Brakujący element - Tomasz Zackiewicz - ebook

Brakujący element ebook

Tomasz Zackiewicz

0,0

Opis

Tomasz Zackiewicz - autor niezwykle poczytnych za granicą powieści i książek o tematyce archeologiczno-historycznej oraz artykułów naukowych, szczególnie popularnych w Niemczech, Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. Jego anglojęzyczne publikacje stanowią cenny materiał edukacyjny zarówno dla naukowców jak i pasjonatów i cieszą się niesłabnącą popularnością. Przykładowe tytuły to: My Tips for Men About Women, For Men Only
LABOUR CAMP FOR IMMIGRANTS IN GREAT BRITAIN -- A True Story
The Publishing Experiment
Robert M. Fletcher's Scams, Part One
Robert M. Fletcher's Scams, Part Two
Robert M. Fletcher's Scams, Part Three
Robert M. Fletcher's Scams, Part Four
Stephen Bathory's Financial Contribution to War Expenses (1576 - 1586)
The Duke of Masovians, The Federation (Slavic Stories).

Autor o swojej obecnej książce ""Brakujący element"" napisał: ""Jest to powieść sensacyjno-przygodowa o egzotycznym smaczku, w stylu książek z dwudziestego wieku, na których wychowały się pokolenia. Napisałem ją, gdyż zatęskniłem za tego typu literaturą, która dla mnie była taką rozrywką, jak dzisiaj jest dla młodych internet. Moja powieść nawiązuje do klasyki tego gatunku i mam nadzieję, że spodoba się Państwu. Starałem się, aby ta pozycja nie była tylko takim tam czytadłem, ale również zmuszała Czytelnika do pewnych refleksji. Opowiada historię człowieka, który wbrew własnej woli wplątał się w pewną aferę w Ameryce Południowej, mającej ważki wpływ na jego późniejsze życie. Całość dzieje się na tle rozgrywających się wyborów prezydenckich w Peru, w zaskakujących realiach tamtego państwa. Mam nadzieję, że doskonale odtworzyłem atmosferę tamtego czasu, ale to już Szanowny Czytelniku ocenisz sam - autor Tomasz Zackiewicz""

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 660

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tomasz Zackiewicz „Brakujący element”

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok, 2013

Copyright © by Tomasz Zackiewicz

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Wydawnictwo Psychoskok

Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok

Zdjęcie okładki © Lina Pakhomova

ISBN: 978-83-7900-008-1

Wydawnictwo Psychoskok

ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom.665-955-131

wydawnictwo.psychoskok.pl

http://ebooki123.pl

e-mail:[email protected]

Tomasz Zackiewicz

„Brakujący element”

Wydawnictwo Psychoskok 2013

Konin

Niniejszą książkę poświęcam

Polakom przebywającym 

w więzieniach Ameryki Łacińskiej

Autor

Jak wicher odnosi ptaka na pustynię,

tak gniew wyrzuca człowieka na brzegi niesprawiedliwości.

Bolesław Prus

Rok 2000

Stojąc przy relingu podziwialiśmy skaliste wybrzeże Ekwadoru. Kontenerowiec „Aldona” mijał właśnie malowniczą wyspę Puná, która zamykała zatokę Guayaquil od morza. Patrzyłem na nią jak zaklęty, przypominając sobie dawne dzieje z kart historii Ameryki Łacińskiej. Była tam kiedyś podobno baza, z której wyruszali konkwistadorzy na podbój kontynentu. Tu miała też ujście rzeka Guayas. Było to raczej szerokie rozlewisko, jak gdyby część morza, bowiem można było pływać tu ogromnymi statkami handlowymi. I teraz właśnie sunęliśmy tym wodami, a ja czułem się wspaniale widząc te egzotyczne krajobrazy. Wkrótce w oddali dostrzegłem zarysy największego miasta i portu Ekwadoru, czyli Guayaquil. We mgle majaczyły potężne dźwigi portowe, a dalej – wieżowce. Guayaquil – to był nasz cel podróży.

Wreszcie!

Minęło już wiele tygodni odkąd opuściliśmy macierzysty Szczecin. Załoga nie mogła już się doczekać zejścia na ląd. Ja także. Miałem chyba najbardziej dość tej wielkiej, bezkresnej wody ze wszystkich moich kolegów na pokładzie. To była moja pierwsza podróż dalekomorska. I od razu taka daleka. Nie byłem marynarzem, a raczej pasażerem na gapę. Źle to zniosłem i żeby nie lek na chorobę morską, pewnie bym wyskoczył za burtę, żeby w ten sposób zakończyć swe cierpienia. Męczyłem się okropnie przez całą drogę. Teraz jako tako się trzymałem, ponieważ chyba w końcu przyzwyczaiłem się do tych niedogodności. Sił dodawała mi myśl o bliskości twardego gruntu, bez tego diabelnego kołysania. 

Przeklinałem pod nosem człowieka, przez którego przyszło mi tak cierpieć. Jednak nie miałem większego wyboru i prawdopodobnie było to mniejsze zło. W Polsce nie widziałem dla siebie perspektyw. Dotknęło mnie bowiem ponure bezrobocie, prezent od „dobrego” kapitalizmu. Tak, przeklinałem, ale w głębi duszy cieszyłem się, że przydarzyła mi się taka okazja, aby wyrwać się z tego marazmu. To była dla mnie jakaś szansa. Mogłem wreszcie zobaczyć kawałek świata, bo do tej pory tylko jeździłem na saksy do pobliskich Niemiec. A Niemcy jak to Niemcy, prawie druga Polska, tylko drogi o niebo lepsze, bo syf był tam jeszcze większy niż u nas. I ten sam europejski marazm. Brakowało mi więc pozytywnych wrażeń, zmiany klimatu, poczucia wolności. Tak chciałem zmienić swoje nędzne życie.

I oto stało się!

Polski statek, bandera cypryjska, grecki kapitan, załoga w większości polska – zwariowana mozaika. Zastanawiałem się, jak mogłem zaciągnąć się na ten frachtowiec. Sam bym tego nie zrobił, gdyby nie Michał. Tak, to wszystko przez mego szalonego kolegę Michała. Miał rzadki dar przekonywania. Mimo jeszcze młodego wieku, zwiedził już chyba cały świat w marynarce handlowej, gdzie pływał pod tanimi banderami z różnych krajów. Stał teraz obok mnie i cieszył się jak pozostali. Taki wesołek, który brał życie takie, jakie było. Tanie bandery to właściwie jego specjalność. Prawdziwy wilk morski, ale też tęsknił za stałym lądem, jak każdy człowiek. Miał ciemną przeszłość, ale był w porządku. Znałem go od wielu lat, jeszcze ze szkolnych lat, a ciągle odkrywałem w nim coś nowego. To taki niespokojny duch żądny przygód – zupełne przeciwieństwo mojej osoby. Bo ja to preferowałem raczej spokój.

Z wysokości „Aldony” miałem doskonały widok, bo jednostka ta była potężna. Z początku podróży nawet nie zbliżałem się do relingu, gdyż miałem lęk wysokości. Wydawało mi się, że stoję na dachu mieszkalnego bloku. I gdy podejdę, spadnę z wysokości do morza i utonę. Głupie, ale prawdziwe. Potem się przyzwyczaiłem. W końcu miałem sporo czasu na to. 

Przepływały koło nas inne statki i jachty, które wydawały się małymi łupinkami na tle naszego kontenerowca. Jedynie sunący za nami biały wycieczkowiec mógł dorównać nam wielkością.

Pięknie! Zamknąłem oczy i skupiłem się tylko na przyjemnej morskiej bryzie, owiewającej lekko moją spoconą twarz. Chłonąłem zapach morskiej świeżości.

Tak chciało się żyć.

Udałem się do swojej kajuty, by zebrać graty i przygotować się do zejścia na ląd. Nie mogłem już się doczekać. Załoga zaś rozeszła się po pokładzie, gdyż czekała nas jeszcze trudna procedura wejścia do portu. W celu ułatwienia manewru dostaliśmy kilka jednostek pilotująco-holujących. Kierowanie takim żelastwem, jakim była ta niezbyt zgrabna „Aldona”, wymagało nie lada umiejętności, a miejsca na tych wodach niewiele. W miarę zbliżania się do Guayaquil było coraz tłoczniej. Mimo to osiągnęliśmy awanport. Stały ląd był już tak blisko. Ale ciągle jeszcze daleko.

Na statku byłem pomocnikiem kucharza, dzięki czemu podróż nic mnie nie kosztowała. Ba, nawet dostałem skromną pensję. Gotować nie umiałem, ale nie musiałem. I tak przeważnie tylko zmywałem gary i wykonywałem to, za co nie chciał brać się nasz kucharz. Wielka harówa, po której czułem się jakbym pracował w kopalni. Ale na szczęście już się skończyło. Odtąd mieliśmy jeść na lądzie. Do następnego rejsu.

Nie mając nic do roboty postanowiłem się zdrzemnąć. Przybijanie do brzegu, czyli zadokowanie jednostki, mogło trochę potrwać, a pomocnik w kuchni do tego był niepotrzebny. Znając swoje umiejętności mogłem tylko coś popsuć. Dlatego wolałem chłopakom nie przeszkadzać. 

Zbudziły mnie krzyki. Nie wiem ile spałem, bo nie miałem zegarka. Wstałem i zajrzałem przez bulaj. Byłem po złej stronie, więc widziałem tylko morze, a na nim kilka jednostek. Znowu ta przeklęta woda, pomyślałem. Przetarłem oczy, aby odgonić resztki snu. Wstałem i przeciągnąłem się, aby rozprostować swoje kości. Porwałem torbę podróżną. Wybiegłem na pokład i rozejrzałem się dookoła. Właśnie męczono się z trapem, aby zejść na nabrzeże. Spojrzałem w górę. Nad nami wisiały ciężkie ramiona portowych dźwigów i wielkie konstrukcje suwnic. Widziałem takie coś w porcie w Szczecinie, a więc nie zrobiło to na mnie zbyt wielkiego wrażenia. Na kei zaś kręciło się paru dokerów w żółtych kaskach i koszulach z flaneli. Na tle ciągu ponurych magazynów portowych i tysięcy kontenerów poukładanych jak klocki wyglądali śmiesznie mali.

Kiedy zeszliśmy na ląd, pożegnałem się z załogą, która usilnie prosiła bym został i szedł z nimi pić. Ale ja nie miałem zamiaru spędzać wolnego czasu na upijaniu się do nieprzytomności w miejscowych knajpach. Istniało tu coś więcej niż tylko ten odrażający port. Ekwador to piękny, egzotyczny kraj pełen atrakcji. 

Znałem dobrze hiszpański, bowiem miałem skończoną iberystykę na uniwersytecie warszawskim i chciałem poszukać czegoś ciekawego na suchej ziemi. Miałem oczywiście paszport i pozwolenie na pobyt. Mogłem zatem spróbować tu się zaaklimatyzować. Życie na pokładzie nie bardzo przypadło mi do gustu. 

