Bunt na Bounty. Historia prawdziwa - Caroline Alexander - ebook

Bunt na Bounty. Historia prawdziwa ebook

Alexander Caroline

5,0

Opis

Fascynująca przygoda i niezwykły efekt badań autorki, która ujawnia zaskakującą prawdę o legendarnym buncie na „Bounty”, najsłynniejszej morskiej historii wszech czasów.

28 kwietnia 1789 roku na pokładzie niewielkiego żaglowca HMS „Bounty”, który półtora roku wcześniej wyruszył z misją transportową na południowy Pacyfik, doszło do rebelii. Załoga, pod przywództwem Fletchera Christiana, przejęła kontrolę nad okrętem, zmuszając dowódcę okrętu, Williama Bligha, i wiernych mu marynarzy do opuszczenia jednostki. W czasie gdy buntownicy obrali kurs na Tahiti,  Bligh wraz z osiemnastoma członkami załogi przepłynął w niewielkiej szalupie 3500 mil morskich i bezpiecznie dotarł do wybrzeża wyspy Timor.

Minęły ponad dwa stulecia, odkąd Fletcher Christian zbuntował się przeciwko porucznikowi Blighowi, a szczegóły tej owianej tajemnicą rebelii na końcu świata pozostają wciąż żywe i tak intrygujące, jak prawda kryjąca się za jej legendą. Caroline Alexander przy pisaniu książki wykorzystała materiały z rozprawy w sądzie wojennym dziesięciu buntowników z HMS „Bounty” schwytanych na Tahiti.  Alexander znakomicie opisuje, w jaki sposób mit romantycznego bohatera w zachodniej cywilizacji lepiej służył zdradzieckiemu Christianowi niż drażliwemu, ale odważnemu Blighowi, którego czterdziestoośmiodniowa gehenna w otwartej łodzi pozostaje jednym z największych wyczynów żeglarskich w historii.

Bunt na Bounty jest fascynującą opowieścią  o legendarnym epizodzie z dziejów Wielkiej Brytanii, a zarazem barwnym opisem przygody na niebezpiecznych wodach Pacyfiku w wyjątkowym okresie odkryć geograficznych i dominacji morskiej Royal Navy. Alexander zaspokaja jednak także dużo większą potrzebę: ukazuje, że prawda jest nieuchwytna, podlega interpretacji historycznej oraz może być – nawet po kilku wiekach – przedstawiona w nowym świetle.

Caroline Alexander jest m.in. autorką międzynarodowego bestsellera Niezłomny. Legendarna wyprawa Shackletona i statku Endurance na Antarktydę. Współpracuje z „The New Yorker”, „Granta”, „Smithsonian Magazine”, „Outside Magazine” oraz „National Geographic”, a także jest scenarzystką i współproducentką nagradzanego filmu dokumentalnego The Endurance.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 854

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (5 ocen)
5
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KKK1964

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Bounty: The True Story of the Mutiny on the Bounty

Copyright © Caroline Alexander, 2003

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

Copyright © for the Polish translation by Fabian Tryl, 2022

 

 

Redaktor inicjujący: Szymon Langowski

Redaktor prowadzący: Andrzej Szewczyk

Marketing i promocja: Katarzyna Schinkel-Barbarzak

Redakcja: Witold Kowalczyk

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Kamila Sowińska | panbook.pl

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Ula Pągowska

Fotografie na okładce: © GRANGER – Historical Picture Archive

Mapy: Mariusz Mamet

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-66981-75-1

 

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel. 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Smokeya

 

 

 

 

 

 

O AUTORCE

 

 

 

Caroline Alexander jest autorką międzynarodowego bestsellera Niezłomny. Legendarna wyprawa Shackletona i statku „Endurance” na Antarktydę (Wydawnictwo Poznańskie 2021) oraz czterech innych książek non fiction. Współpracuje z „New Yorkerem”, „Grantą”, „Smithsonian Magazine”, „Outside Magazine” oraz „National Geographic”, a także jest scenarzystką i współproducentką nagradzanego filmu dokumentalnego The Endurance. Mieszka na farmie w New Hampshire.

 

 

 

 

 

 

ZAŁOGA „BOUNTY”

 

 

 

M – zwerbowany jako marynarz za wynagrodzeniem

B – buntownik

L – lojalista zatrzymany wraz z buntownikami

 

Dowódca: porucznik William Bligh

Nawigator: John Fryer

Bosman: William Cole

Kanonier: William Peckover

Cieśla: William Purcell

Chirurg: Thomas Huggan

Pomocnicy nawigatora:

Fletcher Christian – B

William Elphinstone

Kadeci:

John Hallett

Thomas Hayward

Peter Heywood – M, B

George Stewart – M, B

Robert Tinkler – M

Edward Young M, B

Sternicy:

Peter Linkletter

John Norton

Pomocnik sternika: George Simpson

Pomocnik bosmana: James Morrison – B

Pomocnik kanoniera: John Mills – B

Pomocnicy cieśli:

Charles Norman – L

Thomas McIntosh – L

Żaglomistrz: Lawrence Lebogue

Zbrojmistrz: Charles Churchill

Płatnerz: Joseph Coleman – L

Pomocnik chirurga: Thomas Denman Ledward

Sekretarz dowódcy: John Samuel

Służący dowódcy: John Smith

Bednarz: Henry Hilbrant – M, B

Kucharz statku: Thomas Hall – M

Rzeźnik: Robert Lamb – M

Pomocnik kucharza: William Muspratt – M, B

Marynarze:

Thomas Burkett – M, B

Michael Byrn – L

Thomas Ellison – B

William McCoy – B

Isaac Martin – B

John Millward – B

Matthew Quintal – B

Richard Skinner – B

Alexander Smith – B

John Sumner – B

Matthew Thompson – B

James Valentine

John Williams – B

Ogrodnik: David Nelson

Pomocnik ogrodnika: William Brown – B

 

 

 

 

 

 

OD AUTORKI

 

 

 

Podczas pracy nad niniejszą książką podjęto starania, aby tam, gdzie to tylko możliwe, wykorzystać i zacytować materiały źródłowe z pierwszej ręki. Były one pełne rozmaitych błędów językowych, które na etapie prac nad tym wydaniem zostały poddane korekcie, aby niepotrzebnie nie utrudniały zrozumienia sensu.

Szczególnie duże zamieszanie zauważyć można w przypadku zapisu imion i nazwisk, co również starano się w tym wydaniu ujednolicić. Nazwy geograficzne pojawiają się w swoich ówczes­nych formach, przy czym przy pierwszej wzmiance w nawiasach znajduje się ich współczesny odpowiednik: Coupang (Kupang), cieśnina Endeavour (Cieśnina Torresa).

Dzień żeglarski (nautyczny) rozpoczyna się i kończy w południe, kiedy dokonuje się obserwacji słońca, a nie o północy, jak w czasie cywilnym. Tak więc bunt na „Bounty” wybuchł rankiem 28 kwietnia 1789 roku, zarówno w czasie żeglarskim, jak i cywilnym – niemniej około czterech godzin później, według kalendarza żeglarskiego, był już 29 kwietnia. Czasami jednak dochodzi do dość niezręcznych sytuacji, kiedy te dwa systemy kolidują ze sobą, jak wówczas, gdy powracający statek wchodzi do portu, a bieżące wpisy do dziennika okrętowego rozpoczęte na morzu wznawiane są na lądzie. Nie podjęto żadnej próby zamiany czasu żeglarskiego na cywilny – daty wydarzeń zapisanych na morzu podane są zgodnie z dziennikiem okrętowym.

Wszystkie odległości przebyte na morzu podane są w milach morskich. Mila morska to 6116 stóp, czyli jedna minuta szerokości geograficznej, podczas gdy mila angielska to 5280 stóp (odpowiednio 1852 i 1609 metrów – przyp. tłum.). Wszystkie temperatury zanotowane w dzienniku okrętowym podane są w stopniach Fahrenheita.

Jeden funt szterling (1£) dzielił się na dwadzieścia szylingów (20S); gwinea odpowiadała 1£ i 1S. Wartość ówczesnej waluty można zmierzyć pewnymi wskaźnikami standardu życia. Na przykład matka Fletchera Christiana spodziewała się, że za 40 gwinei rocznie będzie mogła prowadzić wygodne życie. Kapitan okrętu wojennego pierwszej klasy otrzymywał miesięczne wynagrodzenie w wysokości 28£ 0S 0d (28 funtów, 0 szylingów, 0 pensów), porucznik 7£ 0S 0d (7 funtów, 0 szylingów, 0 pensów), a marynarz 1£ 4S 0d (1 funt, 4 szylingi, 0 pensów) – bez potrąceń!

 

 

 

 

 

 

PRELUDIUM

 

 

 

Spithead, zima 1787 roku

 

Na falach zmętniałego zimowego morza kołysał się niewielki okręt, na którym młody brytyjski porucznik marynarki wojennej z niepokojem oczekiwał na najważniejszą i najtrudniejszą podróż w swojej wciąż krótkiej, ale obiecującej karierze. Trzydziestotrzyletni William Bligh został wybrany przez rząd Jego Królewskiej Mości, aby z Tahiti na południowym Pacyfiku zabrać sadzonki chlebowca, a następnie przetransportować je na plantacje w Indiach Zachodnich. Jak większość Pacyfiku, Tahiti – Otaheiti – nadal była mało znana. Przez wszystkie wieki podróży morskich na jej wodach zakotwiczyło mniej niż tuzin statków przybyłych z Europy. W jednej z owych podróży uczestniczył także sam Bligh, dziesięć lat wcześ­niej, kiedy pływał pod dowództwem wielkiego kapitana Cooka. Teraz miał poprowadzić własną ekspedycję – jeden niewielki statek o nazwie „Bounty”.

Po przybyciu do Spithead, na początku listopada, zaprowiantowaniu i zaopatrzeniu statku na osiemnaście miesięcy Bligh z niepokojem oczekiwał na ostateczne rozkazy admiralicji, które pozwoliłyby mu wyruszyć w morze. Czekała go podróż licząca około 16 tysięcy mil, podczas której musiał przepłynąć wokół przylądka Horn, jednego z tych najbardziej sprzyjających występowaniu burz obszarów na świecie. Bligh doskonale wiedział, że w razie dalszego opóźnienia dopłynie do przylądka, kiedy pogoda będzie najgorsza z możliwych. Zanim jednak pod koniec listopada dotarły rozkazy, warunki atmosferyczne w samym Spithead pogorszyły się do tego stopnia, że Bligh zdołał dopłynąć zaledwie do Wight, skąd sfrustrowany napisał list do Duncana Campbella, swojego wuja i mentora.

„Jeżeli istnieje jakaś kara, którą można by wymierzyć grupie ludzi za zaniedbania, jestem pewien, że powinna zostać nałożona na admiralicję – pisał z gniewem 10 grudnia 1787 roku – za trzytygodniowe przetrzymywanie mnie w tym miejscu podczas łagodnego, odpowiedniego wiatru, który wyprowadził poza kanał wszystkie statki z wyjątkiem mojego, chociaż ja chciałem tego najbardziej”.

