Boża męka - Karel Čapek - ebook

Boża męka ebook

Capek Karel

3,3

Opis

Autor powieści był jednym z pionierów fantastyki naukowej i wolnomularzem. We wczesnym okresie twórczości wychodził z doświadczeń czeskiej przedwojennej techniki i nowych europejskich kierunków naukowych co znalazło odzwierciedlenie m.in. w powieści „Boża męka. Fragment utworu: „Nieskończenie cicho padał śnieg na zamarzniętą okolicę. – Ze śniegiem zawsze pada cisza – myślał sobie Boura, ukryty w jakiejś szopie i było mu równocześnie uroczyście i tęskno, gdyż czuł się osamotniony w szerokiej przestrzeni. Ziemia przed jego oczyma upraszczała się, jednoczyła i rozszerzała zarazem, wyrównana w białe fale i nieporyta żadnymi śladami życia. W końcu rzedniał i ustawał ten taniec śniegowych płatków – jedyny ruch w tej uroczystej ciszy. Wahając się, podróżny wsuwa nogi w niedotknięty śnieg i tak mu dziwnie, że on pierwszy naznaczy okolicę długim rzędem swych kroków. Ale oto naprzeciw – gościńcem – idzie ktoś czarny i w szaty szczelnie zatulony; dwa łańcuszki kroków pobiegną obok siebie, skrzyżują się i na tej czystej, niepokalanej tablicy, zostawią ślady ludzkiej bytności. Ale ten, który idzie naprzeciw staje. Ma oszronione wąsy i z uwagą spogląda na coś, na boku gościńca. Boura zwolnił kroku. Patrzył w kierunku oczu nieznajomego. Oba łańcuszki zetknęły się i przystanęły obok siebie.  – Czy widzi pan ten oto ślad? – odezwał się zaśnieżony mężczyzna, wskazując na wgłębienie, oddalone o jakieś sześć metrów od skraju gościńca, na którym stali. – Widzę. To jest ludzki ślad. – Tak. Ale skąd się tam wziął? – Ktoś szedł tędy – chciał odpowiedzieć Boura, ale wstrzymał się, gdyż ślad ten był jedynym na całym polu. Przed nim ani za nim nie było żadnego innego śladu ludzkich kroków. Na białej płaszczyźnie ten jedyny ślad odcinał się ostro i jasno. Był samotny. Nic nie prowadziło ani do niego, ani od niego...”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 156

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (6 ocen)
1
1
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Karel Čapek

 

Boża męka

 

przełożył Stanisław Alberti

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1927.

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7950-795-5

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

ŚLAD

 

 Nieskończenie cicho padał śnieg na zamarzniętą okolicę.

 — Ze śniegiem zawsze pada cisza — myślał sobie Boura, ukryty w jakiejś szopie i było mu równocześnie uroczyście i tęskno, gdyż czuł się osamotniony w szerokiej przestrzeni.

 Ziemia przed jego oczyma upraszczała się, jednoczyła i rozszerzała zarazem, wyrównana w białe fale i nieporyta żadnymi śladami życia.

 W końcu rzedniał i ustawał ten taniec śniegowych płatków — jedyny ruch w tej uroczystej ciszy.

 Wahając się, podróżny wsuwa nogi w niedotknięty śnieg i tak mu dziwnie, że on pierwszy naznaczy okolicę długim rzędem swych kroków.

 Ale oto naprzeciw — gościńcem — idzie ktoś czarny i w szaty szczelnie zatulony; dwa łańcuszki kroków pobiegną obok siebie, skrzyżują się i na tej czystej, niepokalanej tablicy, zostawią ślady ludzkiej bytności.

 Ale ten, który idzie naprzeciw staje. Ma uszronione wąsy i z uwagą spogląda na coś, na boku gościńca.

 Boura zwolnił kroku. Patrzył w kierunku oczu nieznajomego. Oba łańcuszki zetknęły się i przystanęły obok siebie.

 — Czy widzi pan ten oto ślad? — odezwał się zaśnieżony mężczyzna, wskazując na wgłębienie, oddalone o jakieś sześć metrów od skraju gościńca na którym stali.

 — Widzę. To jest ludzki ślad.

 — Tak. Ale skąd się tam wziął?

 — Ktoś szedł tędy — chciał odpowiedzieć Boura, ale wstrzymał się, gdyż ślad ten był jedynym na całem polu. Przed nim ani za nim nie było żadnego innego śladu ludzkich kroków.

