Brązowy i Słonko - Cao Wenxuan - ebook

Brązowy i Słonko ebook

Cao Wenxuan

4,0

Opis

Wzruszająca opowieść pióra Cao Wenxuana, laureata m.in. Nagrody im. Hansa Christiana Andersena, przedstawia historię przyjaźni dwojga samot­nych dzieci: osieroconej Słonko oraz niemego Brązowego. Znajdziemy tu wszystkie najważniejsze elementy klasycznej literatury dziecięcej: zachęcają­cy do lektury, świetnie skonstruowany świat przedstawiony, bardzo zżytą ze sobą rodzinę oraz życzliwą społeczność (a nawet bawoła – przyjaciela rodziny).

— Publishers Weekly (starred review)

Lektura „Brązowego i Słonka” przenosi Czytelnika na chińską prowincję – ze wszystkimi jej dobrymi i złymi stronami. Warunki codziennego życia jej mieszkańców mogą różnić się od naszych, ale emocje i więzi międzyludzkie są uniwersalne.

— The New York Times Book Review

Ta wciągająca i bardzo przystępna powieść przeznaczona dla dzieci w wieku 9–12 lat… to tak właściwie wspaniała lektura dla całej rodziny. Wspaniale uchwycony obraz konkretnego miejsca i czasu, pełen uniwersalnych, słod­ko-gorzkich momentów życia codziennego.

— The Wall Street Journal

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: 青铜葵花
Redakcja i korekta: ANNA ZIELIŃSKA-HOŞAF
Skład i łamanie: „RADON” RADOSŁAW KIEREŁOWICZ vel KIERYŁOWICZ
Projekt okładki: BARBARA ĆWIK
Copyright© CAO WENXUAN This edition is published thanks to an arrangement with Daylight Publishing House through the agency of China National Publications Import and Export (Group) Corporation. Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Akademickie DIALOG, 2019
ISBN e-pub 978-83-8002-793-0
ISBN mobi 978-83-8002-794-7
Wydanie elektroniczne, Warszawa 2019
Wydawnictwo Akademickie DIALOG Spółka z o.o. 00-112 Warszawa, ul. Bagno 3/218 tel./faks (+48 22) 620 87 03 e-mail:[email protected] WWW:www.wydawnictwodialog.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Siedmioletnia Słonko szła nad rzekę. Pora deszczowa już się skończyła, a niewidziane od wielu dni promienie słońca rozbiegły się niczym krople czystej wody po wcześniej mrocznym i przytłaczającym, a teraz wysokim i jasnym niebie.

Wszystko pokrywała wilgoć – trawę, kwiaty, wiatraki, budynki, bawoły i ptaki.

Po chwili również Słonko była mokra od stóp do głów. Jej włosy, z natury niezbyt gęste, po zmoczeniu przykleiły się jej do skóry głowy, przez co wydawała się chudsza niż naprawdę, ale jej blada buzia owiana wilgotnym powietrzem nabrała kolorów.

Krople wody, kołyszące się na źdźbłach trawy rosnącej wzdłuż ścieżki, bardzo szybko przemoczyły nogawki jej spodni. Buty kilka razy ugrzęzły jej w rozmoczonej ziemi, więc w końcu je zdjęła i trzymając je w dłoni, ruszyła boso przez chłodne błoto. Kiedy przechodziła pod klonem, lekki podmuch wiatru strącił z drzewa krople wody. Kilka z nich spadło jej na szyję. Odruchowo wcisnęła więc głowę w ramiona, a potem spojrzała w górę – wysoko nad nią rozpościerały się gałęzie pokryte wymytymi do czysta, lśniącymi liśćmi. Były takie piękne!

Odbiegła od klonu, kiedy usłyszała przyzywający szum wody z pobliskiej rzeki. Chodziła nad nią prawie każdego dnia, ponieważ na drugim brzegu znajdowała się wioska nosząca piękną nazwę – Damaidi, czyli „Pola jęczmienia”. Na tym brzegu mieszkało zaś tylko jedno dziecko – Słonko.

Słonko była samotna samotnością ptaka, który na bezkresnym błękitnym niebie nie widzi żadnego towarzysza, a w przestworzach słyszy jedynie machanie własnych skrzydeł. Na rozciągającym się bez granic niebie, po którym czasem przepływają różnokształtne obłoki, a niekiedy jest nieskazitelnie czyste i przypomina olbrzymią akwamarynową płachtę, ptak, w chwili najdotkliwszej samotności, wydaje z siebie krzyk. Krzyk ten pogłębia jedynie pustkę, a ptasie serce wypełnia jeszcze większa samotność.

Ten brzeg rzeki, dokąd tylko wzrok sięgał, porastały zarośla trzcin, od niepamiętnych czasów nietkniętych ręką ludzką. Tej wiosny wypłoszone stado białych czapli poderwało się ze swoich gniazd, umoszczonych w nienaruszonych od stuleci kępach, i krążyło po niebie – najpierw nad mokradłami, a potem nad Damaidi, krzycząc, jakby chciały coś powiedzieć mieszkańcom. Nie wróciły już jednak na swoje dawne lęgowiska, ponieważ zajęli je ludzie – wielu ludzi.

Już na pierwszy rzut oka obcy wyglądali inaczej niż chłopi z Damaidi. Przyjechali z miasta, żeby wybudować w tym miejscu domy, wykarczować ziemię na pola i wykopać rybne stawy. Śpiewali miejskie piosenki na miejski sposób. Ich śpiew był tak głośny i dźwięczny, że wszyscy mieszkańcy Damaidi nadstawiali uszu.

Kilka miesięcy później z trzcin wyłoniło się siedem czy osiem rzędów murowanych domów z czerwonymi dachami. Wkrótce potem stanął wysoki maszt i pewnego poranka załopotała na nim czerwona flaga, niczym kula ognia spokojnie płonąca nad morzem trzcin.

Miastowi przypominali nie wiadomo skąd przybyłe stado ptaków innego gatunku. Mieli wiele wspólnego z miejscowymi, ale równocześnie tak bardzo się od nich różnili. Patrzyli na wieśniaków z zaciekawieniem, a wieśniacy odwzajemniali się takimi samymi spojrzeniami. Przybysze zajmowali się swoimi sprawami, mieli swoją mowę, swoje życie, wszystko robili po swojemu. W ciągu dnia pracowali, wieczorem siedzieli na zebraniach przeciągających się do późnej nocy. Z Damaidi było widać błyszczące w oddali lampy, które lśniły tajemniczo jak światełka na rybackich łodziach.

Stworzyli swój własny, niezależny świat.

Mieszkańcy Damaidi wkrótce poznali jego nazwę – Szkoła Kadr Siódmego Maja, którą potem skrócili do Szkoły Kadr. Wasze kaczki przepłynęły rzekę do Szkoły Kadr; wasza krowa weszła w szkodę, zamknęli ją w Szkole Kadr; ryby w stawie Szkoły Kadr ważą już cały jin[1]!; dzisiaj wieczorem w Szkole Kadr puszczają film, i tak dalej, i tak dalej...

W tamtym okresie, na tych kilkuset li[2] ziemi porośniętej trzcinami, powstało o wiele więcej takich szkół. Wszyscy mieszkający w nich ludzie pochodzili z wielkich miast, czasami naprawdę odległych. Nie wszyscy spośród nich sprawowali funkcje urzędnicze – niektórzy byli pisarzami i artystami. W Szkole Kadr pracowali fizycznie.

Mieszkańcy Damaidi nie do końca wiedzieli, czym tak naprawdę były te szkoły, ale nie byli też nadmiernie zainteresowani, żeby się dowiedzieć. Przybycie tych ludzi nie przyniosło nic złego miejscowym, wręcz przeciwnie – dzięki nim życie stało się ciekawsze. Gdy obcy spacerowali po wsi, dzieci wybiegały chmarą i albo stały, gapiąc się, albo szły za nimi, a gdy ci odwracali głowy i uśmiechali się, pośpiesznie chowały się za kopkami siana albo za drzewami. Miastowym podobały się tutejsze dzieci, więc machali do nich, zachęcając, aby podeszły bliżej. Co odważniejsze podchodziły, a obcy głaskali je po głowach i czasami wręczali słodycze wygrzebane z kieszeni. Papierki przywiezionych z miast cukierków były tak ładne, że dzieciom żal było je wyrzucić – wygładzały je i niczym skarby chowały między strony podręczników. Ludzie ze Szkoły Kadr czasem kupowali w Damaidi melony, warzywa czy solone kacze jaja. Wieśniacy niekiedy też przeprawiali się na drugą stronę rzeki i przyglądali się hodowli ryb. Damaidi było otoczone wodą – a gdzie woda, tam ryby. Miejscowym ich nie brakowało, ale nigdy nie przyszedł im do głowy pomysł, żeby je hodować. Nie potrafiliby ich rozmnażać. Ale ci wykształceni miastowi wiedzieli, jak to zrobić. Dawali im zastrzyki, po których ryby skakały rozgorączkowane, samice i samce łączyły się w pary, a woda w stawach pieniła się i falowała. Czekali, aż ryby się uspokoją, a następnie łapali w sieci napęczniałe ikrą samice. Głaskali je delikatnie po wydętych do granic wytrzymałości brzuchach – rybom wydawało się to podobać i powoli pozbywały się jajeczek, które wrzucano do wielkich pojemników z napowietrzaną wodą. Niezliczone lśniące, białe kropeczki wirowały, wirowały, i wkrótce zamieniały się w niezliczone lśniące, czarne kropeczki. Po kilku dniach przekształcały się w maleńki narybek. Wieśniacy, starzy i młodzi, patrzyli z otwartymi ustami – ludzie ze Szkoły Kadr znali się na magii!

Dzieci z Daimaidi interesowały się Szkołą Kadr jeszcze z jednego powodu – mieszkało tam jedno, jedyne dziecko. Wszyscy znali imię tej dziewczynki – Słonko.

Dzieci z Damaidi nie mogły zrozumieć, dlaczego miastowa dziewczynka nosi wiejskie imię.