Niemal dwa tygodnie później zmuszony był powrócić do Spit­head, nadal zmagając się po drodze ze złą pogodą. „Nie da się powiedzieć, jaki może być tego wynik” – pisał Bligh do Campbella, ale jego niepokój narastał. „Będę starał się ominąć [Horn], ale przy silnych wichurach, jeżeli towarzyszyć im będzie deszcz ze śniegiem, moi ludzie nie będą w stanie tego znieść… W rzeczy samej, czuję, że moja podróż jest bardzo mozolna, i mam nadzieję, że cokolwiek by się wydarzyło, moja biedna rodzina będzie miała z czego żyć. Pociesza mnie to – kontynuował z pewnym samozadowoleniem – że cieszę się dobrym zdrowiem, i wiem, że cokolwiek mogłoby się wydarzyć, mam na to zasoby. Mój mały stateczek jest w najlepszym porządku, z moimi ludźmi i oficerami jest wszystko w porządku i czują się szczęśliwi pod moimi rozkazami”.

W końcu 23 grudnia 1787 roku „Bounty” opuścił Anglię i po trudnym rejsie dotarł do Santa Cruz na Teneryfie. Zakupiono tu świeżą żywość i dokonano napraw, gdyż silne sztormy uszkodziły statek. „Pierwsze fale, które w nas uderzyły, uniosły wszystkie zapasowe reje i część omasztowania” – informował Bligh, ponownie pisząc do Campbella. „Kolejne połamały kliny łodzi i roztrzaskały je, a ja wraz z moją biedną małą załogą zostałem pogrzebany w morzu…”

Pomimo wyjścia w morze z irytującym opóźnieniem, burzliwego rejsu i niezliczonej liczby mil, które wciąż były przed nim, Bligh był teraz bardzo zdeterminowany – dużo bardziej nawet niż wówczas, kiedy wyruszał po raz pierwszy. 17 lutego 1788 roku skorzystał z tego, że napotkał brytyjski statek wielorybniczy, „Queen of London”, aby przesłać wiadomość sir Josephowi Banksowi, swojemu patronowi i człowiekowi, który stał za całym owym chlebowcowym przedsięwzięciem. „Jestem szczęśliwy i zadowolony z mojego małego statku, teraz jesteśmy w stanie okrążyć pół setki światów – pisał Bligh – zarówno moi Ludzie, jak i Oficerowie są posłuszni i dobrze usposobieni, a na obliczu każdego z nich widać radość i zadowolenie. Jestem przekonany, że nic bardziej nie sprzyja zdrowiu – nie mam powodu, aby wymierzać kary, gdyż nie mam przestępców, a wszystko wychodzi naprzeciw moim najbardziej optymistycznym oczekiwaniom”. „Wszyscy moi Oficerowie i Młodzi Dżentelmeni są posłuszni i dobrze usposobieni – kontynuował w tym samym tonie w liście do Campbella – i teraz tak dobrze się rozumiemy, że powinniśmy pozostać takimi przez całą podróż…”

Bligh był głęboko przekonany, że będą to jego ostatnie wiadomości z podróży na Tahiti. Jednak koszmarna pogoda na przylądku Horn sprawiała więcej kłopotu, niż mógł się spodziewać. Po całym miesiącu zmagań z burzami i wiejącymi w przeciwnym kierunku wichrami uznał swoją porażkę i zmienił kurs na Przylądek Dobrej Nadziei. Kierując się na Tahiti, mógł popłynąć przez Ocean Indyjski i Ziemię van Diemena (obecnie Tasmania) okrężną drogą, która była dłuższa od jego pierwotnej trasy o ponad dziesięć tysięcy mil.

„Przybyłem tu wczoraj – pisał do Campbella 25 maja z najbardziej wysuniętego na południe krańca Afryki – po tym, jak u przylądka Horn przez trzydzieści dni doświadczyłem fatalnej pogody… Myślałem, że przeżyłem już najgorsze, co można napotkać na morzu, ale nigdy nie widziałem tak gwałtownych wiatrów ani tak gigantycznych fal”. Nie mógł się oprzeć, aby nie dodać, że holenderski statek, który również dotarł do przylądka, pokonanie trasy przypłacił trzydziestoma zabitymi na pokładzie, a wielu innych członków załogi ciężko zachorowało. Bligh tymczasem przyprowadził całą swoją załogę, wszyscy byli w dobrej kondycji.

Załoga „Bounty” spędziła na przylądku cały miesiąc, dochodząc do siebie, i pod koniec czerwca była gotowa do wypłynięcia. Nadal mieli przed sobą trudne zadanie, ale Bligh miał teraz znacznie większą pewność siebie niż wówczas, kiedy rozpoczynał podróż. W rzeczy samej, okazał się idealnym dowódcą, którego odwaga, duch i entuzjazm w obliczu trudności i opóźnień rosły, a nie słabły. Wraz ze swoim statkiem i załogą przetrwał najgorsze trudy, z jakimi, według swoich przewidywań, miał okazję się zmierzyć.

Nastała długo oczekiwana cisza. Ale kiedy ponad rok później została przerwana, korespondencja Bligha dotarła nie z przylądka ani pozostałych portów, do których mógłby przybić na oczekiwanej trasie do domu, ale z Coupang (Kupang) w Holenderskich Indiach Wschodnich. Wiadomość, którą przekazywał w listach do Duncana Campbella, Josepha Banksa, a przede wszystkim swojej żony Elizabeth, była zupełnie nieoczekiwana, tak niezwiązana ze strumieniem zdecydowanych i pewnych siebie listów z poprzedniego roku, że niemal niezrozumiała.

„Moja Najdroższa Betsy – pisał 19 sierpnia 1789 roku wyraźnie zmęczony Bligh do żony – jestem teraz w części świata, w której nigdy nie spodziewałem się znaleźć, ale jest to jednak miejsce, które przyniosło mi ulgę i uratowało życie… Wiedz zatem, moja Droga Betsy, że straciłem «Bounty»…”

 

 

 

 

 

 

„PANDORA”

 

 

 

Tahiti, rok 1791

 

O świcie pięknego, pogodnego i wietrznego marcowego dnia młody mężczyzna, a w zasadzie jeszcze nastolatek, pożegnał się z żoną. Następnie wyszedł ze swojego schludnego domku, malowniczo położonego u podnóża wzniesienia ukrytego pośród drzew cytrusowych, i wybrał się na przechadzkę w góry. Mocno opalony i wytatuowany tradycyjnymi męskimi wzorami na pośladkach, mógł uchodzić za jednego z Tahitańczyków, których napotkał na swojej drodze. Peter Heywood był jednak Anglikiem, a nie „Indianinem”, a dokładna obserwacja wykazałaby, że jeden wzór wytatuowany na jego nodze nie został wykonany na miejscu, ale wywodził się z tradycji wyspy Man. Młody Heywood mieszkał tutaj, w swoim idyllicznym domu z ogrodem tuż nad zatoką Matavai, od września 1791 roku, kiedy dowodzący „Bounty” oficer pokładowy Fletcher Christian wysadził jego samego i piętnastu jego towarzyszy na Tahiti, po czym zniknął w ciemnościach nocy, aby nie pojawić się nigdy więcej.

Peter Heywood, kadet „Bounty” w dniu, kiedy wybuchł bunt, a statek przejął jego bliski przyjaciel i daleki krewny Fletcher Christian, dopiero za kilka tygodni miał ukończyć siedemnaście lat. Z rozkazu Christiana porucznik Bligh i osiemnastu oddanych mu ludzi zostało zmuszonych do wyjścia za burtę, gdzie czekała na nich jedna z niewielkich łodzi z „Bounty”. Zostali tam, kołysząc się na bezkresnym Pacyfiku, czekając na pewną śmierć.

Dowództwo Christiana nad buntownikami miało trwać około pięciu miesięcy. Kiedy w końcu skierował „Bounty” z powrotem na Tahiti, zamierzając po raz ostatni postawić nogę na wyspie, uczynił tak, ponieważ jego kompania podzieliła się na kilka frakcji. Większość jego ludzi wolała zaryzykować i szukać szczęścia na Tahiti, chociaż mieli świadomość, że w końcu zacznie ich szukać brytyjski okręt wojenny. Inni pozostali lojalni wobec Bligha, ale wbrew woli zatrzymano ich na pokładzie „Bounty”.

Peter Heywood był jednym z ostatnich ludzi, którzy pożegnali się z Christianem. Pomimo wszystko nadal traktował go z dużą sympatią. Później, kiedy „Bounty” odpłynął na dobre, odwrócił się na pięcie na plaży i zdecydował o potrzebie budowania nowego życia. Teraz, rześkiego marcowego dnia, półtora roku po zniknięciu Christiana, Peter wyruszał z przyjaciółmi w góry. Kiedy jednak odszedł nie więcej niż sto metrów od swojego domu, dogonił go mężczyzna, który oznajmił, że na horyzoncie pojawił się statek.

Po tym, jak wspiął się na wzgórze za swoim domem, skąd otwierał się widok na morze, Heywood rzeczywiście zauważył statek, który znajdował się w odległości zaledwie kilku mil. Marynarz twierdził później, że widok ten sprawił mu „największą radość”, chociaż prawdopodobnie emocje, które wówczas nim targały, były nieco bardziej skomplikowane. Popędziwszy w dół wzgórza, wpadł z ową nowiną do pobliskiego domu, w którym mieszkał jego bliski przyjaciel, kadet George Stewart. Zanim jednak on i Stewart dotarli na statek, na jego pokładzie znalazł się już inny człowiek, Joseph Coleman, zbrojmistrz „Bounty”. Po tym, jak przedstawili się jako byli członkowie załogi „Bounty”, Heywood i Stewart zostali zatrzymani i trafili do aresztu. Okręt ten, „Pandora”, został wysłany specjalnie po to, aby zatrzymać buntowników i oddać ich wymiarowi sprawiedliwości w Anglii. Poranne godziny 23 marca 1791 roku były ostatnimi, jakie Peter Heywood spędził na Tahiti.

 

*

 

Wiadomość o buncie na pokładzie uzbrojonego statku Jego Królewskiej Mości dotarła do Anglii niemal dokładnie rok wcześniej. Wieść nadeszła w jeszcze bardziej niezwykły sposób niż sam bunt – posłańcem był bowiem nie kto inny, jak sam porucznik William Bligh. Po tym, jak Fletcher Christian porzucił go i lojalnych mu ludzi na łodzi u wybrzeży wyspy Tofua, Bligh, wbrew wszystkim możliwym przeciwnościom losu, przepłynął ową niewielką, liczącą około 7 metrów jednostką 3618 mil i po czterdziestu ośmiu dniach dotarł ostatecznie do Timoru w Holenderskich Indiach Wschodnich. Tutaj jego wygłodzona i zrozpaczona załoga została humanitarnie przyjęta przez dość nieufne władze holenderskie. W końcu po tym, jak udało mu się znaleźć transport dla siebie i swoich ludzi, 13 marca 1790 roku Bligh przybył do Anglii, triumfując, ale nadal płonąc gniewem.

