Brakująca połowa dziejów - Anna Kowalczyk - ebook

Brakująca połowa dziejów ebook

Anna Kowalczyk

4,3
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Historia Polski napisana z kobiecej perspektywy przez znaną dziennikarkę i blogerkę, wzbogacona rysunkami Marty Frej. Autorka opisuje fascynujące losy i dokonania Polek oraz cudzoziemek zamieszkujących ziemie polskie od czasów przedchrześcijańskich aż po współczesność. Opowiada o życiu codziennym, domowym, rodzinnym, dziejach emancypacji kobiet, warunkach życia oraz funkcjach społecznych, przywracając historii jej ważną, niekiedy pomijaną, część.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 481

Oceny
4,3 (31 ocen)
16
9
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Akombakom

Nie oderwiesz się od lektury

Rzeczywiście krótka historia, sporo jeszcze do odkrycia w tym ogromnym temacie. To powinna być obowiązkowa część podręcznika do historii, na każdym szczeblu edukacji.
00


Kolekcje



Anna Kowalczyk

Brakująca połowa dziejów

Krótka historia kobiet na ziemiach polskich

Ilustrowała Marta Frej

Redaktorka inicjująca: Elżbieta Kalinowska

Redaktorka prowadząca: Dominika Cieśla-Szymańska

Redakcja naukowa: Dobrochna Kałwa (Instytut Historyczny Uniwersytetu Warszawskiego)

Redakcja: Ryszarda Krzeska

Korekta: Karolina Wąsowska

Ilustracje i projekt okładki: Marta Frej

Portrety autorki we wnętrzu i na okładce książki powstały na podstawie zdjęć Alberta Zawady, © Albert Zawada/Agencja Gazeta.

Skład i łamanie: Dariusz Ziach

Copyright © by Anna Kowalczyk, 2018

Wydanie I 

Warszawa MMXVIII

Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.

02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 48

tel.+48 22 826 08 82

faks +48 22 380 18 01

[email protected]

www.gwfoksal.pl

ISBN 978-83-280-6033-3

Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.i Michał Latusek / Virtualo Sp. z o.o.

Historia bez kobiet jest raczej niemożliwa.

Michelle Perrot, Moja historia kobiet

Wstęp

W październiku 2017 roku, niemal równo rok przed setną rocznicą przyznania Polkom pełni praw obywatelskich, wybrałam się na debatę Musimy wiedzieć, skąd przyszłyśmy, żeby zrozumieć, dokąd idziemy. Dyskusja nazywała się szumnie okrągłym stołem herstorycznym, choć żadnego stołu, rzecz jasna, nie było, a w niewielkiej sali spotkały się z garstką widzek potomkinie pierwszych posłanek na sejm, historyczki, literaturoznawczynie, socjolożki, popularyzatorki historii kobiet i jedna reżyserka. Z kilku wystąpień poświęconych temu, jak pamiętamy, a dokładniej: dlaczego zapominamy kobiety, które współtworzyły dzieje naszego kraju, szczególnie poruszyło mnie to, co mówiły autorki projektu „Niegodne historii”, poznańskie badaczki podręczników. Mówiły pewnie i konkretnie – pokazując na ekranie liczby i fotografie – o tym, jaki procent podręcznikowych opowieści zajmują opisy bitew i wojen, a ile jest w nich miejsca na historię życia prywatnego, społecznego i gospodarczego. Edukacji i medycyny. Pracy. Religii. Wszystkiego, co nie jest wojną ani polityką. Mówiły o tym, ilu nazwisk generałów oraz premierów nauczą się polskie nastolatki i których kilka (dosłownie: kilka) postaci kobiecych ze wszystkich możliwych dziedzin i epok będą miały szansę poznać, nim skończą obowiązkowy kurs historii w szkole powszechnej. Mówiły też o tym, jak pokazywane i opisywane są te nieliczne kobiety, które jakimś cudem do podręczników się załapały. Bo nie chodzi wyłącznie o obecność. Chodzi także o sposób ukazywania roli kobiet na przestrzeni dziejów – to, czy przypisuje im się sprawczość i podmiotowość, czy jedynie bierne uczestnictwo, rolę niemych świadkiń albo bezwolnych pionków na szachownicy zdarzeń rozgrywanych wyłącznie przez męskich graczy. I czy wyjaśnia się, dlaczego milczały. Dlaczego nie zostawiały po sobie śladu. Dlaczego ich nazwisk nie ma wśród generałów i premierów.

Jako ilustrację takiej pozornej tylko obecności kobiet w historycznej narracji, która więcej zaciemnia, niż wyjaśnia, badaczki pokazały zdjęcie z jednego ze szkolnych podręczników do historii współczesnej. Przedstawiało ono dwie peerelowskie sprzedawczynie w fartuchach i czepkach, w typowej dla epoki niedoborów i reglamentacji smętnej scenerii pustych półek. Jedna z nielicznych zamieszczonych w podręczniku fotografii pokazujących kobiety na pierwszym planie została podpisana krótko: „PUSTE PÓŁKI W SKLEPACH”. Nie: „Sprzedawczynie”, nie: „Sklepowe”, nie: „Pracownice sklepu spożywczego”, nawet nie: „Kobiety pracujące”. Nie: „Kobiety w typowej scenerii PRL-u”. Nic o kobietach, pierwszoplanowych i jedynych bohaterkach fotografii. Słowa.

Nic o jedynym w swoim rodzaju fenomenie „pań sklepowych za komuny”, które na kilka krótkich chwil, gdy „rzucili” baleron albo masło, stawały się królowymi ludzkich serc, cesarzowymi spożywczych imperiów, namiestniczkami podziemnego Królestwa Spod Lady. Które jedynym gestem mogły wywołać ekstazę lub rozpacz tłumów. Nic o doświadczeniu milionów polskich kobiet tej epoki, które w ogonkach, przed pracą albo po niej, z cerowanymi siatkami, pożyczonymi dziećmi, na zmianę z sąsiadką, tylko znanymi sobie sposobami, w tajnej współpracy z „babą ze wsi” i „facetem z bazarku” latami organizowały dla całych rodzin śniadania, obiady i kolacje, kanapki do szkoły i pracy, wigilijne wieczerze i wielkanocne śniadania, dokonywały cudów rozmnożenia pokarmu, gotowały zupę na gwoździu, a ze stylonowych zasłon szyły mężom, dzieciom i wnukom koszule, sukienki i karnawałowe przebrania. A przecież to jest właśnie historia, której puste półki są jedynie scenografią. To jest ta „prawda historyczna”, której tak się na każdym kroku domagamy. Dlaczego okazała się niegodna gimnazjalnego podręcznika?

To zdjęcie i ten pod nim podpis były dla mnie olśnieniem. Nagle ożyły gromadzone latami strzępy wrażeń, lektur i codziennych obserwacji. Wszystkie składały się na nieznośne poczucie, że czegoś, a właściwie kogoś, w tej opowieści o przeszłości ogromnie mi brakuje. W tej opowieści, której ani na chwilę przecież nie przestajemy w Polsce snuć – nie tylko w szkołach i muzeach, ale też w filmach, rocznicowych obchodach, medalach uznania, nazwach ulic i twarzach na banknotach. Nawet jeśli, raz po raz, ktoś wspomni o bohaterkach powstania, dzielnych Matkach Polkach albo że to kobieta pierwsza zdobyła dla Polski medal na olimpiadzie i Mount Everest, to te wszystkie wzmianki przeważnie mają charakter „ciekawostek”, „michałków” i sprawiają wrażenie, że w naszej wspólnej przeszłości kobiety, nawet wybitne, co prawda się przewijały, ale w sumie nie za często i tak szczerze, koniec końców, bez wielkiego znaczenia dla ogólnego obrazu.

Tak zrodził się pomysł na tę książkę.

Z początku wcale nie wydawał mi się ani szczególnie oryginalny, ani tym bardziej trudny do realizacji. Miałam przy tym znakomity pretekst – stulecie praw kobiet w Polsce. Jedyna chyba większa celebra związana stricte z historią Polek, a nie generalnie dziejami Polaków, których płeć nie ma rzekomo tu nic do rzeczy. Chwila uwagi i reflektory zwrócone we właściwą stronę. Kto wie, może następna okazja znów za sto lat. A może nigdy.

Wiedziałam, że czeka mnie sporo pracy, ale sądziłam też, że dużo jej już wykonałam. Przecież ja ciągle gromadzę materiały do takiej książki – myślałam sobie, spoglądając na półki uginające się od książek historycznych i biografii znanych kobiet. Przecież od zawsze mnie to interesuje. Przecież o tym właśnie piszę od lat do prasy i na blogu. Sporo się tego uzbierało, sporo. Ale nie po to jestem dziennikarką od dekady, żeby mnie przerażała konieczność streszczenia i podsumowania, nawet rozległego i zawiłego zagadnienia, na trzystu stronach tekstu. Przeważnie muszę się zmieścić na trzech. Gdy kiedyś zlecono mi przeprowadzenie dla radia pięciominutowego wywiadu z profesorem Baumanem przy okazji jednej z jego rzadkich wizyt w Polsce („najwyżej pięciominutowego, pamiętaj!”), byłabym go z pewnością zrobiła, gdyby nie to, że profesor jednak wizytę odwołał. Ile by w tym było sensu? Może niewiele. A może mnóstwo, gdy wysłuchawszy takiej radiowej pigułki, ktoś sięgnąłby po książki profesora i odnalazł tam odpowiedzi na wiele swoich pytań. Albo zadał sobie pytania, które dotąd nie przyszły mu albo jej do głowy.

Nie do końca wiedziałam, jaką książkę chcę napisać. Wiedziałam tylko, że jeśli już – to od samego początku i początkiem tym nie będzie chrzest Polski. I że jeśli w ogóle, to porządnie, we współpracy z najlepszymi naukowcami i badaczami. I że ilustracje musi zrobić Marta Frej. I że całość nie może być za długa – jak ABC, to ABC, a nie dwadzieścia tomów. Naiwnie sądziłam, że jak zwykle zadam kilka właściwych pytań, przeczytam kilkanaście książek, może kilkadziesiąt artykułów, odwiedzę parę muzeów i na taką niewielką książeczkę, bryk, vademecum, wstęp i zaproszenie do zainteresowania się tematem to w zupełności wystarczy. Bardzo się pomyliłam.

