

W 2007 roku ekonomista Paul Collier zauważył, że przez dziesiątki lat „problem rozwoju [postrzegano] jako zderzenie miliarda obywateli świata bogatych z pięcioma miliardami ludzi ubogich. […] Lecz z nadejściem 2015 roku stanie się oczywiste, że ten sposób myślenia o rozwoju jest przestarzały. Przeważająca część [z owych do niedawna biednych] pięciu miliardów, jakieś 80 procent z nich [tj. cztery miliardy], to mieszkańcy krajów, które rzeczywiście – i zaskakująco szybko – się rozwijają”[10]. Collier ma rację. W 2015 roku będziemy mieli raczej do czynienia z sześcioma miliardami ludzi bogatych lub bogacących się i trwale biednym miliardem na dnie[11]. Wystarczy spojrzeć na coraz majętniejsze dziś Chiny i Indie. W tych krajach, wciąż ubogich w porównaniu z Hongkongiem czy Belgią, dochód realny na osobę rośnie w nadzwyczajnym, bezprecedensowym tempie od 7 do 10 procent rocznie, czyli dwa lub trzy razy szybszym niż gdzie indziej. Te stopy wzrostu to więcej, niż zdołały kiedykolwiek osiągnąć Stany Zjednoczone czy Japonia, i oznaczają czterokrotny wzrost zakresu ludzkich możliwości w ciągu zaledwie dwudziestu lub czternastu lat, czyli w niecałe pokolenie. Przy takim poziomie rozwoju w dwa pokolenia dochód realny na osobę wzrośnie szesnaście razy, sięgając poziomu 48 dolarów dziennie, czyli tyle, ile zarabiało się w USA w latach czterdziestych ubiegłego stulecia. Spostrzeżenie to daje nam pewne naukowe wyobrażenia na temat tego, co można zrobić dla miliarda na dnie.

Ale Collier twierdzi też, że „z początkiem lat osiemdziesiątych XX wieku obszar nędzy na świecie po raz pierwszy w historii zaczął się kur­czyć”[12]. Podkreślona część nie jest zgodna z prawdą (choć może chodziło tu o wielkości bezwzględne, a nie względne; w takim wypadku Collier mógłby nawet mieć rację). Udział ludzi ubogich w globalnej populacji spada od dwóch stuleci, a nie tylko od dwudziestu lat. Od początku XIX wieku coraz liczniejszą w społeczeństwie grupą są osoby zarabiające 30, 48, 137 czy 280 dolarów dziennie. Jeszcze raz sięgnijmy po przykład Norwegii i Japonii, które niegdyś tkwiły w okrutnej nędzy. Historia daje nam pewne naukowe wyobrażenia na temat tego, dlaczego tak się stało i dokąd zmierzamy.

Sytuacja ostatnich dwustu lat na całym świecie sprzyjała zwykłemu człowiekowi, zwłaszcza osobie żyjącej w kraju burżuazyjnym. Weźmy przykład mojej dalszej kuzynki, z którą różni mnie jedno pokolenie – trzydziestopięcioletniej Evy Stuland, mieszkanki Dimmelsvik w regionie Hardangerfjord na zachodzie Norwegii. W 1800 roku ubóstwo naszych wspólnych przodków było na poziomie trzydolarowym. Przywodzi to na myśl Bangladesz. Ale w tej chwili, po dziesięciu pokoleniach, uczciwi, wykształceni i obdarzeni ropą naftową Norwegowie są na drugim miejscu na świecie pod względem wysokości przeciętnych dochodów. W cenach amerykańskich z 2006 roku przekłada się to na kwotę 137 dolarów dziennie, czyli ponad 50 tysięcy dolarów rocznie dla każdej osoby: mężczyzny, kobiety i dziecka. (Maleńki Luksemburg, gdzie przeciętna płaca na osobę wynosi 60 tysięcy dolarów rocznie, zajmuje miejsce pierwsze spośród 209 krajów. Kuwejt z kwotą 48 tysięcy dolarów jest na miejscu trzecim, a wielkie Stany Zjednoczone wloką się jako czwarte, co i tak przy 44 tysiącach dolarów rocznie jest w porównaniu do 1900 czy 1950 roku wzrostem nadzwyczajnym, a dla amerykańskiej biedoty wręcz oszałamiającym[13]). Przy takiej płacy Eva Stuland może sobie pozwolić na konsumpcję całkiem sporej ilości belgijskiej czekolady, domek letniskowy w górach i małe urocze audi (jej mąż Olaf jeździ bmw). Po uwzględnieniu w średniej konsumpcji per capita dofinansowania małych dzieci Evy i emerytury jej rodziców i babci jej zarobki oczywiście przekroczą 137 dolarów dziennie (zestawmy to z terapeutą AthletiCo). Obok innych Norwegów przepracowuje ona mniejszą liczbę roboczogodzin w roku niż obywatele innych krajów, a od pracoholików z Japonii czy ze Stanów Zjednoczonych dzieli ją prawdziwa przepaść. W chwili urodzin spodziewana długość życia Evy wynosiła osiemdziesiąt pięć lat. Dwójka jej dzieci zapewne będzie żyła jeszcze dłużej i będzie zamożniejsza, o ile nie postanowi zająć się sztuką lub dobroczynnością – wtedy satysfakcja z tak szlachetnej pracy będzie równoważnikiem dochodu[14]. W ujęciu per capita udział Norwegii w międzynarodowych państwowych organizacjach charytatywnych wyprzedza wszystkie inne kraje. Eva wspiera niestosujące przemocy i demokratyczne instytucje. Ukończyła matematykę na uniwersytecie w Bergen. Pracuje jako aktuariusz w firmie ubezpieczeniowej, a sześć tygodni płatnego urlopu w roku spędza na Sycylii lub na Florydzie. Jej mąż (który w żadnym razie nie jest jej panem i władcą) przez kilka lat pracował jako nurek na platformach wiertniczych, a teraz jest zatrudniony w regionalnym biurze Statoil. W latach szkolnej młodości Eva czytała Ibsena po norwesku, a w uproszczonej angielszczyźnie również kilka dzieł Szekspira. Miała niewątpliwą przyjemność ujrzenia ich sztuk wystawianych za górami, na deskach Teatru Narodowego w Oslo. W jej domu rozbrzmiewają nagrania utworów Edvarda Griega, który nawet stanowi po kądzieli jej nie tak odległą rodzinę[15].