Informacje o buncie i opisy buntowników zostały szybko rozesłane do portów brytyjskich i holenderskich. W Zatoce Botanicznej wieści te zainspirowały siedemnastu skazańców do ucieczki, po której mieli zamiar dołączyć do „piratów” na Tahiti. Chociaż początkowo przypuszczano, że dwa hiszpańskie okręty wojenne na Pacyfiku zdołały zatrzymać „Bounty”, admiralicja wolała nie ryzykować i zaczęła przygotowywać wyprawę, której celem miało być pojmanie buntowników. Koszt i ciężar wysłania kolejnego okrętu na Pacyfik nie były perspektywą zbyt pociągającą: wydawało się, że Anglia stoi na progu nowej wojny z Hiszpanią, i do służby zaciągano wszystkich dostępnych ludzi i wszystkie okręty. Porzucenie brytyjskiego oficera marynarki wojennej pośrodku Pacyfiku i ucieczka z własnością Jego Królewskiej Mości były wszak skandalem, który nie mógł pozostać bezkarny. Ostatecznie na polowanie na buntowników wysłana została dwudziestoczterodziałowa fregata „Pandora”, którą dowodził kapitan Edward Edwards.

Wyruszywszy na początku listopada 1790 roku, „Pandora” szybko i spokojnie dotarła do Tahiti, unikając straszliwych burz, z którymi trzy lata wcześniej musiał się zmagać „Bounty”. O ile jego załoga liczyła czterdziestu sześciu ludzi, o tyle „Pandora” miała ich na pokładzie o stu więcej. Dowódca „Pandory”, kapitan Edwards, dziewięć lat wcześniej, kiedy dowodził okrętem „Narcissus” u północno-wschodnich wybrzeży Ameryki, sam niemal stał się ofiarą buntu. Ostatecznie pięciu niedoszłych buntowników uczestniczących w owym nieudanym spisku zostało powieszonych, dwóch kolejnych skazano na chłostę – dwieście i pięćset batów – a przywódcę buntu powieszono zakutego w kajdany. Jak miały pokazać wydarzenia, kapitan Edwards nigdy nie zapomniał, że on, sam niemal będąc ofiarą buntu, ściga teraz prawdziwych buntowników.

Na „Pandorze” płynął również świeżo awansowany podporucznik Thomas Hayward, kadet z „Bounty”, który towarzyszył Blighowi w jego epickiej podróży otwartą łodzią. Wciąż mając w pamięci świeże wspomnienie pragnienia, straszliwego głodu, niebezpieczeństwa i czystego strachu towarzyszących mu podczas podróży, Hayward był jak najbardziej chętny do pomocy w pościgu za ludźmi, którzy odpowiadali za jego gehennę. Co więcej, jego wiedza na temat wód otaczających Tahiti i jej mieszkańcach była pomocna w nawigacji i sprzyjała zabiegom dyplomatycznym na wyspie, a znajomość z dawnymi towarzyszami z „Bounty” mogła pomóc zidentyfikować buntowników.

Tak więc w marcu 1791 roku, przy bezchmurnym niebie i łagodnej bryzie, z „Pandory” ujrzano porośnięte gęstym lasem malownicze szczyty Tahiti. Bliżej, tuż za grzmiącymi kipielami i falami, zobaczyć było można górskie wodospady, wdzięczne palmy i lśniące czarne wulkaniczne plaże. Pasażerowie nielicznych statków, które tu kotwiczyły, zawsze usiłowali opisywać owo przypominające senną wizję piękno pierwszego wrażenia, jaki sprawiał widok wynurzającej się z Pacyfiku wyspy. Bligh określił Tahiti mianem raju na ziemi.

Teraz, kiedy „Pandora” płynęła spokojnie po czystych błękitnych wodach, niosąc sprawiedliwość i zemstę, na jej powitanie wyruszono w czółnach lub wpław. „Zanim rzuciliśmy kotwicę – napisał Edwards w swoim oficjalnym raporcie dla admiralicji – na pokład wszedł Joseph Coleman, zbrojmistrz z «Bounty», z kilkoma tubylcami”. Coleman był jednym z czterech ludzi, których Bligh wskazał jako niewinnych buntu i przetrzymywanych wbrew woli. Zaraz po wejściu na pokład Coleman natychmiast zaczął zapewniać, że należał do innej frakcji. Z szesnastu ludzi, których Christian pozostawił na Tahiti, dwaj mieli już na sumieniu zabójstwo, niejako siebie nawzajem. Charles Churchill, starszy mat i człowiek opisywany jako „najbardziej morderczy” z buntowników, został zabity przez swojego towarzysza, Matthew Thompsona, starszego marynarza z Wight. Śmierć Churchilla została z kolei pomszczona przez jego tahitańskich przyjaciół, którzy zamordowali Thompsona, a następnie złożyli go „jako ofiarę dla swoich bogów”, jak beznamiętnie zanotował Edwards.

W tym czasie, w trakcie kotwiczenia statku, Peter Heywood dowiedział się od innego ze swoich tahitańskich przyjaciół, że na pokładzie znajduje się jego dawny towarzysz Thomas Hayward. Wyniki przyjacielskiego nagabywania, jak napisał Peter w długim liście do matki, nie wyglądały jednak tak, jak w swojej naiwności się spodziewał. „Poprosiliśmy o niego, przypuszczając, że może dowieść naszych twierdzeń – pisał Peter – ale on, podobnie jak wszyscy światowi ludzie, którzy doszli do czegoś w życiu, przyjął nas bardzo chłodno i udawał niewiedzę o naszych sprawach… Jako że pozory tak bardzo świadczyły przeciwko nam, zakuto nas w żelaza i uznano – piekielne słowa – za pirackich złoczyńców”.

Kiedy towarzystwo przybyłe na „Pandorze” zaczęło działać, nieubłaganie skupione na swojej misji, szybko stało się jasne, że nie będzie czyniło różnic między schwytanymi ludźmi. Coleman, uznany za niewinnego przez samego Bligha i będąc pierwszym członkiem załogi „Bounty”, który dobrowolnie się poddał, został teraz, razem z oburzonym kadetem, zakuty w kajdany. Edwards uznał, że jego zadaniem jest po prostu schwytanie każdego, kogo tylko zdoła, bez rozstrzygania czegokolwiek, oraz pozwolenie, aby po powrocie do Anglii to sąd wojenny wydał ostateczny wyrok.

Dzięki pomocy Tahitańczyków, którzy z ciekawością tłoczyli się na pokładzie, Edwards szybko ustalił prawdopodobne miejsce pobytu pozostałych jedenastu uciekinierów. Niektórzy z nich nadal znajdowali się w pobliżu Matavai, podczas gdy inni, ślepym zrządzeniem losu, dzień wcześniej odpłynęli na dziesięciometrowym szkunerze, którzy sami zbudowali z wielkim wysiłkiem i dzięki swojej pomysłowości. Ich celem była Papara, region na południowym wybrzeżu, gdzie osiedlili się pozostali członkowie załogi „Bounty”. Z gorliwą pomocą miejscowych wodzów rozpoczęła się obława i już następnego dnia, około godziny trzeciej, na pokładzie Pandory znalazł się Richard Skinner, starszy marynarz z „Bounty”.

W celu pochwycenia pozostałych zbiegów na brzeg został wysłany oddział marynarzy, na którego czele stanęli porucznicy Robert Corner i Hayward. W poszukiwaniach pomagał im niejaki John Brown, Anglik, pozostawiony rok wcześniej na Tahiti przez inny statek, Mercury, z powodu problemów, które sprawiał – takich jak pocięcie nożem twarzy swojego towarzysza ze statku. Mercury opuścił Tahiti zaledwie na kilka tygodni przed ostatnią wizytą Christiana – z jego pokładu widać było nawet ogniska rozpalone na wyspie Tubuai, gdzie pierwotnie osiedlili się buntownicy, ale ostatecznie zapadła decyzja, aby nie zajmować się tą kwestią. Brown, co szybko stało się jasne, nie utrzymywał zbyt bliskich relacji ze swoimi rodakami.

W osadzie Papara ludzie Edwardsa odkryli, że buntownicy na wieść o doganiającym ich pościgu porzucili szkuner i uciekli do porastającego góry lasu. „Pod osłoną nocy schronili się w chacie w lesie – pisał chirurg «Pandory», George Hamilton, w swojej relacji z owej awantury – ale zostali odkryci przez Browna, który zakradł się do tego miejsca, gdzie tamci spali. Odróżnił ich od tubylców, dotykając ich palców u stóp”. Najwyraźniej brytyjskim palcom brakowało charakterystycznych odcisków powszechnych u nieznających butów Tahitańczyków.

„Wtorek, 29 marca” – zapisał Edwards w dzienniku «Pandory». „O godzinie dziewiątej barkas powrócił z Jamesem Morrisonem, Charlesem Normanem i Thomasem Ellisonem należącymi do załogi statku Jego Królewskiej Mości «Bounty» – więźniami”. Wzięto na hol również szkuner buntowników, „Resolution”, przedmiot ich dumy, a teraz zarekwirowany przez „Pandorę” jako szalupa lub jednostka pomocnicza.

Trzej nowi przybysze zostali początkowo zakwaterowani pod pokładem na śródokręciu, gdzie trzymano ich pod strażą. Tymczasem cieśle okrętowi zajęci byli budową odpowiedniego aresztu, czegoś w rodzaju niskiego baraku w tylnej części nadbudówki, gdzie więźniowie mieli zostać umieszczeni, jak Edwards donosił admiralicji, „dla skuteczniejszego zapewnienia im przewiewu i zdrowej atmosfery”. Więźniowe jednak nieco inaczej oceniali swoją sytuację, sardonicznie określając niską, ciasną budowlę z wąskim włazem „Puszką Pandory”.

W pewnym momencie, podczas pościgu za Jamesem Morrisonem i ludźmi z Resolution, schwytany został albo przybył z własnej woli Michael Byrn, niemal niewidomy skrzypek z „Bounty”. Nieodgrywający żadnej większej roli w historii „Bounty” Byrn, jedyny z uciekinierów, pojawił się na pokładzie Pandory praktycznie niezauważony. Tak więc zatrzymanych zostało ośmiu mężczyzn, których przetrzymywano zakutych w kajdany, podczas gdy kolejnych sześciu pozostawało na wolności – mieli rzekomo uciec na wzgórza otaczające Paparę.