W najśmielszych snach nie przypuszczałam, że dostępna wiedza o historii kobiet na ziemiach polskich jest aż tak obszerna. Że – choć jako dyscyplina naukowa historia kobiet narodziła się w Polsce dopiero dwadzieścia kilka lat temu – poświęcono jej tyle tomów i tyle tysięcy stron. Że tyle badaczek i badaczy przeznaczyło już tyle lat pracy, by ustalić fakty i wydobyć z relacji i dokumentów, pamiętników i roczników statystycznych kluczowe informacje. By je zinterpretować, opracować i opisać. Miałam się też przekonać, że wiedza ta jest bardzo rozproszona i niekompletna. Pełna białych plam i luk, które ciągle domagają się uzupełnienia, a czasem też wewnętrznie sprzeczna i niekonsekwentna. W przyspieszonym tempie uczyłam się, „jak się robi historię” i że – o święta naiwności – nikt mi po prostu nie powie, „jak było”. Im więcej czytałam, tym bardziej nic nie potrafiłam napisać. Im więcej się dowiadywałam, tym lepiej rozumiałam, dlaczego taka książka dotąd nie powstała, a znajomi historycy, gdy mówiłam im o pomyśle, na chwilę zastygali w bezruchu, a potem uprzejmie kiwali głowami i ze słowami: „Ambitnie, ambitnie”, „To wielka odpowiedzialność”, „Ho, ho, powodzenia!” (albo coś w tym stylu), próbowali mnie delikatnie uprzedzić, w co się pakuję. Próbowali mnie ostrzec.

Po kilku miesiącach spędzonych w bibliotekach i muzeach, kilkunastu wywiadach, kilkudziesięciu spotkaniach i kilkuset mailach wymienionych z badaczami oraz przeczytaniu takiej ilości tekstu, że mdliło mnie na sam widok liter, przestawałam rozumieć, czym jest historia, a już zwłaszcza historia kobiet i co to w ogóle – kobieta, Polska, Polka. Czułam się, jakbym układała te słynne puzzle z obrazem Pollocka. Na opakowaniu napisali, że mają tysiąc kawałków i zmieszczą się na stole, a one zajmują już trzy pokoje z kuchnią i ciągle donoszą mi nowe. Wiadrami. Koszami. Kontenerami. Zaczynałam wątpić, ba, byłam coraz bardziej pewna, że nikt, ze mną na czele, nie powinien próbować samodzielnie układać tych puzzli. Za kogo ty się uważasz, Kowalczyk? Za cholernego Normana Daviesa?

Gdyby nie to, że tak wiele osób bezinteresownie i życzliwie poświęcało mi swój czas, udzieliło wywiadów, polecało lektury, podsyłało materiały, wyjaśniało wątpliwości, czytało kolejne fragmenty rozdziałów, nanosiło poprawki i uzupełnienia – nigdy bym tej pracy nie ukończyła. Nie tylko dlatego, że dzięki nim ten dziki strumień danych, który zalewał mnie już po szyję i coraz szybciej odbierał oddech i spokojny sen, powoli zaczął się układać w jakieś kontury. Także dlatego, że najwyraźniej i oni uwierzyli, że to się może udać i dobrze by było, żeby się udało. Ich pomoc i wsparcie potraktowałam więc jak zobowiązanie – tyle zawracania głowy tylu ludziom zajętym ważnymi, pożytecznymi sprawami – weź się w garść, Kowalczyk! Pewnie nie ułożysz od razu całego obrazka, ale może chociaż ramkę. Albo posegregujesz kolorami. Albo przynajmniej odwrócisz puzzle na dobrą stronę.

Kurczowo trzymałam się myśli, że nie tylko ja marzę, żeby mieć taką książkę na półce. Że choć ciągle przybywa biografii i monografii, to apetyt na kawałek syntezy tylko rośnie. Rośnie tym bardziej, że przecież nie tylko mnie obchodzi, tak po prostu, jak się dawniej żyło kobietom. Czy zupełnie inaczej? Czy może choć trochę podobnie? A jeśli podobnie, to w czym? A jeśli inaczej, to czemu? Lepiej czy gorzej i pod jakim względem? I którym kobietom? „Piszesz książkę historyczną? A kogo dziś interesuje historia?” – usłyszałam tylko raz. „Nie mogę się doczekać. Zawsze chciałam taką książkę przeczytać” – słyszałam co chwilę. Miałam przy tym, co tu kryć, wielką frajdę z tej pracy. Z odkrywania nieznanych mi faktów i powiązań, nieprawdopodobnych wprost życiorysów, nieoczywistych wyjaśnień zjawisk, które wydawały mi się tak zwyczajne, tyle już razy przemaglowane wzdłuż i wszerz, że zupełnie przezroczyste. Z rosnącą fascynacją zanurzałam się w te odległe światy i realia, tak bardzo różne od współczesnych, choć pod wieloma względami przecież podobne. Przerażająco podobne. To była wielka podróż wyobraźni – emocjonująca, pełna odkryć, wzruszeń i zachwytów, ale też rozczarowań, irytacji i goryczy. Również rozmyślań dotyczących mnie samej, moich własnych przodkiń i przodków. Pytań o to, kim jestem, czemu to zawdzięczam, kogo za to winić i co jeszcze mogę z tym zrobić. Chciałam tylko napisać krótki „bryk herstoryczny”. Przeżyłam wielką przygodę.

O tym jest właśnie ta książka – nie o tym, jak było, ale o tym, do czego udało mi się dotrzeć i do czego dotrzeć może każdy, kogo interesują dzieje kobiet. A nawet nie o tym wszystkim, bo choćby historia życia prywatnego okazała się tak bogata i ciekawa, że zamiast być tu tylko jednym z rozdziałów, stanie się treścią kolejnego tomu. Bo czasem po prostu nie da się krótko. A nawet gdyby się dało, to nie warto.

Jest to więc książka zaproszenie. Do odkrywania historii własnych przodkiń – i tych złączonych z nami więzami krwi, i tych, z którymi łączy nas tylko i aż to miejsce na Ziemi, w którym przyszło nam żyć. Liczę, że poszukiwania te ułatwi i umili załączona przeze mnie obszerna bibliografia. Jest to też moja własna próba odpowiedzi na pytanie: gdzie się podziały te wszystkie kobiety, które były tu przed nami? Dlaczego prawie nic o nich nie wiemy? I czy naprawdę nie ma o czym mówić?

Rozdział 1. Pierwsze kobiety

Gdy myślimy o początkach Polski – nie myślimy o kobietach. Myślimy: Popiel, Piastowie, Mieszko, Święty Wojciech, biskup Jordan, Chrobry. Gdzie tam kobiety? Żadnych kobiet. No dobra, Rzepicha. Czy istniała naprawdę? No dobra, Dobrawa. Ale przecież to Czeszka z importu i to dopiero z dziesiątego wieku. Co było wcześniej? Kto? Bo było! Byli Słowianie od szóstego wieku. Jak żyli? Kim były i co robiły Słowianki, kiedy nie szukały nago po krzakach kwiatu paproci w Noc Kupały? Był Biskupin, a to od ósmego do piątego wieku przed naszą erą. Kim były tamtejsze kobiety – Łużyczanki z równych jak pod sznurek drewnianych domów osady? Były i nadal są Krzemionki. Neolityczne. Co robiły kobiety, gdy mężczyźni łupali pod ziemią krzemienie na noże i siekierki? Co o was wiemy, nasze pra- do potęgi prababki?

Wertuję książki, artykuły. Nie pomaga. Oglądam urny, paciorki, skrawki tkanin, monety. Co dzięki nim wiemy o kobietach? Nic konkretnego. Szukam więc punktu zaczepienia w Państwowym Muzeum Archeologicznym w Warszawie. To tam mieszczą się najbogatsze zbiory najdawniejszych artefaktów z ziem polskich, efekty wytężonej pracy pokoleń badaczy, setek tysięcy godzin miziania pędzelkiem nieprzypominających niczego skorup wykopanych spod ziemi. Szperam na ich stronie www, nie znajduję wiele. Idę więc, po raz pierwszy od lat, na wystawę stałą – crème de la crème polskiej archeologii. Pytam wprost: co tu znajdę o kobietach? Stropiony opiekun wystawy mówi, że zadzwoni po przewodnika. Pojawia się przewodnik, uśmiechnięty i uroczy adiunkt, archeolog Artur Sierosławski. Pytam znów: co związanego z kobietami znajdę na ekspozycji? Uroczy adiunkt robi wielkie oczy. „Ależ mnie pani zastrzeliła!”. Że niby nie za wiele. Bo wystawa projektowana pod innym kątem niż płeć (oczywiście, niczego innego się nie spodziewałam), no i w ogóle gender studies to u nas wciąż w powijakach, choć na Zachodzie to już raczej na wykończeniu. Ale ja nie o gender studies pytam, tylko o kobiety. Połowę populacji. Co o nich wiemy?

Adiunkt na szczęście nie z tych, co „nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem”, i nie planuje wykręcać się sianem. Idziemy więc po kolei, plansza za planszą, gablota za gablotą. Najdawniejsze ślady pobytu grup ludzkich sprzed pół miliona (sic!) lat znaleziono w dzisiejszej Trzebnicy, wiek najstarszych ozdób z Jaskini Mamutowej w Małopolsce (wisiorków ze zwierzęcych zębów i kości mamuta) szacowany jest na trzydzieści tysięcy lat, najstarsze szczątki homo sapiens z Jaskini Obłazowej na Podhalu też liczą sobie około trzydziestu mileniów, czyli dokładnie tyle, co najstarszy bumerang znaleziony w tej samej jaskini, i dwa razy więcej niż najdawniejsze znane ornamentowane przedmioty – zdobione żebro bizona i ostrza z poroża renifera znalezione w Jaskini Maszyckiej pod Krakowem.