Dlaczego to mogło się urzeczywistnić? Jak to się stało, że średni dochód na świecie skoczył z 3 dolarów dziennie do 30 dolarów? W jaki sposób Norwegowie z chorych nędzarzy, którzy dysponowali tylko rudymentarnymi wolnościami i kiepską edukacją, przeistoczyli się w ludzi bogatych, zdrowych, całkowicie wolnych i w większości wykształconych?

Według głównej tezy tej książki ów wyglądający niczym kij hokejowy zryw, wraz z towarzyszącymi mu zmianami kulturowymi i politycznymi, w przeważającej mierze nie miał podłoża typowo ekonomicznego. To znaczy, że jego przyczyny nie tkwią w europejskim handlu, holenderskich inwestycjach, brytyjskim imperializmie czy wyzyskiwaniu żeglarzy pływających na norweskich statkach. Wpływ ekonomii ogranicza się do kształtowania wątków osnowy całej tej historii. Tak jest zazwyczaj. To, kto zyskał, co dokładnie zostało wyprodukowane, gdzie i kiedy się to stało – oto materia ekonomiczna. To opowieść o dochodach, własności, zachętach i relacjach cen. I jeśli historyk nie rozumie ekonomii, to nie pojmie osnowy historii współczesności. Tę osnowę kształtowały handel bawełną i inwestycje w porty morskie, podaż silników parowych i popyt na edukację podstawową, koszt kutego żelaza i korzyści z kolei, wyzysk niewolników na plantacjach i uczestnictwo kobiet w rynku pracy. Ekonomia materialistycznego sortu na pewno wyjaśni powody, dla których Amerykanie palili drewnem i węglem drzewnym o całe dziesięciolecia dłużej niż mieszkańcy niezalesionej i bogatej w węgiel środkowej części północno-zachodniej Europy. Uzasadnia też, dlaczego w 1840 roku brytyjskiej służącej podającej do stołu nie opłacała się inwestycja w wykształcenie albo dlaczego to nie Egipt, lecz Stany Zjednoczone dostarczały Manchesterowi i New Hampshire większość surowej bawełny, a także dlaczego protekcjonizm osłaniający amerykański przemysł bawełniarski krzywdzi dzisiejszych jej plantatorów z afrykańskiego Sahelu. Ekonomia może wytłumaczyć, jak przewaga komparatywna w przędzeniu bawełny przesunęła się najpierw z Indii do Anglii, a potem z powrotem do Indii.

Ekonomia jest jednak niezdolna do wyjaśnienia globalnego wzrostu przewagi (absolutnej) z 3 dolarów do 30 dolarów dziennie, o 137 dolarach nawet nie wspominając. To główna teza naukowa tej książki. Ekonomia nie mówi, skąd wzięło się ostrze kija hokejowego. Nie tłumaczy ani początków, ani dalszego trwania – i chodzi o skalę, a nie o szczegóły osnowy – wyjątkowego w historii świata współczesnego rozpowszechnienia się samochodów, wyborów powszechnych, komputerów, tolerancji, antybiotyków, mrożonej pizzy, centralnego ogrzewania i edukacji wyższej dla mas, czyli choćby dla Ciebie, dla mnie i dla Evy. Jeśli ekonomistka nie rozumie historii, to nie pojmie tego najważniejszego dla historii naszych czasów zjawiska. Ekonomia burżuazyjna czy marksistowska nie widzi niespotykanej skali i egalitarnej dystrybucji korzyści z rozwoju. Dostrzega jedynie szczegóły wątków w osnowie wzrostu. Twierdzę, że siły materialne i ekonomiczne nie uruchomiły i nie utrzymują współczesnego rozkwitu, obserwowanego od zarania XIX wieku do dziś. Ekonomia w rzeczy samej jest najlepszym narzędziem wyjaśniającym co do geograficznego detalu to, jak wzbierający przypływ manifestował swoją obecność i jakim konkretnie żlebem wpływał do rzeki, powodując podniesienie się wód do ściśle określonej wysokości. Ale przyczyny samego przypływu były inne.

* * * * *

Jakie zatem? Twierdzę tutaj, i w następnych dwóch tomach wspieram swoją tezę na inne sposoby, że rewolucję przemysłową spowodowała innowacyjność (a nie inwestycje czy wyzysk). Wielu historyków i ekonomistów się z tym zgodzi, więc w tej części mojego wywodu nie będzie niczego zaskakującego. Ale wskazuję też – i tu do wsparcia skłonna jest już mniejsza liczba historyków i jeszcze skromniejsza garstka ekonomistów – że przyczyną innowacji jest język, etyka i idee. Etyczna (i nieetyczna) rozmowa kieruje światem. Jedna czwarta dochodu narodowego bierze się z prawienia duserów na rynku i w zarządach przedsiębiorstw[16]. Być może ekonomia i jej liczni szermierze powinni ten fakt zaakceptować. Gdy tego nie czynią, wpadają w tarapaty – jak wtedy, gdy skłaniają banki do lekceważenia zarówno profesjonalnego języka, jak i ich etyki jako powierników, i zamiast tego do polegania wyłącznie na milczących i pieniężnych zachętach, takich jak wynagrodzenia kadry kierowniczej. Ekonomiści oraz ich gorliwi uczniowie decydują się na samą tylko roztropność, wyłączając inne ludzkie cnoty – sprawiedliwość, umiarkowanie, miłość, męstwo, nadzieję i wiarę – i odpowiadające im grzechy zaniechania lub czynnego występku. Teoretycy roztropności wzbraniają się przed użyciem języka etyki, nawet w już przecież rozgadanej sferze bankowości. Poleganie na samej tylko roztropności może być dość skuteczne przynajmniej w niektórych obszarach gospodarki. Sama tylko roztropność (i milczące zachęty) będzie dobrym wyborem dla osób chcących zrozumieć pokryty arbitraż stóp procentowych na rynku walutowym. Ale nie zdoła wyjaśnić najbardziej zdumiewającego ze zjawisk.