Przez następne półtora tygodnia, kiedy trwały poszukiwania uciekinierów, w czym uczestniczył zawsze pomocny Brown, kapitan Edwards i jego oficerowie poznali smak życia na Tahiti. Ich gospodarzem był Tynah, dostojny król, którego obwód w pasie był proporcjonalny do jego wyjątkowego wzrostu – ponad 193 centymetrów. Mając około czterdziestu lat, mógł pamiętać Williama Bligha jeszcze z czasów jego wizyty na wyspie w 1777 roku, gdy dotarł tam w towarzystwie kapitana Cooka, a także kiedy jedenaście lat później ponownie przybył na wyspę na „Bounty”. Po przybyciu „Pandory” Edwards i jego ludzie zostali powitani przez wyspiarzy z charakterystyczną dla nich gościnnością, którzy zalaliich prawdziwym strumieniem prezentów, jedzenia, uczt, tańców i oferując swoje kobiety.

„Anglicy uznawani są przez resztę świata za hojnych, życzliwych ludzi” – zauważył doktor Hamilton. „Ale Otaheianie nie mogli się powstrzymać przed obdarzeniem nas najbardziej pogardliwymi słowami w swoim języku, którymi są peery lub stingy”. Hojni, lojalni, zmysłowi, nieskrępowani – przystojni mieszkańcy Tahiti zdobywali serca większości tych, którzy ich odwiedzali. Jednak do tego momentu ludzie z „Bounty” przestali być obcy – żyli pośród nich, wzięli sobie spośród nich żony, mieli dzieci…

„Pewnie istnieje przyjaźń, wdzięczność i miłość” – napisał później młody Peter Heywood, wykazując przy tym poetyckie zacięcie:

 

Prawdziwa przyjaźń tam i wdzięczność, i miłość,

Jakich nigdy nie ogarnie europejska krew

W tych wyrodnych dniach; chociaż z góry

Nakazy mamy i wiemy, co jest słuszne i dobre…

 

Teraz, siedząc skuty w upalnej „Puszce Pandory”, Heywood i jego towarzysze mieli więcej niż zwykle powodów i czasu, aby kontemplować różnice kulturowe.

W sobotę zaczęli napływać ostatni uciekinierzy. Na pokład przywieziono Henry’ego Hilbranta, wywodzącego się z Hanoweru w Niemczech starszego marynarza, oraz Thomasa McIntosha, młodego pomocnika stolarza z północnej Anglii. Zgodnie z przewidywaniami zostali schwytani na wzgórzach wokół Papary. Następnego wieczoru obława została zakończona. Do więźniów dołączyli starsi marynarze Thomas Burkett, John Millward i John Sumner, a także William Muspratt, pomocnik kucharza, których także odnaleziono w Paparze.

Po tym, jak „piraci” zostali odprowadzeni do „Puszki Pandory”, na statku zaczęło się toczyć zwykłe życia. Stolarze i żaglomistrze zajęci byli naprawami koniecznymi przed kolejnym etapem ich długiej podróży, organizowano także rutynowe działania mające zagwarantować zachowanie dyscypliny. W niedzielę zwołano całą załogę i jak co tydzień rozpoczęto odczytywanie Artykułów wojennych: „Artykuł XIX: Jeżeli jakakolwiek Osoba służąca lub należąca do Floty podejmie starania, aby przeprowadzić jakiekolwiek buntownicze Zgromadzenie pod jakimkolwiek pozorem, każda Osoba winna temu i skazana za to wyrokiem sądu wojennego poniesie śmierć”. Po zakończeniu odczytywania trzem marynarzom wymierzono kary po dwanaście batów „za kradzież i pijaństwo”. Poprzedniego dnia padało i niebo nadal było pokryte chmurami. To był ostatni moment, kiedy członkowie załogi „Bounty” mogli ujrzeć niebo nad Pacyfikiem. Na następny taki widok musieli czekać kilka miesięcy.

Czternastu mężczyzn zostało teraz stłoczonych w pomieszczeniu o wymiarach 3,3 na 5,5 metra, które było ich więzieniem. Na lądzie należeli do różnych grup i bynajmniej nie byli ze sobą w dobrych stosunkach. Rzecz zaskakująca, zarówno Thomas McIntosh, jak i Charles Norman, którzy byli wśród uciekinierów ukrywających się przed ludźmi z „Pandory”, zostali później przez Bligha oczyszczeni z zarzutów. Być może powiązania rodzinne na wyspie spowodowały, iż niechętnie podchodzili do konieczności wyjazdu. A może byli mniej ufni niż Coleman, który szybko się poddał, nie do końca wierząc, że ich niewinność będzie cokolwiek znaczyła dla admiralicji.

Zamknięci w skrzyni więźniowie nurzali się we własnym pocie i doskwierało im robactwo. „Tego, co wycierpiałem, nie byłbym w stanie opisać” – skarżył się Heywood w liście do matki. Opisując to, co się z nim dzieje, stwierdził: „Już od dawna przyzwyczajony jestem do Grymasów Fortuny”, po czym zaczął filozofować na temat swojej sytuacji. „Jestem młody wiekiem, ale doświadczony tym, co świat nazywa przeciwnościami” – pisał, nie mając nawet dziewiętnastu lat. „Zapoznałem się z trzema rzeczami, które są mało znane” – ciągnął uparcie. „Po pierwsze, nikczemnością i srogością człowieczeństwa; po drugie, daremnością wszystkich ludzkich nadziei; i po trzecie, radością z bycia zadowolonym w jakimkolwiek miejscu, w którym Opatrzność zechce mnie umieścić”.

 

*

 

Wśród przedmiotów skonfiskowanych buntownikom znajdowały się dzienniki przechowywane w skrzyniach marynarskich przez Stewarta i Heywooda, na których podstawie Edwards był w stanie zrekonstruować historię „Bounty” po buncie, aż po jej ostatnią wizytę na Tahiti. Dwa dni po tym, jak Bligh i lojalni wobec niego marynarze zostali porzuceni na Pacyfiku, Fletcher Christian i jego ludzie pocięli górne żagle statku, aby zrobić okrycia dla całej załogi, bo doskonale zdawali sobie sprawę, jakie wrażenie robi jednolicie ubrana załoga.

Niedługo także wszystkie chlebowce – tysiąc piętnaście małych doniczek i pojemników ze starannie wypielęgnowanymi sadzonkami, wszystkie, jak smutno wspominał Bligh, „w stanie rozkwitu” – zostały wyrzucone za burtę. Kolejne żagle pocięto na okrycia, a dobytek tych, którzy zostali porzuceni z Blighem na łodzi, podzielono losowo między innych członków załogi. Niemniej, w raporcie sporządzonym przez Jamesa Morrisona, pomocnika bosmana na „Bounty” i pomysłodawcy ambitnego projektu budowy „Resolution”, „zawsze tak było, że grupa pana Christiana była lepiej traktowana niż ci, których uważano za niezadowolonych”.

Napięcia między marynarzami od początku groziły osłabieniem i tak niepewnej pozycji Christiana. W tej sytuacji „Bounty” skierowała się na Tubuai, wyspę leżącą około 350 mil na południe od Tahiti, gdzie zakotwiczyła 24 maja, niemal miesiąc po buncie.

„Mimo że spotkali się z pewnym sprzeciwem tubylców, zamierzali się osiedlić na tej wyspie” – napisał w swoim oficjalnym raporcie Edwards, opierając się na pamiętnikach Heywooda i Stewarta. „Ale po pewnym czasie zauważyli, że brakuje im kilku rzeczy niezbędnych do tego, aby się osiedlić, co stało się przyczyną nieporozumień i kłótni między nimi”. Jednym z powodów największych sporów były, rzecz jasna, kobiety.

W rezultacie zaledwie tydzień po wylądowaniu na Tubuai „Boun­ty” pożeglował z powrotem na Tahiti, tego samego miejsca, gdzie mieszkali i które pokochali podczas owych pięciu pamiętnych miesięcy zbierania sadzonek chlebowca dla Bligha. Tutaj spodziewali się dostać od lojalnych przyjaciół wszystko, czego potrzebują. Planowali, że spotkają się z wielkim kapitanem Cookiem (w rzeczywistości od dawna nieżyjącym), który zamierzał osiedlić się na wyspie Whytootackee (Aitutaki), oraz że Bligh pozostał u boku swojego dawnego dowódcy i wysłał Christiana na „Bounty” po zaopatrzenie. Tahitańczycy, zawsze hojni i uradowani na wieść, że Cook, którego traktowali z wielką czcią i szacunkiem, zostanie ich sąsiadem, podarowali im świnie, kozy, kury, owoce i warzywa, a nawet koty i psy. Co ważniejsze, na pokładzie „Bounty”, kiedy ponownie wyruszał na Tubuai, było także dziewięć kobiet, ośmiu mężczyzn, siedmiu chłopców i jedna młoda dziewczyna.

Przez trzy miesiące buntownicy z uporem starali się założyć osadę na maleńkiej wysepce. Rozpoczęli budowę fortu obronnego o powierzchni około 50 metrów kwadratowych, otoczonego czymś w rodzaju suchej fosy lub rowu. Przy wejściu od strony plaży zaplanowano most zwodzony, a wały zwieńczono czterofuntowymi armatami i folgierzami. Buntownicy patrioci ochrzcili warownię mianem Fort George, na cześć swojego króla.

Także tym razem już na samym początku pojawiły się sygnały, że nie będzie to udane przedsięwzięcie. „5 lipca, niektórzy ludzie zaczęli się buntować – zapisał Edwards, opierając się na dzienniku Petera Heywooda – a dzień później dwóch ludzi zostało zakutych w żelaza decyzją większości głosów. Pijaństwo, walki i groźby odebrania życia stały się tak powszechne, że ci, którzy znajdowali się na rufie, musieli się uzbroić w pistolety”. Następnego dnia podjęto próbę naprawienia narastających podziałów i „Christian i Churchill sporządzili artykuły – określono w nich sposób wzajemnego przebaczenia wszystkich przeszłych krzywd, na które każdy z ludzi był zobowiązany złożyć przysięgę i podpisać – jak czytamy w wyciągu z dziennika Stewarta – z wyjątkiem Matthew Thompsona, który odmówił podporządkowania się”. Pomimo tego gestu wokół Christiana utrzymywał się krąg zaufanych ludzi. Kiedy John Sumner i Matthew Quintal spędzili bez zezwolenia noc na plaży, oświadczając, że są teraz panami samych siebie i zrobią, co im się podoba, Christian przyłożył do głowy jednego z nich pistolet, który zawsze nosił przy sobie, po czym nakazał zakuć im nogi w kajdany.