Wreszcie jest! Jest! Pierwszy kobiecy eksponat. I nie tylko kobiecy. Najstarsze przedstawienia ludzkie w sztuce znalezione na ziemiach polskich – łupane w krzemieniu figurki kobiece odnalezione w Wilczycach koło Tarnobrzega. Szacunkowy wiek – czternaście tysięcy lat (niektóre publikacje podają nawet piętnaście i pół tysiąca lat, ale w archeologii dotyczącej tak odległych epok tysiąc lat, a nawet i pięć tysięcy to margines błędu). Wielkość od trzech do ośmiu centymetrów. Trochę się trzeba postarać, żeby zobaczyć w tych krzemiennych odłupkach kobiety, ale nie za bardzo. Są widoczne piersi, wydatne biodra, wszystko jakby z profilu. Jak dla mnie, równie dobrze mogłyby to być ostrzałki do patyków, choć zdaniem mojego przewodnika „esowatość jest niewątpliwie intencjonalna i ktoś zadał sobie wiele trudu, żeby była aż tak wyraźna”. Ktoś, czyli kto?

Paleolitycznepin-up girls

Według archeologów Wenuski z Wilczyc wyłupali z krzemienia przedstawiciele tak zwanej kultury magdaleńskiej, czyli jednej z kultur późnego paleolitu (na naszych ziemiach mniej więcej od czternastu tysięcy do prawie jedenastu tysięcy lat przed naszą erą), występującej w zachodniej i środkowej Europie. Kultura magdaleńska charakteryzowała się już całkiem wyrafinowaną produkcją narzędzi z krzemienia, rogu i kości i umiała wytwarzać tak misterne przyrządy jak kościana igła z uszkiem. Że niby kościane narzędzia takie prymitywne? To spróbujcie ostrugać kość tak, by została z niej igła, przez którą daje się przepleść nić. I okażcie trochę szacunku. W Wilczycach znaleziono też inną fascynującą figurkę kościaną przedstawiającą bez wątpienia kobietę w ciąży. A więc biust, pupa i ciążowy brzuch – oto najstarsza córa ziem polskich. Nasza Wenus. Wielka Bogini? Czy była obiektem kultu, czy tylko pożądania? Nie wiemy o niej zdecydowanie więcej, niż wiemy.

Archeolodzy podejrzewają, że mieszkańcy osady, w której pozostałościach znaleziono Wenuski, zatrzymali się tam, by zgromadzić zapasy około piętnastu i pół tysiąca lat temu, u schyłku epoki lodowcowej, gdy Sandomierszczyzna pokryta była arktyczną tundrą. Mieszkańcy osady żywili się tym, co upolowali, a w ich jadłospisie nie brakowało nosorożców włochatych, koni i pieśców, czyli arktycznych lisów. Z ich skór szyli sobie ubrania. A plakietki w kształcie kobiet służyły im… No właśnie. Do czego?

Są badacze, którzy uważają, że to pradawne pin-up girls, seksowne obrazki niosące ukojenie magdaleńskim myśliwym podczas długich samotnych polarnych nocy. Jednak wykopaliska dowodzą, że w wilczyckiej osadzie kobiet nie brakowało – znaleziono na miejscu grób noworodka, dziewczynki, wcześniaczki, którą ktoś przecież musiał urodzić. Inni uczeni utrzymują jednak, że jest to przedmiot kultu i symbol przynależności do tej późnopaleolitycznej wspólnoty kulturowej, porównywalny z symbolem krzyża dla współczesnych chrześcijan. To jednak ryzykowna teza, bo przykładanie do pradawnych kultur naszych współczesnych miar ma bardzo wątłe podstawy.

Wenuski z Wilczyc nie są jednak jedyne. Podczas wykopalisk prowadzonych w latach 1997–2005 w Dzierżysławiu na Śląsku Opolskim, wśród kilku tysięcy narzędzi i innych wyrobów odnalezionych w tym prawdziwym paleolitycznym skarbcu, zidentyfikowano kolejne kobiece wizerunki. Sześciocentymetrowa figurka wycięta w płytce hematytu (to taki pospolity minerał, tlenek żelaza) ma schematycznie zaznaczoną głowę i ledwo zarysowany asymetryczny biust. Jest wyraźnie uszkodzona, ale próbowano ją jeszcze naprawiać, co może sugerować, że była dla kogoś ważna. Na innej hematytowej płytce przedstawiono kilka sylwetek, w tym wyraźnie uchwyconą z profilu figurę kobiety. Płytka miała zapewne służyć jako zawieszka, bo seria nacięć z obu jej stron sugeruje próby wycięcia otworu. Ktoś chciał swoją Wenus nosić zawsze przy sobie?

Dzierżysławskie przedstawienia również kojarzone są z kulturą magdaleńską. Znaleziono je na terenie dawnego obozowiska zamieszkiwanego przez ludzi prawdopodobnie ze sobą spokrewnionych. W artykule Najstarsza w Polsce „Wenus” z Górnego Śląska Bolesław Ginter i Marta Połtowicz, badacze, którzy prowadzili wykopaliska w Dzierżysławiu, piszą:

Głównym […] obiektem był szałas, służący jako schronienie i miejsce odpoczynku wraz z przylegającą do niego tajemniczą jamą z dnem wypełnionym hematytem. Główna działalność mieszkańców toczyła się poza obrębem szałasu, przed nim i obok niego. Tu palono ogniska i przygotowywano pokarmy, tu produkowano i naprawiano narzędzia, dzielono tusze upolowanych zwierząt, oprawiano skóry. Na stosunkowo niewielkiej przestrzeni toczyło się całe życie tej społeczności. […] Z różnorodnych, uzyskanych wykopaliskowo źródeł wyłania się obraz życia naszych przodków sprzed piętnastu tysięcy lat. Widać ich codzienność, pracę, zaspokajanie zwykłych potrzeb życiowych, ale również potrzeb intelektualnych i estetycznych, takich jak dążenie do uporządkowania zajmowanej przestrzeni, piękna wyrabianych przedmiotów czy, być może, także prób notowania zaobserwowanych zjawisk. Pozostawione ślady rzucą też zapewne nieco światła na sferę życia najsłabiej rozpoznaną przez archeologów, to jest sferę wierzeń, których znaczenia nie jesteśmy dziś jeszcze w stanie prawidłowo odczytać1.

Kobiece wizerunki mogły odgrywać w nich jakąś rolę.

Zupełnie niedawno na Podhalu, na terenie wsi Nowa Biała, odkryto kolejną Wenuskę. Odnaleziona latem 2017 roku w Jaskini Obłazowej figurka mierzy pięć i pół centymetra i jest wykonana z płaskiej bryłki piaskowca, zapewne otoczaka z pobliskiej rzeki Białki. Znów postać kobieca przedstawiona jest schematycznie, z profilu, z silnie wyeksponowanymi pośladkami, biodrami oraz najpewniej ciążowym brzuchem. „Być może jest to przedstawienie Bogini Matki, czyli przedmiot związany ze sferą wierzeń, albo portret kobiety bliskiej sercu mężczyzny sprzed kilkunastu tysięcy lat”2 – mówił Polskiej Agencji Prasowej odkrywca Wenus z Jaskini Obłazowej (oraz owego najstarszego na świecie bumerangu) profesor Paweł Valde-Nowak. „Być może było to przedstawienie kobiety najbliższej myśliwemu albo emanacja jego marzeń”3 – dodawał wówczas.

Spotykam profesora w Instytucie Archeologii i Etnologii Polskiej Akademii Nauk w Warszawie blisko rok później. „Zapewne panią rozczaruję” – zaczyna badacz, którego trochę musiałam namawiać na rozmowę, bo jego odkrycia są traktowane jako sensacyjne, a atmosfera sensacji niespecjalnie służy nauce.

„Przesłanki, by wnioskować o roli i funkcjach tych figurek, a już zwłaszcza o pozycji kobiet z tym związanej, są tak słabe, że archeologowie naprawdę niechętnie o tym mówią i ja też się nie podejmę. Zwłaszcza że dosłownie w ciągu paru ostatnich lat nowe odkrycia pokazały, że obyczaj rzeźbienia figurek kobiecych jest co najmniej o kilka tysięcy lat starszy, niż nam się jeszcze do niedawna wydawało i że sięga pierwszych homo sapiens z kręgu kultury oryniackiej” – dodaje. „Fakty są takie, że u społeczności homo sapiens w kolejnych kulturach pojawiają się statuetki kobiece. Męskie bardzo rzadko. Najstarsza, licząca około trzydziestu pięciu tysięcy lat Wenus, pochodzi z Hohle Fels na terenie dzisiejszych południowych Niemiec. I nieprzypadkowo mówimy o Wenus, bo tu, oraz w kilku innych przypadkach pochodzących z innych części świata, nie ma wątpliwości, że chodzi o kobietę – żeńskie cechy fizyczne są zaznaczone bardzo wyraźnie. Mamy przesłanki, żeby przypisywać tym figurkom jakąś rolę w obrzędowości, w praktykach szamańskich – niektóre z nich na przykład niszczono, najprawdopodobniej celowo. Ale też nie znajdujemy tych figurek szczególnie dużo, nie możemy mówić o masowej skali”.

Co to znaczy? Czy kobiety pełniły specjalną funkcję? „Nie odważyłbym się tego powiedzieć. Ale stale powraca koncepcja Magna Mater, bóstwa macierzy, bogini-matki i być może ona jest najbezpieczniejsza”.

