Brylantowa strzała. Opowieści niezwykłe - Opracowanie zbiorowe - ebook

Brylantowa strzała. Opowieści niezwykłe ebook

2,8

Opis

Zbiór opowiadań zarówno nostalgicznych, opowiadających o świecie, którego już nie ma, ale także o nadchodzącym kresie każdego człowieka, jak również opowieści budzące dreszcz grozy, których lepiej nie czytać po zmroku. Zbór zawiera opowiadania mistrzów pióra, z których, choć niektórzy już są nieco zapomniani, to przecież wciąż zasługują na to, by delektować się ich utworami. W zbiorze znajdziemy takie oto opowiadania: Zygmunt Krasiński: ‘Wygnaniec’,  ‘Przelotna chmura’, ‘Teodoro, król borów’; Władysław Łoziński: ‘Zapatan’; Włodzimierz Zagórski: ‘Diable wiano’; Wiktor Gomulicki: ‘Brylantowa strzała’, ‘Filemon i Baucis’; Antoni Pietkiewicz: ‘Dzieciobójca’. Zapraszamy do lektury!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 202

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (4 oceny)
1
0
0
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Antologia

Brylantowa strzała

OPOWIEŚCI NIEZWYKŁE

Wiktor Gomulicki, Zygmunt Krasiński,Władysław Łoziński, Antoni Pietkiewicz, Włodzimierz Zagórski

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Tekst wg edycji XIX-wiecznej. Pisownię uwspółczesniono w niewielkim zakresie

Copyright © 2019 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

e-mail:[email protected]

Brylantowa strzała. Antologia

Zygmunt Krasiński

WYGNANIEC

We Florencji, w pałacu księcia S., jest obraz Galearo Pesquieri, sławnego w średnich wiekach przywiązaniem do Rzeczypospolitej Florenckiej i wieloma nieszczęściami. Nieustraszony w boju i burzliwych radach owych czasów, naraził się nieraz nieprzyjaciołom i musiał kryć się i uciekać, aż znowu za wzmocnieniem się własnego stronnictwa mógł się ukazać i działać. Żarliwy obrońca przywilejów ludu, choć sam był ze znakomitej rodziny, często miewał zatargi z arystokracją i nieraz pokazał się nieubłaganym w zemście.

Uległ wreszcie zwykłemu losowi tych, którzy w publicznych zamieszaniach stają na czele stronnictw, bo są w sile wieku: zginął od trucizny. Twarz jego odbija ogień duszy nieugiętej, umiłowania wolności i czegoś słodkiego w tajniach serca, które, zwiększając wyraz oczu, z ponurego na tęskny zamienia. Ubiór jest prosty i bez haftów, koloru ciemnego, z łańcuchem srebrnym na szyi; na głowie ma czapkę okrągłą bez piór, ze sprzączką stalową, na piersiach kolczugę i sztylet u boku.

Prawą ręką opiera się na marmurowym stole, a lewą ciśnie czoło, jakby dla ulgi chciał boleść w głąb zatłoczyć. Pod obrazem, na filarze wspartym, tabliczki z perłowej macicy, oprawne w ozdoby gotyckie ze złota, z początkowymi literami jego imienia; w ich środku zachowany jest dotąd długi napis, który starałem się wiernie przetłumaczyć.

NAPIS

„I kiedy cię przekleństwo ojca wyruguje z domu, w którym wyrzekłeś z kolebki pierwsze wyrazy do matki, kiedy z przyjaciółmi przyjdzie do pożegnania bez nadziei, żebyś ich kiedyś powitał znowu; kiedy w progu raz ostatni mamkę płaczącą uściśniesz, z bram miasta znajomym się ukłonisz na wieki, z drogi, którą się udajesz, znikną ci z oczu mury rodzinne i dzwonnice wysokie, podziwy twego dzieciństwa – nie jest to wygnanie.

Jeśli, puściwszy się na morze, spotkasz wiatry przeciwne i, pędzony burzą, po rozbiciu się okrętu sam jeden z towarzyszów tylu ocalejesz na skale, by nieludnej wyspy jedynym zostawszy mieszkańcem, zdobywać trochę pokarmu na jej dziedzicach – lwie i gadzinie; jeżeli, tygodnie, miesiące, lata tam pędząc, doznasz niepogód i nędzy, wylejesz dużo krwi, kalecząc się po żwirze na brzegach, dużo też wspominając o straconej na zawsze ojczyźnie i rozbitych majątkach o, wierz mi, nie jest to jeszcze wygnanie!