Słonko była spokojną i grzeczną dziewczynką wychowaną w zamiłowaniu do czystości i porządku. Jej mama zmarła dwa lata wcześniej i Słonko razem z tatą przyjechała z miasta do Szkoły Kadr. Oboje rodzice byli sierotami, więc poza tatą nie miała żadnej rodziny. Dlatego zawsze zabierał ją ze sobą, nieważne gdzie jechał. Słonko była jeszcze mała i nie mogła przewidzieć, jaka ją czeka przyszłość i jakie więzy połączą jej losy z Damaidi po drugiej stronie rzeki.

Po przyjeździe wszystko wokół wydawało jej się nowe i ciekawe. Co za olbrzymie połacie trzcin! Zdawały się pokrywać cały świat! Była za niska, żeby sięgnąć daleko wzrokiem, więc wyciągnęła ramiona w górę i poprosiła tatę, żeby wziął ją na ręce.

Tata podniósł ją i trzymając wysoko, zapytał:

– Widzisz koniec?

Trzciny rozciągały się aż po horyzont.

Był początek lata. Zielone liście sterczały w niebo jak miecze, a gdy zakołysały się, zielony przestwór przed jej oczami przypomniał prawdziwe morze, które raz pokazał jej tata. Wspomnienia przywołał też zapach – rozpoznała w nim woń zongzi, kulek kleistego ryżu zawiniętego w liście, które jadała w mieście. Ale tamten delikatny aromat nie mógł się równać z tym intensywnym, ciężkim od wilgoci zapachem, który spowił ją całą. Mocno wciągnęła powietrze nosem.

– Widzisz koniec? – ponowie zapytał tata.

Potrząsnęła głową.

Nagły podmuch wiatru zamienił pole trzcin w pole bitwy – tysiące wojowników ze wzniesionymi do góry zielonymi mieczami stanęło do walki, zewsząd dobiegały odgłosy rozcinanego powietrza. Stado przerażonych wodnych ptaków poderwało się do góry. Wystraszona Słonko mocno objęła ojca za szyję.

Trzcinowe mokradła fascynowały ją, ale równocześnie napawały strachem. Nie opuszczała ojca na krok, bojąc się, że trzciny ją połkną, zwłaszcza w wietrzne dni, kiedy rośliny z furkotem kładły się na jedną stronę. A gdy przetaczająca się z powrotem fala dochodziła do Szkoły Kadr, dziewczynka o kruczoczarnych, przepełnionych lękiem oczach kurczowo trzymała się dłoni ojca czy brzegu jego kurtki.

Ojciec musiał pracować i nie mógł cały czas dotrzymywać jej towarzystwa. Należał do zespołu odpowiedzialnego za wycinanie trzcin i osuszanie bagien pod pola lub przerabianie ich na stawy. O świcie, kiedy nad polami rozlegał się sygnał pobudki, Słonko jeszcze spała. Ojciec wiedział, że jeśli nie zobaczy go po przebudzeniu, z pewnością będzie wystraszona i się rozpłacze, ale nie mógł się przemóc, żeby ją wyrywać ze snu. Stwardniałymi od harówki dłońmi głaskał ją po delikatnym i ciepłym policzku, a potem z westchnieniem brał narzędzia, ostrożnie zamykał za sobą drzwi i ruszał z grupą na miejsce pracy, myśląc o śpiącej córce. Gdy wieczorem schodzili z pola, na niebie często już świecił księżyc.

Słonko całe dnie spędzała sama. Chodziła nad stawy oglądać ryby, chodziła do stołówki patrzeć na gotujących kucharzy, błąkała się pomiędzy rzędami budynków. Większość drzwi była zamknięta, ale czasem któreś pozostawały otwarte – bywało bowiem, że ktoś się rozchorował, albo dostał jakieś zadania do wykonania na terenie Szkoły Kadr. Podchodziła wtedy do drzwi i zaglądała do środka. Niekiedy z wewnątrz dobiegał słaby i przyjazny głos:

– Słonko! Wchodź!

Potrząsała głową w drzwiach, stała przez chwilę i odchodziła.

Czasem ktoś dostrzegł, że często mówiła do złotych chryzantem, do wrony siedzącej na gałęzi, do pięknych biedronek na liściu...

Wieczorem, przy słabym świetle lampy, w końcu mogła spędzić czas z przepełnionym smutkiem ojcem. Często po zjedzeniu kolacji musiał zostawić ją znów samą i iść na zebranie. Ciągle na nie chodził – Słonko nie rozumiała, dlaczego po całym dniu pracy, wieczorem musi jeszcze chodzić na zebrania. Gdyby został w domu, mogłaby położyć głowę na jego ramieniu, a on opowiadałby historie, gdy na zewnątrz panowała cisza albo jednostajnie szeleściły trzciny. Po całym dniu jego nieobecności nie mogła się powstrzymać – przytulała się do niego z całych sił, a ojciec mocno ją obejmował; czuła się wtedy tak bezpiecznie. Czas rozmów przy zgaszonym świetle był najmilszą, najszczęśliwszą chwilą dnia.

Wkrótce ojciec zaczął wracać do domu całkowicie wykończony. Zaczynał opowiadać jakąś historię, ale po kilku zdaniach zmęczenie wygrywało i zasypiał, mimo że Słonko czekała na dalszy ciąg opowieści. Słonko była grzeczną dziewczynką – nie złościła się na tatę, jedynie rozglądała się wokół, spokojnie przytulała się do jego ramienia i czekała na sen, delikatnie głaszcząc go po nieogolonej twarzy i czując jego zapach. Z oddali dobiegało niewyraźne szczekanie psów, być może z Damaidi za rzeką, albo z kolejnej dalszej wioski, Youmadi, albo nawet z Daoxiangdu.

Tak mijał dzień za dniem.

Po jakimś czasie brzeg rzeki stał się ulubionym miejscem Słonka. Spędzała tam większość dnia, patrząc na Damaidi – leżącą na przeciwległym brzegu dużą wieś otoczoną trzcinami. Dymy z kominów, pianie kogutów, szczekanie psów, radosne przyśpiewki przy pracy... to wszystko przyciągało ją jak magnes, ale najbardziej fascynowały ją dzieci i ich wesoły śmiech. Był to świat przepełniony radością, bez smutku i samotności.

Wielka rzeka bez początku i końca. Płynęła nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd. Przejrzysta, niebieska woda toczyła się dzień i noc. Porastające brzegi trzciny stały na straży jej podróży z zachodu na wschód. Szmer rzeki i szelest roślin brzmiały jak szepty dwójki dobrych przyjaciół. Woda z czułością obmywała ich łodygi, następnie odpływała, ale zaraz na jej miejsce nadpływała kolejna fala – i tak bez końca, bez wytchnienia. Drżały liście rozkołysanych trzcin, jakby łaskotane wodą. Dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem bawiły się ze sobą niestrudzenie i z radością.

Słonko pokochała tę rzekę.

Patrzyła jak płynie, patrzyła na jej zmarszczki i drobne fale, patrzyła jak niosła kaczki i opadłe liście, patrzyła na płynące w górę i w dół rzeki łodzie i łódki, patrzyła jak słońce w południe maluje ją na złoto, a zachodzące na czerwono, patrzyła na krople deszczu dziurawiące srebrne lustro wody, patrzyła na ryby wyskakujące ze szmaragdowych fal i wracające do wody po zakreśleniu idealnego łuku na błękitnym niebie...

Na drugim brzegu rozciągało się Damaidi. Słonko siadała w cieniu starego wiązu i patrzyła się w milczeniu na wieś.

Gdy ktoś z przepływających łodzią ludzi dostrzegał jej maleńką postać, nachodziła go refleksja, że niebo jest olbrzymie, ziemia tak rozległa, a między nimi rozciąga się zbyt potężna przestrzeń...

Pewnego dnia Słonko siedziała nad rzeką. Damaidi wyglądała jak olbrzymia łódź zacumowana w trzcinach na drugim brzegu. Zobaczyła dwie olbrzymie kopy siana, jedną po prawej, drugą po lewej stronie. Zobaczyła drzewo melii kwitnące na błękitno, którego kwiatów z daleka nie dało się rozróżnić – wyglądały jak niebieskawe obłoki, jak przycupnięte na gałęziach chmury. Zobaczyła mlecznobiałe dymy z kominów, grube i cienkie, pnące się spiralnie w górę, gdzie spotykały się, łączyły i odpływały powoli nad trzcinami. Psy biegały po drogach. Jakiś kogut wskoczył na morwę i piał. Wszędzie rozlegał się śmiech dzieci.

Słonko tak bardzo chciała tam iść. Spojrzała na łódkę przywiązaną do starego wiązu.

Podskakiwała leciutko na falach, jakby chciała zwrócić na siebie uwagę. Słonko nie patrzyła już na rzekę ani na Damaidi, lecz wpatrywała się w łódkę i w jej głowie zaczęła kiełkować pewna myśl, która rosła jak kołysane wiatrem źdźbło w wilgotnej ziemi i w końcu nabrała kształtów – wsiądę do łódki i popłynę do Damaidi!

Bardzo się bała, ale jednocześnie strasznie chciała to zrobić.

Odwróciła głowę, popatrzyła na Szkołę Kadr w oddali, po czym zdenerwowana i podekscytowana ruszyła w stronę łódki. Nie było tu przystani, tylko stromy, choć znów nie tak bardzo, brzeg. Nie mogła się zdecydować, czy ześlizgnąć się w dół twarzą skierowaną do rzeki, czy raczej w stronę brzegu. Po chwili wahania zaczęła schodzić tyłem. Obiema rękami chwyciła się kęp trawy i stopami zaczęła wyszukiwać punkty oparcia. Poruszała się powoli, ale płynnie, i już po chwili znalazła się tuż nad wodą.

Ludzi na pokładzie przepływającej łodzi zaniepokoił ten widok, ale mogli jedynie patrzeć z daleka, musieli pilnować swojej łódki pchanej wiatrem. Gdy Słonko dosięgnęła lustra wody szemrzącego pod jej stopami, była zlana potem. Wystraszona, kurczowo trzymała się kępek trawy wyrastających ze zbocza.