Dlatego wziąłem ostatnią wypłatę i ruszyłem wzdłuż nabrzeża. Byłem wolny i mogłem robić, co chciałem. O tym zawsze marzyłem w swoim kraju. Mimo iż byłem pewny siebie, to jednak towarzyszył mi pewien dreszczyk emocji. Byłem w końcu w nieznanym mi kraju i nie wiedziałem, co mnie tu może spotkać. „Aldona” trochę tu postoi, zanim zakończy się rozładunek, więc mogłem w każdej chwili dołączyć do załogi. Potem odpłynie do macierzystego portu, ale miała być za jakieś trzy miesiące znowu w Ekwadorze z nowym ładunkiem. Zawsze więc była szansa na powrót i udanie się z powrotem do Polski, gdyby mi nie wyszło.

Przybyłem tu właściwie nie dla pieniędzy, bo to był biedny kraj i trudno było legalnie dobrze zarobić. Chciałem po prostu wyrwać się z szarości życia, zobaczyć coś nowego. Byłem spragniony egzotyki. Szukałem też nowego tematu na powieść, bowiem zawsze marzyłem o byciu poczytnym pisarzem. Ale w kraju jakoś mi nie szło. Ciągnęła mnie także dziennikarska ciekawość, której nabawiłem się pisząc do lokalnej gazety.

Pragnąłem zmienić swoje życie.

Zaraz odczułem, co oznacza ta tropikalna egzotyka. Z nieba lał się niemiłosierny żar. Dobrze, że bliskość wody trochę łagodziła jego skutki, bowiem byłem w zasadzie w okolicach równika, a to już miało wielkie konsekwencje dla takich zimnolubnych jak ja. Nie chciałem nawet myśleć, co dzieje się w głębi lądu. Miałem wielkie trudności z oddychaniem. Tak jakby brakowało tlenu w powietrzu. I do tego moje ciężkie bagaże. Nie dziwne zatem, że szybko się męczyłem. Byłem kompletnie nieprzyzwyczajony do tego klimatu.

Powietrze było takie gęste i gorące. Inny klimat i strefa czasowa robiły swoje. Musiałem szybko czegoś napić się, a także nieco odpocząć. Jednak nie posiadałem miejscowej waluty, czyli sucre'ów i centavo'ów. Szukałem więc kantoru, abym mógł wymienić moje amerykańskie dolary. Bez skutku. Tutaj była część towarowa portu i dlatego chyba nikt nie pomyślał o instytucji wymieniającej waluty. Musiałem uzbroić się w cierpliwość i szukać dalej. Gdzieś w końcu musiałem dojść.

Kilkanaście metrów na lewo mozolnie brnęła po szynach ogromna suwnica. W jej okolicy było dwóch portowych robotników. Rozmawiali. Podszedłem i spytałem o kantor. Jeden z nich pokręcił głową i wzruszył ramionami. Drugi, młodszy sam zaproponował mi wymianę, widząc przed sobą głupiego, zagubionego gringo. Z trudem mogłem go zrozumieć, bo jego hiszpański to nie był ten hiszpański, którego mnie uczyli na studiach. Dla mnie to był raczej jakiś hiszpańskopodobny bełkot. Na szczęście dogadaliśmy się jakoś, ponieważ coś tam w końcu zrozumiałem. Mogłem teraz podziękować swoim profesorom za to, że mnie tak męczyli na egzaminach. Gdybym nie znał dobrze hiszpańskiego, to bym teraz miał ogromny problem z porozumiewaniem się. 

Po chwili zastanowienia zgodziłem się na tą nieformalną wymianę walut, bo już dosyć miałem chodzenia bez celu. Znałem aktualny kurs, bo poinformował mnie o tym wcześniej kapitan „Aldony”, lecz tamten oczywiście proponował mi gorsze warunki. W końcu machnąłem na to ręką i dobiliśmy targu. Jakkolwiek większą część amerykańskich dolarów zostawiłem, by mieć coś na wszelki wypadek. Tutaj ta waluta to uniwersalny środek płatniczy, którego wszędzie przyjmą.

Rozpiąłem koszulę pod szyją. Było straszliwie gorąco. Nade mnę kołysały się na wietrze stalowe liny żurawi. Tutaj nie odczuwałem bryzy, bowiem osłaniał mnie zwalisty kadłub drobnicowca.

Zainteresowałem się o pracę. Nie mogli mi udzielić żadnych informacji. To były jakieś miejscowe bezzębne tępaki, którzy prawdopodobnie nie umieli nawet pisać i czytać. Trudno więc, aby cokolwiek wiedzieli na ten temat. W sumie to nawet nie powinienem był z takimi się zadawać, ale tak naprawdę to nie miałem wyboru. Tutaj sami tacy.

Ruszyłem w dalszą drogę, zostawiwszy swoich „wybawców”. Było ciężko, ale w sumie to byłem szczęśliwy. Dla mnie to była przygoda życia. A byłbym jeszcze bardziej uradowany, gdybym tylko znalazł miejsce, gdzie mógłbym czegoś napić się. Szedłem tak niemalże konając z pragnienia i ciągle ta infrastruktura towarowa portu wokół mnie. I nic poza tym. 

Kiedy już zaczynałem tracić nadzieję, nagle zauważyłem w oddali obskurny bar. Wyglądał jak bar, ale nie byłem do końca tego pewien. Taka szopa z płaskim dachem. Zawsze miałem obawy co do wstępowania do takich miejsc, bo tam mogło być niebezpiecznie. Aż prosiłem się o kłopoty, gdyż uchodziłem za łatwy cel dla miejscowych. Jednak musiało tu pojawiać się wielu obcokrajowców, ponieważ to był potężny międzynarodowy port. Miejscowi więc przyzwyczajeni byli do zagranicznych gości. 

Westchnąłem głęboko i ruszyłem w tę stronę. Tak, to był bar. Zauważyłem stary, wytarty, odrapany szyld. Był tu jakiś mały ruch, bowiem nie widziałem tu nikogo. Nikt nie wchodził, nikt nie wychodził. Zamknięty? Nie, otwarty. Wszedłem do środka.

Nie było tłoczno – być może jeszcze było zbyt wcześnie i wszyscy jeszcze pracowali. Jeśli mieli oczywiście jakąś pracę, ponieważ reszta pewnie cwaniakowała i kradła. Dwie kelnerki, typowe śliczne Latynoski, kręciły się za barem. Nie były zbyt schludne, lecz to mnie nie odstraszyło, gdyż wiedziałem, gdzie byłem. Nie mogłem przecież wymagać Wersalu w portowej dzielnicy Ekwadoru. 

Kiedy tylko zbliżyłem się do kontuaru, obie spojrzały na mnie i się uśmiechnęły. Ich uśmiechy były naprawdę czarujące i zaczynało mi się tu podobać. Zniechęcenie zniknęło jak kamfora. Ja im odpowiedziałem tym samym, ponieważ nie chciałem uchodzić za gbura. Nie byłem Niemcem, któremu nic nie pasuje, tylko Polakiem, któremu wszystko musi pasować. Trochę zagubionym i pełnym obaw, ale jednak szczęśliwym.

– Buenos dias! – powiedziałem grzecznie.

– Buenos dias, señor! – odpowiedziały prawie jednocześnie.

W tym momencie pozbyłem się ostatecznie wszelkich obaw i pomyślałem, że czekają mnie wspaniałe wakacje. Miałem też ochotę na bliższą znajomość z jakąś Ekwadorką. Pokazałaby mi swój kraj i nie tylko. Jednak na razie najważniejszy był odpoczynek i coś do picia. No i głód! Właśnie o nim sobie przypomniałem, bowiem mój nos wyłowił jakieś pyszne zapachy miejscowej kuchni. Tak, teraz tylko o tym myślałem. Urocze Ekwadorki mogły poczekać.

Mając ekwadorską walutę zamówiłem dwa piwa oraz ostro przyprawioną pieczonkę, która bardzo mi smakowała. Sądziłem, że to wieprzowina, ale mogło być cokolwiek. Słyszałem o potrawie ze świnek morskich zwaną tutaj cuy. Bez względu na to, z czego to zrobiono, wszystko było naturalnym żarciem, bez jakichś tam dodatków. Niebo w gębie. Naturalny smak i aromat. Do tego oczywiście zupa zwana tu colado. Nie dochodziłem z czego, bo to była specjalność lokalu. Zupy tu były bardzo popularne, niemal jak w moim rodzinnym kraju. Ale były inne, nie takie jak nasze, polskie. Mimo to moje colado okazało się wyborne.

Mogłem też odpocząć, obserwując statki na wodzie przez duże, chociaż zabrudzone okno. Zaraz pojawiła się trzecia dama. Schludnie ubrana młoda kelnerka o indiańskich rysach, która przyniosła mi kolejne porcje pieczonki i jeszcze dwa piwa. Chyba to jej początki w pracy, bowiem wydawała się nieco zagubiona. 

Mogłem najeść się do syta i co najważniejsze, wcale mnie to drogo nie kosztowało. Naturalne, zdrowe, smaczne i tanie. I do tego piękna i miła obsługa. Od razu wróciła mi chęć do życia. Zapłaciłem, po czym wtopiłem się wzrokiem w cudownie zielone wysepki daleko w głębi zatoki. Chciałem przeczekać południowy żar pod dachem, czyli czas na sjestę po tak obfitym posiłku. Nawet siedząc tu niemal nieruchomo miałem koszulę mokrą od potu, jakby ktoś wylał na mnie wiadro wody. Ocierając czoło zamówiłem mineralną, dokładnie agua con gas, bo już miałem lekko zmącony umysł przez tutejsze mocne piwo robione z kukurydzy. Nie wiem, jak się nazywało, ale było cholernie dobre. Żadnych ulepszaczy.

Przedtem, zanim tu trafiłem, zastanawiałem się, czy nie wrócić na „Aldonę”, do swoich. Miałem wątpliwości, ponieważ nie byłem pewien, czy sobie tu poradzę. Znałem co prawda hiszpański, ale raczej ten książkowy. W żadnym wypadku nie mówiłem jak Ekwadorczyk. I nawet ta trudność językowa mnie trochę zniechęcała, bowiem wiedziałem, że cały czas będę musiał się z tym zmagać, gdyż tu nikt nie znał polskiego. Jednak teraz to zaczynało mieć dla mnie niewielkie znaczenie. Nauczę się ekwadorskiego i nie będzie problemu. Już wiedziałem, że nie wrócę do załogi i chłopaki popłyną w drogę powrotną sami. Obejdą się beze mnie. To może i lepiej, bo przeze mnie mieli tylko same kłopoty. Tym razem będą mogli zająć się wyłącznie sobą i swoją ciężką pracą, a niewymiotującym szczurem lądowym kiwającym się nad zlewem z naczyniami do mycia.

Tak będzie!

– Przepraszam, señorita, szukam pracy – powiedziałem nagle do kelnerki, gdy ta stawiała kolejną szklankę z wodą na stole. 

Wypiłem już kilka i ciągle mi było mało. Może lepiej zamówić całą pięciolitrową butlę?

Dziewczyna uroczo się uśmiechnęła. Sprawiała wrażenie nieco speszonej. A może to była moja wina, bo tak na nią patrzyłem, jakbym chciał ją pożreć. Była taka seksowna, a ja nie miałem kobiety od dłuższego czasu. To prawda, co mówi się o ludziach morzach. Kiedy przybywają do portu, wszystkie porządne kobiety powinny się chować. Kiedy mój głód i pragnienie zostało zaspokojone, szukałem jeszcze sposobu na pozbycie się swojej chuci. W końcu mawiało się o Latynoskach, że były piękne i gorące.