Walcząc ze stronnictwem, któreś obrał sobie, jeśli przegrasz, pojmany przez wrogów, w głuchym więzieniu zapoznasz się z ich zemstą, a po mnogich torturach na światło wypuszczony, stawisz się w orszaku twoich katów przed radą Rzeczypospolitej, która cię zarazem oskarży, osądzi i potępi; kiedy ci wtenczas oznajmią, że na zawsze trzeba się rozbratać z ziomkami i porzucić ziemię-matkę; kiedy po wysłuchaniu wyroku pójdziesz raz jeszcze żonę uściskać i dzieci pobłogosławić w komnatach, gdzie wiszą przodków obrazy, a potem pod wieczór chłodny, w płaszczu, rozdartym sztyletami w ostatniej potyczce, wyjdziesz, by nie wrócić więcej, choć czujesz, żeś nie przewinił; kiedy inkwizytor odprowadzi cię w milczeniu aż do granicy i tam puści, mówiąc: Idź naprzód, ale się nie oglądaj! O, wierz mi, jeśli zostawisz kraj w pokoju, swobodzie i szczęściu, jeśli, oddalając się, usłyszysz wokoło pieśni mieszkańców, nie lękasz się, aby kara prześladowania spadła na prześladowców – nie nazywaj tego jeszcze wygnaniem!

Lecz może w rozkosznej krainie, pod jasnym niebem, bawiąc się wesoło, przy kochance cudzoziemce pędząc dni uniesienia i namiętności z wieńcem kwiecia na skroniach a z jej ręką w dłoni, z ustami na ustach, POSŁYSZYSZ, że TWOJA ZIEMIA zrzuca jarzmo i rwie kajdany, które ją krępują; wtenczas, jeśli, pożegnawszy wśród jęków i łez lubą na wieki, pobiegniesz ku szczękowi szabel na ojczyste błonia, lecz wpół drogi cię zatrzymają ludzie i okoliczności, a ty, słysząc co dzień wieści o swoich, co dzień na próżno ku nim wzdychasz, słysząc, że się biją, ty drzemiesz, słysząc, że zwyciężają, ty dzielić chwały nie możesz, słysząc, że giną, ty żyć musisz; jeśli się ani ucieczką, ani podstępem, ani zbrojną ręką przebić nie potrafisz, jeśli, wylawszy moc całą na usiłowania, ujrzysz nareszcie, że daremne i, od obu kochanek daleki, ani jednej sławą pocieszyć, ani drugiej zgonem pomóc nie zdołasz – o, wierzaj mi, to jest wygnaniem i takim wygnaniem, jakiem Bóg tylko w największym gniewie karze grzesznika!

Wtedy ci już godziny, w których obcy mówić będą o wieściach z ojczyzny, dłuższymi od dni się wydadzą, noce twoje przeniosą cię na pola, gdzie uczujesz ostatnie uściśnienie konających braci, a kiedy się obudzisz? Jak się zemścisz? Przecież już pomstę w snach obiecałeś! U łoża odtąd krew i jęki, na jawie wstyd i cierpienia, zgotowane tak, że przed kościołem nie będziesz śmiał się przeżegnać, ani przed równym oczu podnieść; a jeśli wychodzisz, zakrywaj twarz dobrze, bierz się na tylne schody, na boczne ulice, kryj w sieniach, przemykaj przez rynki, by dzieci poznanego nie wytknęły: On tutaj, czyż to tu jego miejsce?!

Będziesz patrzał na wschody i zachody słońca, na dnie pogodne i mgliste, na piękne położenia, dzikie wąwozy bez ponęty ku jednym, wstrętu ku drugim; choć będziesz pamiętał, żeś jeszcze niedawno lubił czyste niebo, przeźroczyste zacienia, nie zrozumiesz tego, nic już w tobie nie wzbudzi miłego uczucia. Wygnańcze, coś marzył w snach od kolebki do młodości, ziściło się dla wszystkich, tylko nie dla ciebie; broń, którą ostrzyłeś, by nie zawiodła w dniu powstania, nie zdała ci się na nic, bo nie możesz pośród bitew zawołać: Naprzód, towarzysze! - bo nie możesz wypaść w noc ciemną i, sztylet kładąc na piersi ciemięzcom, krzyknąć: Koniec wam i waszym!

Wygnańcze, twój hełm rdzą zachodzi, zgniją białe na nim pióra, rozejdzie się klinga od rękojeści, pierścienie kolczugi się rozprzęgną, a serce, co miało pod nimi bić namiętnie do ciosów nieprzyjaciół, podobnie, jak one, wkrótce się rozpadnie. Wygnańcze, żyj bez wzmianki, grób bez napisu jest twoim udziałem i bodajby on jeszcze był takim: wolny od pogardy i przekleństw bliźnich! Dosyć już twoich nad nim było!