Nadpłynęła mała łódka z żaglem; mężczyzna przy sterze, widząc dziecko przyczepione niczym gekon do stromego brzegu rzeki, głośno zawołał:

– Czyje to dziecko?

Nie odważył się krzyknąć ponownie, żeby nie jej nie wystraszyć, ale myślał o niej jeszcze długo potem, jak stracił ją z oczu.

Na drugim brzegu wodny bawół buczał jak fabryczna syrena.

W tym momencie ziemia pod nogami Słonka ustąpiła i dziewczynka poczuła, że się ześlizguje. Chwyciła się trawy, ale cała kępa została jej w rękach. Przerażona, zamknęła oczy. Nagle poczuła jednak, że się zatrzymała – jej noga oparła się o pień niskiego drzewa rosnącego na nasypie. Przylgnęła ciałem do ziemi, nie śmiąc drgnąć. Szum wody dobiegający spod jej stóp przybrał na sile. Podniosła głowę i spojrzała na krawędź brzegu, wysoko, wysoko nad nią. Nie wiedziała, co robić – wspinać się z powrotem, czy dalej ześlizgiwać w dół? Marzyła tylko o tym, żeby ktoś się pojawił, najlepiej jej tata. Wtuliła twarz w trawę i znieruchomiała, myśląc o ojcu.

Słońce podniosło się wysoko i poczuła ciepło jego promieni na plecach. Lekki powiew wiatru delikatnie zaszumiał w jej uszach, jak szmer płynącej wody. Zaczęła śpiewać – nie miejską piosenkę, ale tę, której nauczyła się od dziewczynek po drugiej stronie rzeki. Pewnego dnia, kiedy siedziała na brzegu, usłyszała bowiem śpiewające w trzcinach dziewczęce głosy. Piosenka była bardzo ładna. Zarośla zasłaniały dziewczynki i mimo starań nie widziała ich zbyt wyraźnie, jedynie sporadycznie między łodygami migały ich zielone i czerwone ubrania. Wyglądało na to, że ścinają liście. Szybko zapamiętała słowa piosenki i dołączyła do śpiewu – one na jednym brzegu, ona na drugim. Na początku jej głos drżał.

Zongzi pachną,

W kuchni pachnie,

Bylica pachnie,

W domu pachnie.

Gałązki brzoskwini nad bramą,

Za nią żółte pola.

Smocze łodzie płyną,

Smocze łodzie płyną...

Wilgotna ziemia pochłonęła jej delikatny głos.

Słonko jeszcze mocniej zapragnęła wsiąść na łódkę i popłynąć do Damaidi. Zaczęła powoli szukać drogi na dół i po chwili stanęła na uginającej się ziemi. Odwróciła się twarzą do rzeki, przeszła kilka kroków; woda omywała jej stopy, zimny dreszcz przeszył jej ciało i odruchowo gwałtownie zaczerpnęła haust powietrza.

Łódka kołysała się łagodnie na falach. Wdrapała się do niej i przestała się śpieszyć – miała ochotę chwilę w niej posiedzieć, było tak przyjemnie! Siedziała na ławeczce, kołysała się razem z ruchem fal i czuła się szczęśliwa.

Damaidi ją wzywało, przez całe życie miało ją wzywać. Ale kiedy chciała wyruszyć, odkryła, że w łódce nie ma ani drąga do odpychania od dna, ani wiosła. Spojrzała na linę cumowniczą mocno przywiązaną do starego wiązu. Odetchnęła z ulgą – na szczęście jej nie odwiązała, w przeciwnym razie łódka podryfowałaby nie wiadomo gdzie!

Dzisiaj nie mogła popłynąć do Damaidi. Posmutniała – bez drąga i wiosła mogła jedynie patrzeć na wioskę, patrzeć na wznoszące się dymy z kominów, słuchać hałaśliwych krzyków dzieci. Nagle poczuła jednak, że łódka płynie! Przestraszona spojrzała w górę – sznur się rozwiązał, nie wiadomo dlaczego, i łódka przepłynęła już kilka łokci, a lina ciągnęła się za nią jak długi, cienki ogon. Pośpiesznie rzuciła się na tył łodzi i zaczęła wyciągać sznur, ale gdy zrozumiała, że to nic nie da, przestała. Zanurzony w wodzie, znów wyglądał jak ciągnący się za łódką ogon. Wtedy zobaczyła chłopca stojącego nad nim na brzegu. Miał jedenaście albo dwanaście lat i śmiał się złośliwie. Kilka dni później Słonko dowiedziała się, że ma na imię Węgorz. Mieszkał w Damaidi, a jego rodzina od pokoleń hodowała kaczki.

Słonko patrzyła na stado kaczek wyłaniających się falą spośród trzcin, biegnących ławą do stóp Węgorza, machających skrzydłami i kwaczących – w jednej chwili narobiły hałasu i zamieszania. Chciała go zapytać: ‘Dlaczego odwiązałeś linę?’, ale nie zrobiła tego, tylko patrzyła na niego bezradnie. Na jej spojrzenie Węgorz zareagował jedynie kolejnym wybuchem śmiechu. Śmiejąc się, zegnał setki kaczek w dół – kołysząc się na boki, dreptały po nasypie, a niektóre, mądrzejsze, podrywały się do lotu i lądowały od razu w rzece, wzbijając fontanny wody.

Po ostatnich deszczach rzeka była wartka i wysoka – prąd znosił łódkę na środek. Słonko popatrzyła na chłopca i rozpłakała się. Węgorz stał ze skrzyżowanymi nogami, a splecione ręce położył na długim trzonku łopaty, którą poganiał kaczki. Na dłoniach oparł podbródek, językiem oblizywał spierzchnięte wargi i obojętnie patrzył na Słonko.

Kaczki okazały więcej serca – płynęły z całych sił za łódką. Węgorz chwycił wtedy łopatę, nabrał nią ziemi, złapał trzonek obiema rękami, podniósł ją wysoko i z całych sił rzucił bryłą ziemi przed siebie. Wpadła do wody przed prowadzącą stado kaczką – wystraszony ptak skręcił, zatrzepotał skrzydłami, zakwakał przerażony i popłynął w przeciwnym kierunku, a reszta stada hałasując ruszyła za nim. Słonko rozejrzała się i gdy zobaczyła, że wokół niej nie ma żywej duszy, rozpłakała się w głos.

Węgorz odwrócił się, wszedł w trzciny, po czym wychylił się z nich, niosąc długi bambusowy drąg, który właściciel schował, bojąc się, że ktoś zabierze mu łódkę. Zaczął iść wzdłuż brzegu i pokazał gestem, że chce go rzucić Słonku. Przez łzy spojrzała na niego z wdzięcznością. Kiedy Węgorz znalazł się na wysokości łódki, ześlizgnął się po nasypie i wszedł do rzeki. Położył drąg na wodzie i lekko go popchnął, prawie dotykając nim burty. Słonko wychyliła się i wyciągnęła po niego ręce, ale gdy już go prawie dotykała, Węgorz zaśmiał się i cofnął tyczkę. Popatrzyła na niego – z jej pustych rąk skapywały powoli krople wody. Chłopiec zrobił kilka kroków i gdy ponownie znalazł się na wysokości łódki, znów popchnął drąg w jej stronę. Wychylona Słonko ponownie wyciągnęła ręce. Sytuacja powtórzyła się kilka razy – jak tylko dziewczynka miała dosięgnąć tyczki, Węgorz ją cofał, a kiedy Słonko, zrezygnowana, nie próbowała jej złapać, chłopak dosuwał ją tak blisko, że prawie uderzał w burtę. Dziewczynka zalewała się łzami.

W końcu Węgorz pokazał, że tym razem naprawdę poda jej drąg. Słonko uwierzyła i kiedy go przysunął, wychyliła się najdalej jak mogła – i wtedy chłopak gwałtownie szarpnął nim do tyłu, a dziewczynka prawie wpadła do wody. Wybuchnął śmiechem. Słonko usiadła na ławeczce i szlochała.

Węgorz spostrzegł, że kaczki odpłynęły już daleko. Złapał drąg, wbił go w brzeg i opierając się na nim, zaczął wchodzić na nasyp. Po dwóch czy trzech susach był na górze. Spojrzał ostatni raz na Słonko, wyciągnął drąg, wrzucił go w zarośla i nie odwracając się, pognał za stadem.

Ustawiona pod kątem łódka dryfowała po rzece. Stary wiąz malał w oczach, czerwone dachówki Szkoły Kadr powoli znikały za ścianą trzcin. Sparaliżowana strachem Słonko siedziała na ławeczce, łzy płynęły jej po policzkach. Przed jej oczami rozpościerała się mglista zieleń zdająca się spływać z nieba. Rzeka stawała się coraz szersza i coraz bardziej zamglona. Słonko zastanawiała się, jak daleko zaniesie ją woda.

Od czasu do czasu obok przepływała jakaś łódź, ale Słonko siedziała bez ruchu, nie wstawała, nie wymachiwała rękami ani nie krzyczała, co najwyżej odrobinę unosiła rękę. Ludzie na pokładzie myśleli, że dziecko po prostu bawi się na rzece, więc nie zwracali na nią uwagi i płynęli dalej w swoją stronę.

Słonko płakała i cichutko wołała tatę. Samotny biały ptak wyleciał z trzcin. Widocznie coś wyczuł, ponieważ w pobliżu łódki obniżył lot i spokojnie unosił się w powietrzu. Słonko patrzyła na jego długie skrzydła, na rozwiewane wiatrem delikatne pióra na piersi, na smukłą szyję, żółty dziób i rudoczerwone nogi. Ptak niekiedy przechylał głowę i zerkał na nią brązowymi oczami.

Łódka dryfowała po wodzie, ptak szybował w powietrzu. Między niebem a ziemią panowały spokój i cisza.

Nagle ptak wylądował na łódce. Był naprawdę duży, wyglądał wyniośle i dostojnie. Słonko patrzyła na niego spokojnie; nie bała się, jakby był jej starym znajomym. Zawieszeni pod bezkresnym niebem ptak i dziewczynka patrzyli na siebie, nie wydając żadnego dźwięku, nawzajem się nie strasząc. Słychać było jedynie szmer płynącej wody.