Profesor Valde-Nowak nawiązuje tu do mocno już ugruntowanej w archeologii koncepcji pierwotnego matriarchatu, którą zapoczątkował szwajcarski etnolog i badacz starożytności Johann Jakob Bachofen. W 1861 roku opublikował on swoje tezy, przekonując, że patriarchalna struktura społeczeństwa nie istniała od zawsze. Badając greckie oraz egipskie mity i symbole, doszedł do wniosku, że obecne struktury musiały poprzedzać takie społeczeństwa, w których głową rodziny była matka. To ona również była centralną postacią życia społecznego, ekonomicznego, kulturalnego, religijnego i gwarantką ładu. Wszystko dlatego, że oddawano jej cześć jako życiodajnej bogini. Przekonanie o społecznej wyższości kobiet miało się zdaniem Bachofena wykształcić w poprzedzającej matriarchat fazie „heteryzmu żywiołowego” – epoce nieznającej instytucji małżeństwa, ojcostwa ani prawa, w której tajemniczą moc przekazywania życia przypisywano jedynie kobiecie. Matrocentryzm jest też zresztą obserwowany już u niektórych naczelnych. Na przykład u szympansów to matka z dziećmi stanowi podstawową komórkę społeczną. Reszta stada ochrania je, a nawet obdarza pewnymi przywilejami po to, by zapewnić maksymalnej liczbie potomstwa przetrwanie. Stąd niektórzy uczeni wnioskują, że społeczności pierwszych hominidów funkcjonowały podobnie, z tą różnicą, że między kobietami a dziećmi zawiązywała się silniejsza więź, bo dłużej niż małpie matki musiały się nimi zajmować. W miarę ewolucji mózgu rosła przecież objętość głowy noworodka, za czym nie nadążał rozwój dróg rodnych samic. Człekokształtne dzieci rodziły się więc wcześniej, mniejsze i później były gotowe do samodzielności, samodzielnego poruszania się czy zdobywania pokarmu. Także w mniejszej liczbie. Ale to już zupełnie inna opowieść.

Wracając do Wenusek z ziem polskich, zastanawia mnie fakt, że są one o wiele bardziej uproszczone i schematyczne niż starsze o dwadzieścia tysięcy lat przedstawienia kobiece znajdowane w innych częściach Starego Świata. Magdaleńskie Wenuski z Podhala, Dolnego Śląska i Sandomierszczyzny to płaskie plakietki lub zaledwie rysunki na kamiennych płytkach. Ich kobiece kształty nie są tak jednoznaczne, jak w przypadku piersiastych i biodrzastych, trójwymiarowych figurek z Willendorfu czy Dolních Věstonic. A jednak archeologowie nie mają wątpliwości, że przedstawiają kobiety. Po pierwsze, na tego rodzaju „kamykach” ewidentnie widać obróbkę – ktoś je celowo kształtował, otłukiwał, „retuszował”, jak mawiają archeolodzy. Po drugie, reprezentują one pewien spójny, rozpoznawalny przez badaczy styl, znany jako Lalinde/Gönnersdorf i charakteryzujący się tym, że postaci kobiece przedstawiane są zawsze bez głowy, za to z wydatnymi pośladkami, wydłużonym tułowiem i niewielkimi piersiami (dobra wiadomość dla posiadaczek „figury gruszki” – od dziś możemy mówić o sobie: „mam sylwetkę w stylu Lalinde/Gönnersdorf”, czyż nie brzmi zacznie lepiej? Aspekt braku głowy można, moim zdaniem, pominąć).

Nieprzypadkowe są też lokalizacje, w których udało się odnaleźć figurki. „Nie przesądzając, czy były to sanktuaria, możemy bezpiecznie powiedzieć, że znajdujemy je w miejscach, w których działał szaman. Albo szamanka” – dodaje ostrożnie Paweł Valde-Nowak. Co więcej, Jaskinia Obłazowa, którą profesor bada od blisko trzydziestu lat, jest w całości zbudowana ze skał wapiennych, a znalezioną w niej figurkę kobiecą wykonano z piaskowca, a więc skały, która musiała zostać w to miejsce przyniesiona. Nie ma więc mowy o przypadkowym podobieństwie. Polskie Wenuski należą do tej samej, a przynajmniej zbliżonej, tradycji, co ich kamienne i kościane siostry z wielu odległych stron świata.

Neolityczne tkaczki i garncarki

Około połowy szóstego tysiąclecia przed naszą erą na ziemie dzisiejszej Polski dotarły zza Karpat grupy ludności, które zrewolucjonizowały dotychczasowy sposób gospodarowania. Łowców-zbieraczy zaczęli wypierać rolnicy i hodowcy zwierząt, którzy nie musieli uzależniać swojego przetrwania jedynie od tego, co łaskawie pozwoli im wykraść natura, ale sami stopniowo zaczynali naturę kiełznać. Z początku drewnianymi i kamiennymi motykami, później radłem ciągnionym przez woły. Wypalali całe połacie lasu, a na ich zgliszczach siali pszenicę, jęczmień, być może proso i żyto. Hodowali prymitywne rasy bydła, świnie, kozy, owce i psy udomowione co najmniej kilka tysięcy lat wcześniej. Tkali na prostych pionowych warsztatach, używając owczej wełny i lnu. Lepili gliniane garnki (jeszcze bez użycia koła) i potrafili (zresztą nie oni pierwsi) obrabiać krzemień. Na wielką skalę i z dużą precyzją udawało się to moim krajanom spod Ostrowca Świętokrzyskiego, w którym przyszłam na świat i się wychowałam – górnikom i kamieniarzom z terenu dzisiejszych Krzemionek. Wszak pozostawili po sobie ślady aż czterech tysięcy szybów, a krzemienie z Krzemionek znaleziono do dziś na terenach oddalonych nawet o sześćset sześćdziesiąt kilometrów od miejsca, w którym je wydobyto. Jaką rolę w tej społeczności odgrywały kobiety? Czy były równe, czy podległe mężczyznom w hierarchii? – pytam kustosza działu archeologii krzemionkowskiego muzeum, Artura Jedynaka. „Nie mamy pojęcia, czym się zajmowały ani jakie miały role. Z pozostawionych w obrębie kopalń śladów materialnych – fragmentów narzędzi czy odpadów produkcyjnych – nie da się tego odczytać” – mówi mi przez telefon. „Raczej na pewno nie wydobywały krzemienia”. Skąd to wiemy? – dopytuję. „Zapraszam do nas, dam pani kilof, to się pani sama przekona”. Wydobycie krzemienia pasiastego wymagało nie lada krzepy, nawet nie każdy mężczyzna miał wystarczającą.

Archeolodzy przyjmują, że już w poprzedzającej neolit epoce paleolitu ustanowił się podział obowiązków pomiędzy płciami – mężczyzna rusza na łowy czy w pole, kobieta pilnuje domowego ogniska. Na makiecie krzemionkowskiej osady w warszawskim Państwowym Muzeum Archeologicznym kobiety tkają, pilnują paleniska, lepią garnki z gliny. Czy funkcje te są traktowane jako równie istotne? Niekoniecznie. W Krzemionkach nie zachowały się ślady pochówków, ale w pozostałościach wielu cmentarzysk równie starych osad już tak. Groby uznawane za kobiece wyposażone są tam skromniej niż męskie. A z tego, w co zaopatrywano zmarłego w drodze na tamten świat, wnioskuje się o pozycji społecznej nieboszczyka – im bogatsze dary grobowe, tym wyższe miejsce w hierarchii miał zajmować za życia. Takie założenie jest stare jak sama archeologia, tymczasem coraz więcej badaczy zaczyna je kwestionować.

Umarli mówią

Archeolodzy i antropolodzy, spekulując o roli kobiet w praspołeczeństwach, poruszają się jak we mgle. To, czym dysponują, to pozostałości osad i cmentarzysk. Czasami fragmenty ludzkich szczątków, ale szkielety, które się zachowały, przeważnie są niekompletne, a białka wyparowały, więc nawet badania DNA nie pomogą w ustaleniu płci. Spośród najstarszych mogił na ziemiach polskich wyjątek stanowi grób pewnego lapońskiego łowcy, który raczył dokonać żywota około pięciu i pół tysiąca lat przed naszą erą w dzisiejszych Janisławicach pod Skierniewicami. Miał na sobie przepiękny naszyjnik z dwudziestu zębów tura i jednego jeleniego kła (można go oglądać w warszawskim Muzeum Archeologicznym). I z pewnością był mężczyzną. Trochę jaśniej robi się w przypadku datowanych na około cztery tysiące lat przed naszą erą grobowców megalitycznych, czyli zbudowanych z wielkich kamieni, najpewniej dla ówczesnych Ważnych Ludzi. I cóż, w tych odnalezionych na ziemiach polskich zawsze znajdowani są mężczyźni – czasem solo, czasem w towarzystwie kobiet i dzieci. Kobiety solo nie występują. Wniosek? Kobiety nie bywały Ważnymi Ludźmi? W innych grobowcach w Mierzanowicach i Wojciechowicach na terenie Sandomierszczyzny zaobserwowano obyczaj odmiennego układania ciał zmarłych do grobów – mężczyzn na prawym, kobiet na lewym boku. Jeśli przyjąć założenie, że podobnie jak w wielu kulturach, prawa strona uważana była za lepszą, czystszą i bardziej szlachetną, a lewa za gorszą, brudną i niegodną, znów teza o niższym statusie kobiet narzuca się sama. Pytanie, czy była uniwersalna pod każdą szerokością geograficzną i aktualna również w innych epokach?

Zdaniem archeolożki Justyny Żychlińskiej – zupełnie nie. Ta badaczka kultury łużyckiej na terenie Wielkopolski przekonuje, że odkąd znamy dane nie tylko archeologiczne, ale i antropologiczne, takie jak wiek czy płeć, teza o wyraźnym zróżnicowaniu sposobu grzebania zmarłych kobiet i mężczyzn zaczyna się chwiać. A wraz z nią inne – o niższym statusie kobiet w społecznościach przedhistorycznych, o tym, że nie wykonywały ciężkiej fizycznej pracy, oraz o tym, że ich zajęcia pozbawione były typowo męskiej specjalizacji oraz z pewnością plasowały je niżej w hierarchii. Tymczasem, jak twierdzi archeolożka, starsze wspólnoty na ziemiach polskich były ze sobą dość blisko spokrewnione, w wyznaczaniu ról i statusów grały więc rolę inne czynniki niż tylko płeć. Mowa przede wszystkim o wieku i systemie pokrewieństwa. I jeśli chodzi o Łużyczan (zamieszkujących nasze ziemie w latach 1700–400 przed naszą erą) – mówienie o rolach „typowo” męskich lub kobiecych jest sporym nadużyciem. Wszak nawet ciężkiej pracy fizycznej nie można przypisać jedynie mężczyznom, skoro ślady jej wykonywania udaje się odnaleźć w szkieletach zarówno męskich, jak i żeńskich. Nawet jeśli przyjmiemy, że tkactwo czy garncarstwo to częściej kobiece niż męskie specjalizacje, nie musi to wcale oznaczać, że były mniej ważne i poważane.