Nie do was, przyjaciele, z którymi, dziecko, biegałem w apenińskie lasy, ponad brzegami Arno, teraz przemawiam, ani do was, którzy umarliście przede mną i w dziejach swego kraju żyjecie, ani do tych, co po mnie zawód swój zaczną, ażeby im dać naukę: do nikogo na tym szerokim świecie się nie odzywam, tylko do siebie, do siebie, do siebie, bo taki był mój los, a nie czyj więcej”.

Te myśli przychodziły mi do głowy w Weronie, kiedym jeszcze w r. 1401 posłyszał o zamieszkach Florencji z przyczyn Walentego Stragoni. Zapewne bliskość grobu Julii i Romea tak czarnymi myślami i przeczuciami mnie wtenczas natchnęła.

________________

Zygmunt Krasiński

PRZELOTNA CHMURA

Chciałbym się przemienić w ten obłok, co goni na skrzydłach wiatru – być zwiastunem burzy lub posłem pokoju, gdy, jak anioł światłości, srebrzy się on u stóp wschodzącego księżyca. Mógłbym wtenczas szybować po przestworach powietrznych i zawieszać biały namiot nad wieżycami miast i skałami pustyni. Mógłbym cudowną mocą przybrać każdą postać i być śnieżnym duchem lub czarnym szatanem. Mógłbym roztoczyć skrzydła i w szalonym locie otrząsać się rzęsistym deszczem, aż, znużony, spocząłbym na szczycie góry i usnął, jak dziecko, ukołysany tchnieniem wiosny.

Mógłbym jeszcze, kojąc serca wielką tęsknotę, zostać kochankiem królowej nocy i promienne jej oblicze tulić miłośnie do swego łona. To znów, nową żądzą przejęty, prosto z tych godów weselnych, zerwawszy się na nowe zapasy, stać się postrachem ludzkości; zawisnąłbym nad ziemią żałobnym kirem, całunem otoczyłbym słońce, ażby jęki i prośby ludzi dosięgły mnie w błękitnym mym królestwie. Mógłbym ucztować wśród kryształowych ścian niebotycznych lodowców, przesuwać się bezpiecznie nad bezdennymi przepaściami i igrać na śnieżnych wyżynach, leżąc na kobiercu, utkanym w srebrzyste lilie, a po spoczynku wstać, wzbudzony nawałnicą, i zawarłszy sojusz z piorunem, dać mu w darze królewską oponę z mgły brylantowej, tron z płomieni i twierdzę niewzruszoną, z której by na świat wyrzucał swe ogniste groty.

Gdym tak marzył, przelatująca chmura zbliżyła się ku mnie i, przenikając skryte me życzenia, tak na nie odpowiedziała:

„O, nie zazdrość mi, niebaczny! Jam nie zawiści, ale litości godna. Blask mój i siła – to złudne pozory opłakanej rzeczywistości. Losy mnie skazały na wieczną ofiarę niszczących żywiołów; nawet gdy jestem przeklętym wykonawcą zemsty Bożej, umierać muszę, spełniając wyroki Najwyższego. Jeśli zabłysnę czasem tęczy barwami, to tylko na krótką chwilę; promienie słoneczne bawią się mną, jak dzieci błyszczącym cackiem, wnet skruszonym i rzuconym w poniewierkę.

Jestem uniżonym dworakiem każdej gwiazdy, pokornym sługą księżyca. Gdy mi nakazano zasłaniać słońce, czuję w łonie żrący jego skwar i dręczą mię okrutnie wszystkie przekleństwa ludzi, upatrujących we mnie swego prześladowcę. Gdy w deszcz się rozpływam, własną to krwią płaczę i z ostatnią łzą życie mi ulata.

Gdy przenoszę pioruny, serce mi pęka i cała moja istota, poszarpana w szmaty, znów musi ginąć marnie.

Często rano, gdy mnie zorza obudzi, wspieram się na ostrej skale, cierpiąc długie katusze konania; kształt mój, cząstka po cząstce, rozwiewa się powoli, aż się ulotni całkiem, jak para znikoma, niepamiętna nikomu.