Ptak nie mógł długo dotrzymywać jej towarzystwa; musiał ruszać w swoją stronę. Z elegancją skłonił głowę, rozpostarł skrzydła, pochylił się i odleciał na południe. Słonko śledziła go wzrokiem dokąd nie znikł na horyzoncie, a potem dalej wpatrywała się w przestwór wody. Pomyślała, że powinna płakać, więc znów zalała się łzami.

Niezbyt daleko, na porośniętym trawą brzegu, jakiś chłopiec pasł bawołu – zwierzę jadło, a chłopiec w tym czasie ścinał trawę sierpem. Kiedy zauważył niesioną prądem łódkę, przerwał pracę i spokojnie wpatrywał się w nią, stojąc z sierpem w ręku.

Słonko również go dostrzegła. Nie widziała dokładnie twarzy chłopca, ale poczuła w sercu falę ciepła i narastającą nadzieję. Wstała i patrzyła na niego bez słowa. Wiatr targał jego czarną czupryną, która co chwila zasłaniała mu błyszczące oczy. Kiedy łódka podpłynęła bliżej, serce zaczęło mu szybciej bić. Bawół z parą długich rogów przestał skubać trawę i podobnie jak jego pan stał i obserwował dziewczynkę na łódce.

Chłopiec od razu zrozumiał, co się stało. Gdy łódka podpłynęła bliżej, podniósł sznur bawoła i wolno wprowadził go do rzeki. Słonko przestała płakać, wiatr wysuszył jej łzy i napiął skórę na twarzy.

Chłopiec chwycił długą grzywę bawołu i jednym susem wskoczył mu na grzbiet. Stamtąd spojrzał na rzekę, łódkę i na dziewczynkę, która wpatrywała się w niego z zadartą głową – jego sylwetka rysowała się wyraźnie na tle niebieskiego nieba i przepływających białych obłoków. Nie widziała zbyt dobrze jego oczu, ale wydawały się jej bardzo błyszczące, jak gwiazdy na nocnym firmamencie. Czuła, że ten chłopiec na pewno pośpieszy jej na ratunek, mimo że nie wołała o pomoc i nie wykonała żadnego gestu – wystarczyło, że stała w łódce i wbijała w niego błagalny wzrok. Chłopak mocno klepnął bawoła w zad i zwierzę posłusznie weszło do wody. Słonko patrzyła, jak obaj z każdym krokiem stają się coraz niżsi, a po chwili bawół prawie całkiem zniknął pod wodą; wystawały mu jedynie uszy, nos, oczy i grzbiet. Chłopiec trzymał sznur. Miał przemoczone spodnie. Bawół zbliżył się do łódki, a chłopiec przybliżył się do dziewczynki.

Jego oczy były tak duże i tak jasne – Słonko miała je zapamiętać do końca życia. Kiedy bawół znalazł się przy łódce, zastrzygł gwałtownie uszami i wzbił fontannę wody, która ochlapała Słonko po twarzy. Odruchowo zamknęła oczy i zasłoniła buzię rękoma, a kiedy je otworzyła, chłopiec znajdował się już za nią. Przechylił się i zręcznie chwycił unoszącą się na wodzie linę. Łódka lekko zadrżała i zatrzymała się.

Chłopiec przywiązał sznur do rogu bawoła, odwrócił głowę i pokazał Słonku, że ma usiąść. Potem kilka razy poklepał po głowie zwierzę, które zaczęło płynąć do brzegu, niosąc go na grzebiecie i ciągnąc za sobą łódkę. Słonko siedziała na ławeczce i patrzyła na proste, mocne plecy chłopca oraz na okrągły i kształtny tył jego głowy. Woda rozcinana pyskiem bawołu rozchodziła się na boki, następnie łączyła się nad jego grzbietem, znów rozdzielała, opływając chłopca, po czym za zadem ponownie fale spotykały się i z łagodnym pluśnięciem rozbijały się o dziób łódki.

Bawół w równym tempie ciągnął łódkę w kierunku starego wiązu. Słonko już się nie bała. Siedziała w łódce i zafascynowana wpatrywała się w nadrzeczny krajobraz: słońce oświetlające lustro wody i odbijające się od niezliczonych zmarszczek, które błyszczały i gasły wraz z ruchem fal; rosnące po obu brzegach trzciny, które albo lśniły od słońca, albo spowijały się cieniem wraz z ruchem płynących na niebie obłoków. Gdy słońce zakrywała wielka chmura, niebo natychmiast ciemniało; gasły błyski na powierzchni wody, która zamieniała się w granatową płachtę, ale nie trwało to długo – po chwili wychodziło zza chmur, a rzeka lśniła jeszcze jaśniej i mocniej, oślepiając patrzących. Gdy pojawiał się mniejszy obłoczek i zasłaniał jedynie fragment tarczy słonecznej, na łanach trzcin pojawiały się plamy – szmaragdowozielone w słońcu, malachitowe w cieniu i prawie czarne w bardziej oddalonych miejscach. Nieustannie zmieniające się chmury, światło, rzeka i bezkresne trzciny całkowicie oczarowały Słonko.

Bawół zamuczał i wróciła myślami do tu i teraz.

Na wodzie dryfowała łodyga trzciny z pokaźną wiechą. Chłopiec wyłowił ją i wziął do ręki niczym berło. Wyglądała jak olbrzymi pędzel ze skierowanym do nieba mokrym końcem, który wysychał na wietrze, pęczniał i w promieniach słońca lśnił srebrnym blaskiem. Łodyga przypominała dzierżony w górze sztandar.

Gdy byli już blisko starego wiązu, pojawił się Węgorz i jego kaczki. Siedział na malutkiej łódce kaczego pastuszka, na której pływał, gdzie tylko chciał. Na widok bawołu i łódki aż złożył się w pół ze śmiechu, a odgłosy wychodzące z jego gardła przypominały kwakanie kaczorów. Potem położył się na boku, oparł głowę o dłoń i patrzył na nich bez słowa – patrzył na łódkę, patrzył na bawoła, patrzył na chłopca, patrzył na dziewczynkę. Chłopiec nie zwracał na niego uwagi, gdyż zaprzątały go jedynie utrzymanie się na grzbiecie bawoła, ruch do przodu i doholowanie łódki do starego wiązu. Pod drzewem stał zaniepokojony ojciec Słonka. Chłopiec stanął na grzbiecie i przywiązał linę do wiązu, potem zeskoczył na ziemię i wciągnął łódkę na brzeg.

Słonko wyskoczyła na ląd i zaczęła wspinać się po nasypie. Ojciec pochylił się, aby jej pomóc. Luźna ziemia obsypywała się pod jej stopami; dziewczynka nie mogła się wydostać. Podszedł chłopiec, podsadził ją oburącz i wtedy Słonko dosięgnęła dłoni ojca, który mocnym ruchem wyciągnął ją na górę. Ściskając kurczowo ojca, Słonko odwróciła się i popatrzyła na chłopca, bawoła i łódkę. Po buzi zaczęły jej płynąć łzy. Ojciec kucnął, mocno ją objął i lekko poklepywał po plecach. Wtedy zauważył, że chłopiec patrzy się na nich i nagle coś drgnęło w jego sercu, a ręka zastygła na plecach Słonka. Chłopiec odwrócił się i wrócił do swojego bawoła.

Ojciec Słonka zapytał:

– Jak masz na imię?

Chłopiec spojrzał na nich, ale nic nie powiedział.

– Jak masz na imię? – powtórzył pytanie.

Nie wiadomo czemu, chłopak poczerwieniał na twarzy i odszedł z opuszczoną głową.

– Nazywa się Brązowy, nie umie mówić, to niemowa! – krzyknął na cały głos Węgorz.

Chłopiec wspiął się na bawoła i wrócił na jego grzbiecie do rzeki. Słonko z ojcem odprowadzili go wzrokiem.

W drodze powrotnej do Szkoły Kadr ojciec szedł zatopiony w myślach. Gdy już prawie doszli do budynków, nagle pociągnął ją za rękę i w pośpiechu zawrócił nad rzekę. Nie było śladu po chłopcu, tak samo jak po Węgorzu i kaczkach; przywitała ich tylko pusta rzeka.

Tego wieczoru, po zgaszeniu światła, ojciec powiedział do Słonka:

– Jak to możliwe, że ten chłopiec był tak podobny do twojego brata?

Słonko wiedziała, że jej starszy brat, którego nigdy go nie poznała, zmarł na zapalenie opon mózgowych w wieku trzech lat. Kiedy ojciec wspomniał, że ten chłopiec przypominał jej brata, wtuliła głowę w ojcowskie ramię i długo wpatrywała się w ciemność.

Z daleka dobiegał szum rzeki i szczekanie psów w Damaidi.

Pewnej nocy, gdy pięcioletni Brązowy mocno spał, matka nagle wyjęła go z łóżka i wzięła na ręce. Poczuł, jak kołysze się w jej objęciach i niewyraźnie słyszał jej przyśpieszony oddech. Ale wybudziło go dopiero chłodne i rześkie powietrze późnojesiennej nocy. Wokół rozlegały się pełne przerażenia głosy.

Brązowy zobaczył niebo, czerwone jak o wschodzie słońca. Z daleka i bliska rozlegało się szaleńcze ujadanie psów i odgłosy biegających w panice ludzi. Spokój jesiennej nocy legł w gruzach.

– Trzciny się palą! Trzciny się palą! – ktoś krzyczał z całych sił ochrypniętym głosem.

Ludzie wybiegali z domów i pędzili w kierunku rzeki. Dorośli nieśli niemowlęta, starsze dzieci ciągnęły za ręce młodsze, młodzi prowadzili staruszków albo nieśli ich na plecach, wszyscy się potykali i wpadali na siebie.

Gdy wybiegli poza Damaidi, Brązowy zobaczył przerażający pożar. Niezliczone czerwone bestie z rykiem śpieszyły, aby pożreć wieś. Momentalnie wtulił się pierś matki, która poczuła, jak drży i biegnąc, klepała go po plecach i uspokajała wśród rozlegającego się wokół płaczu niezliczonych dzieci:

– Nie bój się, kochanie. Nic się nie bój.