Ściślej mówiąc, trzy stulecia temu w takich miejscach jak Holandia i Anglia sposób mówienia i myślenia o klasie średniej zaczął się zmieniać. W zwykłych konwersacjach zaczęto odnosić się do innowacji i rynku bardziej przychylnie. Naukowcy zajmujący się wysoką teorią zaczęli odważniej przewartościowywać swoje uprzedzenia wobec burżuazji, których tradycja już wtedy sięgała tysiącleci. (Niestety w Chinach, Indiach, Afryce czy imperium osmańskim w sposobie rozmowy, w uprzedzeniach ani w teorii podobna przemiana nastąpiła nie od razu. Dziś w tych miejscach, mimo oporu europejskich postępowców i pozaeuropejskich tradycjonalistów, Rubikon został już przekroczony). Sposób rozmowy w regionie Morza Północnego w końcu radykalnie zmienił tamtejszą gospodarkę, politykę i retorykę. Około XVII wieku w północno-zachodniej Europiej powszechne przekonania stały się łaskawsze dla burżuazji, zwłaszcza dla jej działalności handlowej i dla innowacji. Zmianę tę można uznać za względnie gwałtowną. W XVIII i XIX wieku nastąpił ogromny przewrót w sferze tego, co Alexis de Tocqueville określał mianem „nawyków umysłu” – czy właściwie nawyków języka. Ludzie przestali szydzić z innowacyjności rynku i z innych cnót burżuazyjnych, które praktykowano z dala od zwyczajowych miejsc chwały, takich jak Bazylika św. Piotra, pałac wersalski czy skąpane we krwi pola pierwszej bitwy pod Breitenfeld.

Na chwilę pozwolę sobie skierować kilka słów do moich przyjaciół ekonomistów: część z nas, stanąwszy w obliczu rodzącej się świadomości tego, jak gruntowna przemiana nastąpiła w XVIII, a zwłaszcza w XIX i XX wieku, zdołała uratować swoje modele dzięki odwołaniu się do „nieliniowości”, „korzyści skali” i „wielu równowag”. I choć tego rodzaju wybiegi stanowią radosną gimnastyką intelektualną, to jednak z naukowego punktu widzenia są daremne. Inni jeszcze ekonomiści – prowadzeni obecnie przez zaskakującą grupę historyków gospodarczych zdecydowanie skupiających się na teorii wzrostu i przez teoretyków wzrostu zdecydowanie skupiających się na historii – twierdzą zamiast tego, że w Europie, a zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, od stuleci trwały przygotowania do nadejścia ostrza kija hokejowego. Motyw tej nowej opowieści przypomina motyw starszej opowieści, przypisującej nadzwyczajność Europy jej starożytnej cywilizacji, chrześcijańskiej i zarazem humanistycznej, która wywodziła się z Izraela i Grecji, a później dotarła do leśnych plemion germańskich. Kłopot w tym – i z zadziwieniem przyznają to najlepsi ekonomiści – że Indie, kraje arabskie, Iran i Chiny, a zwłaszcza Japonia były równie nadzwyczajne i gotowe na przyjęcie owego ostrza. Wiele z takich bogatych obszarów o wiele wcześniej – jak w wypadku siedemnastowiecznych Chin, piętnastowiecznych północnych Włoch, dziesiątowiecznego świata arabskiego i pierwszowiecznego Rzymu – mogło się poszczycić tak chwalonymi przez ekonomistów niskimi stopami procentowymi i dobrze skonstruowanymi prawami własności. Lecz przez całe tysiąclecia żadne ostrze kija hokejowego się nie pojawiło[17]. Stało się to dopiero wówczas, gdy nadeszła zmiana ideologiczna.

* * * * *

Stawiam tezę, że gospodarka w okolicach Morza Północnego wielokrotnie przerosła oczekiwania w XVIII, szczególnie w XIX, a już zwłaszcza w XX wieku nie ze względu na takie mechanistyczne czynniki gospodarcze jak rozmiar handlu zagranicznego, stopa oszczędności czy nagromadzenie kapitału ludzkiego. Takie efekty były przyjemne, lecz wtórne. Gospodarka Morza Północnego, następnie atlantycka, a w końcu światowa rosły za sprawą zmieniającego się sposobu mówienia o rynku, przedsiębiorczości i wynalazczości. Technicznie rzecz biorąc (wciąż kieruję swoje słowa do moich przyjaciół ekonomistów), nowa forma konwersacji była wybuchem, który gwałtownie rozepchnął ramy skrzynki Edgewortha. Nie doszło tu ani do żadnego optymalnego w sensie Pareto przesunięcia dzięki handlowi wewnątrz stałych granic skrzynki, ani do realokacji wzdłuż krzywej kontraktu na skutek agresji, ani do umiarkowanego rozszerzenia się tejże skrzynki dzięki inwestycjom – a jednak to o tych trzech hipotezach ekonomiści chcieliby mówić najwięcej, gdyż rozumieją je najlepiej. Stało się inaczej: krzywa możliwości produkcyjnych i rozmiary skrzynki Edgewortha wybuchły w gwałtownej ekspansji i z punktu widzenia konwencjonalnej ekonomii było to niewytłumaczalne[18].