Jeśli rodzę się w chwili zachodu, muszę usypiające słońce przyjąć do mego dziewiczego łoża i wtenczas, przemieniona w żyjące zarzewie, wysycham na śmierć, nie doczekawszy się orzeźwiającego uścisku od wieczornego wietrzyka. Jeśli ciemności nocne mnie zrodziły, nieszczęśliwsza jest moja dola. Pozbawiona słońca, które nam użycza blasku, muszę pokutować w żałobnej szacie; chylę czoło zawstydzone i kołyszę się w powietrzu, co mną pomiata, jak całunem wisielca, a gwiazdy na mnie mrugają z szyderczą pogardą. Gdy gromy zbierają się w powietrzu, muszę lecieć naprzód, ślepo posłuszna burzy, choć przewiduję, że ostre sztylety błyskawic przeszyją mi łono, że mię pioruny strzaskają, a wicher, wyrwawszy mi skrzydła, strąci w otchłań mgły gęstej, jak piekielne wyziewy, lub zatopi w spienionych falach oceanu. Nie dziw się więc, spoglądając na błędny mój lot po drogach niebieskich, bo zaprawdę szaleję wśród zbytku męczarni; i gdy, miotana i szarpana zewsząd, wiję się na wszystkie strony, dzikie wyprawiając tany i skoki, zdaje mi się, że zdołam uciec przed nienawistnymi losami. Ale na próżno! Jestem igraszką każdego podmuchu, każdego promienia. Raz, jako królowa, w złocie i purpurze panuję na niebie, to znów w poszarpanych łachmanach jestem jak niewolnica samowładnego wichru. Jak tytaniczny pan haremu za lada fantazją wyrokiem śmierci każe ukochaną odaliskę, tak słońce ze mną się pieści, dopóki chwilowej kochanki z objęć swych nie rzuci na łup śmierci. Rodzę się na bezdrożach powietrznych, żyję krótkim życiem owada, będąc zarazem najjaskrawszym motylem, latającym po lazurach, i najpodlejszym z płazów, pełzających w ciemności. Konam co chwila i wciąż się odradzam, aby wiekuiście umierać. Na każdym miejscu gotowa dla mnie kolebka i czyhająca mogiła, i ten sam wiatr, co wesołym podmuchem wita me narodziny, ponurym jękiem zwiastuje mój zgon. Powiedz, teraz gdy znasz smutne me dzieje, czy chciałbyś jeszcze zamienić się w chmurę?”

Otwierałem usta do odpowiedzi, gdy, podnosząc oczy, już nie ujrzałem chmury. Spełniły się jej losy – znikła bez śladu.

________________

Zygmunt Krasiński

TEODORO, KRÓL BORÓW

powieść korsykańska

...he lived a wanderer and a fugitive

in his native land, and went down,

like a lonely bark foundering amid

darknest and tempest, without  

a pitying eye to weep his fall,    

or a friendly hand to record hts struggle.

Washington Irving, The Sketch Book

Korsyka jest wyspą najeżoną skałami i gęstymi krzewinami obrosłą; ciasne wąwozy i kręte jary, przecinając wszystkie jej części, służą za schronienie licznym rozbójnikom. Nie trzeba sądzić jednakże, aby rozbójnicy korsykańscy łupież lub kradzież mieli jedynie na celu: zawsze prawie chęć zemsty staje się przyczyną ich zbrodni; rzadko gwałtem na wieśniakach wymuszają pieniądze lub żywność, mieszkańcy dobrowolnie im dostarczają potrzebnych rzeczy, uważając to za winną należytość. Zemsta jest ogólną cechą charakteru Korsykanów: często z najlepszych przyjaciół stają się śmiertelnymi wrogami za jedno słowo, za żart niewinny. Kiedy jeden z nich przysięgnie zemstę komu, wtenczas oświadcza swojej przyszłej ofierze, że jest z nią in vinditta i że od tej chwili zabije ją, gdziekolwiek spotka.

To słowo vinditta wyraża nienawiść dwóch ludzi poróżnionych i zemstę, przez obu upragnioną; lecz jeśli Korsykanin jaki, będący w nagłym niebezpieczeństwie, schroni się do chaty tego, z którym jest in vinditta, znajdzie u niego i pomoc, i największe poświęcenie; nieprzyjaciel, czyhający przed chwilą na jego życie, dłoń mu uściśnie i na śmierć się narazi, żeby go obronić; lecz skoro niebezpieczeństwo oddalone, wraca nienawiść i zemsta wre z nową siłą. Widziano przykłady ludzi, żywionych przez trzy miesiące w chacie swoich nieprzyjaciół podczas niebezpieczeństwa, a potem o kilka kroków od tej chaty przez tychże nieprzyjaciół zabijanych. Za przejściem progu mieszkania znowu vinditta się rozpoczyna.

Dziwny ten zwyczaj, który każe wrogowi poświęcać często życie za wroga, dowodzi, do jakiego stopnia zemsta wznieść się może i wygórować w dzikich umysłach. Bronią oni do ostatniego tchnienia ludzi, z którymi są in vinditta, aby nikt inny nie wydarł im rozkoszy ich zabicia; uważają tych ludzi za swoją własność od chwili, w której się poróżnili, za ofiarę, której krew i jęki do nich należą. Walczą więc o prawo zamordowania ich, jakby walczyli o ziemię lub skarby swoje.