Nie miałem jednak odwagi zrobić to z pierwszą lepszą. Tak po prostu zaproponować dziewczynie seks? Za dolary? No nie! Nie byłem w stanie tego zrobić. Musiałem po prostu opanować się i zacząć logicznie myśleć.

Nie mogłem oderwać wzroku od kelnerki, a jej słowa w moich uszach brzmiały jak śpiew rajskich ptaków:

– Musi pan pójść do „Tańczącej nimfy”, señor. Tam można dowiedzieć się czegoś na temat pracy. Często poszukują tam marynarzy i dokerów.

To mówiąc pokazała uliczkę na lewo ode mnie. I zaraz potem dodała:

– Trzeba iść prosto. Przy hotelu należy skręcić w prawo.

Była taka uprzejma i miła. Chciałem jej przynajmniej dotknąć, przytulić się do niej. Poczuć jak pachnie jej ciemne, błyszczące ciało.

– To niedaleko? – spytałem, hamując żar buchający w moich wnętrznościach.

– Sí, señor.

Podziękowałem, zapłaciłem za litry wypitej wody i udałem się w tamtym kierunku, o którym mówiła mi dziewczyna z baru. Czułem się znacznie pewniej. Piwo, pieczone mięso i odpoczynek dobrze mi zrobiły. Zrozumiałem, że przyszedł czas na zdobywanie Ekwadoru. Czułem się jak hiszpański konkwistador idący w nieznane. Już nie miałem żadnych obaw, aby poruszać się samotnie po porcie, chociaż podobno mogło tu być niebezpiecznie. Ale w końcu wszędzie może człowieka spotkać coś złego, niekoniecznie tutaj.

Dotarłem do hotelu. Jednak nazwa ta okazał się bardzo myląca, bowiem to była jakaś wielka rudera pamiętająca chyba czasy konkwisty. Ponure miejsce, ale to miał być jedynie mój drogowskaz w mojej drodze do celu. W pobliżu kręciło się tam kilku typów. Ich wolałem nie zaczepiać, ponieważ mieli jakieś okropne gęby. Napotkanych nieopodal trzech marynarzy zapytałem o „Tańczącą nimfę”. Wskazali na solidny, murowany budynek, który stał niedaleko od tego „hotelu”. Była to jakaś wielka buda, chociaż rzeczywiście murowana, z szyldem i reklamami. Stała tam grupka mężczyzn. Chwiali się, gdyż okazało się, że to, czego szukam, było najzwyklejszą knajpą. Jak ta, z której przed chwilą wyszedłem. Zacząłem znowu mieć obawy, czy rzeczywiście powinienem tam iść. Ale musiałem gdzieś się w końcu zaczepić, aby tu przetrwać. Wracać do załogi jeszcze nie chciałem. No i chcąc nie chcąc ruszyłem w stronę „Tańczącej nimfy”. Pijani spode łba zerkali na mnie. Wiedzieli, iż byłem nietutejszy, ponieważ byłem zbyt blady jak na miejscowego. Na frachtowcu prawie cały czas byłem w kambuzie i nie zdążyłem porządnie się opalić.

Wszedłem do środka z mocniejszym biciem serca. Tu już nie było pusto i przestronnie. Przywitały mnie kłęby gryzącego dymu oraz pijackie wyziewy. Zastałem mnóstwo ludzi, typów różnych maści. Przez małe okienka tkwiące wysoko pod sufitem docierało mało światła. Z tego względu panował tutaj półmrok, chociaż na zewnątrz było jasno i słonecznie. Było tu rzeczywiście strasznie i tak myślałem, że w razie czego będę uciekał. 

Widziałem zbitą masę męskich sylwetek, którzy siedzieli albo przy kontuarze, albo przy stolikach. Bardzo wątpiłem, czy tu znajdę okazję do zarobku. Chyba po zębach. Marynarze tu tylko tracili ciężko zarobioną kasę. Jak ciężko, sam doświadczyłem na własnej skórze. Mimo tego mało optymistycznego wniosku, postanowiłem zostać i rozejrzeć się. Zachęciło mnie to, bowiem nie zwracano na mnie najmniejszej uwagi. Ot, kolejny facet z jakiegoś statku. Widziałem, że większość towarzystwa stanowili obcokrajowcy. Mozaika męskich oblicz.

Przepychając się przez cuchnące potem i alkoholem cielska ruszyłem śmiało do przodu. Jakiś zapijaczony facet, któremu nagle poplątały się nogi, przewrócił mi się na plecy. Straciłem na moment równowagę, lecz kiedy ją odzyskałem, natychmiast odepchnąłem pijaka ze wstrętem. Więcej im się nie interesowałem. Z wielkim skupieniem szukałem wolnego miejsca przy stole, co jak się okazało nie było łatwym zadaniem. Z trudem odnalazłem krzesło, na którym nikt nie siedział. Spytałem jedynie grzecznie, czy mogę się przysiąść. Jeden z czterech siedzących tam Latynosów nakazał ręką bym zajął miejsce. Wszyscy bacznie mi się przyglądali. Jeden z nich zapalił papierosa. Powoli wypuszczał dym i ciągle się gapił. 

Czułem się trochę nieswojo i nawet pomyślałem o opuszczeniu tej jaskini pijaństwa, lecz zostałem. Nie mogłem stchórzyć już na samym początku. Byłem chyba europejskim macho zakochanym w miejscowych kobietach. A ci kolesie jak wyglądali, tak wyglądali. No cóż, trudy życia ludzi morza.

Ten, co palił, ciągle nie spuszczał ze mnie swego przenikliwego wzroku. Natomiast drugi łyknął z butelki i zagadnął:

– Americano?

Miał dziwny akcent, inny niż ten, którym posługiwał się doker wymieniający mi dolary na miejscową walutę. Uczyłem się hiszpańskiego obowiązującego na Półwyspie Iberyjskim, a to była speluna z wielonarodowym towarzystwem. Wiele dialektów hiszpańskiego w jednym miejscu. Ci Latynosi akurat mogli być z Kolumbii. Nie byłem pewien, ale jakoś mi się ich akcent kojarzył właśnie z tym krajem. W zasadzie w Ameryce Łacińskiej nienawidzono Jankesów, ale liczyłem na to, że akurat Kolumbijczycy będą mieli lepszy stosunek do białych z Zachodu. W końcu rząd Kolumbii ściśle współpracował ze Stanami Zjednoczonymi.

Uznając, że pytanie skierowano do mnie, odparłem:

– No, europeo.

Na wszelki wypadek chciałem ich wyprowadzić z błędu, aby przypadkiem nie oberwać za Jankesów, których też nie znosiłem. Polacy nie zabijali ich kobiet i dzieci, więc nie mogli mieć o to do mnie żadnych pretensji.

– Europeo? – zdumiał się i cynicznie uśmiechnął. – Czego tutaj węszysz? Gringos z Europy tutaj nie przychodzą.

Ton ostatnich dwóch zdań był wyzywający. Już wtedy czułem, że mogą być kłopoty z tymi facetami. Rozejrzałem się wokół i mogłem z całą pewnością stwierdzić, że jednak byli tu jacyś biali. I mogli być nawet Europejczykami, czy Amerykanami. Jednak nie chciałem go prowokować, dlatego postanowiłem być grzeczny. Uśmiechnąłem się pojednawczo i odparłem:

– Szukam zajęcia.

– Jesteś marynarzem? – spytał nagle ten z papierosem. 

Irytowała mnie ta rozmowa, ale dla świętego spokoju skinąłem głową. Zacząłem żałować, że tu przyszedłem. Pełno tu zawadiaków, którzy gotowi byli posłać mnie do piachu z byle błahego powodu. Byłem jeszcze młody i nie miałem zamiaru tak skończyć. Z nożem w plecach? No nie, nie po to tu przybyłem. Chciałem egzotyki tego kraju i ewentualnie jeszcze pięknych miejscowych kobiet, a nie mordobicia. Nie byłem karateką, a posturę też miałem raczej rachityczną, a więc miałbym nikłe szanse w takiej bijatyce. Dlatego musiałem robić wszystko, żeby ich nie sprowokować.

– Masz własną łódź? – rzucił chrapliwie trzeci. 

Miałem powyżej uszu tej rozmowy. Dlatego stwierdziłem, że czas na trochę ostrzejsze zagranie. Chciałem, żeby w końcu ode mnie się odczepili. Musieli zrozumieć, iż nie miałem ochoty na tę bezsensowną rozmowę.

– Nic wam do tego – powiedziałem spokojnie, ale stanowczo. 

Nagle ten z papierosem chwycił mnie za rękę. Podskoczyłem na krześle ze strachu, ponieważ myślałem, że mnie chce uderzyć. Ale na szczęście tylko trzymał mnie mocno za przedramię tą swoją kościstą łapą.

– Lepiej nie podskakuj, hijo de gran puta! – wycedził.

Trzymał ją rzeczywiście mocno, niczym imadło, aż do bólu, i wiedziałem, że ten facet nie żartuje. Do tego ten groźny ton i epitet, który był dla mnie jednoznaczny. Robiło się nieciekawie. Zaraz mógł zrobić użytek ze swojej drugiej ręki. A ja bardzo byłem przywiązany do swego uzębienia.

Było już za późno na ucieczkę. Wyrwanie ręki z tego uścisku wydawało mi się prawie niemożliwe, chociaż ten mężczyzna nie był wielkiego wzrostu. Jednak jego mięśnie na pewno były stalowe z powodu ciężkiej pracy na statkach. Musiałem szybko coś wymyślić, aby nie skończyć tragicznie już pierwszego dnia mego pobytu w Ameryce Łacińskiej. Ale nic mi nie przychodziło do głowy, poza tym, aby rzucić w jego twarz stojącą obok szklanką i spróbować nagłej ucieczki. Ale ja nie byłem także dobrym sprinterem i mogli mnie dogonić.

I dlatego miałem problem.

W pewnym momencie tuż za moimi plecami coś się poruszyło. Zanim zdążyłem obrócić głowę, ogromny nóż spadł tuż obok trzymającej mnie ręki Latynosa i wbił się w drewniany stół. Nawet nie drasnął skóry, ale przestraszony i zaskoczony drab automatycznie cofnął swoją dłoń. Zrobił to machinalnie. Czwarty, który się nie odzywał, zerwał się jak burza i rzucił w stronę właściciela noża, lecz natychmiast otrzymał sierpowy w szczękę. Tamten z butelką nawet nie zdążył wstać – prawy prosty przewrócił go razem z krzesłem. Jednakże pozostali dwaj Kolumbijczycy byli już na nogach, gotowi do walki.

Teraz przyszła kolej na moje pięć minut. Nie potrafiłem tak obracać pięściami jak mężczyzna z nożem, ale miałem podróżną torbę pełną różnych rzeczy, z których najcenniejszą okazała się mała maszyna do pisania w walizce. Wziąłem rozmach i mój bagaż głucho uderzył w najbliżej stojącego Latynosa. Impet odrzucił go w bok na sąsiedni stolik, co wywołało poruszenie wśród siedzących tam marynarzy.