Właściciele nie zdążyli wyprowadzić przywiązanych w oborach bawołów. Zwierzęta, wyczuwając pożar, zaczęły walczyć o życie – niektóre wyrywały słupki, inne wyrywały kółka z nozdrzy, a te, którym się powiodło, pędziły w tę rozświetloną noc, przed siebie, w dzikie ostępy.

Kury i kaczki latały w panice, świnie kwiczały i biegały na oślep, kozy i owce gnały razem z ludźmi w stronę rzeki albo kluczyły po polach. Pewne dziecko w dwóch kozach biegnących w stronę ognia rozpoznało własność rodziny i ruszyło za nimi, ale jakiś dorosły przytomnie je zatrzymał:

– Życie ci niemiłe!

Bezradne dziecko przez łzy patrzyło, jak zwierzęta znikają w płomieniach.

Ojciec Brązowego zdołał zabrać ze sobą jedynie bawoła, potężnego i posłusznego, który pojawił się w ich domu jako mały cielak pokryty wrzodami. Zajęli się nim troskliwie, karmili soczystą trawą, codziennie myli świeżą wodą, robili maść ze zbieranych ziół i nakładali ją na chore miejsca. Wkrótce cielak wyzdrowiał. Teraz był dorosłym bawołem o pięknej i lśniącej sierści. Nie przypominał innych zwierząt biegnących na oślep jak oszalałe, lecz szedł spokojnie za właścicielem. Byli rodziną, a rodzina w trudnych chwilach trzyma się blisko siebie. Babcia Brązowego szła wolno, a bawół za każdym razem zatrzymywał się i czekał na nią. Szli razem całą piątką, biegnący ludzie i zwierzęta nie byli w stanie ich rozdzielić.

Wtulony w mamę Brązowy od czasu do czasu zerkał do tyłu. Dostrzegł, że ogień dosięgnął już skraju wsi; w blasku płomieni kilka domów wyglądało już niczym zbudowane ze złota. Jesienne wysuszone trzciny paliły się jak szalone, zewsząd dobiegały trzaski pękających łodyg, jakby wybuchało tysiące fajerwerków; napełniały serca ludzi paniką. Kilka kur za bardzo zbliżyło się do ognia i momentalnie zamieniło się w złote kule, a potem opadło spopielałe na ziemię. Zając mknął co sił w nogach, jęzory ognia wyciągały się ku niemu raz za razem, próbując go schwytać. Cień skaczącego zająca był wielki jak cień konia i migotał po ciemnych polach. I zniknął – ogień go połknął. Do uszu ludzi dobiegł rozdzierający serce jęk cierpienia. I po chwili zając opuścił ten świat. Kilka owiec biegło na oślep w ogień. Ktoś krzyknął:

– Durne owce!

Płonęły już budynki na skraju wsi. Stado kaczek poderwało się do lotu, kilka wpadło w płomienie, inne odleciały w mrok.

Brązowy znów wtulił się w mamę. Mieszkańcy Damaidi dobiegli do rzeki, łodzie kursowały w tę i z powrotem, przewożąc ludzi na drugi, bezpieczny brzeg. Wszyscy przepychali się do łódek, w tłoku kilka osób wpadło do wody. Krzyki i przekleństwa wypełniły powietrze. Ci, którzy potrafili pływać, rozebrali się i z ubraniami w rękach ruszyli wpław na sąsiedni brzeg. Jakiś mężczyzna posadził sobie na szyi cztero- czy pięcioletniego syna, który widząc wokół siebie wodę, w panice wczepił się w głowę ojca i wył na cały głos. Gdy dotarli na suchy ląd, zdrętwiałe ze strachu dziecko zeszło z ojca bez płaczu i krzyku.

Ogień przetoczył się uliczkami wsi i po chwili Damaidi utonęło w morzu płomieni. Ojciec Brązowego z trudem zdołał umieścić babcię na łodzi, potem podprowadził bawołu do samej rzeki. Zwierzę doskonale wiedziało, co powinno zrobić w takiej chwili, i bez zachęt właściciela weszło do wody. Ojciec pomógł mamie z Brązowym na rękach wdrapać się na bawoli grzbiet, sam zaś z liną w ręku ruszył wpław. Chłopiec dygotał w objęciach matki. W ciemnościach czyjeś dziecko wpadło do wody; rozległy się przerażone, pełne rozpaczy krzyki. Gdzie go szukać w takim mroku? Nawet jeśli wypłynęło i kilka razy wystawiło głowę nad powierzchnię wody, nikt nie był w stanie go dostrzec. Ogień podchodził coraz bliżej. Jedynie kilka osób ruszyło na poszukiwanie dziecka, reszta wyglądała łodzi, chcąc jak najszybciej znaleźć się na drugim brzegu, a cóż mówić o tych, którym udało się dostać na pokład. Matka dziecka wołała wniebogłosy, jej krzyk rozdzierał niebo.

Tuż przed świtem mieszkańcy Damaidi zobaczyli, że ogień zaczął wygasać na wypalonej ziemi. Wieś zamieniła się w czarną pustynię.

Brązowy, który dygotał z zimna w objęciach matki, po pożarze zaczął gorączkować. Wysoka gorączka utrzymywała się przez pięć dni. Kiedy opadła, wyglądał na całkiem zdrowego – poza tym, że schudł i jego duże oczy wydawały się jeszcze większe. Ale wtedy rodzina odkryła, że ich dziecko, mówiące wcześniej tak płynnie, stało się niemową.

Od tamtej chwili świat Brązowego wyglądał inaczej. Nie poszedł do szkoły jak jego rówieśnicy – i nie dlatego, że nie chciał, ale ponieważ jego tam nie chcieli. Mógł jedynie z oddali patrzeć, jak inne dzieci z tornistrami na plecach radośnie biegną na lekcje. W takich chwilach czuł rękę lekko głaszczącą go po głowie – rękę babci, która nic nie mówiła, ale wiedziała, co czuje jej wnuczek. Głaskała go powoli swoimi pomarszczonymi i trochę zesztywniałymi dłońmi. Potem Brązowy brał ją za rękę i razem albo wracali do domu, albo szli na pole. Babcia zawsze dotrzymywała mu towarzystwa – w patrzeniu na żaby w kanałach, na pasikoniki „prządki” w trzcinach przy rzece, na długonogie brodzące ptaki, na płynące rzeką łódki, na nieustająco obracające się wiatraki... Mieszkańcy Damaidi zawsze widzieli ich razem – gdziekolwiek szła babcia, brała ze sobą wnuka, był tak samotny, że musiała spędzać z nim jak najwięcej czasu. Niekiedy patrzyła na wiecznie samotnego wnuka, ukradkiem ścierała łzy z oczu, ale w jego obecności była zawsze pogodna, jakby cały świat wypełniało szczęście.

Rodzice Brązowego zawsze pracowali w polu, praktycznie nie mieli czasu zajmować się synem. Poza babcią chłopiec miał innego dobrego kompana – bawoła. Gdy ojciec przyprowadzał go z pola, Brązowy zabierał zwierzę w miejsca z najbujniejszą trawą. Bawół posłusznie kroczył za chłopcem i z chęcią szedł wszędzie, gdzie go prowadzono. Wieśniacy przyzwyczaili się do widoku Brązowego z bawołem, tak jak przywykli do widoku chłopca chodzącego wszędzie z babcią za rękę. Zatrzymywali się i patrzyli na nich z lekkim smutkiem i żalem.

Brązowy lubił patrzeć na pasącego się bawoła, na jego długi i zwinny język, którym bez przerwy nabierał trawę do pyska, i na długi ogon, którym rytmicznie ruszał w takt jedzenia. Na początku chłopiec tylko pasł zwierzę, ale kiedy podrosło, zaczął mu sam ścinać trawę. Zawsze przynosił mu najświeższą i najdelikatniejszą, i bawół wyrósł na najpotężniejszego i najpiękniejszego we wsi.

Wieśniacy twierdzili, że to zasługa ‘niemowy’, choć w jego obecności nie używali tego słowa, tylko zawsze mówili Brązowy. Kiedy chłopiec słyszał swoje imię, uśmiechał się uśmiechem tak niewinnym i czystym, że szkliły im się oczy i czuli drapanie w gardle.

Niekiedy podczas pasania bawołu Brązowy słyszał dobiegające ze szkoły głośne czytanie. Wstrzymywał wtedy oddech i zamieniał się w słuch – głosy opadały i wznosiły się, unosząc nad polami. Dla niego były to najpiękniejsze dźwięki na świecie – stał i jak w transie patrzył w stronę szkoły. Czasami bawół przerywał jedzenie i swoim miękkim językiem lizał go delikatnie po rękach. Brązowy wówczas obejmował jego szyję i łzami moczył mu grzywę.

Ale bawół najbardziej lubił coś innego – lubił opuszczać głowę i zapraszać chłopca, aby chwycił go za róg i wspiął mu się na grzbiet. Chciał, żeby inne dzieci widziały, jak Brązowy jeździ dostojnie niczym król, górując nad polami. A chłopiec nie miał nic przeciwko temu. Siadał pewnie na bawole, tak jakby tylko on jeden był na świecie, a przed oczami miał wyłącznie niebo, falujące na wietrze trzciny i wysokie wiatraki w oddali. Potem, kiedy nikt już nie patrzył, wyprostowane jak ołówek plecy Brązowego garbiły się powoli, dopóki chłopiec się nie położył i nie pozwolił zwierzęciu się nieść, gdzie tylko bawół miał ochotę. Brązowy był samotny – tak samotny jak jedyny ptak na niebie, jak jedyna ryba w rzece, jak jedyny koń na stepie.

Jednak kiedy pojawiła się dziewczynka, chłopiec przekonał się, że nie jest najbardziej samotnym dzieckiem na świecie. Od tamtej pory Brązowy zawsze pasł bawoła na brzegu, a ojciec Słonka powtarzał:

– Idź pobaw się nad rzeką!

W ten sposób oboje, mimo że po różnych stronach rzeki, dotrzymywali sobie towarzystwa.