Widziano raz dwóch Korsykanów, będących in vinditta, wziętych do pułków francuskich – tam przez dwadzieścia lat, ścisłą związani przyjaźnią, sypiali w jednym łożu, jedli u jednego stołu, dzielili wszystkie niebezpieczeństwa i zabawy, smutki i radości, i przypominając sobie ojczyste skały, razem do nich wzdychali – po upłynieniu lat służby, jeszcze razem siadając na statek, razem płynęli do rodzinnej wyspy i z równym uniesieniem witali sponad łona mórz szare jej góry w oddali; chwilą przed wylądowaniem jeszcze ich dłonie się ściskały i rozumiały się ich serca, lecz skoro dotknęli stopami ziemi, na której wieczną zaprzysięgli nienawiść, odskoczyli od siebie i okropnym zawołali głosem:

„– Jesteś in vinditta; gdziekolwiek cię spotkam, przywitam cię ołowiem kuli lub żelazem sztyletu!” – i w kilka dni potem pośród skał leżał trup jednego z nich, śmiertelnym ciosem przeszyty.

Kiedy stałem z pułkiem moim w Bastia w 1827 r. (mówił mi pan C..., oficer francuski), szeroko słynął w okolicy rozbójnik Teodoro, królem borów przezwany. I w rzeczy samej był godny nabytej sławy nadzwyczajną siłą, dziwną zręcznością i nieustraszoną odwagą, której prawie codziennie dawał dowody. Dziwacznym było często jego postępowanie i uważano, że ścigał wszędzie żandarmów francuskich, na żołnierzy innych oddziałów nigdy nie napadając. Następne o nim opowiadano szczegóły.

Urodził się i wychował w małej wiosce między górami, młodość całą przepędził u rodziców, pomagając im w pracach, i nikt w słodkim jego wzroku i miękkich rysach nie mógł wyczytać burzliwych namiętności i przyszłych zbrodni. Miernego był wzrostu, ale olbrzymiej siły i wielkiej zręczności, osobliwie w strzelaniu. W dwudziestym roku pokochał dziewczynę mieszkającą w pobliżu rodzinnej chaty i odtąd jej oko stało się gwiazdą jego przeznaczenia; całe dnie przepędzał w niemym przypatrywaniu się jej wdziękom, a całe noce w dumaniu przy bladym świetle księżyca, obwianego mgłą, właściwą głębokim parowom Korsyki.

Zdarzyło się w tym samym czasie, że oddział francuskich żandarmów dostał rozkaz zajęcia kwaterą wsi rodzinnej młodego Teodora. Dotąd wszystkie jego uczucia zwrócone ku pięknej istocie zachowały kształt młodzieńczej lękliwości i z drżącym sercem, z rumieńcem na twarzy zbliżał się do ulubionej; lecz kiedy ujrzał ją co dzień otoczoną gronem wojskowych i rozdającą wszystkim jemu tylko należne spojrzenia, nagle się odmienił; z nieodłączną strzelbą na ramieniu i pistoletami w pasie przychodził do kochanki i ponurym wzrokiem patrzył na cudzoziemców goszczących w jej chacie. Dosyć długo trwało to nieprzyjemne dla niego położenie; nareszcie ze wszystkich żołnierzy codziennie zalecających się do młodej góralki jeden się tylko został, ale ten łączył niewzruszoną wolę z silnymi namiętnościami. Milczał, spotykając go, Teodoro, a milcząc, ściskał nóż szeroki lub kolbą strzelby uderzał o ziemię; nareszcie żandarm francuski postanowił się go pozbyć na zawsze i do tego łatwy sposób wynalazł.

Każdy Korsykanin odbiera trzy wezwania do służenia w wojsku francuskim; jeśli za trzecim nie stawia się do pułku sobie przeznaczonego, ulega karze więzienia. Właśnie już Teodoro odebrał dwa wezwania, trzecie, przejęte przez żandarma, nie doszło go. Niewinnie więc posądzony o nieposłuszeństwo, musiał udać się w towarzystwie przysłanej straży do miasta Bastia i tam pomimo wszystkich próśb i oświadczeń wejść pod ciemne sklepienia i wolne dotąd ręce kajdanami obciążyć. Podczas kilkotygodniowej niewoli, srogimi szarpany wspomnieniami, daleki od kochanki, zostawionej na łup nieprzyjaciela, pozbawiony błękitu niebios i widoku gór ojczystych, dumał przy ponurym świetle małej lampy nad przyszłym losem; wszystkie namiętności, dotąd uśpione w piersiach, ozwały się na głos straconej wolności i miłości zdradzonej.