Zdaniem badaczki istnieją mocne dowody na to, że lepienie garnków i tkanie płótna czy sukna to znacznie więcej niż tylko „robienie rzeczy” codziennego użytku. Obie te czynności zajmowały wiele czasu, a i techniki ich wykonywania wymagały wiedzy i sprawności nie mniejszej niż konstruowanie broni czy budowanie szałasów. Do tego były praco- i czasochłonne, co wyklucza zajmowanie się nimi przy okazji. Musiały więc przekształcić się w specjalizacje. Poza tym, co może najistotniejsze – zdobienia na tkaninach i ceramice w czasach przed wynalezieniem pisma były ważnymi (najważniejszymi?) nośnikami symboli, kodów i znaczeń, zatem ci, a dokładnie: te, które je tam umieszczały, odgrywały kluczową rolę w procesie komunikowania się, tworzenia wspólnoty i kultury. A kultura łużycka przetrwała dobrze ponad tysiąc lat – mniej więcej tyle, ile państwo polskie. Nie w kij dmuchał.

Zajęcia te same w sobie miały zresztą charakter wielce symboliczny. W książce Kobieta kultury łużyckiej w przestrzeni społecznej Żychlińska pisze:

Czynność tkania – nierozerwalnie wiązała sferę sacrum ze sferą profanum. […] Przędzenie miało znaczenie porównywalne z ludzkim życiem, a samo wrzeciono w świecie antycznym było wyrazem kobiecości, pracowitości, uczciwości i umiejętności prowadzenia domu. Wrzeciona pod postacią cienkiej drewnianej pałeczki o różnych długościach, powszechnie wykorzystywane w ludzkich domostwach, wiązane były z archetypiczną Magna Mater, ale były także symbolami wielu bogiń – Afrodyty, Kybele, Isztar. W sztuce bizantyjskiej także Maria przedstawiania jest z przęślicą. Czynność przędzenia miała wiązać się z ideą cykliczności kosmosu, stąd przedstawienia kobiet trzymających wrzeciona czy przęślice świadczą o tym, że przedmioty te nie były jedynie narzędziami, ale stanowiły znak boskiego statusu4.

Odnajdowane w grobach kobiecych ciężarki, grzebienie i inne elementy warsztatu tkackiego wcale nie muszą więc oznaczać niższej pozycji społecznej pochowanych z nimi ludzi. Podobnie rzecz ma się z garncarstwem. Gliniane naczynia, służące do przechowywania życiodajnej wody i pokarmu oraz wykorzystywane w obrzędowości, to też nie są zwykłe gary. Co więcej, ich zdobienia – bogate w czerwienie i typowo żeńskie symbole, takie jak trójkąty skierowane wierzchołkiem w dół czy zygzaki – świadczyć mogą o silnej wciąż roli symboliki związanej z kultem macierzy, pierwotnej Magna Mater.

Podobnie analiza pozostałości szczątków ludzkich i towarzyszących im darów grobowych wcale nie wskazuje jednoznacznie na podporządkowaną rolę kobiet w hierarchii społecznej kultury łużyckiej. Po pierwsze, wnioskowanie na temat tego, czy w danym grobie leży kobieta, czy mężczyzna, przeważnie odbywało się dotąd właśnie na podstawie darów. Odkąd archeologom towarzyszą w badaniach antropolodzy, którzy pomagają, o ile to możliwe, zidentyfikować płeć w oparciu o cechy biologiczne, a nie to, czy w grobie leżą paciorki, czy groty włóczni, coraz częściej okazuje się, że bogate wyposażenie, cenne i rzadkie przedmioty, a także emblematy „typowo męskich” specjalizacji (takie jak na przykład broń) czy ról kapłana/szamana zadziwiająco często znajduje się obok kobiecych szczątków. Z kolei to, co współcześni zwykli uważać za takie sobie zwykłe przedmioty codziennego użytku, jak grzebień, gliniana czarka, łyżka czy kawałek wzorzystej tkaniny, mogą świadczyć właśnie o wyjątkowym statusie i pozycji społecznej osób, z którymi je pochowano. Bo łyżka służyła naszym przodkiniom nie tylko do mieszania w kotle. Służyła też czasem do spalania i odurzania się opium, po to, by w mistycznym transie kontaktować się z bóstwami albo przewidywać przyszłość. A jak potężna była władza kapłańska w pradziejowych społecznościach, nikogo nie trzeba chyba przekonywać.

Gdy odwiedzam archeolożkę Justynę Żychlińską w jej pięknym domu na poznańskim Grunwaldzie, jedną z pierwszych rzeczy, którą mi pokazuje, jest gliniana kopia figurki z Deszczna, stojąca u niej na biurku. To reprodukcja niezwykłej statuetki odnalezionej w 1901 roku w okolicy Gorzowa Wielkopolskiego i jednoznacznie kojarzonej z kulturą łużycką. „Ja na nią mówię trzy w jednym” – śmieje się badaczka. I rzeczywiście, niewielka kobieca statuetka nazywana też często „bożkiem” trzyma w wyciągniętych rękach naczynie, do pasa ma przytroczony grzebień tkacki, na szyi mnóstwo naszyjników, a na twarzy (zamiast twarzy?) zwierzęcą maskę, czyli kompletny zestaw kapłańskich czy wręcz boskich emblematów. A więc co najmniej kapłanka. A może i bogini.

Żychlińska na podstawie analizy wielu cmentarzysk z terenu Wielkopolski przekonuje ponadto, że to kobiece groby w kulturze łużyckiej tworzą pewien charakterystyczny kordon bezpieczeństwa dla pozostałych mogił. Otaczają groby męskie i dziecięce, będąc jak gdyby strażniczkami swojej społeczności, także w dalszym życiu w zaświatach. Mówienie zatem, że zarówno za życia, jak i po śmierci kobiety znaczyły mniej niż mężczyźni, zdaje się mieć coraz słabsze postawy. Zwłaszcza że również struktura władzy w tej kulturze nie była chyba jednoznacznie patriarchalna. „Raczej bardziej egalitarna, gdzie mężczyźni i kobiety pełnili różne, ale prawdopodobnie co najmniej równie ważne funkcje społeczne” – mówi mi badaczka. Do podobnych wniosków można dojść, kiedy przyjrzymy się najsłynniejszemu zabytkowi kultury łużyckiej, czyli osadzie w Biskupinie.

Nasze rodzime Pompeje, zalane nie przez wulkaniczną lawę, lecz okoliczne błocko, odkrył w 1933 roku lokalny nauczyciel historii Wincenty Szwajcer, któremu uczniowie systematycznie opowiadali banialuki o tym, że rodzice palą w piecu „drewnem wykopanym spod ziemi”. Wreszcie nauczyciel nie wytrzymał i poszedł sprawdzić, co to za drzewa rosną pod ziemią. Zobaczył wystające z Jeziora Biskupińskiego drewniane ukośnie belki i o swoim odkryciu powiadomił wybitnego polskiego archeologa Józefa Kostrzewskiego. Badania wykopaliskowe rozpoczęto już w 1934 roku, by odkryć wspaniale zakonserwowaną (dzięki wspomnianemu błocku) i jedyną na ziemiach polskich tak dobrze zachowaną osadę kultury łużyckiej. Wybudowano ją mniej więcej w połowie ósmego wieku przed naszą erą według precyzyjnego planu. Do budowy ponad stu prawie jednakowych domów użyto drzew z okolicznych lasów, a budowniczowie wykazali się nie lada wiedzą i rozeznaniem. Organizacja przestrzeni w biskupińskiej osadzie jest, zdaniem specjalistów, najlepszą z możliwych. Żadne z domostw nie wyróżnia się spośród innych wielkością czy kształtem, stąd przyjmuje się, że społeczność zamieszkująca osadę była usposobiona dość równościowo. Czy biskupińskie Łużyczanki (które także przecież lepiły garnki i tkały) cieszyły się równie wysokim statusem i estymą, możemy się tylko domyślać. Pewne jest tylko, że w tej kwestii archeologia nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.

Strzygi, Mokosz i palenie wdów

O bezpośrednich protoplastach dzisiejszych Polaków i Polek wiemy bardzo mało. Słowianie, bo o nich mowa, przywędrowali na ziemie, które dziś zwiemy Polską, z terenów dzisiejszej Ukrainy i Białorusi najwcześniej na przełomie piątego i szóstego stulecia po Chrystusie. Ponieważ budowali wyłącznie z drewna, a ciała zmarłych spalali przed pochówkiem – wpierw wsypując pozostałe niespalone kosteczki do naczyń zwanych popielnicami albo wprost do płytkich jam w ziemi, w późniejszych okresach pozostawiając je, co prawda, w urnach, ale ustawionych (ku rozpaczy archeologów) na rozstajach dróg lub szczytach kurhanów – ani pozostałości osad, ani grobów nie powiedzą nam wiele o tym, jaki był status Słowianek ani czym się w szczególności zajmowały. Wybitny badacz kultury starożytnych Sklawinów (to najwcześniejsza niebudząca wątpliwości nazwa Słowian) profesor Michał Parczewski mówi mi, że jedyne materialne ślady po pierwszych dwóch wiekach obecności Słowian na ziemiach dzisiejszej Polski to ceramiczne skorupy prymitywnych, początkowo zupełnie niezdobionych naczyń. A ponieważ ewidentne jest, że naczynia te powstawały bez użycia koła garncarskiego, ich autorstwo większość badaczy przypisuje właśnie kobietom. Bardziej wyrafinowane garncarstwo z użyciem koła zaczyna się około połowy siódmego wieku na południu dzisiejszej Polski. Koła obracano siłą ludzkich mięśni, uważa się więc, że to wówczas mężczyźni przejęli ten fach od kobiet, im zostawiając między innymi tkactwo. Znajdowane głównie na terenach dawnych osiedli przęśliki, czyli nieduże gliniane kółka – ciężarki pomocne przy wyrobie przędzy, zwyczajowo przypisuje się więc kobietom. Po Słowiankach zostało jeszcze sporo charakterystycznych ozdób zwanych zausznicami bądź kabłączkami skroniowymi – skręconych ślimakowo drucików, które przytroczone do opasek z tkaniny noszono na głowach. Oprócz tego nieco paciorków i wisiorków oraz garść wzmianek w źródłach pisanych dotyczących osobliwych zwyczajów żałobnych.