Przemoc eskalowała zarówno wewnątrz kłótliwej kompanii, jak i w jej otoczeniu, kiedy to załoga „Bounty” rozpoczęła walki z rdzennymi mieszkańcami Tubuai o dobytek i kobiety. Podczas jednego ze szczególnie krwawych starć Thomas Burkett został dźgnięty w bok włócznią, a Christian zranił się własnym bagnetem. Kiedy opadł kurz, sześćdziesięciu tubylców, w tym sześć kobiet, było martwych, a załoga „Bounty” panowała na polu bitwy. Jeden z łagodnych młodych Tahitańczyków, który wyruszył na Tubuai wraz ze swoimi angielskimi przyjaciółmi, według Jamesa Morrisona, „pragnął wyciąć kości szczęk zabitym, aby zawiesić je wzdłuż burt statku jako trofea” i był bardzo niezadowolony, gdy owa prośba została odrzucona.

We wrześniu, uznając, że różne grupy nie potrafią już ze sobą współistnieć, podjęto wspólną decyzję, aby jeszcze raz wyprawić się na Tahiti. Tutaj członkowie statku się rozstali. Ci, którzy zdecydowali się pozostać na wyspie, mogli to zrobić, reszta, która miała odejść wraz z Christianem, po raz kolejny wypłynęła na morze na pokładzie „Bounty”. Każdy pozostający na wyspie otrzymał muszkiet, pistolet, kordelas, bagnet, pudełko z nabojami i 17 funtów prochu do dział okrętowych oraz ołów na kule. Pominięto jedynie Michaela Byrna, bo Morrison stwierdził, że „broń włożona w jego ręce może mu tylko pomóc w uczynieniu jakiejś psoty”.

Rzuciwszy po raz trzeci i ostatni kotwice w zatoce Matavai, Christian i kilku z owych ośmiu ludzi, którzy związali z nim swoje losy, nawet nie zadali sobie trudu, aby zejść na brzeg. Przybywszy 21 września 1791 roku, tej samej nocy potajemnie wypłynęli w morze, po cichu odcinając linę kotwiczną „Bounty”. Joseph Coleman, najbardziej nieugięty z lojalistów, po raz kolejny został zatrzymany wbrew swojej woli, ponieważ był płatnerzem, ale kiedy statek wypływał, skoczył za burtę i dopłynął do brzegu. O świcie szesnastu pozostawionych na brzegu ludzi ujrzało, jak ich statek mija Point Venus – do południa zniknął bez śladu.

Kiedy byli tutaj z Blighem, każdy z załogi otrzymał swojego taio, osobistego obrońcę oraz przyjaciela, i teraz się do niego zwrócił. Niedługo później uciekinierzy osiedlili się albo z rodzinami taio, albo, jak Heywood i Stewart, we własnych chatach. Ożenili się, a niektórzy mieli dzieci, i tak upłynęło półtora roku, zanim wczesnym rankiem pojawiła się „Pandora”, aby zawlec ich z powrotem do Anglii.

 

*

 

Teraz, schwytani i zamknięci w „Puszce Pandory”, więźniowie z „Bounty” słuchali z udręką, jak ich żony i przyjaciele lamentują i płaczą, podążając za rufą statku. Stojąc w czółnach otaczających okręt, kobiety odprawiały swoje okrutne rytuały żałobne, uderzając ostrymi muszlami w głowę, aż polała się krew. Wraz ze zbliżającym się dniem, kiedy okręt miał wyjść w morze, z całej wyspy przypływało coraz więcej czółen, zapełniając całe kotwicowisko wokół statku. Mężczyźni i kobiety zdejmowali ubrania i rozcinali sobie skórę na głowach, co było oznaką smutku, a kiedy z rany spływała krew, powiększali ranę i głośno płakali. Na pokład wszedł król Tynah i ze łzami spływającymi po policzkach błagał, aby mieć wzgląd na pamięć o jego przyjacielu, królu Anglii.

„Sądzę, że był to pierwszy raz, kiedy Anglik z ciężkim sercem podnosił kotwicę w najodleglejszej części globu, aby powrócić do swojego domu we własnym kraju” – napisał doktor Hamilton. Zdumiewające to wyznanie jak na oficera marynarki wojennej, który przybył w poszukiwaniu dezerterów i buntowników.

8 maja 1791 roku, korzystając z łagodnej bryzy, „Pandora”, z uszczelnionym kadłubem i wyremontowana, ciągnąc na holu szkuner buntowników, „Resolution”, opuściła Tahiti. Zadanie Edwardsa było jednak dalekie od ukończenia. Wciąż brakowało skradzionego statku Jego Królewskiej Mości, a także prowodyra buntu i jego najzagorzalszych zwolenników.

„Często słyszano zapewnienia Christiana, że będzie poszukiwał nieznanej lub niezamieszkanej wyspy, na której nie ma żadnej przystani, że wyrzuci statek na brzeg, zdejmie z niego to, co będzie mu przydatne, i osiedli się na niej” – zanotował Edwards w swoim oficjalnym raporcie dla admiralicji. I kontynuował z pełnym podziwu niedowierzaniem: „Informacja ta była jednak zbyt niejasna, aby można było go wyśledzić na niezmierzonym oceanie, usianym niemalże niezliczoną liczbą znanych i nieznanych wysp”. Dokładniej rzecz ujmując, Pacyfik liczy ponad dwadzieścia tysięcy wysp rozrzuconych na obszarze około 64 milionów mil kwadratowych. Christian i „Bounty” opuścili Tahiti we wrześniu 1791 roku, dwadzieścia miesięcy wcześniej, czas wystarczająco długi, aby „Bounty” zdołał dotrzeć nie tylko do Ameryki Północnej lub Południowej, ale, przynajmniej teoretycznie, nawet okrążyć cały świat.

Instrukcje, które Edwards otrzymał od admiralicji, zawierały pewne wskazówki. Gdyby na Tahiti nie udało się uzyskać informacji na temat buntowników, miał się udać na zachód, do Whytoo­tackee (Aitutaki), „odwiedzając na swojej drodze Huaheine i Uliatea”. Gdyby nie udało się na nich niczego znaleźć, miał opłynąć także sąsiednie wyspy. Jeżeli i tam by się nie powiodło, miał kontynuować podróż na zachód, na Wyspy Przyjazne (Tonga), „i po sukcesie lub porażce” wrócić do Anglii, płynąc przez cieśninę Endeavour (Cieśninę Torresa) oddzielającą Nową Gwineę od Nowej Holandii (Australii). Biorąc pod uwagę kierunek wiatrów, admiralicja stwierdzała: „Nie ma żadnej zależności (o której mielibyśmy wiedzę) i nie ma zaleceń, aby przekraczać cieśninę po miesiącu wrześniu…”.

Mniej więcej przez następne trzy miesiące Edwards uparcie podążał trasą wyznaczoną przez admiralicję, chaotycznie przeszukując wyspę po wyspie. Na każdej z nich na ląd schodził umundurowany oficer i pomimo wszechogarniającego upału wędrował po plaży, oferując prezenty i poszukując informacji. Zakotwiczona w pobliżu brzegu „Pandora” zwyczajowo przyjmowała mnóstwo gości, którzy przybywali w swoich czółnach. Kolekcjonowano włócznie, maczugi i inne ciekawostki, zauważono też różnice pomiędzy wyspiarzami, którzy w miarę postępów „Pandory” wydawali się bardziej nieokiełznani i mniej cywilizowani, ale nie odkryto żadnej wskazówki co do miejsca, gdzie może się znajdować „Bounty”.

Tydzień po opuszczeniu Tahiti Hilbrant, jeden z buntowników, wyjawił, że w przeddzień wyjazdu Christian wyznał mu, że miał zamiar udać się na bezludną wyspę, o której wiedział z wcześniejszych rozmów, że „położona jest na zachód od Wysp Niebezpieczeństwa”. Opis ten pasował, jak się zdawało, do Wyspy Księcia Yorku (Atafu), ale trop okazał się fałszywy. Edwards zatrzymał się bowiem u brzegów wyspy Palmerston (Avarau) i wysłał na brzeg łodzie, które miały przeszukać zatoki i przesmyki wyspy. Dwie z nich powróciły późnym popołudniem, wypełnione kokosami, ale niczym więcej. Jednak tej samej nocy przybyła jednostka pomocnicza, dostarczając obiecującą wiadomość: odnaleziono kilka belek i reję z napisem „Bounty Driver Yard” i wytłoczonym na nim znakiem strzały, symbolem admiralicji.

Przez następne dwa dni łodzie ze statku – kuter, dwie łodzie wiosłowe i szkuner buntowników – przeszukiwały samą wyspę, pobliskie wysepki, a nawet rafy koralowe. Przeświadczenie, iż w pobliżu mogą się znajdować buntownicy, spowodowało, że wszyscy zachowywali najwyższą ostrożność. Jedna z grup nocujących na wyspie została niespodziewanie obudzona przez eksplodujący kokos, który włożyli do ogniska. „Spodziewaliśmy się, że mogą zacząć do nas strzelać z muszkietów zza każdego krzaka – wyjaśniał doktor Hamilton – więc wszyscy podskoczyli, chwytając broń, i minęło trochę czasu, zanim odkryli, że tak naprawdę nie zostali zaatakowani”.

Podczas gdy mniejsze jednostki żeglowały tam i z powrotem wokół wyspy, sam Edwards pozostawał na pokładzie „Pandory”, pływając wzdłuż brzegu i od czasu do czasu organizując wyprawy po kokosy. 24 maja w godzinach popołudniowych powrócił jeden z kadetów, John Sival, który przyholował za swoim kutrem kilka jaskrawo pomalowanych czółen, jednak gdy ustał zachwyt, jakie wzbudziły, Sival został odesłany, aby kontynuować realizację rozkazów. Niedługo po tym, jak odpłynął, pogoda zaczęła się zmieniać i lekka mgiełka przesłoniła mały stateczek, który posłusznie podskakiwał przy brzegu na falach, a następnie zerwał się nieprzyjemny szkwał, który wiał przez kolejne cztery dni. Kiedy około 28 maja pogoda się poprawiła, okazało się, że jedna z łodzi zaginęła. Ani ona, ani jej pięcioosobowa załoga nigdy nie zostały odnalezione.

„Może być trudno odgadnąć, jaki los stał się udziałem owych nieszczęśników” – zapisał doktor Hamilton. I dodał z nadzieją: „Kiedy opuszczali statek, wrzucono im do łodzi kawałek solonej wieprzowiny, a tego samego i następnego dnia padał deszcz, co mogło im pozwolić na zaspokojenie pragnienia”.

W tym momencie zdano sobie również sprawę, że obiecujące wskazówki sugerujące obecność „Bounty” były tylko szczątkami statku, które przyniosła woda. „Reja i owe rzeczy leżały na plaży przy wysokim poziomie morza i wszystkie były pogryzione przez robaki morskie, co mocno sugeruje, że zostały tam przyniesione przez fale” – donosił Edwards. Ostatecznie doszli do wniosku, że przypłynęły one z Tubuai, gdzie, jak donosili buntownicy, „Bounty” stracił dużą część swojego omasztowania. Tych kilka przedmiotów ze zjedzonego przez robaki drewna było wszystkim, co znaleziono ze statku „Bounty”.