W rzeczy samej rozumowanie tu przedstawione nie powinno szokować prawdziwego ekonomisty. Od lat siedemdziesiątych XIX wieku wszyscy przedstawiciele tej nauki zdają sobie sprawę, że zajmują się materią, która rodzi się w ludzkich głowach. Wiedza ta jest wynikiem rozważań w obrębie neoklasycznej ekonomii mengerowskiej albo marshallowskiej i przemyśleń instytucjonalizmu lub współczesnego marksizmu. Gospodarkę napędzają wartościowania, opinie, poczta pantoflowa, wyobraźnia, oczekiwania czy nadzieja. Innymi słowy, dobry ekonomista wcale nie musi być przeczącym sile idei materialistą. Wręcz przeciwnie. Robert Lucas, mogący się poszczycić ogromnym wkładem w teorię wzrostu, oświadczył, że „aby w społeczeństwie rozpoczął się wzrost dochodu, duża jego część musi doświadczyć zmian w sposobie, w jaki wyobrażają sobie przyszłe życie – swoje i swoich dzieci”. Ujmując to inaczej, „rozwój gospodarczy wymaga «miliona buntów»”[19]. Wypowiedź Lucasa ma charakter raczej psychologiczny, podczas gdy teza przedstawiona tutaj jest bardziej socjologiczna i retoryczna. Niezależnie od tego wiara w to, że w XVII i zwłaszcza w XVIII wieku nawyki języka znacząco się zmieniły z przyczyn nierzadko ciekawych i chwalebnych – niekiedy w ostatecznym rozrachunku materialnych, a niekiedy autonomicznie retorycznych – wcale nie odbiera konwencjonalnej ekonomii należnego jej miejsca. Oznacza tylko rzetelne wzięcie pod uwagę roli mowy w gospodarce i w społeczeństwie. Tym samym inauguruje humanistyczną naukę ekonomii, przez ekonomistę Barta Wilsona nazywaną „humanomiką”. To język, a nie materialne przemieszczenia w sferach handlu zagranicznego i inwestycji krajowych, stał się źródłem nieliniowości czy (w kategoriach bardziej konwencjonalnej teorii) ekspansji krzywej możliwości produkcyjnych albo wyobrażeń o przyszłym życiu. Empirycznie możemy o tym mówić dlatego, że handel i inwestycje były czymś normalnym już w starożytności, ale godność i wolność dla zwykłych ludzi pojawiły się dopiero w omawianym okresie i jako takie były zjawiskiem nowym. Wyjątkowy był prekursorski klimat perswazji, przesycający sklepy, ulice i kawiarnie zaludnione przez burżuazję. Postaram się przekonać Ciebie, materialistyczny ekonomisto, że tak właśnie było.

[1] Konkretnie „międzynarodowych dolarów Geary’ego-Khamisa z 1990 roku” – przy czym uwzględniłam jeszcze inflację (korzystając ze wskaźnika cen konsumpcyjnych w Stanach Zjednoczonych od 1991 roku), aby wartości zgadzały się z grubsza z tymi z 2008 roku w Stanach Zjednoczonych. Owe 3 dolary należy więc rozumieć jako kwotę, za jaką trzeba byłoby przeżyć na przykład w Chicago w 2008 roku, mając nieszczęście otrzymywać przeciętny światowy dochód realny z 1800 roku. Wielkości te zostały oszacowane przez nieżyjącego już Angusa Maddisona w jego wspaniałym dziele, prawdziwym pałacu poświęconym liczbom, czyli The World Economy (Światowa gospodarka) (2001 [2006]). Te konkretne wartości znajdziemy na s. 642. (Czytelnik z pewnością dostrzeże, jak bardzo w swojej pracy polegałam na dziele Angusa. Maddison powinien otrzymać Nagrodę Nobla, lecz niestety w ekonomii krzywo się patrzy na „samo zbieranie danych”. Proszę sobie wyobrazić, gdzie byłaby dziś astronomia lub biologia, gdyby przedstawiciele tych nauk byli tak nastawieni! Cóż, dla mnie i dla wielu innych osób dorobek Maddisona jest sine quo nullum). Mówiąc o okresie „przed dwustu laty”, korzystałam ze średniej wartości światowych dla lat 1700 i 1820. Wśród historyków gospodarczych panuje zgoda co do tego, że dla okresu od XVIII wieku zmiana ta jest około dziesięciokrotna. Zob. np. Easterlin 1995, s. 84.

[2] Zgodnie z przeprowadzonymi przez Maddisona obliczeniami realnego PKB per capita w 12 krajach Europy Zachodniej od 1869 do 2001 roku (Maddison 2001 [2006], s. 439–441; zważywszy na to, że z pewnością gospodarki te łączył cykl koniunkturalny i wszystkie się rozwijały, jest to agregat wcale rozsądny), w ciągu zaledwie dwóch bądź trzech lat po wielkich krachach (w latach 1884, 1890, 1900, 1907, 1974, 1980 i 1992) przekroczono osiem z dwunastu szczytów. Po dwóch głębokich depresjach (w 1875 i 1929 roku) trzeba było czekać aż sześć lub siedem lat na pobicie poprzednich rekordów. A ponad maksima z początków wojen światowych wzniesiono się dopiero po szesnastu (dla 1913 roku) i po dwunastu (dla 1939 roku) latach.

[3] World Bank 2008, s. 161, 216, 112.

[4] World Bank 2008, s. 58.

[5] O „wzniesieniach na uchwycie kija” mówią Walter Scheidel i Gregory Clark; za: Zanden 2009, s. 274, rys. 35.

[6] „Miliard na dnie” to wyrażenie ukute przez Paula Colliera (2007). W 2006 roku średni dochód narodowy brutto per capita (według parytetu siły nabywczej, tj. uwzględniający koszty utrzymania) w Norwegii był 5,4 raza wyższy niż globalny (na podstawie danych: World Bank 2008, s. 2, 161). Względem średniej z krajów o niskim dochodzie, wedle definicji przyjmowanej przez Bank Światowy, było to aż 27 razy więcej, czyli podczas gdy w krajach o niskim dochodzie zarabiało się dziennie 5 dolarów, w Norwegii było to już 137 dolarów (World Bank 2008, s. 10).