Widząc, co się dzieje, czwarty drab wziął nogi za pas. Nie uszedł jednak daleko, bo nagle do lokalu wbiegło... kilkunastu policjantów! Z zaskoczenia wstrzymałem oddech i patrzyłem na nich. To byli rzeczywiście mundurowi! Mundury mieli w nieładzie i niekompletne, lecz to musiała być Policía Nacional del Ecuador. Znacznie różnili się od tego, co przedstawiano na folderach reklamowych z Ekwadoru, ale ja nie miałem wątpliwości. Ważne dla mnie było to, że zjawili się w samą porę i było do kogo się poskarżyć. Skąd się tu wzięli, nie wiadomo. Przechodzili obok i zobaczyli rozróbę czy co? 

Ale moja radość była krótka. Nie pytając nawet, co się dzieje, poczęli pałować marynarzy i dokerów. Ci jednak stawiali opór. Rzucili się wściekle na mundurowych. Rozpoczęła się regularna bijatyka. W tym chaosie trudno było się połapać, kto był po czyjej stronie. Tylko jasne plamy maskujące na ich mundurach błyskały mi w oczach w tej plątaninie ciał.

Pomyślałem, że najwyższy czas dać nogi za pas. Ale dokąd? Zostałem odcięty od wyjścia na zewnątrz.

Stałem więc i patrzyłem na to wszystko bezradnie.

Wkrótce policjanci zostaliby wyparci na zewnątrz, gdyby nie wspomógł ich... oddział wojska, który kolbami karabinów rozbijał obronę klientów speluny. Padło też kilka strzałów, chyba z pistoletów. Polała się krew. Kilku z krzykiem upadło na podłogę, pod nogi innych walczących. Przy takiej sile marynarze przeszli do totalnego odwrotu. Niektórzy próbowali sforsować okna, inni zaś ruszyli na zaplecze, demolując je. Ja byłem z tymi drugimi. Straciłem z oczu mego obrońcę, lecz to mnie wtedy nie obchodziło. Moim jedynym celem, jak i reszty, było wydostanie się stąd. Nie chciałem oberwać od policji lub tym bardziej wojska. 

Przez kuchnię, gdzie przyrządzano szybkie posiłki, tłum wypadł na małą uliczkę, przewracając kubły ze śmieciami. Marynarze szybko rozpierzchli się między domami portowej dzielnicy. Po chwili w drzwiach pojawili się policjanci. Rzucili się w pogoń za zbiegami, nie zamierzając im zbyt łatwo odpuścić.

Ja również gnałem co sił, niesiony na skrzydłach przerażenia, wypełniającego moje płochliwe serce. Ciężka torba bardzo mi to utrudniała, lecz nie mogłem porzucić mego dobytku, a zwłaszcza mojej maszyny do pisania.

Uciekając przeskoczyłem żywopłot, by niespodziewanie znaleźć się w czyimś ogródku. Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem jak mundurowi okładają pałami jakiegoś nieszczęśnika, który ledwo trzymał się na nogach. Wkrótce upadł. Zaczęli go kopać. Co za brutalność! Ale w końcu to Ameryka Łacińska. Nie powinno mnie to dziwić. Musiałem tylko zadbać o to, żeby samemu tak nie skończyć. Ja na takie lanie nie zasługiwałem, ponieważ przyszedłem tu w poszukiwaniu zajęcia, a nie mordobicia.

Spojrzałem przed siebie. Koło mnie stał ceglany, parterowy dom. Miałem zadyszkę. Musiałem odetchnąć, aby nabrać sił i dalej uciekać. Uciekać jak najdalej od tego miejsca. Po chwili znowu ruszyłem, ale tylko truchtem. Minąłem cztery palmy i skryłem się za rogiem budynku. Tu biegła ruchliwa ulica. Idąc chodnikiem bez trudu rozpłynąłem się wśród mieszkańców Guayaquil. I już wiedziałem, że mi się udało. Miałem nadzieję, że nie będą mnie szukać. Jeślibym podpadł władzom, mogliby nawet mnie stąd wydalić i byłyby nici z mych chęci pozostania w tym egzotycznym i pięknym kraju. 

Idąc ulicą rozglądałem się, czy przypadkiem nikt mnie nie ściga. Ale na szczęście nie widziałem ani policji, ani też wojska. Sami cywile. Mogłem odetchnąć z ulgą. Teraz rozglądałem się za miejscem, w którym mógłbym tymczasowo zamieszkać. Musiałem znaleźć jakiś kawałek dachu, pod którym miałbym szansę odpocząć. Za dużo miałem wrażeń jak na jeden dzień pobytu. Ta szalona ucieczka totalnie mnie zmęczyła.

Szedłem i myślałem nad tym, co miałem teraz zrobić. Gdzieś w mojej głowie pojawiła się myśl o powrocie do załogi „Aldony”. To pewnie byłoby najrozsądniejsze wyjście z mojej niepewnej sytuacji, ale jednak moja ciekawska natura pchnęła mnie ku przygodzie. Chciałem dalej poznawać Ekwador, a do swoich ciągle mogłem wrócić.

Trasa była bardzo ruchliwa, ponieważ przemieszczały się tuż obok dziesiątki aut, starych złomów, pordzewiałych, warczących i niemiłosiernie dymiących. Nagle jeden z tych samochodów pędzących jezdnią nie tak daleko mojej osoby zatrzymał się nagle tuż przy mnie. Przystanąłem przestraszony, kierując wzrok w tę stronę. Ze starego forda koloru srebrny metalik wysiadł mężczyzna. Dobrze, że tylko jeden. Ale na szczęście niepokój szybko uleciał. Poznałem go bez trudu. 

– Gdzie pan zmierza, señor? – rzucił do mnie, uśmiechając się.

Był to facet z nożem, który stanął w mojej obronie w „Tańczącej nimfie”. To on uratował mi skórę, chociaż go o to nie prosiłem. Gdyby nie jego interwencja, to nie wiem, co by się ze mną stało. Najprawdopodobniej bym został pobity i okradziony. I tak skończyłaby się moja przygoda z egzotyką Ekwadoru.

Ale na szczęście pojawił się ten człowiek.

– To znowu pan, señor? – zdumiałem się, po czym zaraz dodałem – Próbuję odnaleźć się w tym kraju.

Teraz mogłem dobrze mu się przyjrzeć. Był wysoki, znacznie wyższy ode mnie. Miał pociągłą twarz i krótko ścięte włosy. Nie wyglądał na Latynosa, choć miał ciemną karnację. Wyglądał raczej jak Europejczyk i jego hiszpański był bardziej iberyjski. Dużo lepiej go rozumiałem niż innych, z którymi miałem do czynienia. Od razu pomyślałem, iż przyda mi się taki ktoś, ponieważ z trudem tu sobie radziłem.

– Nie podziękowałem panu za pomoc, señor – zacząłem po chwili. – Było takie zamieszanie... Musiałem uciekać. Wie pan, señor, to dla mnie nowa jakość. Nikt mnie jeszcze nie napadł w barze i to był mój pierwszy raz. A potem ta policja i wojsko... Jestem tu obcy i próbuję jakoś się zaaklimatyzować. Tak więc muchas gracias, señor. Za to, że moja pierwsza przygoda w Ekwadorze nie zakończyła się dla mnie źle. Uratował mnie pan przed tymi typami, señor. Gdyby nie pan, señor, to nie wiem...

Mężczyzna zaczął się śmiać. Ciągle przeżywałem to, co mnie spotkało w tej pijackiej spelunie, a on sprawiał wrażenie, jakby nic wielkiego tam się nie stało. Przecież tam było regularnie mordobicie i nawet została użyta broń palna. Słyszałem wyraźne strzały. Może nawet ktoś zginął. Jak można z tego się śmiać? To była tragedia! Byłem lekko zaskoczony reakcją tego człowieka na moje słowa.

Potem pomyślałem, że jemu również udało się uciec, zatem miał powody do szczęścia. Nie mogłem mu tego zabronić. Ale ja ciągle byłem wstrząśnięty. 

– Wsiada pan, señor – powiedział nieznajomy, pokazując swój samochód. – Wiem, jak trudno człowiekowi w obcym kraju. Ekwador to zwykle spokojne miejsce jak na Amerykę Łacińską, ale czasami zdarzają się tu incydenty. Dwa lata temu przyjechałem z Hiszpanii. Czułem to samo, chociaż to byłe nasze kolonie. Ale nie miałem wcale łatwiej. Szuka pan zapewne pracy i dachu nad głową, señor. Mam propozycję. Chyba, że pan jest tylko turystą i wraca pan do hotelu. A potem pewnie pan stąd ucieknie najbliższym samolotem i nigdy już nie wróci do Ekwadoru, señor. Tak, señor, to rzeczywiście było trudne doświadczenie. Ale niech pan się nie przejmuje, señor. Po prostu miał pan pecha, señor... To się czasami zdarza. No, ale na szczęście byłem w pobliżu i wszystko dobrze się zakończyło.

A więc Hiszpan! – przemknęło mi przez głowę. Wiedziałem, że nie może być Ekwadorczykiem. Wyglądał i mówił jak Europejczyk. I był z Europy. Dobrze, że taki ktoś pojawił się teraz w moim życiu, ponieważ miałem więcej powodów, aby mu zaufać niż miejscowym. Był inny niż te wszystkie portowe męty – elegancki, pachnący, twarz miał łagodną i ogoloną. I miał zadbane uzębienieseñor. Nie musiał, białe, bez ubytków.

Samochód jego był typowym tutejszym rupieciem, który nie wiadomo jakim cudem jeszcze jeździł, ale on sam wyglądał na porządnego gościa. Ryzykował wstawiając się za mną, a mimo to zrobił to. Pewnie nie mógł patrzeć jak te rzezimieszki napastują gringo.

– Niech pan się nie przejmuje, señor – rzekł po chwili nieznajomy, widząc moją zafrasowaną minę. – Po prostu zobaczył pan to, czego nie mają szansy ujrzeć typowi turyści, señor. Ekwador ma wiele atrakcji, takie niestety też. Będzie miał pan co wspominać, kiedy pan wróci do kraju, señor.

W tej chwili nabrałem jakiejś podejrzliwości. Ten facet był miły. Aż za miły jak na mój gust. Może za tym coś się kryło. Musiał mieć chyba jakiś tam interes, że mi pomagał. Dlatego postanowiłem uważać. Tak na wszelki wypadek, aby nie wpaść z deszczu pod rynnę. Nie chciałem się wplątać w coś poważnego. Słyszałem o gangach narkotykowych i kurierach do Europy i USA. Wielu obcokrajowców chciało szybko i łatwo zarobić, pracując dla miejscowych mafii. Tylko nielicznym się udawało, a reszta siedziała w więzieniach, jeśli nie została zabita. A ja wiedziałem, jak wyglądają tu więzienia, ponieważ oglądałem amerykańskie filmy, a zwłaszcza pewien brytyjski dokument na ten temat.

Wspomnienie o tym trochę zmroziło mi krew w żyłach. Ale nie dałem tego po sobie poznać. Na razie jednak postanowiłem być miły, bowiem może rzeczywiście to był dobry człowiek, jeden na milion, który po prostu nie mógł patrzeć na kłopoty naiwnego gringo, który pakował się w wielkie kłopoty. Tacy też istnieją na świecie. Nie mogłem go skreślać już na samym początku. Jak na razie wiele mu zawdzięczałem, a więc coś mu chyba za to się należało.