Nikt nie widział stopniowych postępów namiętności na jego licach, nikt nie słyszał powtarzanych przysiąg wśród wilgotnych ścian więzienia; lecz kiedy wypuszczono go na wolność, wszyscy dziwili się odmianie całej postawy Teodora, twarzy i poruszeń. Drżącym głosem zapewniał pułkownika, że za cztery dni wróci i zaciągnie się do wojska, i lotem strzały przebiegł odległość dzielącą Bastię od wsi rodzinnej. Z rozognionym okiem, z płomieniami na licach, ze ściśniętymi pięściami, z pianą na ustach wleciał do chaty ojca i zapytał o imię tego, który wstrzymał trzecie wezwanie. Uradował się stary Korsykanin, widząc rękę syna skorą do zemsty, i wyrzekł nazwisko żandarma.

„– Przysięgam, że zginie on i towarzysze jego!” – krzyknął Teodoro.

Tego dnia jeszcze nad wieczorem odebrał żandarm francuski list następujący:

„– Psie przeklęty! Oświadczam tobie, że jesteś ze mną in vinditta; gdziekolwiek cię spotkam, zabiję!”

Rozśmiał się żołnierz, czytając te wyrazy i przy kochance zapomniał o groźbie Teodora. W godzinę wyszedł z chaty dziewczyny i poróżnił się z kilkoma towarzyszami broni, którzy, włoskim winem upojeni, rzucili się na niego z dobytym orężem. Nie mogąc sprostać przemagającej liczbie, żandarm ratował się ucieczką; ścigany, szybko schronił się do pierwszej chaty. Los zdarzył, że to było mieszkanie Teodora. Mściwy Korsykanin zbliżył się do przelękłego Francuza i rzekł z okropną powagą:

„– Należysz do mnie, nikt nie ma prawa cię dotknąć i dopóki jesteś w tym miejscu, pewnym bądź życia; lecz skoro próg mój przestąpisz, bądź pewnym śmierci”.

Po tych słowach przymknął drzwi domu i porwawszy wiszącą strzelbę, otworzył okno i trzy razy wystrzelił, i ranił trzech żołnierzy, chcących sobie przywłaszczyć należącą się mu ofiarę. Kiedy oddalili się wszyscy i droga wolną została:

„– Teraz możesz wyjść” – rzekł zimno Teodoro.

Żandarm chciał mu podziękować, ale on z uśmiechem szyderstwa wskazał mu palcem otwarte podwoje i wkrótce potem, wziąwszy pistolety i strzelbę, udał się pomiędzy góry.

Nazajutrz rano jechał żandarm francuski za rozkazem swego porucznika do Bastia na silnym rumaku, a przejeżdżając ciasny wąwóz, krzakami zarosły, skracał podróż miłośną piosenką – wtem świsnęła kula i nie dokończył zaczętej zwrotki; a Teodoro, wyszedłszy na otwartsze miejsce, przypatrywał się z dzikim uśmiechem jego skonaniu, a potem zniknął między jarami.

Od tego czasu, przez ciąg dwóch lat następnych, często powtarzały się morderstwa wśród gór przyległych, lecz zauważono, że zawsze na znalezionych ciałach błyszczał mundur żandarmów francuskich, a wieść powszechna głosiła, że ich zabójcą był mściwy Teodoro. I nareszcie do tego stopnia znikło bezpieczeństwo, iż żaden żandarm francuski nigdy nie poważył się bez kilku towarzyszów ukazać się za murami Bastii. Ale i ta ostrożność niewiele pomogła; Teodoro nie lękał się przemagającej liczby i często ginęli od kul jego, nie mogąc go ani schwytać, ani ścigać po skałach i przepaściach, jemu tylko znajomych, po których z szybkością kozy leśnej umykał przed pogonią nieprzyjaciół. Już odtąd nie wracał nigdy do rodzinnego domu Teodoro i od mieszkańców tych okolic zyskał przezwisko króla borów. Nie zdarzyło się jednak, aby choć raz czyhał na życie innych żołnierzy oprócz żandarmów francuskich – często nawet, spotkawszy z innych pułków żołnierza, wchodził z nim poufałą rozmowę.

Takim sposobem, nigdy z oka nie spuszczając celu, któremu życie swoje poświęcił, wpośród tysiącznych niebezpieczeństw zawsze śmiały i odważny, pewną ręką i pewnym okiem zadawał zgubne ciosy swoim ofiarom. Nareszcie po wielu usiłowaniach daremnych schwytania go, kiedy już liczba zabitych ręką jego żandarmów siedemdziesięciu dwóch przechodziła, rząd francuski ogłosił nagrodę piętnastu tysięcy franków i ozdobę krzyża Legii Honorowej temu, kto by głowę Teodora przyniósł. Przez kilka miesięcy jeszcze umiał swoją odwagą i przytomnością obrócić wniwecz wszelkie starania i śledztwa – lecz nie spodziewając się podstępu, nie strzegł się zdrajcy, a już nadchodziła chwila, w której miał ulec zdradzie, nie ległszy nigdy ni sile, ni męstwu, ni przemagającej nieprzyjaciół liczbie. Po śmierci ojca, daleki od wszelkich związków ze społeczeństwem ludzkim, zachował je z przyjacielem lat młodych, Lorellim, który, często widując się z nim wpośród borów, dostarczał mu kul, prochu i pożywienia.