Oprócz bezowocnych poszukiwań dodatkowo obniżyło morale na pokładzie to, że, jak ujął doktor Hamilton, „damy z Otaheiti pozostawiły nam wiele ciepłych pamiątek po swoich uczuciach”. Mężczyźni zamknięci w „Puszce Pandory” również mocno podupadli na zdrowiu. Żelazne kajdany spowodowały poważne obtarcia, do tego stopnia, że kiedy jeszcze przebywali w zatoce Matavai, nogi Josepha Colemana niepokojąco zaczęły puchnąć, a na ramionach McIntosha i Ellisona pojawiły się poważne otarcia. Jednak na skargę, że żelaza powodują puchnięcie nadgarstków, porucznik John Larkan odparł: „Nie są przeznaczone do tego, aby pasować niczym rękawiczki!”. Edwards obsesyjnie obawiał się, że buntownicy mogą „skazić” jego załogę, i pod groźbą surowej kary zabronił jakichkolwiek kontaktów z nimi. Niemniej, sądząc z szorstkiego tonu jego notatek, prawdopodobnie mu się to nie udało. „Pojawiły się wielkie trudności z powstrzymaniem buntowników przed rozmowami z załogą” – zanotował, a w innym miejscu zauważył, że jeden z jego poruczników podejrzewał więźniów o „prowadzenie listownej korespondencji z niektórymi z naszych ludzi”.

Opuściwszy Wyspę Księcia Yorku, „Pandora” kontynuowała swoje daremne poszukiwania, zawijając do brzegów także pozostałych Wysp Unii (Tokelau) i Samoa. Aby pomóc podczas trudnych lądowań, porucznicy Corner i Heywood zakładali kamizelki ratunkowe i śmiało rzucali się w fale przed zdążającymi do brzegu łodziami. Na jednej z wysp zakupiono papugi, na innej wspaniałe ptaki przypominające pawie, a na kolejnych nadal korzystano z usług mieszkających tam kobiet. Podziwiano też niesamowite widoki – na przykład wielki szkielet wieloryba i opuszczoną kapliczkę, której ołtarz pokrywały białe muszle. Odkryto również całe wyspy, których nowe nazwy stanowiły satysfakcjonujący dodatek do raportu przekazanego później przez Edwardsa admiralicji. Krótko mówiąc, „Pandora” odkryła bardzo wiele – ale nic, co dotyczyłoby zaginionych buntowników i „Bounty”.

Tysiące mil od Anglii, dryfując po jednym z najmniej znanych regionów na Ziemi, Hamilton, któremu owa skomplikowana podróż najwyraźniej sprawiała przyjemność, toczył wymowne rozmyślania na temat dziwnych ludzi, których oglądał, oraz ich oddaleniu od cywilizowanego świata. „I chociaż ów nieszczęsny człowiek, Christian, w pochopnej, nierozważnej chwili był kuszony, by odstąpić od swoich obowiązków wobec króla i kraju, pod innymi względami ma miły charakter i godne poszanowania umiejętności, gdyby więc umknął sprawiedliwości, można mieć nadzieję, że wykorzysta swoje talenty do uczłowieczenia prymitywnych dzikusów” – zapisał w niezamierzonym odruchu sympatii dla nieuchwytnego buntownika, który, bądź co bądź, skazał swojego kapitana i osiemnastu członków na, jak był przekonany, pewną śmierć. „Aby w bliskiej przyszłości brytyjski Ilion mógł zabłysnąć na południu – kontynuował Hamilton, budując crescendo swoich odczuć – ze wszystkimi charakterystycznymi zaletami narodu angielskiego i dopełnić wielkie proroctwo poprzez propagowanie wiedzy chrześcijańskiej wśród niewiernych”.

Nawet tutaj, na wczesnym etapie budowy sagi o „Bounty”, postać samego Christiana utożsamia potężną, charyzmatyczną siłę. Widoczna jest również uderzająca, uproszczona tendencja do łączenia nazwiska buntownika – Christian – z kwestią szerzenia chrześcijaństwa.

W trzecim tygodniu czerwca, podczas pobytu na Samoa, Edwards zmuszony był donieść o kolejnym nieszczęściu. „Między piątą a szóstą [wieczorem] 22 czerwca straciliśmy z oczu w gęstym deszczu naszą jednostkę pomocniczą” – zapisał zwięźle. W tym momencie Edwards stracił już dwie łodzie, ostatnią z dziewięcioma ludźmi. Żywność i woda, które miały zostać przeładowane na tender, nadal leżały przygotowane na pokładzie „Pandory”. Anamooka (Nomuka), należąca do Wysp Przyjaznych, była ostatnim wyznaczonym punktem spotkania, gdyby łodzie się pogubiły, i tam właśnie pośpieszyła teraz „Pandora”. „Mieszkańcy Anamooka to najodważniejsi rabusie na morzach południowych” – zauważył Hamilton bez ogródek. Grupy, które wylądowały na lądzie w poszukiwaniu drewna i wody, na każdym kroku były nękane przez tubylców. Na przykład służący Edwardsa został rozebrany do naga przez natrętny tłum i musiał okryć się jedynym pozostałym mu butem. „Rychło odkryliśmy wielkiego Irlandczyka – relacjonował Hamilton – z butem w jednej ręce i bagnetem w drugiej, nagiego i wściekłego”. Podczas nadzorowania grup poszukujących drewna i wody porucznik Corner maczugą w kark otrzymał cios, który go na chwilę oszołomił. Oficer szybko doszedł do siebie i zabił wyspiarza, który go zaatakował, strzelając mu w plecy.

Nie było jednak ani śladu jednostki pomocniczej.

Pozostawiwszy list dla załogi zaginionej łodzi, gdyby mimo wszystko tu dotarła, Edwards popłynął na wyspę Tofua, jedyną, na której na krótko wylądowali Bligh, Thomas Hayward i inni lojaliści płynący z nimi w otwartej łodzi. Tutaj właśnie ukamienowany został jeden z ludzi z załogi Bligha i teraz niektórzy ze sprawców tej zbrodni byli wyraźnie zaskoczeni, kiedy rozpoznali Haywarda.

Opuściwszy Tofua, „Pandora” nieustannie kontynuowała swoje poszukiwania, po czym powróciła na Anamooka, gdzie nadal nie było śladu po zaginionym tenderze.

Był już początek sierpnia. Lakoniczny raport Edwardsa nie mówi nic na temat jego stanu ducha, ale po zagubieniu dwóch łodzi i czternastu ludzi, z niepokornymi buntownikami na pokładzie i po niedawnych atakach na najsprawniejszych członków jego załogi, można zaryzykować stwierdzenie, że pragnął wrócić do domu. Jego własna kajuta została okradziona, a znajdujące się w niej książki i inne rzeczy stały się dość dziwacznymi łupami (James Morrison z wyraźną satysfakcją donosił wcześniej, że zabrana została także „nowa kurtka mundurowa należąca do pana Haywarda”; złodziej, powróciwszy na swoje czółno, nadal widoczny ze statku, nałożył ją w pożegnalnej zniewadze). Teraz, „uważając, że nadszedł czas, aby wracać do Anglii”, Edwards skierował się na północ, na Wallis, a następnie ruszył na zachód, w długi rejs przez cieśninę Endeavour trasą wyznaczoną przez admiralicję, która miała go poprowadzić do domu.

 

 

 

Pod koniec sierpnia „Pandora” dotarła do Wielkiej Rafy Koralowej. Od tego momentu raport Edwardsa zawiera przede wszystkim dokładne wyniki jego uporczywych i sumiennych pomiarów głębokości oraz czujnego wypatrywania raf, przeszkód i mielizn. „Pandora” znajdowała się w tym momencie jeszcze poza samą cieśniną, niezbadaną, usianą mieliznami przepaścią oddzielającą Papuę-Nową Gwineę i północno-wschodni kraniec Australii. Ze szczytu masztu „Pandory” nie widać było jednak żadnego szlaku przez wielką rafę, więc Edwards zmienił kurs i szukając przejścia, zaczął patrolować jej południowe obrzeże.

Po dwóch dniach poszukiwań w końcu zauważono obiecująco wyglądający kanał i aby go zbadać, wysłano łódź z porucznikiem Cornerem. Zbliżał się zmierzch, kiedy Corner zasygnalizował, że rekonesans zakończył się sukcesem, po czym ruszył w stronę statku. Pomimo relacji wielu naocznych świadków trudno dokładnie ustalić, jak dalej przebiegały wydarzenia – uwaga poczyniona przez doktora Hamiltona sugeruje, że Edwards mógł nie zachować odpowiedniej ostrożności, żeglując w ciemnościach. Podczas poprzedniego sondowania głębokości nie udało się znaleźć dna na głębokości 110 sążni, jednak kiedy statek przygotowywał się już do wpłynięcia do kanału, sondowanie nagle wskazało na 50 sążni, a zaraz potem, zanim jeszcze zdołano zrefować żagle, 3 sążnie na prawej burcie.

„Wieczorem 29 sierpnia «Pandora» wpłynęła na rafę” – zapisał bez ogródek Morrison. „Mogę powiedzieć jak, ale byłoby to bezcelowe” – dodał wymownie. Swój raport poprzedził klasycznym ozdobnikiem: Vidi et scio – „Widziałem i wiem”. Krótko mówiąc, pomimo sondowania i odbytego rekonesansu, pomimo swoich obaw i środków ostrożności Edwards wprowadził swój statek na mieliznę.

„Statek uderzył w rafę tak gwałtownie, że, jak informowali cieś­le, w 5 minut nabrał 18 cali wody” – zmuszony był zapisać kapitan w swoim raporcie dla admiralicji. „A 5 minut później w ładowni były 4 stopy wody”. Czternastu więźniów, wciąż mocno przykutych łańcuchami w ciemnościach „Puszki Pandory”, mogło tylko nasłuchiwać, jak wokół nich rozlegały się odgłosy nadciągającej katastrofy – krzyki, stukot biegnących stóp, ciężki, bezładny łomot żagla przeciąganego pod pękniętym kadłubem, który miał powstrzymać przeciek. Słychać było też szczęk mało skutecznych pomp i kolejne okrzyki, które donosiły, że w ładowni jest już 9 stóp wody. Coleman, McIntosh i Norman – trzej marynarze, których Bligh wskazał jako niewinnych – zostali bezzwłocznie zwolnieni z więzienia, aby pomogli w obsłudze pomp, a jednocześnie przygotowywano łodzie ratunkowe.