Pierwszy z nich utrwalił w traktacie o sztuce wojennej Strategikon nieznany z imienia autor zwany Pseudo-Maurycym (latami błędnie uważano go za bizantyjskiego cesarza Maurycjusza). Pisał on na początku siódmego wieku, że wiele sklawińskich kobiet „śmierć męża za własny koniec uważa i dobrowolnie same się duszą, nie mając wdowieństwa za życie”5. O zwyczaju rytualnego samookaleczania się wdów wspominał też później Ibn Roset – arabski kupiec wędrujący przez kraje słowiańskie. Tyle wiemy ze źródeł z epoki. Na podstawie późniejszych relacji próbowano też zrekonstruować słowiański panteon. Jego głową był, jak się zdaje, znany szerokiej publiczności Perun (Perkun), czyli nasza rodzima inkarnacja gromowładnego Dzeusa (u Greków), Jowisza (u Rzymian) czy Odyna (u Germanów). Obok niego Prasłowianie czcili jeszcze kilka znanych pod różnymi imionami głównych bóstw męskich – Welesa (Wołosa), opiekuna rolników i hodowców bydła, Swaroga (Dadźboga), kojarzonego ze zbawienną mocą Słońca i cyklem wegetacyjnym, oraz Strzyboga, związanego z bogactwem i wojną (czyli również bogactwem – łupami wojennymi). Jedynym poważnym słowiańskim bóstwem skrytym pod postacią kobiety miała być Mokosz (Makosz) – Matka-Ziemia, bogini płodności, odradzania się do życia. Ale już trzecia liga bóstw słowiańskich (a właściwie demonów) aż roi się od kobiecych postaci. Wiły to dusze dziewczyn lub świeżo poślubionych kobiet, które nie zdążyły nacieszyć się życiem, wyobrażane jako ognistookie, czasem kozionogie istoty pląsające w blasku księżyca. Niekiedy jako piękne i nagie dziewczyny gromadą czarujące młodych chłopców i zazdrosne o śmiertelniczki. Gdy zechcą, mogą przybierać postać łabędzi, sokołów i koni. Strzygi to z kolei wysysające krew czarownice-sowy; rusałki – to dusze dziewcząt pod postacią psotliwych leśnych zjaw przybranych tylko w wianki z ziół, tańczą one przy nowiu księżyca na polanach, kuszą i zadają nieszczęśnikom zagadki, a tych, którzy nie umieją ich rozwiązać, łaskoczą aż do śmierci ze spazmatycznego śmiechu. Południce to kobiece demony ukazujące się latem w samo południe, całe w bieli i z sierpem w dłoni, karzące bólem głowy lub udarem słonecznym tych, którzy pracują w polu mimo upału. Rodzanice wreszcie to niewidzialne istoty żeńskie rozstrzygające zaraz po urodzeniu człowieka o jego losie. A Marzanny – bogini zimy i śmierci, której słomianą kukłę topiono lub palono w okolicy równonocy wiosennej – przedstawiać chyba nie trzeba.

O kobietach w połowie pierwszego milenium na ziemiach polskich znajduję jeszcze garść ciekawostek. Oto w Węgrowie pod Grudziądzem, gdzie w szóstym wieku w okresie późnych wpływów rzymskich zamieszkiwali Goci, udało się stwierdzić specyficzny obyczaj obcinania kobietom głów przed pochówkiem. Co robili Goci z kobiecymi głowami? „Trudno powiedzieć, ale bywało, że palili je, a prochy umieszczali na przykład w części dachowej domostwa. Bywało, że ucinali zmarłym kobietom inne fragmenty ciała, na przykład tors albo ręce. Zdarzało się, że grzebali tylko połowę ciała, z nogami. Trafiliśmy też na szczątki kobiety świadczące o tym, że została przecięta «po skosie». I pochowana fragmentarycznie”6 – mówił w jednym z wywiadów profesor Andrzej Kokowski, znawca okresu wpływów rzymskich i kultury Gotów. Dziwne i do dziś niezrozumiane zwyczaje. Za to wymarzona sceneria horroru gore.

Pytam w Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy o to, co wiemy o kobietach już w początkach państwa polskiego na przełomie dziesiątego i jedenastego wieku. Odpowiada mi pracownik Muzeum, antropolog kultury Jakub Kamiński:

Dzieje sprzed czasów Mieszka są słabo udokumentowane źródłowo – w zasadzie nie mamy się na czym oprzeć, chcąc mówić o wielkiej historii, a co dopiero o rolach społecznych płci czy obyczajach. Archeologia daje pewne przykłady materialnego dziedzictwa przodków. Jeżeli chodzi o kobiety, to mamy w zbiorach muzealnych przykłady ozdób – naszyjniki, kabłączki, paciorki, pierścionki, kaptorgi [ornamentowane woreczki na szyję, w których umieszczano amulety, pachnidła, a w późniejszym okresie relikwie – przyp. A.K.]. Antropologia biologiczna na podstawie pochówków mówi z kolei o suchych faktach. Na Ostrowie Lednickim i w okolicy między dziesiątym a trzynastym wiekiem średni wzrost dorosłej kobiety wynosił sto pięćdziesiąt trzy centymetry, waga ciała sześćdziesiąt dwa kilogramy. Średniowiecze to też czasy wysokiej rozrodczości (przeciętna kobieta rodziła czwórkę dzieci) i bardzo wysokiej umieralności (szczególnie wśród dzieci, z których co piąte umierało w pierwszym roku życia). A także niskiego odsetka ludzi w starszym wieku i nadumieralności kobiet – przeciętny wiek, jakiego dożywały, wynosił dwadzieścia pięć lat. Mężczyźni żyli o pięć, dziesięć lat dłużej – dodaje w obszernym mailu.

Suchym statystykom wymyka się jednak pewna niezwykła i tajemnicza postać zwana olbrzymką z Ostrowa Lednickiego.

Nietypowy grób kobiety żyjącej prawdopodobnie między końcem dwunastego a początkiem czternastego wieku przebadała niedawno archeolożka z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu Magdalena Matczak. Ustaliła, że cierpiąca na gigantyzm i prawdopodobnie jakiś rodzaj zaburzeń psychicznych kobieta w chwili śmierci mierzyła dwieście piętnaście centymetrów wzrostu i miała nawet dwadzieścia pięć do trzydziestu lat. Jej niedbały pochówek (w średniowieczu grzebano ludzi w pozycji wyprostowanej, na plecach, z rękami wzdłuż ciała lub dłońmi spoczywającymi na miednicy, tymczasem gigantka leży na boku ze zgiętymi rękami i jedną nogą) nie musi jednak oznaczać, że z powodu swojej choroby była prześladowana. Przeciwnie, wiele wskazuje na to, że otaczano ją opieką, chociażby w czasie gojenia się złamań oraz podczas przebytego zapalenia płuc. W jednym z wywiadów badaczka wyjaśniała:

To, że była niepełnosprawna, wcale nie oznaczało, że musiała zostać wykluczona ze swojej społeczności. Może nam się od razu kojarzyć starożytna Sparta, gdzie niepełnosprawne noworodki zrzucano z urwiska, ponieważ tamtejsza społeczność uznawała je za nieprzydatne. Jednak w średniowieczu niepełnosprawność nie stanowiła przyczyny dyskryminacji. Badania cmentarzysk w Kałdusie [województwo kujawsko-pomorskie – przyp. A.K.] pokazały, że pochowani tam niepełnosprawni wywodzili się z różnych grup społecznych i wcale nie marginalizowano ich dlatego, że cierpieli na jakieś fizyczne przypadłości. Na przykład kobieta chora na zaawansowane stadium trądu – chorobę prowadzącą do niepełnosprawności – była pochowana w otoczeniu innych osób w grobie z przedmiotami (nożem i pierścionkiem), co może wskazywać na jej dość dobry status społeczny. Jeśli we wczesnym średniowieczu traktowano takie osoby przyzwoicie, to dlaczego gigantka w XII czy XIII wieku miałaby być traktowana inaczej? Na to pytanie znamy odpowiedź. Ale jeszcze wiele tajemnic kobiety z Ostrowa Lednickiego czeka na wyjaśnienie7.

Siedem żon Mieszka I?

Najstarsze źródła opisujące początki państwa Polan praktycznie milczą o kobietach. Nie tylko o przedstawicielkach nizin społecznych, co nie dziwi, ale również o żonach i córach królewskich rodów, które akurat opisywane są szczegółowo. Jak pisał poznański mediewista Jacek Wiesiołowski:

Czytając wydane w polskich kodeksach dyplomatycznych dokumenty z XI, XII, a nawet początku XIII wieku, łatwo stwierdzić możemy, że w owym czasie w Polsce kobiet w ogóle nie było […]. Jeśli przypadkiem jakieś imię kobiece znalazło się w dokumencie, to uczeni historycy wywiedli już dawno, iż dokument ten jest falsyfikatem. W średniowiecznej Europie, obok niezlokalizowanej jeszcze krainy Amazonek, odkrywamy więc nad Odrą, Wartą i Wisłą krainę Polaków, bardzo rycerskich, choć obywających się bez kobiet8.

Najwcześniejsza wspominająca Polskę kronika – dzieło (współczesnego Bolesławowi Chrobremu) merseburskiego biskupa Thietmara, wzmiankuje tylko słowiański obyczaj mordowania wdów na pogrzebach ich mężów poprzez obcięcie głowy (co współgra z wcześniejszymi przekazami Pseudo-Maurycego i zwyczajami Gotów. A może je tylko powtarza?) oraz okrutne kary za cudzołóstwo, którymi poganie dyscyplinowali swoje kobiety (i tylko kobiety, w przeciwieństwie do chrześcijan). Czy można na tej relacji polegać? Znając rozliczne uprzedzenia Thietmara, zarówno do Słowian, jak i Chrobrego, wiemy dziś, że niekoniecznie. Zupełnie inną sprawą jest to, ile Thietmar (piszący swoją relację pół wieku po przyjęciu przez Mieszka chrztu) miał szansę się dowiedzieć o państwie Polan, i to jeszcze z czasów przedchrześcijańskich. Ale zostawmy to.