Słonko siadała pod starym wiązem, opierała podbródek na podciągniętych w górę kolanach i w milczeniu patrzyła na drugi brzeg. Brązowy robił to, co zawsze – ścinał trawę i prowadził bawołu do najlepszych kęp. On także od czasu do czasu podnosił głowę i patrzył za rzekę.

Był to świat bez dźwięków – zastępowały je czyste spojrzenia.

Dni mijały i chłopiec nabierał ochoty, żeby zrobić coś dla dziewczynki zza rzeki. Chciałby jej zaśpiewać piosenki, które znały dzieci we wsi, ale nie mógł śpiewać. Chciałby zapytać, czy pójdzie razem z nim szukać w trzcinach kaczych jaj, ale nie potrafił mówić. W końcu zamienił swój brzeg w scenę, a jego publiczność składała się z jednej, zawsze siedzącej w tej samej pozycji – z brodą na kolanach – osoby.

Brązowy dosiadł bawołu, ściągnął sznur i wbił pięty w boki zwierzęcia, które ruszyło biegiem wzdłuż brzegu. Kopyta podrywały się i opadały, a bryłki ziemi fruwały w powietrzu.

Słonko siedziała praktycznie bez ruchu; jedynie lekko obróciła głowę, śledząc wzrokiem scenę rozgrywającą się przed jej oczami.

Bawół wbiegł w zarośla; trzciny zaszeleściły, rozsuwając się na boki. Kiedy już prawie zniknęli Słonku z oczu, Brązowy pociągnął za sznur, zawrócił bawołu i po chwili znów galopowali po brzegu. Był to bieg pełen mocy i budzący respekt.

Od czasu do czasu bawół unosił łeb ku niebu i tak potężnie ryczał, że na wodzie pojawiały się zmarszczki.

Przebiegli tak kilka razy w tę i we w tę, potem Brązowy zeskoczył z grzbietu, puścił sznur i położył się w trawie. Bawół podyszał chwilę, kilka razy zastrzygł uszami, spuścił głowę i zaczął spokojnie skubać trawę.

Tego cichego popołudnia Słonko poznała też dźwięk, którego nigdy wcześniej nie słyszała – nieustający świst gwizdka zrobionego z liści trzciny. Podniosła głowę i zobaczyła na niebie stado kaczek lecących na zachód.

Brązowy ponownie wdrapał się na grzbiet bawołu i stanął na nim, gwiżdżąc. Słonko przestraszyła się, że spadnie, jeśli zwierzę się ruszy, ale chłopiec stał nadzwyczaj pewnie. Następnie Brązowy wyrzucił gwizdek i, wciąż będąc na głowie bawołu, stanął na rękach, rozkładając nogi na boki i ponownie je łącząc. Słonko patrzyła jak zaczarowana. Nagle chłopiec ześlizgnął się. Przerażona Słonko zerwała się na równe nogi. Gdy po trwającej dla niej wieki chwili znów się pojawił – był umorusany w błocie od stóp do głów, a na jego brudnej buzi widać było tylko błyszczące oczy. Wyglądał tak komicznie, że Słonko wybuchła śmiechem.

Gdy kończył się dzień i słońce zaczęło tonąć w najdalszym odcinku rzeki, dzieci rozeszły się do domów. Słonko podskakiwała i śpiewała, Brązowy również nucił w swoim sercu.

W letnie wieczory owiane ciepłym wietrzykiem ojciec Słonka czuł zapach słoneczników nadpływający z Damaidi zza rzeki. To były jego ulubione rośliny i najbliższy sercu zapach, który nie przypominał woni żadnego innego kwiatu. Pachniały słońcem i dogrzewały; sprawiały, że czuł się upojony i pełen życia. Słoneczniki odgrywały w jego życiu ważną rolę, były nierozerwalnie z nim splecione.

Zanim znalazł się w Szkole Kadr, ojciec Słonka był rzeźbiarzem, a za jego najsłynniejsze dzieło uważano słoneczniki odlane z brązu – zdaniem artysty, najlepszego materiału, z którego można wykonać te kwiaty. Zimny i antyczny blask brązu poruszał ukryte struny w jego duszy. Połączenie ciepła kwiatów i chłodu metalu stworzyło jego ukochany, nowy styl, w którym potrafił się całkowicie zatracić – jednocześnie wibrujący energią i emanujący dostojeństwem.

Najsławniejszą rzeźbą w jego rodzinnym mieście były właśnie brązowe słoneczniki. Znajdowały się na głównym placu i powoli stały się lokalnym symbolem. Ojciec Słonka praktycznie tworzył tylko słoneczniki, od wysokich na jeden zhang[3] do maleńkich, liczących zaledwie kilka cunów[4], a nawet jeden cun. Niektóre dzieła składały się z pojedynczego kwiatu, inne z pary, kolejne z trzech, pięciu czy większej liczby – wszystkie stojące pod innym kątem i o różnych kształtach. Z czasem stały się motywem dekoracyjnym miasta. Pojawiły się na frontach hoteli, na ścianach budynków, kolumnach w kolumnadach, ogrodzeniach parków. Potem zaczęto je masowo produkować w dużych i małych zakładach w milionach wariantów, ale zawsze z brązu. Wykładano je na ladach sklepów i sprzedawano turystom jako pamiątki. Ojciec Słonka uważał, że to już przesada, ale nie mógł nic z tym zrobić.

Ta miłość do słoneczników sprawiła, że córce nadał imię pasujące do wiejskiej dziewczynki, które jednak w jego sercu było najpiękniejsze na świecie i przywoływało mu na myśl promienie słoneczne rozświetlające świat. Dziewczynka też je lubiła, a kiedy ojciec ją wołał, często odpowiadała:

– Tato, tu jestem, Słonko jest tutaj!

Słoneczniki były częścią jego duszy.

Teraz, na tej opuszczonej ziemi, poczuł znowu ich piękną woń. Pokryte wieczorną letnią rosą rośliny z Damaidi mocno pachniały, a zmieszane zapachy kwiatów i traw unosiły się w powietrzu. Ojciec Słonka potrafił w tej mieszaninie aromatów wyczuć ten jeden – słonecznika. Powiedział do córki:

– To nie jeden czy dwa, muszą ich być tysiące!

Słonko wąchała z całych sił, ale mimo starań wciąż nic nie czuła. Ojciec się roześmiał, wziął ją za rękę i powiedział:

– Chodźmy na brzeg rzeki.

Rzeka tej nocy płynęła spokojnie. Księżyc wisiał na niebie i rozsypywał na wodzie okruszki srebra. Na zacumowanych łódkach migotały latarki rybaków. Gdy się w nie długo patrzyło, nieruchomiały, ale wtedy z kolei niebo i ziemia, trzciny i rzeka zaczynały się poruszać, jakby letnia noc w Damaidi była senną iluzją. Ojciec mocno zaciągnął się powietrzem i jeszcze silniej poczuł słonecznikowy zapach nadpływający zza rzeki. Słonko miała wrażenie, że też go czuje.

Siedzieli długo na brzegu; poszli do domu dopiero, kiedy księżyc zaczął chylić się ku zachodowi. Nocne powietrze było ciężkie od rosy i wypełnione intensywnymi aromatami. Lekko kręciło im się w głowach – czy ze zmęczenia, czy też z upojenia zapachami – i mieli wrażenie, że świat wokół nich rozmywa się i leciutko drży.

Kiedy Słonko obudziła się następnego dnia o poranku, ojciec już wyszedł z domu. Wyślizgnął się z łóżka jeszcze przed świtem, wziął sztalugi, przybory do malowania i ruszył przez rzekę, aż do Damaidi, za wciąż unoszącym się w nocnym powietrzu zapachem słoneczników. Kiedy wychodził, poprosił swojego dobrego znajomego Dinga, stróża pilnującego bramy, żeby rzucił okiem na Słonko.

Ojciec przeszedł przez Damaidi, potem przez łany trzcin i w końcu dotarł do słonecznikowych pól. Były olbrzymie, o wiele większe niż się spodziewał, i choć widział już ich co niemiara, nigdy jednak nie ujrzał tak rozległego. Wspiął się na jakiś wyższy punkt i oniemiał, gdy okazało się, że słoneczniki ciągną się, dokąd sięga jego wzrok. Wybrał najdogodniejsze miejsce, rozłożył sztalugi, postawił rozkładane krzesełko – i wtedy czerwona półkula wschodzącego słońca zaczęła wyłaniać się zza horyzontu, jak przebijający się na powierzchnię grzyb.

Słoneczniki to zadziwiające rośliny – na długich, prostych jak ołówek, kanciastych łodygach dźwigają okrągły, wielki kwiat, który lekko podnoszą lub pochylają, jak uśmiechniętą twarz. Kiedy zapada noc, słoneczniki skąpane w księżycowej mgle stoją dostojnie i nieruchomo, i można je pomylić z grupą żołnierzy.

Słonecznikowe pola powstały z wykarczowanych trzcinowisk. Na żyznej glebie słoneczniki rosły wysokie i potężne. Ojciec Słonka nigdy nie widział tak grubych łodyg, nigdy również nie spotkał tak dorodnych, wielkich jak miednice głów. Ten prawdziwy słonecznikowy las przed wschodem słońca pokrywała nocna rosa; krople migotały na sercowatych liściach i spuszczonych głowach niczym drogocenne klejnoty.

Słońce wspinało się po niebie. Słoneczniki rosnące na ziemi wydawały się mieć duszę i uczucia, swoje życie i swoje plany. Były dziećmi słońca i zawsze zwracały się w jego stronę. Cały dzień obracały swe głowy, podążając za niedostrzegalnym dla ludzkiego oka ruchem. Wyrażały tym swoją miłość i oddanie.

Ojciec przyglądał się jutrzence i przebudzeniu słoneczników, które powolutku, stopniowo, podnosiły opuszczone głowy. Gdy słońce znajdowało się wysoko na niebie, kwiaty spoglądały już prosto w jego stronę, choć jeszcze przed chwilą miękkie, pozwijane płatki oświetlone promieniami nabierały sił i rozwijały się jeden po drugim, pokazując się w jeszcze jaskrawszej odsłonie.