Zanim wsiądę do jego auta, chciałem go tylko trochę wybadać. Toteż zamierzałem wciągnąć go w rozmowę.

– Jak pan mnie odnalazł, señor? – spytałem. – Wielu tu ludzi.

– Szukałem Europejczyka z wielką podróżną torbą. Przyzna pan, że takich to tutaj niewielu, señor. Pojeździłem po okolicy, gdyż wiedziałem, że za daleko to pan nie zajdzie, señor. Mógł pan gdzieś się schować, señor, co wydaje się słuszne po tym zdarzeniu, ale liczyłem na szczęście. I oto patrzę – facet zasuwa.

Trochę trudno mi było w to uwierzyć, iż tak po prostu znalazł mnie w tak dużym mieście, ale w sumie mogłem założyć, że tak mogło być. Może rzeczywiście miał szczęście i wypatrzył mnie w tym tłumie.

– I chce pan ułatwić mi życie, señor? – spytałem, nie dowierzając.

Mężczyzna wzruszył ramionami i odparł:

– To niezbyt dobra dzielnica. Tu turyści raczej się nie pojawiają, chyba że są idiotami. Na przykład Jankesi lub Japończycy z drogimi aparatami fotograficznymi. Aż się proszą, aby ich zaatakować. Żeby tu przetrwać, trzeba mieć trochę oleju w głowie. To nie jest takie trudne, wystarczy, że zachowamy zdrowy rozsądek. Trzeba poznać tutejsze reguły gry, a wtedy nic złego nie powinno się stać.

– Nie zdążyłem panu należycie podziękować za ocalenie mi skóry w „Tańczącej nimfie”, a już pan chce mi znowu pomóc, señor. Nie wiem, jak to mam rozumieć. Lubi pan ratować z tarapatów obcokrajowców, señor? A może pan ma taki zawód, señor?

Tamten spojrzał na mnie i zaczął się śmiać.

– To, co zaszło w „Tańczącej nimfie” to jest w sumie normalne. Na porządku dziennym jest tam mordobicie. Dlatego niedaleko jest silny posterunek policji, bo się ludzie skarżyli. Te rozróby to rzeczywiście duży problem w tej dzielnicy i radzę panu nie chodzić tu po zmroku samotnie, señor. Funkcjonariusze dbają też o tę część portu, gdyż nie chcą odstraszać handlowców. Kiedyś tu strach było chodzić nawet w biały dzień. Jak zrobili ten posterunek, to wiele się tu zmieniło. Na lepsze, oczywiście. Ale takiej wielkiej zadymy to nie pamiętam. Dobrze narozrabialiśmy. Radziłbym panu tam więcej się nie pojawiać, señor. Mogą być kłopoty. I nikt panu nie pomoże, señor.

Facet miał całkowitą rację. Tymi słowami ostatecznie przekonał mnie do siebie. W ogóle go nie znałem, ale mimo to jakoś mu ufałem. Miał w sobie coś takiego, co zjednywało mu ludzi. Mnie na pewno. Pomógł mi i to dla mnie było teraz ważne. Poza tym nie miałem dobrego pomysłu, co miałem dalej czynić. Wiedziałem, że już roboty w „Tańczącej nimfie” nie dostanę, a więc trzeba było szukać innych możliwości. Bez znajomości miałem marne szanse na cokolwiek, ponieważ tutaj bezrobocie było duże. A ja tu nie znałem nikogo. Innymi słowy ten facet był chyba jedyną moją szansą, aby jakoś zaczepić się w Ekwadorze i spróbować żyć.

Musiałem zaryzykować i wsiąść do jego samochodu. Nie byłem kobietą, a więc chyba mnie nie zgwałci.

Wrzuciłem ciężką i niewygodną torbę na tylne siedzenie forda, a sami wsiedliśmy na przód. Zauważyłem, że panował tu straszny bałagan, który zupełnie nie pasował do eleganckiego właściciela auta. Hiszpan wrzucił bieg i po chwili gwałtownie ruszył. Niczym wytrawny rajdowiec. Ekwadorskie drogi wydawały mi się gorsze od polskich. Jednak Hiszpan prowadził sprawnie, jak gdyby to była niemiecka autostrada, gładka jak lustro. Ten złom doskonale radził sobie z dziurami, chociaż czasami dzwoniłem zębami, a moje wnętrzności skakały aż po same gardło. Jednak wszystko było lepsze od chodzenia piechotą. Bolały mi nogi, a podeszwy piekły jak cholera. Buty miałem mokre od potu, koszula też. Marzyłem o kąpieli w błękitnym morzu. I jeszcze w towarzystwie miejscowych dziewczyn.

Dobrze czasami pomarzyć. Jednak rzeczywistość nie dawała o sobie zapomnieć, ponieważ moja sytuacja ciągle była niepewna.

– Będą nas szukać? – zaniepokoiłem się, zapinając pasy.

Mocowałem się z nimi długo, gdyż okazało się, że były strasznie oporne. Chyba nikt ich dawno nie używał. Ale w końcu mocno szarpnąłem i się udało. Zrobiłem to z przyzwyczajenia, bo tak trzeba w Europie. Jednak mój kierowca tego nie uczynił. Być może była tu pewna dowolność – kto chciał, zapinał, a kto nie chciał, nie zapinał. Ja tam wolałem nie ryzykować. Po tym, co się stało w „Tańczącej nimfie” nie chciałem widzieć żadnych mundurów. Drogówki również. Zachowywali się bardzo brutalnie wobec tych cywilów i wolałem nie wchodzić im w drogę. Być może tamci byli agresywni, ale jednak powinni bardziej wstrzemięźliwie używać tych swoich środków przymusu. Od razu przypomniał mi się stan wojenny. Byłem wtedy jeszcze dzieckiem, ale obrazy pałowania ludzi utkwiły mi głęboko w mej pamięci. I teraz mi to wszystko się przypomniało.

Brrr! Poczułem dreszcz na swoich plecach.

Ale ten siedzący obok mnie Hiszpan nie miał o tym pojęcia. Nie wiedział, co to strach przed władzą. Chyba że pamiętał dyktaturę generała Franco i terror, jaki wtedy stosowano wobec przeciwników politycznych.

Różne myśli przebiegały mi po głowie.

Tymczasem Hiszpan włączył radio. Do moich uszu popłynęła gorąca latynoska muzyka. To trochę przypominało anglosaskie hity, tylko że było po hiszpańsku. Nieco to było tandetne, ale nie narzekałem. Czułem ulgę w nogach i tym się cieszyłem.

– Nie sądzę – odezwał się mój wybawca po pewnym czasie, po czym dodał – Nie powinni. Tam było dużo ludzi. Chcieli tylko rozgonić to całe towarzystwo. Kilku aresztowali i pewnie ich niedługo wypuszczą.

Zastanowiłem się przez chwilę, o czym była mowa. Kiedy przypomniałem, zapytałem dla pewności:

– Na pewno nie będą nas szukać?

– Jeśli udało się im uciec i nie aresztowali, to na pewno nie będą szukać. Gdyby tak poszukiwali każdego odpowiedzialnego za wszelkie rozróby, wkrótce zabrakłoby miejsca w tutejszych więzieniach. Tutejsi mają bardzo gorący temperament. Niech pan tym się nie kłopocze, señor. To już poza nami. Musi pan teraz spojrzeć w przyszłość, señor.

Pewnie miał rację, skoro już tu mieszkał jakiś czas. Wiedział, co trzeba robić, a co nie, żeby tu przetrwać. Dlatego postanowiłem, że zapomnę o wszystkim i teraz skupię się na tym, co mnie czeka w najbliższej przyszłości. Tak, teraz to powinno być dla mnie najważniejsze. Moja przyszłość w Ekwadorze.

Jechaliśmy ulicami Guayaquil, a ja mogłem podziwiać piękno tego miasta. Piechotą byłoby trudno zobaczyć to wszystko w tak krótkim czasie. Przytłoczył mnie jego ogrom i przepych. To wyglądało jak stolica jednego z Europejskich miast. Wspaniały przykład nowoczesnej miejskiej architektury. 

– Gdzie my w ogóle jedziemy, señor, jeśli wolno spytać? – zacząłem znowu rozmowę, przerywając tę przedłużającą się ciszę.

Odpowiedź na moje pytanie stała się istotna dopiero teraz, ponieważ już odpocząłem od tej ucieczki z „Tańczącej nimfy” i ochłonąłem z wielkiego wrażenia, jakie wywarło we mnie to miasto. Teraz oto skupiłem się na swoim przyziemnym życiu.

Mój kierowca uśmiechnął się lekko i spojrzał na mnie ze słowami:

– Mam propozycję dla pana, jeśli pan nie jest tylko zwykłym turystą i chce pan tu sobie pomieszkać, señor. Mamy tutaj dosyć spore bezrobocie, zatem powinien pan tym zainteresować się, señor. Trudno będzie znaleźć coś lepszego.

Do tej pory patrzyłem przed siebie przez zakurzoną przednią szybę samochodu, ale teraz spojrzałem na siedzącego obok mnie mężczyznę. Nasz wzrok przez moment się skrzyżował, tylko na moment, ponieważ Hiszpan zabrał go z powrotem na drogę. Dojeżdżaliśmy właśnie do skrzyżowania i czerwonych świateł. Trzeba było się zatrzymać i dlatego tam została skupiona jego uwaga. A ja oczekiwałem wyjaśnień, gdyż tymi słowami tylko rozpalił moją ciekawość, ale gdy te nie nastąpiły przez dłuższy czas, sam zapytałem:

– Ma pan dla mnie propozycję pracy, señor?

Czekaliśmy na zmianę świateł i możliwość dalszej jazdy. Hiszpan przez dłuższą chwilę milczał, zanim oznajmił:

– Byłem w „Tańczącej nimfie”, bo potrzebowałem ludzi do pracy w Tumbes. To w Peru, ale niedaleko Ekwadoru. Przeważnie posiłkujemy się Ekwadorczykami, bo mój szef woli ich od miejscowych Peruwiańczyków. Mimo iż sam jest obywatelem Peru. Mieszkam na stałe w Ekwadorze i wiem, gdzie można znaleźć odpowiednich ludzi. Rekrutacja ludzi – taka moja funkcja. Jeśli szef daje mi zlecenie, ja je wykonuję. Ta speluna może być niebezpieczna, ale jest dobrym miejscem na znalezienie odpowiednich ludzi. Dlatego często tam bywam. Tam są przeważnie ludzie spoza Ekwadoru i czasem ludzie o wątpliwej przeszłości, lecz czasami mój szef potrzebuje i takich. Wszystko zależy od pracy do wykonania. Czasami trzeba nam analfabetów, a czasami musi być ktoś, kto jest w miarę wykształcony i inteligentny.

Słuchałem tych słów z pewnym zdziwieniem. Peruwiańczyk, który wolał zatrudniać Ekwadorczyków, a do ich wyszukiwania używał Hiszpana. W sumie nie było nic w tym dziwnego, ale jakoś mnie to zastanowiło. Być może byłem wyczulony na punkcie wszystkiego, co mogło mi się wydawać podejrzane i trochę przesadzałem, ale jednak miałem co do tego pewne wątpliwości. Prześladowało mnie tylko jedno pytanie – czy to aby legalne?