Brygadier żandarmów, zachęcony obietnicą nagrody, zapoznał się bliżej z Lorellim, a przyrzekając mu odstąpić osiem tysięcy franków, prosił, aby zaprowadził go na miejsce schadzek swoich ze strasznym Teodorem. Opierał się z początku Korsykanin, ale złoto przemogło i dał słowo Francuzowi, że ukaże mu króla borów, ostrzegł jednak, aby wziął z sobą kilkunastu żołnierzy, gotowych na wszystko i doświadczonej odwagi.

W dzień pogodny miesiąca sierpnia wyjechał ze wsi brygadier na czele kilkunastu żandarmów i udał się w głąb górzystej i zarosłej okolicy. W największym milczeniu postępując, starali się zawsze ukrywać w gęstwinie krzaków, bo wzrok mściwego Korsykanina równał się orlemu, a strzelba łatwo dosięgała serca nieprzyjaciół. Przez kilka godzin z wielkim trudem przebywali jary, to wstępując w ciemne parowy, to się wdzierając na wyniosłe góry. Przewodnik drżał za zbliżaniem się chwili, w której miał wydać przyjaciela, i śmiertelną bladością okryty, stąpał niepewnie słabymi krokami. Stanęli nareszcie przy lesie tak gęstym i trudnym do przebycia, że wypadło zostawić konie na brzegu i pieszo w dalszą puścić się drogę. Czasem nawet musieli się czołgać pod gałęziami schylonych i obok siebie rosnących drzew i krzewin. Nad wieczorem doszli do małej łąki, a Lorelli rzekł tak cichym głosem, jakby mu sił brakło w piersiach:

„– Teodoro jest od nas już tylko na strzał karabinowy”.

Rzucili się żołnierze na ziemię, ukryli głowy wśród zielonych krzewów i odwiedli kurki. Lorelli sam jeden przeszedł łąkę i o kilka kroków spotkał wśród lasu czekającego nań Teodora. Tymczasem obchodzili go dokoła żandarmi, czołgając się z ostrożnością węża posuwającego się ku zdobyczy swojej.

Teodoro rzucił badawcze spojrzenie na Lorella i czy to poznawszy w twarzy jego zdradę, czy też usłyszawszy szelest uginających się gałęzi pod piersiami żołnierzy, dobył zza pasa pistolet i wymierzając go do dawnego przyjaciela:

„– Zdradziłeś mnie!”, rzekł szyderskim głosem i wystrzeliwszy, odepchnął nogą trup zdrajcy.

W tej chwili świsnęły kule wokoło Teodora i jedna złamała mu kość pacierzową; upadł, lecz oko jego nie straciło wyrazu zemsty i żadnego nie wydawszy jęku, pochylił głowę ku ziemi i przymrużył powieki. Uradowani żołnierze wyskoczyli z ukrycia, brygadier pierwszy stanął przy ciele rozbójnika i kiedy z niejakim zadowoleniem przypatrywał się rysom jego, on nieznacznie wyciągał drugi pistolet zza pasa, porwał się potem nagle – i niechybnym strzałem położył dowódcę u nóg swoich. Ale osłabłe siły nie dozwalały mu już utrzymać się na nogach; doczołgał się przecież najbliższego drzewa i dobywszy pałasza, długo się bronił, srogie zadając rany żołnierzom. Dopiero wtedy oręż puścił, kiedy zimnem śmierci skrzepła prawica nie zdołała już władać.

Taki był koniec człowieka, którego namiętności zbrodniarzem uczyniły; lecz każdy przyzna, że skierowane na dobrą drogę, mogłyby go i bohaterem uczynić. Trafnie można by zastosować do niego te słowa Washingitona Irvinga o jednym z wodzów indyjskich:

„– Żył jak zbieg i wygnaniec na ojczystej ziemi, podobny do statku, który sam jeden walczy przeciw ciemnościom i burzy, i nie znalazł litościwego oka, które by zapłakało nad jego upadkiem, ani przyjacielskiej ręki, która by skrzepłe zawarła powieki”.