Ogarniało go wzruszenie, gdy patrzył na przypominający lśniące koło krąg, który swymi promieniami nadawał polom koloru. Słoneczniki przez chwilę zapłonęły złotem i ze swoimi drżącymi płatkami wyglądały jak rozsiane na ziemi niezliczone słońca. To duże, z góry, patrzyło w dół, małe w dole natomiast zadzierały głowy, a między nimi istniała wyczuwalna, bezgłośna więź. Słoneczniki, tak naiwne i dziecinne, były równocześnie odporne i nieugięte. Kochał je z całego serca.

Przypomniał sobie miasto i swoje brązowe słoneczniki. Uważał, że był jedynym człowiekiem na ziemi, który pojmował ich naturę i doceniał ich wartość. Ale to, co widział dzisiaj, poruszyło go jeszcze bardziej – nie był w stanie opisać tego słowami. Musiał je dogłębnie zrozumieć i pewnego dnia, kiedy powróci do miasta, zrobi nowe, jeszcze bardziej fascynujące brązowe słoneczniki.

Słońce wspinało się coraz wyżej, na polu robiło się coraz upalniej. Pod palącymi promieniami płatki kwiatów tańczyły jak języki ognia. Ojciec Słonka nakładał farbę na papier, zatrzymując się co pewien czas, kiedy do reszty pochłaniała go rozgrywająca się przed jego oczami scena. To słonecznikowe pole było przesycone magią.

W południe słońce świeciło swoją pełną mocą, a słoneczniki prezentowały cały swój splendor. Walczyły ze sobą głowami o uwagę słońca, a ich łodygi zdawały się wydłużać. Przypominały kule ognia płonące pod błękitnym niebem. Na tle białych wiech trzcin w oddali wydawały się jeszcze jaskrawsze. Gorące powietrze falowało nad polem bladofioletową mgłą, a magia trwała, mimo podmuchów wiatru. Sylwetki kilku ptaków przelatujących przez mglisty tuman rozmyły się jak we śnie. Ojciec Słonka malował bez przerwy, kartka za kartką. Nie chodziło mu o precyzyjne przedstawienie kwiatów – chciał wyrazić to wszystko, co kotłowało się w jego sercu. Zapomniał o jedzeniu, zapomniał o córce, zapomniał o wszystkim, przed oczami i w głowie miał wyłącznie bezkresne słonecznikowe pole.

W końcu jednak poczuł zmęczenie i jego biegające bez ustanku wzdłuż i wszerz po polu spojrzenie zatrzymało się na jednym słoneczniku. Przyjrzał mu się uważnie – kwiatowa głowa była elegancka i pełna nasion, jej tył wydawał się zielony, ale po bliższym przyjrzeniu okazało się, że środek jest miękki i biały jak zmarznięta ludzka skóra. Za płatkami znajdowały się odrobinę krótsze, małe, trójkątne listki, które przylegały do siebie, tworząc obramowanie w kształcie zębów. Cała głowa nie była bynajmniej płaska, lecz wklęsła w kierunku środka. Również kolor ciemniał wraz ze zbliżaniem się do środka, porośniętego ciemnobrązowym meszkiem. Już ten jeden słonecznik wydawał się skrywać tyle tajemnic. Westchnął głęboko:

– Muszę zrobić takiego!

Miał szczęście, że jego los splótł się z tymi roślinami. Czuł się szczęśliwy i bogaty. Oczami wyobraźni zobaczył swoje miasto – w blasku brązowych słoneczników było pełne życia i radości.

Szykował się do odejścia, kiedy nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. Odłożył sztalugi i wskoczył między słoneczniki. Były wyższe od niego i mógł patrzeć na ich kwiaty wyłącznie zadzierając głowę. Szedł i szedł, aż zatonął w słonecznikach. Kiedy się z nich wyłonił, od stóp do głów, cały był obsypany złotym pyłkiem, miał nawet pozłocone brwi. Kręciło mu się w głowie od brzęczenia latających wokół pszczół.

Ojciec Słonka szedł przez Damaidi wolnym krokiem. Było popołudnie, wszyscy pracowali w polu, wioska była opustoszała, jedynie kilka psów włóczyło się po uliczkach.

Czuł się dziwnie, miał wrażenie jakby nogi grzęzły mu w błocie i jakaś tajemnicza siła kazała mu się zatrzymać i przyjrzeć się wsi.

Była naprawdę duża – znajdowało się w niej ponad dziesięć pionowych alejek i niezliczone poziome uliczki. Drzwi wszystkich domów wychodziły na południe. Równocześnie była to także biedna wieś – choć tak rozległa, tylko kilka domostw miało dach z dachówek, a pozostałe pokrywały strzechy z trzciny. W promieniach letniego słońca unosiła się nad nimi niebieskawa mgiełka. Sporo nowych budynków pokryto słomą, której źdźbła błyszczały jak złote nici i raziły w oczy. Wyłożone zielonymi, wyglądającymi na bardzo stare cegłami, nierówne i wytarte alejki nie były szerokie, ale ciągnęły się daleko w głąb.

Była to przeciętna, zwykła wieś, która dla ojca Słonka była równocześnie obca i znajoma. Czuł, że ma jej coś do powiedzenia, coś ważnego do przekazania, ale nie potrafił tego wyrazić słowami. Pies podniósł głowę, kiedy go mijał; miał przyjazne spojrzenie, rzadkie u tutejszych psów. Ojciec Słonka kiwnął do niego i kiedy pies wydał się odpowiedzieć tym samym gestem, mężczyzna uśmiechnął się w duchu. Stado gołębi przeleciało nad wsią, rzucając czarny cień na dachy. Ptaki zatoczyły kilka kręgów nad jego głową i wylądowały na jednym z domów.

Przejście wsi zajęło mu dużo czasu. Odwrócił głowę, trapiony tym niejasnym poczuciem, że coś miał jej przekazania, ale wciąż nie umiał powiedzieć, co dokładnie – naprawdę było to bardzo dziwne. Dopiero gdy wyszedł z trzcinowiska i dotarł do brzegu rzeki, ta szczególna myśl wypadła mu z głowy. Myślał, że pod starym wiązem zobaczy córkę, ale nie było po niej ani śladu. Być może Brązowy do niej przypłynął i poszli się razem bawić. Ojciec odczuł jednak pewien zawód. Bardzo chciał ją zobaczyć. Poczuł się winny – w ciągu dnia spędzał z nią za mało czasu, a kiedy w końcu miał wolną chwilę, spędził ją, rozmyślając o słonecznikach. Zawiódł swoje dziecko. Równocześnie poczuł także falę ciepła, niczym szumiący ciepły strumyk przepływającą przez jego serce. Usiadł na brzegu i czekał na łódź, cały czas myśląc o córce. Gdy miała trzy lata, zmarła jej mama i od tamtej pory wychowywał ją w pojedynkę. W jego życiu istniały jedynie dwie rzeczy – brązowe słoneczniki i córka, taka mądra, śliczna i kochana! Roztkliwiał się na samą myśl o niej.

Przed oczami przesuwały mu się kolejne wspomnienia i zlewały się z tą letnią scenerią.

Któregoś wieczoru, w czasie kiedy pracował nad brązowymi słonecznikami, córka była śpiąca. Zaniósł ją do łóżka, otulił kołdrą, poklepał ją lekko po ramieniu i wyszeptał: „Śpij mój Słoneczniczku, śpij, moje ty Słonko, śpij mój Słoneczniczku, śpij, Słoneczko”. Ale myślami był gdzie indziej, przy nieukończonej rzeźbie. Córka nie spała, parzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Skoro nie udało mu się jej od razu uśpić, musiała usnąć sama. „Tata musi pracować, Słonko musi spać” – powiedział i wrócił do pracowni. Córka nie płakała ani nie krzyczała. Po jakimś czasie wrócił, żeby zobaczyć, czy już śpi. Na palcach podszedł do drzwi i usłyszał głosik córki powtarzającej: „Śpij mój Słoneczniczku, śpij, moje ty Słonko, tata musi pracować, Słonko musi spać”. Kiedy ukradkiem zerknął do środka, zobaczył, że córka rączką poklepuje się po ramieniu. Jej głosik stawał się coraz cichszy, klepała się coraz lżej, aż w końcu jej ręka zatrzymała się na piersiach, zwinięta jak zmęczony ptaszek, który przysiadł na gałązce – dziewczynka sama ukołysała się do snu. Wrócił do pracowni i dalej pracował, ale gdy tylko pomyślał o śpiącej córeczce, nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.

Czasami zasypiała przy zabawie. Gdy brał ją wtedy na ręce, opadały jej ramiona i nóżki – bezwładnie, jak małemu jagniątku. Kładł ją na łóżku, a kąciki jej ust często rozciągały się wtedy, w słodkim uśmiechu, który powoli rozlewał się na całą buzię. Jej twarz przypominała kwiat, pełen spokoju kwiat.

Kiedyś w czasie burzy, gdy nagle piorun uderzył z łoskotem, córka wtuliła się w niego i zwinęła w kłębuszek. Przytulił swój policzek do jej głowy i głaskał ją po drżących plecach, mówiąc: „Nie bój się, to piorun – znak, że idzie wiosna, wyrośnie zielona trawa, rozkwitną kwiaty, pojawią się pszczoły i motyle”. Powoli się uspokajała, ale kiedy wyjrzała przez ramię i spojrzała w okno, zobaczyła niebieską błyskawicę przecinającą niebo, drzewa zginające się od podmuchów wiatru i ponownie przykleiła się do jego piersi. Uspokajał ją, aż nie przestała się bać piorunów i błyskawic, i bez lęku mogła spojrzeć na burzę i deszczowy krajobraz za oknem.

I tak córka rosła dzień za dniem. Znał ją lepiej niż sam siebie. Nawet teraz, zwłaszcza w czasie głębokiego snu, jej skóra lekko pachniała mlekiem, jak roślina zmoczona nocną rosą. Delikatnie przykrywał ją kołdrą. Czasem, kiedy leżał w łóżku i rozmyślał o brązowych słonecznikach, nagle ogarniała go fala miłości. Mocno przytulał córkę i delikatnie całował jej gładki jak porcelana policzek.