 Na białej płaszczyźnie ten jedyny ślad odcinał się ostro i jasno. Był samotny. Nic nie prowadziło ani do niego, ani od niego.

 — Skąd się mógł tam wziąć? — patrzył na niego i chciał podejść bliżej.

 — Proszę zaczekać — wstrzymał go drugi — wyciśnie pan dookoła szereg śladów i wszystko pan zatrze. To się musi wyjaśnić — dodał podniecony — to być nie może, aby gdzieś był tylko jeden ślad.

 Przypuśćmy, że ktoś skoczył stąd na pole; wtedy — to jest możliwe — przed nim nie byłoby kroków. Ale kto skoczyłby tak daleko i czy mógłby skoczyć tylko na jedną nogę? czyby mógł u stać? Przecie straciłby równowagę i musiałby się oprzeć gdzieś drugą nogą. Sądzę, że wówczas ubiegłby nieco wprzód tak jak wtedy, gdy się wyskakuje z jadącego tramwaju. Ale tu nigdzie niema śladu drugiej nogi.

 — To jest bezsens — odezwał się Boura — bo gdyby skoczył stąd, z gościńca — musiałyby być tu jego ślady. Ale tutaj niema innych, prócz naszych. Przed nami nikt tędy nie szedł.

 — Ślad zwrócony jest piętą do drogi, kto go zostawił szedł zatem w tym kierunku. Gdyby szedł do wsi, musiałby iść w prawo. W tej stronie są tylko pola. A czegóż — do djabła? — ktoś teraz po polach szuka?

 — Niech pan pozwoli. Kto tam stąpił, musiał przecież znowu gdzieś odejść. Ale ja twierdzę, że wogóle nie odszedł, gdyż nie zrobił żadnych kroków. To jest jasne. Nikt tędy nie szedł. Ten ślad domaga się innego wyświetlenia.

 Boura zaczął przemyśliwać głęboko:

 — Może tam było w glinie naturalne wgłębienie, albo ślad w zamarzniętem błocie i może do nich napadał śnieg? Albo — to o wiele prawdopodobniejsze — stał tam jakiś stary, porzucony bucik i porwał go przypuszczalnie z pod śniegu ptak? Wtedy mogłoby pozostać nie przysypane śniegiem wgłębienie, podobne do śladu. Musimy rozważyć wszystkie naturalne prawdopodobieństwa.

 — Gdyby tam stał bucik już przed zamiecią, zostałaby pod nim czarna ziemia. Ale ja tam widzę śnieg.

 — Może ten ptak porwał bucik, gdy jeszcze śnieg padał, albo upuścił go w czasie lotu na śnieg i znowu podniósł. To nie może być inny ślad!

 — Czy ten pański ptak pożera buty? Czy może ściele sobie w nich gniazdo? Mały ptaszek bucika nie podniesie, a wielki — gdyby go chciał porwać na gniazdo — czyż zmieści się do niego?

 Trzeba tę zagadkę rozwiązać inaczej. Ja sądzę, że to jest ślad! A jeżeli nie przyszedł tu z ziemi, musiał przyjść z góry. Pan sądzi, że to zrobił ptak, ale może być, że to zeszło choćby z — balonu. Może ktoś uczepił się balonu i jedną nogą wstąpił w śnieg, aby wystrychnąć świat na dudka. Niech się pan nie śmieje, mnie samemu jest nieprzyjemnie, gdy tłómaczę to powodami tak nienaturalnymi, ale —

 Byłbym zadowolony, gdyby to nie był ślad.

 I obaj zbliżyli się do niego.

 Okoliczności nie mogły być jaśniejsze.

 Od rowu — wzdłuż gościńca — łagodnie wznosiło się niezorane, zaśnieżone pole. Mniej więcej w pośrodku znajdował się ten ślad, a za nim stało niewielkie, gęsto ośnieżone drzewko.

 Przestrzeń między gościńcem a śladem była niepokalana. Powierzchnia śniegu nie była nigdzie naruszona. Śnieg był miękki i zbity i nie tak sypki, jak w czasie wielkich mrozów.

 Był to doprawdy ślad.

 Odcisk wielkiego bucika amerykańskiego fasonu z bardzo szeroką podeszwą i pięcioma silnymi ćwiekami na obcasie.

 Śnieg był stłoczony i na powierzchni odcisku nie było świeżych płatków: ślad powstał więc dopiero w tedy, gdy już śnieg przestał padać.