– A ja jestem jaki? – spytałem. – Analfabeta czy ten wykształcony?

Mieliśmy zielone i znowu jechaliśmy.

– W „Tańczącej nimfie” byłem przed panem, señor. Siedziałem sobie w tłumie i szukałem kogoś na poziomie, kto nie tylko umie pisać i czytać, ale także i myśleć. Ci wszyscy faceci tam to tylko do wybitnie fizycznej roboty. Mogą ciężko pracować, ale ktoś ich musi kierować. A ja właśnie szukałem takiego kierownika, który nie tylko nie boi się ciężkiej pracy fizycznej, ale także potrafi kierować innymi podczas pracy. Wybór za wielki nie był. I wtedy zjawił się pan, señor. Od razu zwróciłem na pana uwagę, señor. Wiedziałem, że pan jest obcy, señor, ale także byłem świadom, iż zapewne pan poszukuje jakiegoś zajęcia. Do „Tańczącej nimfy” raczej nie trafiają obcy turyści, bowiem przewodnicy omijają to miejsce szerokim łukiem i wszystkie biura podróży zalecają unikać tej część portu. A pan tam się zjawił, señor. Musiał pan po prostu zejść z jakiegoś statku handlowego i zapewne szukał pan pracy, señor. Chciałem do pana podejść, señor, lecz tamci zaczęli pana zaczepiać. Wiedziałem, że nie dadzą panu spokoju, señor, dlatego zdecydowałem się na interwencję.

– Ale przez to pan też jest spalony w „Tańczącej nimfie” – zauważyłem. – Pana także tam mogą poznać, señor. I gdzie pan będzie szukał nowych pracowników, señor? Nie musiał pan tak narażać się przez mnie, señor.

– Proszę się o to nie martwić, señor. Ja wiem, jak należy postępować, bo znam tutejsze warunki. Ja tylko chcę, aby pan tam się nie pokazywał, señor, gdyż dla pana to może być niebezpieczne. Pan jest tu nowy, señor, a więc powinien pan to wiedzieć.

Troska tego w sumie nieznajomego faceta o mnie zadziwiała. Słuchałem tego i wydawało mi się to niemożliwe, aby nie miał w tym jakiegoś interesu. I nadal mi nie wyjaśnił, co to za praca. Znowu pomyślałem o narkotykach. Być może przemycali je z Peru do Ekwadoru, a może odwrotnie i potrzebowali kurierów. Głupi gringo nadawał się doskonale do tej roboty, ponieważ nie był zupełnie świadom, w co się pakuje i jakie mogą być tego konsekwencje.

– Ja nie jestem Ekwadorczykiem – zauważyłem po chwili.

Z niecierpliwością czekałem na jego odpowiedź.

– Nic nie szkodzi. Przynajmniej pan nie jest pijakiem czy tam ćpunem, señor. Jest pan obcy, señor, można więc też liczyć na dyskrecję. I zna pan hiszpański, señor. Więcej nie trzeba. Wszelkie formalności załatwimy, bo mamy znajomych tam gdzie trzeba. Mój szef jest bardzo wpływowy w Peru, a więc absolutnie nie będzie żadnych kłopotów. Da się w łapę jednemu i drugiemu i będzie po sprawie. Także proszę się tym nie kłopotać, señor.

Traktowałem te słowa z pewnym niedowierzaniem. Skoro tak, to jego szef musiał być naprawdę wysoko postawiony, być może nawet we władzach centralnych. W takiej sytuacji rzeczywiście mógł wiele. Miałem tylko nadzieję, że to nie żaden mafioso, tylko zwykły skorumpowany polityk. Jak dla mnie to nie było nic zaskakującego.

– Myślałem, że mój kraj jest skorumpowany – przyznałem.

Hiszpan znowu zarechotał.

– Co za ironia! My, Hiszpanie, też sądzimy, że nasz kraj jest najbardziej skorumpowany na świecie, a tu okazuje się, że wcale w tej naszej Europie nie jest tak źle. Mówię panu, señor, tu jest jedno wielkie bagno. Tu się wiele rzeczy załatwia za łapówki. Od prezydenta po dozorcę – wszyscy tu biorą. I to jest normalne. Każdy o tym wie i każdy to akceptuje.

Słuchałem tego z pewnym zaciekawieniem. O tym nie uczyli mnie na iberystyce. Czułem, że Ameryka Łacińska jeszcze nie raz mnie zaskoczy. Wiedza książkowa miała tyle wspólnego z rzeczywistością, co ryba z Saharą. I tak naprawdę to cieszyłem się, że będę miał okazję poznać prawdziwe tutejsze życie. Zawsze mnie to interesowało, ale nigdy nie miałem odwagi wybrać się do Ameryki Łacińskiej, aby wszystko zobaczyć na własne oczy. I dzięki mojemu koledze Michałowi moje marzenia zostały przekute w rzeczywistość.

– Ma pan ważny paszport? – spytał Hiszpan po chwili. 

Skinąłem głową i powiedziałem:

– Jeszcze ponad dziewięć lat. Niedawno go zrobiłem, gdyż stary mi się skończył. Był mi potrzebny, ponieważ jeździłem do Niemiec do pracy. Mam także ekwadorską wizę. Nie mam peruwiańskiej.

Ale Hiszpan był wyraźnie zadowolony. Wiza to nie był dla niego problem. W końcu jego szef załatwi wszystko. Wystarczy tylko dać komu trzeba w łapę i po krzyku.

– Juan Nevarez – powiedział nagle, podając mi rękę.

– Adam Przyłuski – odpowiedziałem, ściskając dłoń Hiszpana. 

Byliśmy już na „ty”. Nasza znajomość szybko się rozwijała, co mnie cieszyło. Miałem wreszcie kogoś, komu mogłem względnie zaufać. Nie wiedziałem, co to za praca na mnie czeka w Tumbes, ale sądziłem, że to chyba nic nielegalnego. Pozbyłem się ostatecznie wszelkich wątpliwości co do tego faceta. Był sympatyczny i naprawdę wzbudzał zaufanie. A poza tym uratował moją skórę i ja nie mogłem o tym zapomnieć. Dobrze, że znalazł się taki człowiek jak on. Z nim miałem duże szanse na sukces w tym obcym dla mnie kraju.

– Co za dziwne nazwisko?! – zawołał. – Pomyślałbym, że jesteś ruso.

Myślał, że byłem Rosjaninem? Nie, nie byłem Rosjaninem.

– Jestem z Polski – oświadczyłem, nie kryjąc swej dumy.

Hiszpan chwilę pomyślał. Patrzyłem na jego zamyślone oblicze. Nie wiedział, gdzie leży Polska, czy co?

– Pracowałeś w porcie? – spytał.

– Tak, w Szczecinie. To taki duży port handlowy. Podobny do Guayaquil, tylko sporo mniejszy. Pisałem też do lokalnej gazety. Jako dziennikarz parałem się trochę piórem. Taki ze mnie domorosły pisarz, który jeszcze nic nie wydał. Skończyłem iberystykę na uniwersytecie w Warszawie. To nasza stolica.

Hiszpan pokręcił głową.

– Intelektualista – stwierdził raczej niż zapytał. – Spodziewałem się tego, bo masz inteligentną twarz. Jesteś dobrze wykształcony, ale to dobrze. Będziesz kumał to, co jest w papierach, bo nie wszyscy to potrafią. Robota w Tumbes jest fizyczna i ciężka. Nie będę przed tobą tego ukrywał... Adam! Ale jest możliwość awansu. Pracuję dla peruwiańskiego armatora Lopego de Vegi. Mój szef chce ludzi spoza naszego rejonu, którzy trzymaliby język za zębami. Nie chcemy miejscowych, bo są gadatliwi i mają dużo znajomych wokół... Ekwadorczycy to znacznie lepsi pracownicy, porządniejsi. I dlatego to oni głównie pracują w jego magazynach w porcie w Tumbes. Ale mogą być też i inni, aby nie Peruwiańczycy. Mój szef rzadko tam się pojawia, gdyż woli obracać się w zupełnie innym towarzystwie, ale czasami przybywa, aby rzucić okiem i sprawdzić, czy wszystko gra. Jeśli już się pojawi, to lepiej z nim nie gadaj. A jak już o coś cię zapyta, to musisz wiedzieć o czymś...

Nasze spojrzenia skrzyżowały się i wtedy dodał:

– Adam, musisz pamiętać, żeby do szefa nie mówić Bruno de Vega.

Byłem zaskoczony.

– Dlaczego? – spytałem.

– Po prostu nie mów i tyle.

Więcej nie drążyłem tematu. Nie chciałem zrazić do siebie swego dobroczyńcy. Musiałem to uszanować i kropka. Ale z drugiej strony nazwisko jego szefa jakoś było mi znajome. Zastanowiłem się chwilę, aby przypomnieć, gdzie je słyszałem i zaraz miałem odpowiedź. Uśmiechnąłem się do siebie na wspomnienia z dawnych studenckich lat.

Félix Lope de Vega y Carpio był hiszpańskim dramatopisarzem z epoki baroku. Tak, na studiach musiałem uczyć się niektórych fragmentów jego dzieł. Przypomniałem sobie fragment z „Fuente Ovejuna”:

„Será bien que deis asombro,

Rodrigo, aunque niño, a cuantos

dicen que es grande esa cruz

para vuestros hombros flacos.”

Musiałem tego uczyć się na pamięć i teraz, nawet po latach, wiele z tego zostało w mojej głowie. Wtedy nienawidziłem tych głupich dramatów, ale teraz mogłem powiedzieć, że wiedza ta mi się przydała. Dzięki temu mój język hiszpański był bogatszy i mogłem swobodnie nim się posługiwać.

Ach, dobre czasy studenckie. Beztroski czas, a potem już tylko zmarnowane lata na bezrobociu i fizycznej pracy w szczecińskiej stoczni i Niemczech. Ojciec miał do mnie pretensje, czemu wybrałem hiszpański, a nie niemiecki. Wtedy sądziłem, że ma rację, a teraz...

A teraz byłem w Ekwadorze! Siedziałem na przednim siedzeniu jakiegoś gruchota, z facetem, którego niedawno poznałem i myślałem nad swoim hiszpańskim. Było coś w tym tak niesamowitego, że aż zastanawiałem się, czy to przypadkiem mi się nie śni. Pomyślałem, że to jakaś ironia losu, że w Polsce nie mogłem znaleźć pracy w swoim zawodzie, więc pracowałem fizycznie w stoczni z takimi po zawodówkach. Od tego uciekłem, ponieważ nie mogłem tego znieść, tego poniżenia. Tych śmiechów sąsiadów, tego niby wierzącego bydła, chodzącego, co niedziela do kościoła.

Uciekłem.

I tutaj miałem być również robolem. To, po co godzinami musiałem wkuwać tą cholerną hiszpańskojęzyczną literaturę? Żeby pracować w jakieś peruwiańskiej stoczni? Z bezzębnymi analfabetami? Z kompletnym dnem społecznym? Bo tylko tacy tu pracowali. Totalny margines. I co z tego, że z Ekwadoru?