Z późniejszych źródeł mamy relację Galla Anonima o chrzcie Polski i wzmiankę, że w czasach pogańskich Mieszko miał siedem żon. Czy to oznacza, że u zarania dziejów panowała u nas poligamia? „To oczywiście prawdopodobne – mówi mi mediewista, badacz piastowskich żon i córek, Grzegorz Pac – wiemy przecież, że w niedalekich, także słowiańskich Czechach z wielożeństwem walczył pod koniec wieku dziesiątego święty Wojciech, o czym mówią nam powstałe zaraz po jego śmierci żywoty. Ale samego faktu posiadania przez Mieszka akurat siedmiu żon nie sposób traktować poważnie. Po pierwsze, Gall zapisuje swoją relację w sto pięćdziesiąt lat po chrzcie. Po drugie, już sama ta liczba jest niepokojąca. Gdyby chociaż napisał, że miał tych żon cztery. Ale ta, często przecież symboliczna, oznaczająca wielość siódemka wskazuje, że to może być element charakterystycznego w średniowieczu sposobu pisania o czasach pogańskich, czyli barbarzyńskich, jako okresie nieuporządkowania i seksualnego rozpasania”. Trudno więc w kwestii „dzikich” obyczajów Słowian zaufać również Gallowi.

Pierwszym wspominającym kobiety zapisem mającym swoje źródło w Polsce jest pochodzący z mniej więcej 990 roku dokument Dagome Iudex, czyli akt darowania Państwa Gnieźnieńskiego (tak to zostało wówczas nazwane) świętemu Piotrowi, czyli papiestwu (choć także dosłownie świętemu Piotrowi, bo takie akty miały również swoje znaczenie metafizyczne). „Ten dokument jest bardzo ciekawy, jeśli chodzi o kobiety, bo Mieszko dokonuje tego aktu ofiarowania rodzinnie, ze swoją drugą żoną Odą i dziećmi z tego małżeństwa”. Nie było to wcale typowe ani oczekiwane. Oczywiście, także poprzednia żona Mieszka Dobrawa była wspominana w źródłach pisanych, ale ją znamy przecież z późniejszych o pięćdziesiąt i sto pięćdziesiąt lat kronik Thietmara, Kosmasa i Galla Anonima.

Kronika Galla, uznawana, mimo licznych zastrzeżeń, za pierwszą pisaną historię Polski, w ogóle niewiele miejsca poświęca kobietom. Na dziesiątki uwiecznionych przez kronikarza postaci męskich przypada w niej tylko kilkanaście kobiet, w tym trzy (dosłownie trzy) wymienione z imienia: Rzepka, protoplastka dynastii Piastów, Dobrawa, żona Mieszka, i Judyta, matka Bolesława Krzywoustego. I, jak dowodzi Grzegorz Pac w książce Kobiety w dynastii Piastów, to nie są przypadkowe postaci. Zdaniem Galla, w historii Polski były trzy naprawdę ważne momenty – niezwykłe czy wręcz nadprzyrodzone postrzyżyny Siemowita uznawane za akt założycielski dynastii, przyjęcie chrztu przez Mieszka oraz narodziny Bolesława Krzywoustego, którego Gall był wielkim fanem (oraz na którego garnuszku pozostawał, co też wiele tłumaczy) – Krzywoustemu kronikarz przypisywał moc przywrócenia Polsce świetności. Każda z wymienionych przez niego imiennie kobiet wiąże się z jednym z tych momentów. I choć opowieść Galla nosi liczne ślady mitologizacji ról kobiecych, bo sposób, w jaki pisze o każdej z nich, ma wiele analogii w innych znanych mu z pewnością podaniach i legendach, to jednak nawet on przyznaje, że rola, jaką odegrały w historii, była niebagatelna. Rzepka to założycielka królewskiego rodu na równi ze swym mężem Piastem. Dobrawa – to ewangelizatorka, która przynosi poganom Dobrą Nowinę i szansę na zbawienie, zmuszając Mieszka alkowianym szantażem do przyjęcia chrztu. Judyta Czeska to nowe wcielenie biblijnej Judyty, która cudem rodząc znakomitego władcę (cudem, bo ponoć była bezpłodna), niesie ratunek Polsce, tak jak niegdyś biblijna Judyta – Izraelowi. Inną ważną postacią kobiecą, niewymienioną przez Galla z imienia, jest żona Bolesława Chrobrego, łagodząca (znów zgodnie z obowiązującymmodelem średniowiecznej żony władcy) jego surowe rządy, wstawiająca się za poddanymi, którzy popadli w niełaskę, wypraszająca dla nich przebaczenie. Pojawia się też u Galla piastowska femme fatale – Judyta Salicka, wiarołomna rzekomo żona księcia Władysława Hermana, oraz niezwykle ważna postać królowej Rychezy – żony Mieszka II, pochodzącej z cesarskiego rodu Ottonów. Bardzo niewiele wiemy na pewno o córce Mieszka I i Dobrawy – Świętosławie (nawet samo jej imię budzi wątpliwości). Długo utożsamiano ją z Sygrydą Storrådą (gdzieniegdzie Gunhildą) – bohaterką nordyckich sag, zwaną „matką królów”. Miała ona być potężną i wpływową żoną dwóch wielkich władców – króla Szwecji Eryka Zwycięskiego oraz Danii i Norwegii, Swena Widłobrodego – oraz matką trzech kolejnych królów skandynawskich, wśród nich najsłynniejszego – Knuta Wielkiego, który podbił Anglię i stworzył wielkie nordyckie imperium. Sama Świętosława-Storråda-Gunhilda wydaje się jednak współczesnym historykom raczej zlepkiem kilku postaci, choć niewątpliwie wizja przepotężnej demonicznej królowej Północy działa na wyobraźnię. Skoro jednak nie wiemy o niej prawie nic pewnego, czy pora się pogodzić z faktem, że kobiety nie odegrały w najstarszych dziejach państwa polskiego żadnej roli? Bynajmniej.

Z całą pewnością piastowskie żony i córki pełniły kluczową funkcję w praktykowaniu pobożności w królewskiej dynastii i niejako w jej imieniu, a tę traktowano w średniowieczu śmiertelnie poważnie (więcej na ten temat w rozdziale „Religia”). Im też, najpewniej, zawdzięczamy pierwsze księgi, które przybyły lub powstały na ziemiach polskich, z jedenastowiecznym Kodeksem Gertrudy (córki Mieszka II i Rychezy) na czele, uznawanym za pierwsze polskie (choć pisane po łacinie) dzieło literackie. Oryginał tego pięknego modlitewnika zawierającego osobiste modlitwy Gertrudy znajduje się obecnie we włoskim Cividale, ale jego zdigitalizowaną wersję można sobie podejrzeć w Internecie. O politycznych wpływach kobiet w początkach państwa polskiego wiemy jednak naprawdę niewiele, „bo jeśli kronikarz myślał i pisał dobrze o władcy, to nie mógł sobie pozwolić choćby na sugestię, że w sposób zasadniczy wpływała na niego kobieta. No chyba że jako ta, która prosi go o miłosierdzie dla innych, jak Gallowa żona Bolesława Chrobrego” – podkreśla historyk średniowiecza Grzegorz Pac. „A jeśli pisał o kobietach, że miały realny udział we władzy, to głównie po to, by pogrążyć nielubianego króla czy księcia, zilustrować jego nieudolność” – dodaje. Jak było naprawdę, możemy się tylko domyślać, zestawiając ze sobą różne źródła i relacje dotyczące tych samych postaci. Po latach ignorowania obecności kobiet na kartach historii badacze wreszcie zaczynają to robić.

Feminista Boguchwał

Zostawmy jednak piastowskie żony i córki i zerknijmy na nieco niższe szczeble hierarchii społecznej. Średniowieczne źródła nie poświęcają im zwykle wiele uwagi, ale zdarzają się znamienite wyjątki. Takim jest pisana na Śląsku Księga Henrykowska (czyli kronika założenia i uposażenia zakonu cystersów w Henrykowie), a w niej pierwsze zdanie zapisane po polsku około 1268 roku. Słynna fraza „Daj, ać ja pobruczę, a ty poczywaj”9 (w oryginalnej transkrypcji: „Day ut ia pobrusa a ti poziwai”) oznacza: „Pozwól, ja będę mełł, a ty odpocznij”. Miał je wypowiedzieć osiadły na Śląsku czeski rycerz Boguchwał do swej polskiej („grubej i niezdarnej”10) żony, gdy ta mełła ziarno na ręcznych żarnach. Praca przy żarnach była wówczas postrzegana jako zajęcie niegodne mężczyzny i brukające jego honor, rycerz ów miał być więc za to przezwany przez sąsiadów Brukałą, a cała jego osada Brukalicami. Surowa to kara za próbę dzielenia z żoną domowych obowiązków. I choć można się zasępić nad tym przykrym obrazem brzydkiej i bezużytecznej Polki, którą mąż musi wyręczać w jej podstawowych zadaniach, to można też dostrzec w tym obrazku pierwszy portret partnerskiego małżeństwa, w którym podział na męskie i kobiece role zaciera się w obliczu troski i przyjaźni, a może nawet miłości. Nie wiem, jak Wam, ale mnie ta wersja odczytania pierwszego polskiego zdania podoba się zdecydowanie bardziej. Prawie tak bardzo jak to, że wypowiedział je Czech, a w łacińskiej kronice zapisał zakonnik Niemiec.