[7] Maddison 2001 (2006), s. 615. Por. U.S. Census Bureau 2009. Urząd Statystyczny Stanów Zjednoczonych przewiduje tam, że do 2050 roku stopa przyrostu ludności spadnie do 0,5% rocznie, podczas gdy historyczny szczyt z lat sześćdziesiątych XX wieku wyniósł ponad 2%.

[8] Sombart 1906, s. 167.

[9] Bureau of Labor Statistics, U.S. Department of Labor, http://www.bls.gov/oes/current/oes291123.htm (dostęp: 15 października 2017).

[10] Collier 2007, s. 3.

[11] Populacja świata w 2009 roku wynosiła ok. 6,77 miliarda.

[12] Collier 2007, s. 4.

[13] I tym razem wartości zostały wyrażone według parytetu siły nabywczej w Stanach Zjednoczonych, na podstawie: World Bank 2008.

[14] Abbing 2002.

[15] Eva jest postacią fikcyjną, choć tak naprawdę mam wiele takich krewnych w Dimmelsvik.

[16] McCloskey i Klamer 1995.

[17] Świeża i gruntowna kwerenda w: Zanden 2009. Na s. 289 i w wielu innych miejscach Autor przyznaje, że Chiny i Japonia były gotowe.

[18] To ujęcie tematu zawdzięczam rozmowie, którą w sierpniu 2009 roku odbyłam z Karlem Wärnerydem z Wyższej Szkoły Handlowej w Sztokholmie.

[19] Lucas Jr. 2002, s. 28. Choć w swojej książce Zanden (2009) używa słów Lucasa jako motta, to badany przez tego pierwszego okres kończy się jeszcze przed początkiem XIX wieku – wieku miliona buntów.

ROZDZIAŁ 2.TO LIBERALNE IDEE LEGŁY U PODŁOŻA INNOWACJI

Przewrót w sposobie mówienia i myślenia o burżuazji (wracam już do wszystkich Czytelników) prawdopodobnie odegrał większą rolę jako czynnik wyjaśniający genezę współczesności niż dwa historyczne wątki: reformacyjny ruch kapłanów w Niemczech po 1517 roku i renesans, który arystokracja wprawiała w ruch podczas toskańskiego trecento i później. Oba te wątki wpłynęły oczywiście na sposób rozmowy. Jednak nawet większe znaczenie mogła mieć trzecia wielka zmiana na literę „r”, czyli udane współczesne rewolty i rewolucje, które wybuchały na przestrzeni ponad dwóch wieków, ruszając z posad Holandię, Wielką Brytanię, Amerykę i Polskę, a w końcu i Francję z jej napoleońskimi podbojami. Tu zajmiemy się jednak czwartą zmianą: specyficznym (na pewien czas) dla Europy „burżuazyjnym przewartościowaniem”[1], rozkwitłym pokojowo w XVII i XVIII wieku w Holandii i Wielkiej Brytanii. Ogromne bogactwo współczesnego świata można sobie wyobrazić bez renesansu, reformacji i nawet bez rewolucji, niezależnie od ich przełożenia na nasze obecne życie. Ale nie sposób oderwać tegoż bogactwa od przewartościowania. Dawną klasę mieszczan, przedtem pogardzaną przez kler, arystokrację i chłopstwo, zaczęto uznawać – w mowie i myśli, w europejskiej retoryce odnoszącej się do działań klasy średniej – za mającą godność. Do tej nowej godności dołączała nowa wolność. I obie – godność i wolność – były z natury retoryczne.

Wiara, jedna z siedmiu cnót podstawowych, jest cnotą patrzenia wstecz, posiadania tożsamości[2]. Miej wiarę. Godność zachęca do gorliwej wiary. Godność zyskujesz, zachowując siebie, będąc tym, kim jesteś i byłaś najprawdziwiej. Mieszkanką Chicago. Naukowcem. Kobietą. Nadzieja jest inna; jest cnotą patrzenia naprzód, posiadania zamiaru. Wolność zachęca do nadziei. W granicach nieszczęsnej rzadkości wolno porwać się na każde przedsięwzięcie. Zmienić siebie. Zacząć zarabiać na produkcji kluczy nastawnych. Stać się profesorem asyriologii. Twierdzę, że nowoczesność zawdzięczamy nowej, gorliwie wyznawanej godności, przyznanej burżuazji, gdy ta zaczynała zajmować swoje miejsce w świecie, i nowej, gorliwie wyznawanej wolności, która pozwoliła burżuazji pójść naprzód. Zajęcie należnego miejsca w społeczeństwie i przedsiębranie – godność i wolność – były czymś nowym w retoryce dotyczącej burżuazji.

Oba te elementy były konieczne. Moi libertariańscy przyjaciele chcieliby, aby wystarczyła wolność. Nie wystarczy. Zmiana prawa też nie wystarczy (choć to dobry początek – złe prawo rzeczywiście może zdusić rozwój w zarodku). Prawda jest taka, że od XVII wieku nowa godność i nowa wolność wzajemnie się wzmacniały. Ekonomista może pojmować sprzężenie tego rodzaju jako potencjalne źródło „nieliniowości”. Godność i wolność na pewno trudno od siebie oddzielić[3]. Ale godność jest czynnikiem socjologicznym, a wolność ekonomicznym. Godność to rzecz opinii, jaką ludzie mają o sprzedawcy. Wolność to rzecz praw, jakie go dotyczą. Społeczeństwo i gospodarka wzajemnie na siebie wpływają. A jednak wbrew materialistycznemu redukcjonizmowi nie są tym samym. Prawa mogą się zmienić bez zmiany przekonań. Przykładem jest obowiązująca od ponad dziewięćdziesięciu lat prohibicja wymierzona najpierw w sprzedaż alkoholu, a później narkotyków. Przekonania zaś mogą się zmienić bez zmiany praw. Przykładem są trwające dziesiątki lat dążenia niepodległościowe kolonistów w brytyjskiej części Ameryki Północnej.