Córka w jego oczach przypominała nieskazitelny nefryt; nie chciał pozwolić, żeby pojawiła się na nim jakakolwiek rysa. Dziewczynka jednak nie była zbyt ostrożna, ale raczej nieposłuszna i niekiedy nawet niegrzeczna. Czasami zadrapywała sobie rękę, rozcinała palec czy zdzierała kolano. Raz, kiedy nie patrzyła pod nogi, potknęła się, upadła i skaleczyła buzię o cegłę. Popłynęła jasnoczerwona krew. Był zły i przerażony. Bał się, że na buzi zostanie jej blizna. Przez wiele dni pielęgnował ją z wielką troską i odetchnął z ulgą dopiero, kiedy rana się zagoiła, zniknął po niej ślad, a skóra odzyskała porcelanową gładkość.

Sam nie wiedział dlaczego, ale pragnął zobaczyć córkę. Pragnienie było tak silne, jakby nigdy więcej miał jej nie ujrzeć, jakby miał jej coś pilnego do powiedzenia.

A Słonka wciąż nie było. Pewnie poszła z Brązowym bawić się gdzieś indziej. Polubił tego chłopca i miał nadzieję, że będzie często spędzał czas razem z jego córką. Miał przeczucie, że jest z nim bezpieczna. Jednak teraz, w tym momencie, tak bardzo chciał ją zobaczyć.

Przy brzegu kołysała się łódka, którą widział wcześniej; uznał, że jest dla niego za mała i czekał na większą. Czas mijał, ale nic nie nadpływało. Ponieważ słońce skłaniało się już ku zachodowi, zdecydował, że jednak spróbuje dostać się łódeczką na drugi brzeg.

Wszystko szło dobrze – nie czuł się niepewnie, sunął razem ze sztalugami i rysunkami zręcznie po rzece, po raz pierwszy samodzielnie sterował i całkiem mu się to podobało. Odpychał się od dna bambusową tyczką i łódka sunęła gładko przed siebie.

Patrzył na wysoki brzeg przed nim. Wzdrygnął się na dźwięk ponurego krakania stada wron, które przeleciało nad jego głową. Podniósł głowę i na twarz spadło mu coś białego i lepkiego. Odłożył drąg, ostrożnie klęknął, nabrał w złożone dłonie wody i umył się do czysta. Kiedy właśnie miał wytrzeć się rękawem, nagle dostrzegł coś przerażającego – sunącą w jego kierunku trąbę powietrzną!

Wir wyglądał jak potężny, przezroczysty stożek; musiał nadejść znad pól, ponieważ wirowało w nim z olbrzymią prędkością mnóstwo gałęzi, liści i piasku. Był tak silny, że w okamgnieniu wessał dużego ptaka i kręcił nim szaleńczo. Gdy potwór znalazł się nad rzeką, momentalnie wywiercił w niej potężny lej i wzbił wysoką na ponad zhang fontannę. W środku trąby uformował się wodny wir wysoki na kilka zhangów, który kręcąc się wokół własnej osi, zmierzał przed siebie, rozcinając rzekę wąską doliną zassanej wody. Ojciec Słonka zatrząsł się z przerażenia.

W ułamku sekundy trąba wodna dotarła do łódki. Na szczęście nie rozbiła jej na kawałki, jedynie uderzyła w dziób i porwała wysoko w górę teczkę, która otworzyła się jak rozpostarte skrzydła ptaka. Wypadło z niej kilkanaście rysunków i poszybowało na wietrze. Zobaczył nad sobą niebo pełne słoneczników. Kartki przez chwilę wirowały i zaczęły jedna po drugiej opadać. Wszystkie, co przedziwne, spadły na wodę zamalowaną stroną do góry. Słoneczniki falowały na nefrytowych falach i rozpościerały się oszałamiającą kwietną łąką rozświetloną promieniami słońca.

Zapomniawszy, że znajduje się na łódce i że nie umie pływać, ojciec Słonka kucnął i sięgając po najbliższy rysunek, wychylił się najdalej jak mógł. Łódka się wywróciła. Szamotał się w wodzie z wzrokiem utkwionym w brzeg. Tak bardzo pragnął zobaczyć swoją córkę, ale na brzegu stał tylko stary wiąz.

Na rzece w blasku słońca unosiły się słoneczniki.

Całą scenę widział człowiek płynący w oddali łodzią. Zwinął żagiel i podpłynął bliżej. Na rzece znalazł tylko łódkę wywróconą do góry dnem, teczkę, rysunki i przybory unoszące się na powierzchni spokojnej wody. Kilka ptaków krążyło nisko nad leniwie płynącą rzeką. Rozejrzał się wokół i wrzasnął tak głośno, jak potrafił:

– Człowiek za burtą! Człowiek za burtą!

Krzyk usłyszano po obu stronach rzeki. Wieść rozeszła się błyskawicznie i po chwili nad rzekę, przekrzykując się, nadbiegło mnóstwo ludzi.

– Kto wpadł? Kto wpadł?

Nikt tego nie wiedział, dopóki ktoś ze Szkoły Kadr nie zauważył sztalug i rysunków słoneczników.

Słonko w tym czasie stała nad stawem rybnym i patrzyła, jak Brązowy łapie rzeczne małże. Kiedy zobaczyli, że dorośli pędzą nad rzekę, ruszyli za nimi. Słonko nie biegła zbyt szybko i Brązowy co chwila stawał i czekał na nią. Gdy dobiegli, brzegi były już pełne ludzi. Wiele osób wskakiwało do wody i nurkowało w poszukiwaniu pasażera łódki. Słonko zobaczyła unoszące się na powierzchni rysunki słonecznika i zaczęła krzyczeć na cały głos:

– Taaatooo!

Przeciskała się między ludźmi i przyglądała się ich twarzom.

– Taaatooo!

Zauważył ją ktoś ze Szkoły Kadr i mocno objął. Z całych sił usiłowała się uwolnić, machała w powietrzu ramionami i cały czas krzyczała:

– Taaatooo! Taaatooo!

Ojciec nie mógł już odpowiedzieć na wołanie. Kilka kobiet ze szkoły otoczyło mężczyznę ze Słonkiem na rękach i szybko zabrało ją do domu. Nie chciały, żeby patrzyła, co się tu dzieje. W drodze starały się ją uspokoić, ale nic to nie dawało – dziewczynka krzyczała i zawodziła z buzią mokrą od łez.

Brązowy szedł za nią daleko z tyłu.

Po jakimś czasie Słonko ochrypła i straciła głos. Lodowate łzy spływały po jej nosie, kącikach ust i w dół, po szyi. Łkając, wyciągała ręce w kierunku rzeki.

Brązowy stał bez ruchu przy murze Szkoły Kadr.

Po rzece pływało kilkanaście małych i dużych łodzi oraz tak wielu ludzi, że nie sposób było ich policzyć. Szukali na wszelkie możliwe sposoby, ale aż do zmroku nie znaleźli ojca Słonka.

Poszukiwania kontynuowano przez cały tydzień, ale nie przyniosły efektu – nigdy nie odnaleziono jego ciała. Mieszkańcy obu brzegów rzeki uważali, że to niezwykle dziwne. Przez ten czas Słonkiem na zmianę opiekowały się ciocie ze Szkoły Kadr. Dziewczynka już nie płakała, ale jej buzia była przeraźliwie blada, a oczy bez życia. Kiedy przez sen wołała ojca, ciotki musiały wycierać oczy z łez.

Tydzień po utonięciu ojca Słonko nagle zniknęła. Mieszkańcy Szkoły Kadr przeszukali każdy kąt, ale nie udało im się jej znaleźć. Potem ruszyli na poszukiwania w okolicy, również bez rezultatu. Ktoś powiedział, że może poszła do Damaidi, i wybrał się do wsi zapytać. Kiedy wieśniacy usłyszeli o zniknięciu dziewczynki, również zaczęli jej szukać. Przeszukali całą wieś i jej okolice, ale wciąż nie było po niej ani śladu. Zaczęli tracić nadzieję, kiedy Brązowego jakby nagle coś olśniło – skoczył na równe nogi, wsiadł na bawoła i ruszył przez tłum ludzi na drogę wiodącą ku trzcinowisku. Pędził na złamanie karku. Za łanami trzcin rozciągały się skąpane w silnym południowym słońcu, lśniące złotem słonecznikowe pola, nad którymi unosiły się niezliczone pszczoły i motyle.

Brązowy zeskoczył z bawołu, rzucił sznur na ziemię i wbiegł pośród słoneczniki. Między zwartymi rzędami łodyg widział przed sobą niewiele, ale zlany potem biegł, nieprzerwanie ciężko dysząc.

W końcu, daleko od skraju pola, zauważył Słonko. Spała skulona w małej jamce między słonecznikami. Brązowy wbiegł na najbliższe wzniesienie i machał, dopóki ludzie z Damaidi go nie zauważyli i nie przybiegli w nadziei, że odnalazł dziewczynkę. Brązowy doprowadził ich prosto do Słonka.

Przez chwilę nikt nie śmiał jej tknąć; otoczyli ją i w milczeniu patrzyli. Nie mieli pojęcia, w jaki sposób Słonko przepłynęła rzekę i dotarła na słonecznikowe pole. Słonko była pewna, że jej ojciec nie mógł odejść nigdzie indziej, bowiem gdy ją podnieśli z ziemi, leciutko otworzyła oczy i wyszeptała:

– Widziałam go. Tata jest tutaj, między słonecznikami...

Jej policzki były jaskrawoczerwone. Ktoś położył rękę na jej czole i zawołał:

– Aż parzy!

Gdy nieśli ją do szpitala, polna droga wibrowała od ich kroków.

Tego popołudnia słońce zakryła gruba warstwa kruczoczarnych chmur, chwilę później zerwał się porywisty wiatr i rozpętała się burza. Wieczorem, gdy się wypogodziło, zniknęło złoto słonecznikowych pól. Wszystkie płatki opadły, a pozbawione blasku łyse słonecznikowe głowy zwisały smutno w dół, wpatrzone w złoty dywan rozesłany na ziemi.