W ciemnościach swojej celi pozostali więźniowie z coraz większym przerażeniem wsłuchiwali się w otaczające ich dźwięki – jako doświadczeni żeglarze znali znaczenie każdego rozkazu i świadomość każdego nieudanego wysiłku. Uwolnienie ludzi, których oczyszczono z zarzutów, wzmacniało ich przeczucie, że ostateczna katastrofa jest nieunikniona, a dzięki sile, jaką daje przerażenie, zdołali wyrwać się z kajdan. Płacząc, wczepieni w kratę zamkniętego włazu, więźniowie zwrócili uwagę na swoje zerwane więzy – kiedy poinformowano o tym Edwardsa, ten nakazał tylko wymienić żelaza. Kiedy zbrojmistrz wychodził, buntownicy z niedowierzaniem obserwowali, jak zamyka za sobą właz. Tym razem nad celą umieszczono wartowników, którym wydano rozkaz, aby strzelać, jeżeli zauważą w środku jakieś zamieszanie.

„W tej żałosnej sytuacji, mając przed oczami oczekiwaną śmierć, bez najmniejszej nadziei na pomoc, w stanie największego napięcia, spędziliśmy noc” – wspominał Peter Heywood w liście do swojej matki. Woda sięgała już zrębnic, obramowań włazów, a z góry, z dachu więzienia, dobiegał tupot ludzi biegających im nad głowami.

„Niech mnie diabli, jeśli odpłynął bez nas!” – zawołał ktoś na pokładzie, mając na myśli, jak sądzili więźniowe, oficerów zmierzających do szalup. Odcięto bomy statku, aby zrobić z nich tratwę, a stenga, która w tym momencie runęła na pokład, zabiła kilku ludzi. Wszelkie działania utrudniała miotająca statkiem wysoka fala przyboju, która zmuszała ludzi w szalupach, aby trzymali się z dala od tonącej jednostki.

Zamieszanie trwało do świtu, kiedy więźniowie zauważyli uzbrojonych oficerów, którzy biegnąc po dachu więzienia, kierowali się do zwisających z rufy drabin i czekających tam łodzi ratunkowych. Nagle u wejścia do ich celi pojawił się Joseph Hodges, który, być może poruszony krzykami więźniów, przybiegł zdjąć im kajdany. Po wejściu rozkuł Muspratta i Skinnera, którzy wraz z przetrzymywanym bez kajdan Byrnem natychmiast wybiegli na zewnątrz, a za nimi podążył Skinner, który, chcąc się jak najszybciej wyrwać, wyszedł na pokład nadal skuty kajdanami.

Nagle jakaś niewidoczna ręka na górze zamknęła i zablokowała właz. Zatrzaśnięty z więźniami Hodges kontynuował swoją pracę, szybko zdejmując kolejne kajdany, podczas gdy inni nadal wołali o litość. „Błagałem zbrojmistrza, aby zostawił otwarty właz – zapisał Morrison – ale ten odparł: «Nie bójcie się, chłopcy, wszyscy razem pójdziemy do piekła»”.

Kiedy to mówił, „Pandora” wykonała swój ostatni fatalny manewr, po czym, przewróciwszy się na lewą burtę, wyrzuciła zbrojmistrza i strażników do morza. Szalupy już odpłynęły, ale Morrison zapewniał, że widział Edwardsa płynącego w kierunku jednej z łodzi. W swoim długim raporcie na temat wypadku i ewakuacji statku Edwards w ogóle nie wspomina o więźniach.

Kiedy statek zanurzył się aż po główny maszt, woda zaczęła się także wlewać do „Puszki Pandory”. Klatki dla kur, reje, bomy – wszystko, co tylko mogło unosić się na wodzie – zostało wyrzucone za burtę, gdzie posłużyło do ratowania tonących. Wspinając się na dach więzienia, aby stamtąd dostać się do wody, William Moulter, pomocnik bosmana, usłyszał krzyki uwięzionych i zanim wyskoczył za burtę, wyciągnął zasuwy i otworzył właz.

Wspinając się po ścianach swojej celi, więźniowie przedzierali się w stronę światła i tam, gdzie mogli mieć dostęp do powietrza. Jednym z ostatnich, który wydostał się na zewnątrz, był Peter Hey­wood – wynurzywszy się pośród fal, nie ujrzał już nic poza salingiem „Pandory”. Wszędzie wokół miotali się wołający o pomoc ludzie, którzy, rzucani przez fale, usiłowali złapać cokolwiek, co unosiło się na wodzie. Heywood ujrzał trap, na którego krańcu siedział okrakiem Muspratt. Coleman, Burkett i porucznik Corner siedzieli na czymś, co niedawno było dachem więzienia. Heywood, rozebrawszy się do naga, chwycił unoszącą się deskę. „Krzyki tonących w wodzie początkowo brzmiały strasznie – zanotował Hamilton – ale kiedy już zatonęli i stracili przytomność, stopniowo zamierały”.

Szalupy powoli okrążały wrak, zbierając odnalezionych nagich ludzi. Po spędzeniu w wodzie półtorej godziny Morrison został wciągnięty do jednej z nich przez oficera pokładowego, gdzie ujrzał siedzącego Petera Heywooda. Jedna za drugą, szalupy skierowały się w stronę odległej o mniej więcej trzy mile piaszczystej łachy, gdzie ogłoszono zbiórkę. Po przeliczeniu okazało się, że uratowało się osiemdziesięciu dziewięciu członków załogi i dziesięciu więźniów, trzydziestu jeden marynarzy i czterech więźniów utonęło. Jak celnie zauważył Morrison, „uratowani zostali wszyscy oficerowie”. Jeżeli chodzi o więźniów, Richard Skinner utonął w kajdanach, a wraz z nim John Sumner i najbliższy przyjaciel Petera, George Stewart, których zabił spadający trap. „Puszki Pandory” nie opuścił także Henry Hilbrant, którego nie udało się rozkuć z kajdan.

Następnego dnia po katastrofie do tego, co pozostało z „Pandory”, została wysłana łódź, której załoga miała sprawdzić, co można uratować, jednak udało się znaleźć niewiele, i łódź powróciła z zakończeniem bramstengi, fragmentem takielunku, łańcuchem piorunochronu oraz okrętowym kotem, który zdołał schronić się na salingu.

Kiedy nad piaszczystą łachą wzniosło się palące słońce Pacyfiku, Edwards zaczął się zastanawiać nad swoją sytuacją. Przejrzano zapasy, które udało się ocalić i które teraz schły na piasku. „Na szczęście do łodzi wrzucono małą beczułkę wody, beczkę wina, trochę sucharów oraz kilka muszkietów i pudełek z nabojami” – zapisał Hamilton, sugerując, że te niewielkie zapasy uratowano wyłącznie przez przypadek. Ustalono dzienną rację żywnościową, na którą składały się trzy uncje chleba, dwa małe kubki wody i jeden wina, a czasami dodawano do tego uncję zupy z suszonego mięsa i warzyw lub przygotowanego z nich ciasta oraz pół uncji esencji słodowej. Plan Edwardsa zakładał dopłynięcie do osady Coupang na Timorze w Holenderskich Indiach Wschodnich, tego samego portu, gdzie kończąc swoją gehennę, dotarli Bligh i jego towarzysze wyrzuceni z „Bounty”. Ironia losu: to, że łodzie z „Pandory” miały odtworzyć część słynnego rejsu Bligha, raczej nikomu nie umknęła – a już zwłaszcza biednemu Thomasowi Haywardowi, który płynął wraz z Blighem i teraz, dwa lata później, miał ponownie wyruszyć w podróż otwartą łodzią po Pacyfiku. Czekała ich podróż licząca 1100 mil.

 

*

 

31 sierpnia, trzeciego dnia po tym, jak „Pandora” rozbiła się na rafie koralowej, w morze wyruszyła mała eskadra, na której czele płynął Edwards na swojej szalupie, a za nią podążały pomalowane na czerwono i niebiesko jolki i barkas. Więźniowie zostali starannie rozdzieleni między jednostki. Peter Heywood, na barkasie z sympatycznym porucznikiem Cornerem, wylosował zapewne najszczęśliwszą łódź, podczas gdy James Morrison, jak sam donosił, „miał szczęście lub nieszczęście, jakkolwiek to nazwać, płynąć w szalupie z kapitanem Edwardsem”.

Podążając na północny zachód, mała eskadra zdołała w końcu przepłynąć kanał prowadzący przez rafę, który, jak Edwards relacjonował admiralicji, był „lepszy niż jakiekolwiek dotąd znane” – odkrycie to nastąpiło pod koniec owego dnia. Rankiem dotarli do odludnego, bezdrzewnego wybrzeża Nowej Holandii. Tutaj spaleni słońcem rozbitkowie mieli wyjątkowe szczęście, gdyż udało im się znaleźć wcinający się w plażę strumień. Szczególnie więźniowie byli umęczeni palącym słońcem – ich skóra, blada i delikatna po pięciu miesiącach zamknięcia, szybko się opaliła i pokryła pęcherzami. „Wyglądaliśmy, jakbyśmy zostali zanurzeni w wielkich wannach z wrzącą wodą” – zapisał Peter.

Rozbitkowie spędzili noc na małej wysepce, gdzie obudziły ich psy dingo, które błędnie rozpoznali jako wilki. Po południu 2 września minęli szereg charakterystycznych wysp, rozpoznanych na podstawie relacji Bligha oraz mapy, którą wykonał podczas swojego rejsu. Wieczorem z łodzi ujrzano przylądek Jork, najdalej na północ wysunięty kraniec Nowej Holandii, i koniec cieśniny. Przed nimi rozciągał się Ocean Indyjski i zaczynał liczący 1000 mil rejs do Timoru.

„Nie trzeba tu dokładnie opowiadać o naszych mękach, jakie wycierpieliśmy w łodziach podczas naszego rejsu do Timoru” – napisał Edwards ze swoją zwyczajową literacką zimną krwią. „Wystarczy wspomnieć, że bardziej cierpieliśmy z powodu upału i pragnienia niż z głodu”. Pogoda jednak dopisywała i przeładowane łodzie nieustannie płynęły naprzód. O świcie 16 września wreszcie zauważono holenderski fort w Coupang w Timorze. Podczas tego etapu podróży Edwards nie stracił nikogo ze swych ludzi, chociaż zmuszeni byli pić krew schwytanych ptaków i własny mocz.

Wznosząca się na łagodnych, zielonych, pokrytych lasem wzgórzach niewielka osada Coupang została zbudowana u wejścia do głębokiego naturalnego portu. Tworzył ją fort oraz domy, kościół, szpital i sklepy należące do Kampanii i zaopatrujące populację składającą się z holenderskich urzędników, chińskich kupców i malajskich niewolników. Europejski statek stojący na kotwicy pośród innych małych jednostek stanowił pocieszająco znajomy widok. Cztery łodzie z „Pandory” przybiły do brzegu w pobliżu fortu, gdzie czekał już komitet powitalny.