Współgranie godności i wolności ma znaczenie. Pozbawiona godności wolność, jakiej doświadczał poza swoim miastem wędrowny handlarz w średniowiecznej Europie, Chinach, Azji Południowej czy Afryce odziera działanie z poczucia wartości – sprawia, że staje się ono wprawdzie niestrudzonym, ale niskim i przepełnionym pogardą do siebie frymarczeniem. W 1931 roku Willa Cather pisała o „nerwowych, małych mężczyznach, usiłujących niczym pchły obskoczyć swój teren”, biegunowo odmiennych od podziwianych przez nią wczesnych burżuazyjnych zdobywców Środkowego Zachodu Ameryki, R.E. Dillona i J.H. Truemana, który doprawdy był prawdziwym mężczyzną[4],[5]. Gdy pozbawi się burżuazyjną pchłę godności, wnet stanie się ona dogodnym celem nagonki politycznej, społecznej i literackiej, co rodzi – jak w Hiszpanii Habsburgów, Bourbonów i faszyzmu – zatruty owoc złej polityki gospodarczej, czyli życie za 3 dolary dziennie. Pouczającym przykładem są europejskie dzieje Żydów, którzy zgodnie z prawem uzyskali wolność w XVIII i XIX stuleciu, ale wciąż odmawiano im godności – co przyniosło opłakane skutki w postaci rosyjskich pogromów, antysemickiej polityki Wiednia i w końcu Ostatecznego Rozwiązania.

Podobnie godność bez wolności daje status bez nadziei, czyli jeszcze jedno z wcieleń hierarchii zamierzchłych czasów, tak wyraźnie widoczne w opanowanych przez gildie kupieckie w przeregulowanych miastach – Wenecji czy Lubece. Wielokrotnie, w różnych momentach historii, zdarzało się, że żywa, innowacyjna burżuazja osiadała na laurach lokalnej władzy politycznej i porzucała innowacyjność. Taki los wybrał (przynajmniej do przebudzenia w XIX wieku) szwajcarski „patrycjat” czy holenderscy „regenci”. Arystokracja kupiecka w Wenecji w 1297 roku stała się zamkniętą kastą, a jednak Wenecjanie, dzięki swemu niespotykanemu patriotyzmowi i uporowi zdołali utrzymać kontrolę nad lukratywnym handlem z Dalekim Wschodem jeszcze przez wiele stuleci. Znacznie częściej obserwujemy rozwój oligarchii, później jej zamknięcie się, a na koniec skostnienie. Zasypianie gruszek w popiele i zgarnianie renty jest dużo przyjemniejsze niż parcie do przodu. Gdyby burżuazja ostatecznie wtopiła się w elitę, płacąc za to porzuceniem innowacyjnej postawy czujności i myślenia perspektywicznego, dzisiejszy świat wyglądałby bardzo podobnie do ancien régime w północnych Włoszech czy w Hanzie, a dzienne zarobki utknęłyby na poziomie 1–5 dolarów.

Opisywany przeze mnie przewrót, czyli zapoczątkowane w Holandii burżuazyjne przewartościowanie zachodzące od XVII do XIX wieku, miał ogromną skalę. Konieczne okazało się przekonanie ludzi, by przystali na skutki innowacji. Było to kulturowe zadanie o nadzwyczajnej złożoności: stworzenie czegoś, co w 1942 roku znamienity ekonomista Joseph Schumpeter, patrząc z nostalgią na Europę tuż przed pierwszą wojną światową, nazwał „cywilizacją szanującą biznes”. A jednak, dzięki serii szczęśliwych zbiegów okoliczności i przypadków, po raz pierwszy i wyjątkowo udało się to w północno-zachodniej Europie. Przewartościowanie wzniosłego ideału z rzeczy zawężonej li tylko do bohaterstwa, świętości czy wyszukanych manier zmieniło zarówno społeczeństwo, jak i politykę. Honorem – „Honorem?!”, fuknie arystokrata – stało się wynalezienie maszyny wytwarzającej śrubki albo wybranie się z misją handlową do Kataju. Lecz Tocqueville’owskie „nawyki serca” tak bardzo się nie zmieniły. Przewartościowanie napędzała nie psychologia (jak w 1905 roku twierdził Max Weber, a w 2002 roku Robert Lucas) i nie ekonomia (co w 1848 roku zgodnym chórem obwieszczali Karol Marks i Fryderyk Engels, by w 1990 roku zawtórował im Douglass North), lecz racje socjologiczne, historyczne i polityczne. To znaczy, że wśród elit pojawił się nurt – najpierw na początku XVII wieku rwący z dużą siłą w Holandii, a potem w innowatorskiej Wielkiej Brytanii około 1700 roku już zadomowiony i znacznie potężniejszy – przewartościowania postrzegania roli miasta z jego wulgarną i wichrzycielską kreatywnością.