Rozdział 2. Prawa kobiet

Zanim zabiorę Was w tę ekspresową podróż przez tysiąclecie historii kobiet na ziemiach polskich, proponuję, żebyśmy na chwilę przysiedli, jak każe staropolski obyczaj, i się dobrze zastanowili. Nad czym dokładnie? Nad tym, dlaczego losy naszych prababek tak mocno różniły się od losów naszych pradziadków. Co kształtowało te prawa i obyczaje, które sprawiały, że wciąż tak mocno trzymał się (i nadal trzyma!) pogląd, że „baby są jakieś inne”, choć dziś już nie wypada mówić głośno, że są gorsze. Wbrew pozorom nie jest to wcale proste. Choćby z tego powodu, że nie sposób mówić po prostu o „prawach kobiet” – zakres swobody skromnej szlachcianki (o magnatkach nie wspominając) z pewnością przewyższał bowiem sferę możliwości dostępnych najbogatszemu nawet chłopu. A nawet w ramach tej samej warstwy formalny i faktyczny obszar wolności kobiet wcale nie musiał być (i nie był) równy, gdy jedna była, dajmy na to, mieszczką-katoliczką, a druga żydówką. Zresztą to, co współcześnie nazywamy „prawami kobiet”, to stosunkowo nowy, najwyżej dwustuletni, koncept i nawet dziś jego realizacja musi być przecież zawsze rozpatrywana w kontekście życiowych szans i możliwości osób, do których się odnosi. Choć formalnie wszystkie jesteśmy wreszcie wobec prawa równe i równi, to jednak z całą pewnością nie każda i nie każdy z nas może w życiu tyle samo. Czyż nie?

W wieloetnicznej, wieloreligijnej, podzielonej na stany Polsce sprawa była po wielokroć bardziej skomplikowana. I właściwie należałoby każdy z tych stanowo-wyznaniowo-etnicznych wariantów omawiać osobno, bo nierzadko różnic między nimi było znacznie więcej niż podobieństw, a niejedna polska bogata mieszczka, słysząc, że mają jej przysługiwać te same prawa, co jej praczce, bo obie na równi są kobietami i ludźmi, roześmiałaby się w głos i postukała w czoło. A jeśli przemnożyć to jeszcze przez całą mozaikę jedynych w swoim rodzaju kobiecych charakterów, temperamentów i talentów oraz przez szeroką gamę życiowych okoliczności – sprzyjających lub nie – okaże się, że właściwie trudno powiedzieć coś tak ogólnie. A jednak spróbuję. Jest bowiem coś, co wszystkie te warianty łączy i co nie pozwala zignorować kategorii płci w opowieści o granicach prawnej i obyczajowej swobody na przestrzeni dziejów. To fakt, że w ramach każdej takiej konfiguracji kobiety po prostu mogły mniej niż mężczyźni w analogicznej sytuacji.

Ale powiedzmy też jasno – przez całe stulecia tylko nieliczne próbowały kwestionować istniejące zasady. Przytłaczająca większość przyjmowała i podtrzymywała obwiązujący porządek bezwiednie i naturalnie, nie znając żadnego innego i nie umiejąc go sobie wyobrazić. Podobnie jak my dziś. „Ale jak to? MY?” – spytacie pewnie oburzone i oburzeni. „Nigdy w życiu nie zgodziłabym się, żeby ktoś za mnie wybrał mi męża/żonę!”, „Pójdę na takie studia, jak zechcę”, „Nie ma mowy, żeby mnie zmuszono do trwania w małżeństwie, jeśli postanowię się rozwieść!”, „Moje pieniądze są moje, bo ja je zarobiłam”, „Mam niby pytać męża o zgodę na pójście do pracy albo wyjazd z miasta? Pfff”. Te wszystkie swobody, które współczesne Polki traktują jako coś oczywistego – prawo do edukacji, pracy, posiadania i swobodnego dysponowania swoim majątkiem, do samodzielnego podróżowania, głosowania w wyborach i bycia wybieraną, do decydowania o tym, z kim spędzi resztę życia w małżeństwie albo że jednak się rozwiedzie, do nietykalności cielesnej i odmowy seksu, także mężowi, i wiele, wiele innych – mają czasem nie więcej niż sto lat. Niektórymi z nich, jak na przykład prawem do zachowania własnego nazwiska po ślubie albo godnego porodu, jeszcze nasze babki, a nawet matki nie mogły się cieszyć. Ale były też takie prawa, które w pewnych okresach one miewały, a my już nie – jak chociażby możliwość legalnej i bezpiecznej aborcji. Prawa kobiet rodziły się bowiem w bólach i były zdobywane stopniowo przez stosunkowo nieliczne, wyjątkowo zawzięte jednostki. Z wielkim trudem i nierzadko ogromnym kosztem. A czasem również tracone. Ograniczane. Odbierane. Ewolucja praw kobiet nie przebiega więc liniowo – zawsze w stronę większych swobód i możliwości. Czasem utyka w martwym punkcie. Czasem zawraca. Czasem posuwa się naprzód tylko pozornie. Bardzo to wszystko skomplikowane. Ale spróbuję opowiedzieć najprościej, jak się da.

Wybrakowany człowiek i brama diabła

Zwolennicy hipotezy pierwotnego matriarchatu wiązanego z kultem Magna Mater, czyli wszechpotężnej Pramatki, bogini płodności i urodzaju (pamiętacie z poprzedniego rozdziału), przekonują, że u zarania ludzkości, w późnej epoce kamienia, to kobiety ze względu na swoją tajemniczą i niepojętą zdolność rodzenia, a także zdobywania pokarmu poprzez zbieractwo, a później uprawę i hodowlę stały na czele społeczności, przewodziły im i cieszyły się większymi niż mężczyźni prawami i przywilejami (choć są i tacy, którzy przekonują, że matriarchalne społeczności były mniej hierarchiczne, a bardziej równościowe). Nie mamy pojęcia, jak to wyglądało na ziemiach polskich, choć jak już czytaliście, i u nas można znaleźć ślady sugerujące, że ich status w społecznościach pradziejowych nie musiał być zawsze i jednoznacznie podrzędny.

Wiemy na pewno, że już w antyku kobietę uznawano za istotę „gorszego sortu”, niekoniecznie nawet za człowieka. Przedchrześcijańskie kultury, z których wywodzą się nasze prawa i obyczaje – grecka, rzymska i hebrajska – były skończenie patriarchalne, a chwilami ostentacyjnie antykobiece. Starożytni Izraelici na własny (tak, własny) obraz i podobieństwo obdarzyli jedynego Boga Jahwe płcią i cechami ojca-patriarchy rodu. Kobiecie zaś – choć nie brak w Torze odważnych, mądrych i dobrych bohaterek, jak Debora, Estera, Judyta czy Rut – przypisali wiele ułomności i win, z kardynalną winą Ewy na czele. Starotestamentowe spojrzenie na kobietę jest zdeterminowane przez jej seksualność. I choć, co do zasady, przemoc seksualna i gwałt są potępiane (acz nie zawsze), to cudzołóstwo uznaje się za jedną z większych przewin. Już w Pięcioksięgu daje się zauważyć rażąca dysproporcja pomiędzy skalą odpowiedzialności za wiarołomstwo mężczyzn a kobiet – to mężczyzna może kontrolować seksualność żony, ale nigdy odwrotnie. To ona bezwzględnie grzeszy, cudzołożąc, on – jedynie przeciwko mężowi kobiety, z którą spał. To tylko on może się z nią rozwieść i to z byle powodu: „Jeśli mężczyzna poślubi kobietę i zostanie jej mężem, lecz nie będzie jej darzył życzliwością, gdyż znalazł u niej coś odrażającego, napisze jej list rozwodowy, wręczy go jej, potem odeśle ją od siebie”11. Może też skazać ją na ukamienowanie, oskarżając o brak „oznak dziewictwa” na początku małżeństwa. Gdy jednak jego pretensje okażą się niesłuszne, zostanie tylko ukarany grzywną, którą wypłaci jej… ojcu. Ona nie może nawet samodzielnie przysiąc niczego przed Bogiem – jej ślub jest ważny jedynie, gdy wyrazi nań zgodę ojciec, mąż lub brat. A pobożny żyd w codziennej porannej modlitwie Birchot Haszachar dosłownie dziękuje Bogu: „szelo asani isza” („że nie uczynił mnie kobietą”)12.

Drugi filar europejskiej kultury, a więc starożytne Grecja i Rzym nie były wcale kobiecie bardziej przychylne. Spośród wszystkich antycznych cywilizacji to starożytni Ateńczycy traktowali kobiety najgorzej. Ich pozycję w tej, o, ironio, kolebce demokracji badacze antyku porównują do sytuacji afgańskich kobiet pod rządami talibów. I nie należy dawać się zwieść wysokiej pozycji Ateny czy Demeter w greckim panteonie – mitologia dostarcza zdecydowanie więcej paskudnych kobiecych postaci. Wystarczy wspomnieć boginie zawiści, gniewu i zemsty Erynie, uwodzicielskie i zabójcze syreny, przerażające gorgony z Meduzą o wężowych włosach, by dostrzec, jaką wybuchową mieszanką grozy i nieufności napełniały antycznych Greków kobiety. Jedynie wykształcone i obyte prostytutki-hetery dostąpiły zaszczytu obcowania z mężczyznami na płaszczyźnie publicznej i intelektualnej. To znamienne, zważywszy, że dążenie do zdobywania wiedzy jeszcze dobre dwa tysiące lat po upadku demokracji ateńskiej będzie budziło wątpliwości co do moralności „nadmiernie uczonych” kobiet.

Już Hezjod w siódmym wieku przed naszą erą pisał o kobiecie jako odrębnym gatunku i ją, za sprawą nieszczęsnej Pandory, obwiniał za sprowadzenie na świat wszelkich nieszczęść. Co więcej, sławetna puszka to bardzo luźne tłumaczenie greckiego pithos, czyli glinianego naczynia, kadzi, która dla starożytnych była symbolem kobiecego łona. Otwieranie tego naczynia, a bez owijania w bawełnę – uprawianie seksu, miało być więc aktem wypuszczania na świat wszelkiego zła i niedoli. Kobieca seksualność i fizjologia kryły w sobie tajemnicę, dlatego napawały grozą. „Nie ufam niczemu, co krwawi przez pięć dni i nie zdycha” – mówił w animowanym Miasteczku South Park Pan Garrison. Brzmi to jak brzmi, ale dość dobrze streszcza poglądy antycznych na kobietę. I nie jest przypadkiem, że właśnie starożytne Atenki, na długo przed muzułmankami, upowszechniły obyczaj szczelnego zasłaniania włosów, twarzy i całego ciała.