________________

Władysław Łoziński

ZAPATAN

Patent, który mi wydał jw. pan generał Mier, miał wprawdzie walor dostateczny, jako od szefa regimentu wydany, wszelako, za radą doświadczeńszych idąc, a i sam potrzebę tego uznając, chodzić zacząłem za tym, aby mi z kancelarii króla jegomości, jako najwyższego gwardii koronnej, a zatem i regimentu Mierowskiego szefa, konfirmacja, czyli patent osobny był ferowany. Dużo mnie to trudu i czasu kosztowało, zanim, tam i sam biegając, a o instancje prosząc, takiego patentu się doprosiłem. Nareszcie otrzymałem dokument konfirmacji z kancelarii i z własnoręcznym podpisem króla jegomości, którego to patentu taki był tenor:

Wszem wobec i każdemu z osobna, komu o tem wiedzieć należy, mianowicie jednak JOOym, JWWym, WWym Ichmościom Panom generał-lejtnantom, generał-majorom, Pułkownikom, Oberszt-Lejtnantom, Majorom, Kapitanom oraz innym wszystkim, wyższej i niższej szarży, Wojsk Naszych i Rzeczypospolitej Cudzoziemskiego Autoramentu, Sztabs i Ober-oficerom wiadomo czynimy, iż My przez wzgląd instancji JW. pana Miera, Generał-Majora Wojsk Naszych i Szefa Regimentu Naszego Gwardii Konnej Koronnej tudzież przez wzgląd statecznych zasług JMĆPana Wita Narwoja, pierwszego niegdyś w regimencie dragonii pruskiej porucznika, z przystojnego ułożenia, aplikacji, chwalebnych przymiotów i znajomości służby żołnierskiej dobrze Nam wiadomego, umyśliliśmy konferować Onemu szarżę kapitańską w Naszym regimencie Gwardii Konnej Koronnej, jakoż i aktualnie dajemy i konferujemy tym Naszym Patentem, obligując wszystkich wyżej wymienionych Ichmościów Panów Sztabs i Ober-Oficerów, ażeby odtąd pomienionego JMĆPana Wita Narwoja za aktualnego w przerzeczonym Naszym Regimencie Gwardii Konnej Koronnej kapitana znali i rekognoskowali, zadosyć czyniąc, cokolwiek pro gradu et munere tej Szarży należeć mu będzie. Na co ten Patent dla większej wagi i waloru przy przyciśnieniu Naszej podpisujemy pieczęci.

Dan w Warszawie r. 1763.

Kiedym wyjeżdżał do Warszawy, aby się w sztabie do prezencji stawić i chorągiew moją objąć, markotno mi trochę było, a to z tej racji, żem się nieładu i owej mizerii żołnierza polskiego napatrzywszy, mocno tego obawiał, abym w mojej przyszłej służbie frasunków tylko daremnych nie zaznał, a na biedotę regimentu i szwadronu mego nie patrzył, nic na to poradzić nie mogąc...

Dał Pan Bóg lepiej, niżem się tego spodziewał, bo owo wszystko składniej i w uczciwszej kondycji zastałem, niżeli po temu były aspekta. Dragonia Mierowska, czyli gwardia konna koronna najlepiej może usztyftowaną była ze wszystkich regimentów autoramentu cudzoziemskiego, a żołnierz w niej lepiej był ćwiczony, niż to zazwyczaj za onych czasów w Rzeczypospolitej bywało. A był to wyjątek z polskiej reguły, bo kiedy król jegomość wszystkie swe saskie wojska pod Pirną mizernie utracił, a z elektorstwa swego rugowany przez Prusaków, w Warszawie volens nolens siedział, to własnego saskiego żołnierza nie mając, dragonię Miera do swej służby przeznaczył, zaufaniem ją swym i łaską monarszą honorując, ze szkatuły swej prywatnej grosza nie skąpiąc, byleby ten regiment oku ludzkiemu uczciwie się prezentował, a dworowi pańskiemu wstydu nie czynił.

Z takowej racji regiment Mierowski i ekwipowany był, i żywiony, i płacony regularnie, a, co mnie najmocniej radowało, do żadnych zacnego stanu wojskowego niegodnych posług nie był pociągany. A trzeba wam wiedzieć o tym, że bywało to gęsto, a nawet może i wszędzie w Polsce, że żołnierz autoramentowy wszystkim bywał: i pachołkiem, i kuchtą, i fagasem – jeno nie żołnierzem. Najmowano go sobie do posług nikczemnych za wiedzą i rozkazem komendy – a nie było w Warszawie wielkiego obiadu, aby żołnierze w mundurach paradnych i lederwerkach nie byli używani do noszenia półmisków na stoły magnackie.

Działa się stąd wielka krzywda honorowi żołnierskiemu; ano żołnierz bez uczciwej ambicji a bez honoru szlachetnego co zacz jak nie najemnik nikczemny? Kuchni pańskiej, a nie ojczyźnie sługując, na tym już niejeden regiment sztukę swoją militarną z aplauzem kończył, że przy wiwatach biesiadnych na znak pana marszałka salwy strzelał, a to jedyny ogień bywał, w którym go prochu wąchać uczono.

Bywało, pan