John Lilburne – wywodzący się ze stanu szlacheckiego londyński radykał kupiecki (urodzony w pałacu królewskim w Greenwich), a podczas angielskiej wojny domowej po 1642 roku leweller – w 1653 roku wskazał jako prawo boskie i prawo swego kraju, że „żaden człowiek […] nie może zostać pociągnięty do odpowiedzialności za jakikolwiek czyn, który materialnie nie krzywdzi ciała, majątku bądź dobrego imienia innej osoby”[6]. Daj nam spokój, mospanie, dopóki nie kradniemy. Tak oto już w latach sześćdziesiątych XVII wieku holenderski sukiennik Pieter de la Court deklarował, że „możność korzystania z naturalnych praw i majątku na rzecz bezpieczeństwa własnego [niedługo potem do użytku wszedł zwrot o «poszukiwaniu szczęścia»] dla pospólstwa stanie się […] rajem na Ziemi: wszak wolność rozumu człowieka, zwłaszcza odnosząca się do składników jego osobistego dobrobytu, jest dlań równie wartościowa jak wszelkie królestwa albo imperia”[7]. Lecz proszę, niech nie będą to imperia czy królestwa arystokracji! Jesteśmy przecież burżuazją, pragniemy więc jedynie wolności powszedniego poszukiwania szczęścia. W 1690 roku współpracujący z imperium osmańskim angielski kupiec Dudley North (pochodzący z rodziny szlacheckiej) pisał w sposób nawet bardziej nowoczesny, ekonomiczny i burżuazyjny, że „nie może być handlu, który by nie przynosił korzyści ogółowi, gdy bowiem handel jakiś okazuje się niekorzystny, to ludzie przestają się nim zajmować; gdzie zaś powodzi się kupcom, tam i ogół, którego oni są częścią, prosperuje”[8]. Zatem – sugerowali tacy jak Pierre de Boisguilbert teoretycy życia burżuazyjnego z pierwszej połowy XVIII wieku – laissez faire (pozwólcie czynić, w wolności od regulacji), co później przerodziło się w maksymę laissez passer (pozwólcie przechodzić, czyli handlujcie, czym zapragniecie)[9].

Tego rodzaju prorynkowe opinie nie stały się nigdy powszechne. Mimo że widownię sztuk Szekspira w dużej mierze stanowili kupcy i terminatorzy z przesiąkniętego przez biznes Londynu, jedynymi dotyczącymi burżuazji utworami angielskiego dramaturga są Kupiec wenecki i Wesołe kumoszki z Windsoru. W Kupcu weneckim burżuanin Antonio jest ogłupiony przez ślepą miłość do arystokraty Bassanio, a drugą ważną postacią burżuazyjną jest Shylock. Wszystkie inne dzieła wielkiego barda opiewają pełnych honoru szlachciców, komicznych chłopów lub uroczych pasterzy (rzuca się w oczy, że księża występują sporadycznie). Postacie honorowe zamiast komiczną prozą mówią blankversem (Wesołe kumoszki to niemal w całości proza, którą u Szekspira posługuje się burżuazja/pospólstwo), co odzwierciedla ówczesną socjologię godności i hierarchiczne konwencje elżbietańskiego teatru. Od czasów Szekspira musiało upłynąć ponad sto lat, aby elita stopniowo zaczęła odnosić się do kreatywności komercyjnej jako do rzeczy właściwej, aprobowanej i której nie należało lekceważyć – czyli tak, jak wpierw było u Daniela Defoe, później w esejach i sztukach Addisona i Steele’a, w „tragediach burżuazyjnych” wystawianych na scenach Anglii, Francji i Niemiec, a w końcu zwłaszcza w europejskiej prozie współczesnej. Dwa stulecia po Szekspirze nawet bohaterowie powieści Jane Austen, choć nie pochodzą ze stanu zajmującego się handlem, myślą kategoriami rozwagi i romantyzmu, roztropności i miłości. Sama nieoceniona Jane pisała w listach z entuzjazmem o własnym burżuazyjnym biznesie twórczości literackiej, ciesząc się otrzymanymi honorariami. A jednak nawet w Wielkiej Brytanii antykomercyjny snobizm nie w pełni odszedł do lamusa. Dostrzec go można w skierowanej do Harriet Smith złej radzie Emmy Woodhouse, czyli tytułowej bohaterki powieści Emma (1815), aby ta pierwsza nie wychodziła za mąż za pospolitego burżuazyjnego farmera Roberta Martina. Jeden z braci Jane przez jakiś czas był należącym do haut bourgeois bankierem – choć dwóch innych skończyło jako arystokratyczni admirałowie Królewskiej Marynarki Wojennej. Wartości chrześcijańskie i szlacheckie nigdy zupełnie nie opuściły wyobraźni ludzi Zachodu bądź Wschodu. Niekiedy były nikczemne, jak w wypadku japońskiego militaryzmu czy amerykańskiego fundamentalizmu. Niekiedy jednak wspaniale dopełniały etykę burżuazyjną.

Nadejście opierającej się na wolności części przewartościowania okazało się, co wyraźnie dało się odczuć, równie powolne. W ostatecznym rozrachunku hegemonia nieliberalnego, antyburżuazyjnego i w rzeczy samej niedemokratycznego establishmentu w polityce Wielkiej Brytanii nigdy całkowicie nie zniknęła – co widać w brytyjskim serialu komediowym z lat osiemdziesiątych XX wieku pt. Tak, panie ministrze. Jak dawno temu wskazywała historyczka Margaret Jacob, a niedawno potwierdził to historyk Jonathan Israel, głoszone przez „radykalne oświecenie” lewellerów, de la Courta, Spinozy, Mandeville’a, Rousseau, Paine’a, Benjamina Rusha, Mary Wollstonecraft i niektórych wolnomularzy (trafna nazwa) idee wolnego rynku i wolnych wyborów zostały przez bardziej konserwatywnych koryfeuszy oświecenia, takich jak Locke, Newton, Wolter, Adam Smith, John Adams, i innych wolnomularzy wyparte i ograniczone do samej tylko bezwzględnej wolności handlu – jednej z wielu spraw popieranych przez radykałów. Zauważmy przy tym, że w obu grupach byli ludzie podziwiający burżuazję[10]. (Oczywiście siły reakcyjne przez całe stulecia prowadziły zażartą walkę z oboma przejawami oświecenia, odbierając wrogom wolność, a czasem życie. Szwedzki ekonomista i historyk Eli Heckscher wyliczył, że obowiązujące we Francji między 1686 a 1759 rokiem przepisy zakazujące importu drukowanego perkalu – które miały chronić wytwórców bawełny i tkanin płóciennych, czyli starą, merkantylistyczną burżuazję – „kosztowały mniej więcej 16 tysięcy istnień ludzkich wskutek po części egzekucji, po części starć zbrojnych, i to nie licząc nieznanej, choć z pewnością o wiele większej liczby […] zesłanych na galery. […] W jednym tylko przypadku w Valence 77 osób skazano na powieszenie, 58 na łamanie kołem, 631 zesłano na galery”[11]).