Do cholery! Nie tak chciałem żyć. Nie tak miało wyglądać moje życie. Ja miałem plany. Miałem marzenia. Dlaczego mi je zabraliście, kapitalistyczne diabły pławiące się w splendorze salonów Zachodu?

– Dokąd mnie teraz wieziesz, amigo? – spytałem, kiedy wreszcie wróciłem do otaczającej mnie rzeczywistości.

– Właśnie do mojego szefa. I dlatego pamiętaj o tym, co ci powiedziałem. Nie denerwuj go. Bo on łatwo się wkurza i może być niebezpieczny. Lubi jak się ma do niego szacunek. Jeśli mu go okażesz, jest szansa, że cię polubi.

Spojrzałem na kierowcę i spytałem:

– Ma problemy z psychiką?

Tamten zmierzył mnie zimnym wzrokiem i od razu pożałowałem tej kpiny. W końcu potrzebowałem ich łaski. Nie powinienem był, ale stało się.

– Pamiętaj! – powtórzył.

– De acuerdo – powiedziałem.

Ponieważ co innego miałem zrobić? Zgodziłem się i miałem tylko nadzieję, że nie wpadnę w jakieś szambo. Być może byłem naiwny i łatwowierny, ale w końcu czasem trzeba podjąć ryzyko. I po prostu czułem, że właśnie przyszedł ten moment i teraz muszę to zrobić.

Właśnie teraz!

Jechaliśmy dosyć długo ulicami tego barwnego miasta. Zupełnie straciłem orientację, ile przecznic już minęliśmy. Po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy do dzielnicy bogaczy. To widać było z daleka. Były to przeważnie okazałe wille z ogrodami i wysokimi ogrodzeniami. Posiadłości te wyglądały jak twierdze. Bronili się w ten sposób przed liczną biedotą, która podobno czasami była bardzo agresywna i w desperacji atakowała wszystko, co było zwiazane z bogactwem. 

Zatrzymaliśmy się przed białym, piętrowym domem. Jednak „dom” to mylne pojęcie, bo właściwie to trzeba uznać za pałac. Tak, pałac z bajki. Jak z baśniowego filmu Walta Disney'a. Górował on nad innymi budynkami, przyćmiewając je swoją okazałością. Kiedy na to patrzyłem, byłem pod ogromnym wrażeniem. Nawet w Warszawie nie widziałem takiego przepychu. A podobno Ekwador to biedny kraj.

Wysiedliśmy z auta i podeszliśmy do żelaznej bramy. Tam był dozorca, a raczej ochroniarz w przebraniu antyterrorysty, bowiem miał na sobie kompletnie czarny mundur i kominiarkę, a na ramieniu – zawieszonego kałasznikowa. Hiszpan machnął do niego i ten otworzył bramkę. Weszliśmy na teren posesji. Kilkadziesiąt metrów cudną alejką powleczoną delikatnymi girlandami, mieniącymi się wielokolorowymi kwiatami, i już byliśmy pod tym pałacem. Czułem się tu mały jak krasnoludek i biedny jak mysz kościelna. W szybkim tempie pokonaliśmy szerokie schody ozdobione kwiatami w potężnych donicach, by zaraz znaleźć się pod masywnymi drewnianymi drzwiami z żelaznymi okuciami. Te wrota to jakaś cholerna płaskorzeźba, wykonana przez zmyślnego artystę.

Nevarez zadzwonił. Po chwili nam otworzono. Przywitał nas stary, zgarbiony człowiek. Jego twarz była pomarszczona i zasuszona. Widząc znanego sobie mężczyznę pokłonił się nisko. Zrobił to dla Nevareza, bo chyba nie dla mnie. Ja tu byłem obcy i na mnie w ogóle nie zwracał uwagi, jakbym był powietrzem.

– Jest señor Bruno? – spytał go Hiszpan.

– Tak, señor, u siebie.

Weszliśmy do salonu, który natychmiast przywołał mi skojarzenie z wnętrzami domów, jakie widziałem w latynoamerykańskich serialach. Przede wszystkim uderzyła mnie przenikliwa biel ścian i sufitu z kremowymi elementami. Te meble, ten wystrój. A te wazy, rzeźby! Mogłem założyć się, iż to były dzieła sztuki, oryginały, a nie podróby. No i ten wspaniały, kolorowy dywan, pokrywający większą część podłogi. 

Byłem w butach i obawiałem się nań wejść, aby go nie skalać brudem biedy, jakiego zebrałem idąc ulicami miasta. Zawsze mama na mnie krzyczała, gdy wracałem z podwórka i chodziłem po domu w zabłoconym obuwiu. Jak byłem w gościach również zawsze pamiętałem, aby zdjąć swoje adidaski. Tak mnie wychowano. I teraz widząc takie cuda nie śmiałem zrobić kroku naprzód. W końcu nie należało denerwować właściciela domu, który podobno był porywczy. A gdybym zabrudził mu dywan, to co by zrobił? Wolałem nie sprawdzać.

Przez ogromne okna od sufitu do podłogi, wpuszczające do wnętrza ogrom światła, dostrzegłem taras, a za nim, otoczony wysokim ogrodzeniem, mały ogród. Były tam różne egzotyczne drzewa i krzewy, które kwitły wieloma barwami. 

Żyjąc w takich warunkach żal było umierać.

Było dla mnie jasne, iż właściciel tego wszystkiego nie był człowiekiem biednym, chociaż uchodził za skromnego armatora, jakich wielu w tym kraju. Jak się potem okazało, miałem rację i to wszystko, co tu widziałem, to nie fatamorgana, ale realny świat miejscowej elity. A może po prostu wygrał w totolotka. Bo że był wpływowy, to Nevarez przede mną nie ukrywał. A gdzie władza, tam i pieniądze.

Przed spotkaniem Juan jeszcze raz przypomniał, co miałem mówić, a czego nie. Powtarzał się jak zdarta płyta, lecz pewnie bał się, że coś głupiego palnę i wtedy oberwie także i on. Ale ja nie byłem głupi i wiedziałem, że nie będę zadzierał z tym facetem, który tu mieszka. Na pewno był wszechmocny i posłałby mnie do wszystkich diabłów, gdybym mu podpadł. A poza tym chciałem dostać robotę i jakoś zacząć żyć.

Tak, Bruno Lope de Vega jak na małego, peruwiańskiego armatora żył wyjątkowo dostatnio i aż mi nie chciało się wierzyć, że było go stać na to wszystko. Znowu pojawił się u mnie w głowie wątek narkotykowy. Na myśl o tym przełknąłem ślinę. W końcu to Ameryka Łacińska. Oglądałem amerykańskie filmy z handlarzami „białą śmiercią” i teraz te obrazy przesuwały mi się przed oczami. Trupy, trupy i trupy. Ja nie chciałem być trupem!

I wreszcie pojawił się wielki señor Bruno. Postawny, elegancki, doskonale ubrany, niemal jak amant z amerykańskich filmów ze starego kina, starszy pan. Ale to nie był dobrotliwy staruszek. Już schodząc ze schodów z piętra patrzył na mnie swym świdrującym wzrokiem, jak gdybym przyszedł go okraść, a nie do pracy. Od razu mi się nie spodobał. Czułem, że ten facet naprawdę potrafi zrobić krzywdę, jeśli ktoś mu wejdzie mu w drogę. Nevarez nie musiał mi powtarzać w kółko to samo – ja na pewno nic nie powiem, co by mogło go wyprowadzić z równowagi. Nie chciałem mieć w nim wroga.

Nie mów Bruno de Vega, nie mów Bruno de Vega – powtarzałem w swoich myślach jak mantrę. Jednak byłem tak zdenerwowany, że mogłem powiedzieć to, czego nie powinienem. Żeby choć na mnie tak nie patrzył!

– Buenos tardes, señor Bruno! – zawołał Hiszpan. – Oto, co znalazłem w porcie. Będzie dobrym kandydatem na kierownika magazynu. Wykształcony.

Mówił o mnie. W tej chwili zdecydowałem się też przywitać:

– Buenos tardes!

 Ale armator nie odpowiedział. Mój głos chyba nie brzmiał zbyt przekonywająco. Po minie szefa sądziłem, że chyba nie był ze mnie zadowolony. Pewnie byłem dla niego robakiem i budziłem u niego odrazę.

– Kogoś mi tu znowu przyprowadził, Nevarez? – rzucił do Hiszpana. – To nie jest Ekwadorczyk, ale jakiś turysta.

Był nieprzyjemny i oschły. Nevarez trochę się skompromitował, ale szybko odzyskał swoją dawną pewność siebie i wyjaśnił:

– Z Polski. Szukał pracy, więc mu zaproponowałem pracę u pana, señor. Szukamy kogoś obcego, kto nie ma kontaktów z Peruwiańczykami. On nawet nie jest Ekwadorczykiem, więc będzie doskonały do tej roboty. Nie pijak i nie ćpun. Inteligentny. Po uniwersytecie, a więc pisać i liczyć potrafi. W sam raz na kierownika. Chłopak ma potencjał.

Armator nawet przez moment nie zabrał ze mnie swego nieprzyjaznego wzroku. Takie spojrzenie mogło stopić górę lodową, a cóż dopiero mogło zrobić z taką maluczką osobą jak ja? Ginąłem niczym topielec w otchłani morza.

I w końcu stało się – przeniósł swój wzrok na Hiszpana. O, dzięki ci Panie Jezu! Czułem ogromną ulgę.

Głos armatora nadal nie brzmiał zbyt przyjaźnie:

– Ostatnim razem, jak tu przyprowadziłeś tych dwóch Ekwadorczyków, to były tylko z nimi same problemy. Mam nadzieję, że tym razem będzie inaczej.

Nevarez rozłożył ręce i zaczął się śmiać, choć pewnie nie było mu wesoło.

– Może pan być spokojny, señor. Tym razem nie będzie problemów.

Hiszpan ręczył za mnie, chociaż wcale mnie nie znał. Było to dla mnie zaskakujące

Tymczasem Lope de Vega usiadł na białą jak śnieg skórzaną kanapę. Nie kazał jednak nam siadać, co normalnie byłoby nietaktem, ale tutaj pewnie to norma. Po prostu musieliśmy stać, aby nie zabrudzić tych mebli, które kosztowały pewnie majątek. Nie podobało mi się takie traktowanie mojej osoby, lecz z oczywistych względów protestować nie mogłem. Potrzebowałem jakiegoś punktu zaczepienia, aby przeżyć tutaj. Bez pomocy tego nieprzyjemnego faceta byłem skazany na klęskę.

Lope de Vega wypytał mnie szczegółowo, ale w końcu zgodził się na to, bym u niego pracował. Poczułem ogromną ulgę. Bardzo uważałem, aby nie powiedzieć Bruno de Vega, a Lope de Vega. Chociaż to traktowałem jako fanaberię bogacza, to jednak nie ryzykowałem jego gniewu. Mając tyle kasy można faktycznie zupełnie zgłupieć i zachowywać się jak dziecko.