Podczas gdy oficerowie i członkowie załogi „Pandory” zostali umieszczeni w domach w osadzie, więźniów zabrano do samego portu i zakuto w dyby. Także tym razem w raporcie z owego pobytu Edwards w ogóle nie wspomina o więźniach, ale relacja Morrisona jest bardzo obrazowa: „Natychmiast po tym, jak wylądowaliśmy, dostarczono nam żywność, która teraz zaczęła poruszać naszymi ciałami, i musieliśmy załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne tam, gdzie leżeliśmy”. Większość ludzi nie wypróżniała się przez całą podróż i teraz niektórym z nich trzeba było zaaplikować lewatywę.

„Miejscowy chirurg, który nas odwiedził, nie mógł wejść do tego miejsca, dopóki nie zostało ono obmyte przez niewolników” – kontynuował Morrison. „Leżeliśmy w tym stanie sześć dni…” Litościwy holenderski oficer z fortu, wyraźnie zbulwersowany tym, w jaki sposób traktowano więźniów, wynegocjował uwolnienie ich z dybów i zakucie w kajdany na nogi, po dwóch, ale poza tym mieli oni swobodę poruszania się po osadzie. Więźniowie nadal byli niemal nadzy, ale „niektórzy zaczęli z liści winodani… robić kapelusze”, umiejętność niewątpliwie nabyta w odległych czasach pobytu na Tahiti. Własnoręcznie uplecione nakrycia głowy przedsiębiorczy więźniowie sprzedawali, a za zarobione w ten sposób niewielkie pieniądze kupowali tytoń.

Jak się okazało, załoga „Pandory” nie była jedyną grupą Brytyjczyków w Coupang. Kilka miesięcy wcześniej niewielkim sześciowiosłowym kutrem do fortu dotarło siedmiu mężczyzn, kobieta i dwoje dzieci, stanowiących część załogi i pasażerów rozbitego brygu Neptune. Oni również zostali gościnnie przyjęci przez władze holenderskie. Kiedy więc Edwards i jego ludzie zaszli na brzeg, życzliwi Holendrzy pospieszyli do swoich gości, aby przekazać im dobrą wiadomość, że przybył ich kapitan.

„Jaki kapitan! Do diabła, nie mamy kapitana!” – zakrzyknął nierozsądnie jeden z nich, jak donosi Hamilton. Okazało się, że ową małą grupkę stanowią nie ofiary katastrofy morskiej, ale skazańcy, którym udało się uciec z Zatoki Botanicznej. „Odkryto, że są oszustami” – jak obłudnie zauważył Morrison.

6 października, odzyskawszy siły, Edwards ponownie poprowadził całą swoją załogę na morze, ale tym razem jako pasażerów należącego do Kompanii Wschodnioindyjskiej statku Rembang. Ich celem była osada Batawia na Jawie, gdzie Edwards spodziewał się znaleźć możność przedostania się do Kapsztadu, skąd do Europy pływały statki także innych kompanii.

Tak jak każda dłużąca się teraz marynarzom podróż, ów krótki rejs z Timoru do Batawii obfitował w wydarzenia. Szóstego dnia, kiedy znajdowali się u brzegów wyspy Flores, rozpętał się potężny sztorm. Jak opisuje to doktor Hamilton: „[w ciągu zaledwie kilku minut] wszystkie żagle statku zostały porwane na strzępy… Sztormowi temu towarzyszyły najstraszliwsze grzmoty i błyskawice, jakich kiedykolwiek doświadczyliśmy”. W najgorszym momencie burzy, kiedy statek znalazł się w bezpośrednim niebezpieczeństwie i wszystko wskazywało na to, że zostanie wyrzucony na brzeg po zawietrznej, holenderscy marynarze, jak donosił Hamilton, „zeszli pod pokład; a statek został uratowany przed zniszczeniem męskim wysiłkiem angielskich marynarzy, których dusze wydawały się w dwójnasób chłonąć zapał z burzy”. Wydaje się, że nie ma w tym żadnej przesady. Sam Morrison, niezbyt chętny do wychwalania tych, którzy go porwali, stwierdza rzeczowo, że „statek był źle zbudowany i jeszcze gorzej dowodzony, a gdyby kapitan Edwards nie przejął dowództwa i nie skierował swoich ludzi do pracy, nigdy nie dotarliby do Batawii”.

Rembang dotarł do miasta Semarang na północnym wybrzeżu Jawy 30 października. Na czas burzy więźniowie zostali rozkuci i podzieleni na zmiany, które miały obsługiwać pompy. Szybko jednak zorientowali się, że nie mają już sił, aby wypełnić owo zwykłe zadanie. Całą załogę podniosła jednak na duchu zupełnie nieoczekiwana niespodzianka: czekał tu na nich mały szkuner z „Pandory”, „Resolution”, bezpiecznie zakotwiczony w porcie. Po tym, jak podczas sztormu cztery miesiące wcześniej stracili z oczu „Pandorę”, marynarze na „Resolution” wyruszyli do Samoa na Wyspy Przyjazne, ominęli najbardziej wysuniętą na południe z wysp Fidżi, po czym skierowali się na północny zachód do cieśniny Endeavour i przepłynąwszy między wyspami Indonezji, dotarli przez cieśninę Bali, do Surabaja, na północnym wybrzeżu Jawy. Ich sprzęt nawigacyjny składał się z dwóch kwadrantów oraz książek Elements of Navigation Robertsona i Geographical Grammar Guthriego. Nie mieli za to ani jednej mapy.

W Surabaja młody dowódca statku, oficer pokładowy William Oliver, oddał się do dyspozycji władzom holenderskim. Wszystkie osady holenderskie zostały jednak zaalarmowane o wypadku na „Bounty”, a jak stwierdził David Renouard, jeden z kadetów Pandory: „Wyjątkowym zbiegiem okoliczności było to, że buntownicy, którzy opuścili Otaheiti na «Bounty», odpowiadali nam zarówno pod względem stopnia, jak i liczebności”. Ponadto „Resolution”, zbudowany de facto przez buntowników, został ręcznie wyciosany z drewna pochodzącego z Otaheiti. Nieufne wobec opowieści Olivera władze holenderskie grzecznie zatrzymały jego małą załogę na miesiąc. Ostatecznie Oliver zdołał przekonać Holendrów, aby pozwolili mu udać się do Batawii przez Semarang, gdzie – to kolejny niesamowity zbieg okoliczności – „Resolution” dotarł 29 października, na dzień przez statkiem „Rembang”. „Bounty”, „Pandora”, „Resolution” i łódź z Zatoki Botanicznej – cztery epickie rejsy na przestrzeni dwóch i pół roku. Pomagając kolejnym rozbitkom, władze holenderskie musiały się zapewne zastanawiać, czy Brytyjczycy jako tacy mają skłonność do tego rodzaju przedsięwzięć.

„Rembang” i „Resolution” popłynęły razem do Batawii, głównego portu Holenderskich Indii Wschodnich. Rozległe miasto założone w 1618 roku znajdowało się u wejścia do głębokiej zatoki, pół mili od morza, a jego ulice stanowiły wykopane w stylu holenderskim wysadzane drzewami połączone ze sobą kanały. Choć z oddali wyglądało bardzo malowniczo, uważano je za jedno z najbardziej niezdrowych i zatrutych miejsc na Ziemi. Otaczające je bagna i stojąca woda kanałów powodowały, że roznoszące malarię komary rozprzestrzeniały się niczym morowe powietrze. „Malowany grób, golgota Europy” – jak opisywał to miasto Hamilton. Ciała zmarłych unoszone kanałami do morza zaczęły uderzać w ich statek zaraz po tym, jak zakotwiczyli, co, jak zauważył doktor: „Miało bardzo nieprzyjemny wpływ na umysły naszych dzielnych towarzyszy”. Dwa lata wcześniej czterech ludzi Bligha po tym, jak pomyślnie przetrwali długą podróż łodzią, zmarło tutaj na febrę, a sam Bligh również ciężko się rozchorował.

Po przybyciu na miejsce Edwards postarał się, aby jego ludzi umieszczono na pokładzie statku Holenderskiej Kompanii Wschodnio­indyjskiej, a następnie przy drodze lub na kotwicowisku poza portem. Trzydziestu, których zachorowało, zabrano do szpitala – wielu z nich należało do załogi „Resolution”, mocno ucierpieli podczas swojej podróży, do której nie byli w żaden sposób przygotowani.

W ciągu niemal siedmiu tygodni, kiedy więziono ich w Batawii, większość więźniów wypuszczono na pokład zaledwie dwa razy, chociaż i w tym zakresie Coleman, Norman i McIntosh cieszyli się większą swobodą. Możliwe jednak, że owo zamknięcie zapewniło im pewną ochronę przed komarami. „Tutaj cieszyliśmy się dobrym zdrowiem” – stwierdził Morrison, zauważając z satysfakcją, że „ludzie z «Pandory» chorowali i szybko umierali”.

Edwards uzyskał zgodę władz holenderskich, aby podzielić załogę „Pandory” między cztery statki zmierzające do Holandii przez Przylądek Dobrej Nadziei „bez żadnych kosztów dla rządu, poza oficerami i więźniami”. Katastrofa, jaką była utrata statku, nie dawała kapitanowi marynarki Jego Królewskiej Mości wolnej ręki, jeśli chodzi o sposób wydostania się z nieszczęścia. Wszystkie wydatki, w wysokości 724 funtów i 8 szylingów, poniesione między Coupang i Batawią, musiały zostać po powrocie skrupulatnie wyszczególnione i uzasadnione.

Edwards wykorzystał również pobyt w Batawii, aby napisać swój raport dla admiralicji, w którym zawarł wszystko, co się wydarzyło po 6 stycznia 1791 roku, czyli od jego ostatniej przesyłki nadanej z Rio. Raport Edwardsa, własnoręcznie przez niego napisany, zajmował trzydzieści dwie duże, gęsto zapisane strony i obejmował wszystkie jego przygody – schwytanie buntowników, bezowocne poszukiwania Christiana i „Bounty”, zatonięcie „Pandory” i podróż do Timoru. Wydarzenia zostały opowiedziane w porządku chronologicznym, do tego dodano wzmianki na temat obyczajów i obszaru odwiedzanych wysp z anegdotycznymi wstawkami („Skorzystałem z okazji, aby pokazać Wodzowi, co potrafi działo i karonady strzelające sześciofuntowymi pociskami w kierunku brzegu…”), tak że lordowie aż do strony dwudziestej szóstej nie mieli pojęcia, że „Pandora” faktycznie zatonęła. Odważnie zauważając, że załączył do swego raportu „szerokości i długości geograficzne kilku wysp i odkryć dokonanych podczas podróży”, Edwards następnie przedstawia wstępny wniosek: „Chociaż nie miałem szczęścia, aby w pełni zrealizować cel mojej podróży – zaryzykował – mam nadzieję, że zostanie docenione to, że moje rozkazy, które udało mi się wypełnić, wraz z dokonanymi odkryciami będą pewną rekompensatą za rozczarowania i nieszczęścia, które nas spotkały”. I na koniec dodawał z