Lecz w wielu miejscach na północnym zachodzie Europy przewartościowanie i nowe liberalne wartości burżuazyjne zwyciężyły, przynosząc oszałamiający rozkwit gospodarczy. Zdaniem historyczki techniki Christine MacLeod w Wielkiej Brytanii ostateczne wyniesienie postaci wynalazcy na ołtarze nastąpiło na początku XIX wieku. Jak to zwykle bywa z ideologiami, także zwrotu retorycznego zapoczątkowanego w siedemnastowiecznej Holandii należało doglądać. MacLeod opowiada choćby o prowadzonej przed 1834 rokiem kampanii mającej na celu postawienie na terenie kolegiaty św. Piotra w Westminsterze – wśród królów, księży i poetów – dużego posągu, przedstawiającego wynalazcę silnika parowego z oddzielnym skraplaczem Jamesa Watta (1736–1819; posąg przeniesiono później do kaplicy św. Piotra): „Nie po to, aby unieśmiertelnić”, napisano na tablicy pamiątkowej, „imię, które przetrwa tak długo, jak długo będą rozkwitać pokojowe sztuki, lecz aby wyrazić, że ludzkość nauczyła się oddawać cześć tym, którzy najbardziej zasługują na jej wdzięczność [takim jak James Watt], którzy zwielokrotnili bogactwo swego kraju i potęgę człowieka, wznosząc się do godności równej najznamienitszym rzecznikom nauki i prawdziwym dobroczyńcom tego świata”. Pewien żyjący podówczas człowiek grzmiał: „Cóż takiego ta wielka postać ma uosabiać, jakąż to klasę interesów dotąd nieznanych [cóż, wcale nie takich «nieznanych»], jakąż rewolucję, rzekomo wywracającą cały ustrój nowoczesnego społeczeństwa”[12]. Pytał, nie wiedząc, że jego czasy już minęły. MacLeod wzmiankuje, że nie dalej niż 22 kwietnia 1826 roku „The Times” obwołał wynalazców „wybrańcami rodzaju ludzkiego”[13]. Badając lata trzydzieste XIX wieku, dostrzegła też „wyraźną zmianę nastawienia sędziów i przysięgłych wobec właścicieli patentów. […] W sporach prawnych bilans wygranych spraw przesunął się na korzyść dochodzących roszczeń za naruszenia patentów, gdyż w ich właścicielach zaczęto zamiast zachłannych monopolistów [typowych choćby dla czasów elżbietańskich] widzieć dobroczyńców narodu” w sześćdziesiąt lat po tym, jak Adam Smith przedstawił argumenty na ich rzecz[14]. Prawdziwych dobroczyńców zaczęto widzieć w komercyjnych innowatorach i krzewicielach „nauki” (nawiasem mówiąc, pojęcia tego używano wówczas nadal w dawnym znaczeniu: Watt był wytwórcą narzędzi, a nie takim orędownikiem „nauk” fizycznych w rozumieniu później rozpowszechnionej w języku angielskim definicji jak choćby jego przyjaciel chemik i fizyk Joseph Black, ojciec termodynamiki).

Godność przypisywana innowacji, wolności i przedsiębiorczości często nadal budzi sprzeciw; właśnie ze względu na tego rodzaju złe początki i złą atmosferę niektóre kraje pozostają ubogie. Doprawdy, gdyby amatorzy dotowania amerykańskich wytwórców bawełny mieli w sobie za grosz wstydu, to wschodnie Burkina Faso i pozostałe obszary Sahelu radziłyby sobie lepiej. Porażki moralne północnej hemisfery, których przykładem jest retoryka „protekcjonizmu” i „konkurencyjności” rozumianych w kategoriach gry o sumie zerowej, służą jedynie konserwowaniu biedy w innych krajach. Lecz mimo złych warunków początkowych, złego klimatu i nieetycznych rozwiązań politycznych na Północy – która daje własnym bogatym rolnikom i związkom zawodowym możliwość z jednej strony korzystania z parasola ochronnego, a z drugiej konkurowania przez uniemożliwienie innym konkurowania – te uboższe obszary nie muszą takimi pozostać. Co różni dzisiejszy Bangladesz, którego mieszkańcy należą do miliarda na dnie, od Norwegii czy Japonii na początku XIX wieku, kiedy bieda i tam wydawała się beznadziejnym odwiecznym krzyżem Pańskim, który należało nieść bez skarg (nagroda czekała w Niebie). Gdy w stabilnej tyranii, takiej jak Chiny, albo w niestabilnym państwie prawa, jakim są Indie, przewartościowanie dotknęło rynku i innowacji, dając ludziom częściową swobodę handlu, nastąpiła prawdziwa eksplozja dóbr, która zaopatrzyła przeciętnego mieszkańca tych krajów w jedzenie, dach nad głową i edukację. O ile (powtórzę swoje zastrzeżenie) obywatele Chin i Indii nie zawrócą ze ścieżki innowacji, to w ciągu kilku pokoleń będą mogli się cieszyć takim standardem życia jak dziś Eva. Udało im się już wejść do kręgu opisywanych przez Colliera czterech do sześciu miliardów ludzi na szczycie. Wyobraźmy sobie rozkwit artystyczny i intelektualny, będący następstwem zyskania przez 37 procent światowej populacji majątku umożliwiającego sięgnięcie po pędzel, pióro, flet czy klawiaturę. Jego powodem jest wewnętrzna przemiana etyczna, która nastąpiła w Europie w jutrzence XVIII wieku.