Zaprowadzono mnie do pokoju w piwnicy oddzielnego budynku, gdzie były pomieszczenia dla służby. Warunki były wspaniałe jak na Amerykę Łacińską i w porównaniu z tym, co miałem na statku handlowym, którym tu przypłynąłem. Dostałem wygodną pryczę i coś do jedzenia. Do mojej dyspozycji była też dosyć dobrze urządzona łazienka. Lope de Vega zaś miał czas mnie sprawdzić. Nie powiedział tego wprost, ale tak czułem. Na pewno nie przyjmował pierwszego lepszego wprost z ulicy. Miałem tylko nadzieję, że nie zrezygnuje ze mnie, ponieważ musiałbym znowu zostać bez pomocy w obcym kraju i szukać czegoś na własną rękę.

Albo wrócić do załogi.

Kiedy zostałem sam na sam w Nevarezem w moim piwnicznym pokoju, zapytałem go wprost:

– Jak mi poszło?

Hiszpan sprawiał wrażenie zakłopotanego, ale odparł:

– Doskonale! Gran!

Nie byłem do końca o tym przekonany, czy rzeczywiście świetnie, ale w sumie mogłem uznać, że był sukces, gdyż armator miał chęć zatrudnienia mnie u siebie. A to już było coś, z czego mogłem się cieszyć.

– Powiedz mi tylko, co miałbym robić w Peru? – zapytałem go.

– Robota w porcie. Zresztą zobaczysz. Jak nie będziesz się obijał, zyskasz uznanie szefa, a to może ci się przydać w przyszłości. To wpływowy człowiek. W Peru jest niemal bogiem. Wykonuj to, co do ciebie należy i będzie dobrze.

Słuchałem go z zainteresowaniem.

– Kiedy wypływamy do Tumbes?

Hiszpan się zawahał, zanim odpowiedział:

– Z rana. Jedziemy koleją.

I wyszedł. Bez pożegnania. Zauważyłem, że czymś się martwił. Nie chciałem go o to pytać, bo to w końcu nie moja sprawa. Miałem tylko nadzieję, iż nie było to związane ze mną. Chyba sprawiłem dobre wrażenie na armatorze, skoro zgodził się mnie u siebie zatrudnić. A może to jeszcze nic pewnego?

Nie myślałem już dłużej o tym, a położyłem się spać. Byłem potwornie zmęczony dzisiejszym dniem, który okazał się bogaty w przygody. No i ten męczący tropikalny klimat. Musiałem dobrze wyspać się, bo jutro z rana mieliśmy ruszyć w podróż do Peru. Nie daleko, a jednak to było za granicą. Nie rozumiałem tylko dlaczego drogą kolejowa, gdyż Tumbes, jak się dowiedziałem, leżało po drugiej stronie Zatoki Guayaquil i wiele szybciej dostać się tam można było statkiem. Jednak to już była tajemnica Juana. Być może miał tak jak ja chorobę morską lub po prostu kochał kolej. Może jak był mały zawsze marzył o kolejce...

Uśmiechnąłem się i nawet nie wiem kiedy zasnąłem.

O siódmej odjeżdżał osobowy pociąg do Peru. Ku memu zaskoczeniu było nas pięciu: Nevarez, trzech nie znanych mi Latynosów i oczywiście ja. Pociąg był strasznie zatłoczony i przypominało mi to naszą kochaną PKP. Mnóstwo Latynosów, którzy pchali się wszędzie ze swymi tobołami. Wyglądali jak masa bezrozumnych istot. Krzyczeli, popychali się i śmierdzieli. Ot, uroki prawdziwego Ekwadoru. Ale ja byłem przyzwyczajony, ponieważ podobne wrażenia miałem, kiedy przebywałem wśród załogi „Aldony”.

Zajęliśmy jeden przedział w gorszej klasie. Kiedy skład ruszył, Hiszpan począł czytać gazetę. Spojrzałem na okładkę z czystej ciekawości i mogłem przeczytać, że to „El Telégrafo”. To chyba miejscowa gazeta z Guayaquil. Tymczasem Latynosi zajęli się rozmową. Po akcencie przypuszczałem, że byli Ekwadorczykami, bowiem gadali jak ci, których spotkałem w porcie. Z początku przysłuchiwałem się im, aby bardziej dostroić się do tego dialektu. Dzięki temu poznałem ich imiona – Arturo, Luis, Marcos. Ale potem straciłem ochotę. Każdy był zajęty sobą, natomiast ja z nudów zasnąłem. Nie chciało mi się nawet podziwiać górskich krajobrazów, które były dla mnie chyba zbyt surowe i monotonne. Poza tym dla mnie góry to góry i nic nie było w tym nadzwyczajnego.

Zbudziłem się tuż przed granicą. Opuszczaliśmy przygraniczne ekwadorskie miasto Huaquillas. Peru zaczynało się niedaleko stąd, po przekroczeniu słynnego tu mostu, który łączył oba kraje, a więc podróż miała nie trwać zbyt długo. Doszedłszy do tego wniosku, znowu zapadłem w drzemkę.

Jednak na granicy ekwadorsko-peruwiańskiej zbudzili mnie żołnierze. Kiedy wyjrzałem przez okno, zobaczyłem, że nie jedziemy. Staliśmy na bocznicy od jakiegoś czasu i wszędzie było pełno peruwiańskiego wojska. Przeszukiwali pociąg. Słyszałem stukot ciężkich wojskowych butów na korytarzu wagonu. Zaraz potem do naszego przedziału wpadło czterech mundurowych. Kapral i trzech szeregowców – wszyscy uzbrojeni jak na wojnę. Byli niemili i nie zachowywali się kulturalnie wobec nas.

Co to? Stan wojenny? – pomyślałem. Ale w końcu to była Ameryka Łacińska, a więc nie należało niczemu się dziwić. Tutaj wojsko zawsze miało dużo do powiedzenia. Może właśnie nastąpił jakiś przewrót wojskowy.

Wojskowi sprawdzali skrupulatnie nasze dokumenty.

Dałem kapralowi swój paszport. Spojrzał na okładkę, a potem na mnie. Jego brwi były ściągnięte. Nie wróżyło to chyba nic dobrego. Gapił się w ten mój dokument i miał minę, jakby nie wiedział, co to było. Pewnie nigdy nie widział polskiego paszportu. Dla niego byłem taką samą egzotyką, jak on dla mnie.

– Jest pan Polakiem, señor? – spytał obojętnie.

– Sí – odparłem.

– Turysta?

Wahałem się, bo nie wiedział, co miałem na to powiedzieć. Spojrzałem na Nevareza. Ten zrozumiał i powiedział:

– Pracownik, señor corporal. Pracuje dla señora Lopego de Vegi.

Widziałem, że to wyjaśnienie zrobiło pewne wrażenie na kapralu. Jakkolwiek nadal nie rezygnował ze swojej dociekliwości.

– Nie widzę tu peruwiańskiej wizy – stwierdził.

Kiedy usłyszałem te słowa, ogarnął mnie strach. Obawiałem się, że zaraz każe mnie aresztować swoim żołnierzom i moja egzotyczna przygoda skończy się dla mnie niezbyt wesoło. Nielegalne przekroczenie granicy? Nieporządek w papierach? Zaraz pewnie uznają, że byłem podejrzany. Tutaj mogło wszystko się zdarzyć.

Nevarez pewnie również doszedł do tego wniosku, co ja, bowiem przystąpił do akcji, mającej uratować mnie z tej niepewnej sytuacji. Jego słowa brzmiały nadzwyczaj poważnie, a nawet można było uznać to za zawoalowaną groźbę: 

– Señor Lope de Vega bardzo chce, aby ten człowiek pracował u niego i będzie bardzo zły, jak go nie będzie na czas. Moim zadaniem jest dostarczenie go na miejsce. Jeśli nie dojedzie na czas, będę musiał go o wszystkim powiadomić.

Peruwiański kapral westchnął i oddał mi paszport. Czynił to wbrew sobie, ale musiał ustąpić. Byłem zdumiony tą reakcją wojskowego na słowa Nevareza. Spojrzałem na Hiszpana, a ten do mnie puścił oczko. Zrozumiałem, kim ten armator był w rzeczywistości. Nie było tu jakiejkolwiek przesady.

To była prawdziwa władza!

– Muszę sprawdzić bagaże – oświadczył kapral.

I po przejrzeniu paszportów zabrali się za bagaże. Bezceremonialnie opróżnili moją torbę. Przerzucili ubrania, po czym dobrali się do walizki. Ten szpakowaty niemiły kapral długo przyglądał się mojej maszynie do pisania. Zdjął pokrywę i zaglądnął nawet do ośrodka. Ta drobiazgowość mnie zaskoczyła. Moi towarzysze podróży także byli zdumieni. Jak wywnioskowałem z ich rozmowy, nie było to rutynowe. Jedynie Juan zachowywał się w miarę normalnie. Nawet się uśmiechał. No tak, za nim stała potężna władza w osobie Lopego de Vegi. Taki to się nie bał niczego.

Potem kapral zasalutował i opuścił ze swoimi ludźmi przedział. Jeszcze minęło parę godzin, nim pozwolono nam przekroczyć granicę. W końcu przeszukanie zatłoczonego pociągu to nie była prosta sprawa.

Ale potem zrobiło się dużo luźniej, gdyż kiedy dotarliśmy do peruwiańskiego Aguas Verdes, mnóstwo ludzi wysypało się z pociągu, a niewielu wsiadło. Jak się potem dowiedziałem, to drobni handlarze robili ten tłok. Ciągle kursowali między Peru i Ekwadorem, aby przewozić różne towary i zarabiać na różnicy w cenach. To był ich sposób na życie.

Bienvenidos al Peru!

Czułem wielkie podniecenie, bowiem wkraczałem w inny świat. Zarówno Ekwador i Peru mają wiele podobieństw, ale jednak istotniejsze dla mnie były różnice. Na pewno Peru było dużo biedniejsze i bardziej niebezpieczne. Podobno Ekwador przy Krainie Inków to oaza spokoju. I to mnie właśnie najbardziej niepokoiło.

Przez dalszą drogę już nie spałem.

W Peru, na stacji w miasteczku Zarumilla, przysiadł się do nas jakiś mężczyzna. Od razu zwrócił na siebie moją uwagę. Mimo śniadej cery wyglądał na Europejczyka. To kolejny rodzynek w tym morzu Latynosów. Miał około pięćdziesiątki, a może więcej. Trudno mi to było określić. Twarz pocięta licznymi bruzdami zmarszczek nie wyrażała żadnych uczuć. Było w niej jednak coś, co mnie zastanawiało. Prawie całkowicie siwa broda, regularna, doskonale przystrzyżona, dodawała mu powagi. Jednak ten mężczyzna nie wyglądał na dziadka, który chodzi przy kijku, a wręcz przeciwnie – jego ruchy były energiczne, a on sam poruszał się elastycznym krokiem. Był wysportowany, co do tego nie miałem żadnych wątpliwości. Miał znakomitą sylwetkę, choć nie był zbyt wysoki i dobrze zbudowany. Był raczej szczupły, ale wprost emanował energią.

Jak się okazało, był również gadułą. A jego hiszpański był wyborny i doskonale go rozumiałem. Tak, musiał tu przyjechać z Hiszpanii. Chociaż ten akcent wskazywał, że to chyba nie była Kastylia. Katalonia również nie. Spotkałem kolejnego Hiszpana w Nowym Świecie. Co za zbieg okoliczności! 

Nieznajomy