 Odcisk był głęboki i energiczny. Ciężar spoczywający na tej podeszwie musiał być o wiele większy, aniżeli waga któregoś z mężczyzn, nachylonych nad śladem.

 W milczeniu odpadło prawdopodobieństwo przylotu ptaka i porwania bucika.

 W górze — nad śladem — rozciągały się w powietrzu skrajne gałązki drzewa: kilka cienkich gałązeczek, przysypanych śniegiem, który w żadnem miejscu nie był strząśnięty.

 Przy lekkiem wstrząśnieniu gałązką spadały całe płaty śniegu.

 Hipoteza „z góry” bezwzględnie odpadła.

 Nie można było niczego uczynić „z góry” bez strząśnięcia śniegu z drzewa.

 Rzeczywistość śladu nabrała twardej i nagiej wyrazistości.

 Za śladem rozciągała się niepokalana, śniegowa płaszczyzna.

 Szli stokiem i wydostali się na wierzchołek pagórka. Znowu zniżała się wdół nietknięta, biała pochyłość, a za nią wyrastała nowa, jeszcze rozleglejsza i jeszcze bielsza.

 Na kilka kilometrów wokoło nie było żadnego, innego śladu.

 Wracali z powrotem.

 Znaleźli podwójny łańcuch swych kroków, prawidłowy i piękny, jakby tak był zrobiony umyślnie.

 Ale między oboma łańcuchami — w pośrodku wydeptanego koła — był ślad innej, potężniejszej nogi, w prost cyniczny w swem osamotnieniu.

 Coś ich powstrzymywało, aby go nie zatarli i nie pozbyli się w cichej zgodzie myśli o nim.

 Wyczerpany i zmęczony usiadł Boura na przydrożnym kamieniu.

 — Ktoś zadrwił sobie z nas.

 — To haniebne — odezwał się drugi — jest to strasznie twardy orzech do zgryzienia, ale — Psiakrew! tu są fizyczne granice. Przecież to wogóle niemożliwe —

 Niech pan słucha — wybuchnął szybko i ze strachem — gdy tam jest tylko ślad jednej nogi, czyż nie zostawił go jakiś człowiek o jednej nodze?

 Niech się pan nie śmieje. Ja sam wiem, że to głupstwo, ale przecież musi być jakieś wytłómaczenie.

 Tu chodzi o rozum! To jest jakaś zaczepka! Jestem zupełnie zbałamucony. Albo jesteśmy obaj głupcami, albo znajduję się teraz w domu i śnię w gorączce, albo musi być jakieś naturalne wyjaśnienie.

 — Obaj jesteśmy głupcami — powiedział Boura w zamyśleniu — ustawicznie szukamy „naturalnego” wytłómaczenia. Chwytamy się najbardziej skomplikowanych, najbardziej nieprawdopodobnych i najgwałtowniejszych przyczyn dlatego, że są „naturalne”.

 A może byłoby daleko łatwiejszą rzeczą i naturalniejszą, gdybyśmy powiedzieli, że to jest poprostu cud. Wtedy popatrzylibyśmy tylko na ślad i poszli swoją drogą. Bez wewnętrznego zamieszania, a może nawet uspokojeni.

 — A jabym nie uspokoił się. Gdyby z powodu tego śladu stało się coś wielkiego — Gdyby się komuś zdarzyło coś dobrego — wówczas sam padłbym na kolana i krzyczałbym: cud. Ale przecież ten ślad to przykra, to strasznie bagatelna rzecz! Ktoś pozostawił jeden tylko ślad, zamiast zwyczajnego dwurzędu!

 — Gdyby ktoś przed oczyma pana wskrzesił martwą dziewczynę, uklęknąłby pan i ukorzył się. Ale zanim śnieg stajałby pod kolanami pana — przestałby pan wierzyć w cud i pomyślałby, że śmierć była tylko pozorna. Tu właśnie niema nic pozornego. Tutaj — przypuśćmy — zdarzył się cud w najbardziej uproszczonych warunkach, w takich, w jakich się robi fizyczny eksperyment.

 — Możebym nawet nie uwierzył w to wskrzeszenie — prawda! — ale i ja chcę być zbawiony i czekam na cud — na coś, co przyjdzie i odmieni moje życie. Ten ślad ani mnie nie nawróci, ani nie zbawi, ani z niczego mnie nie wywiedzie. Dręczy mnie tylko. Nie mogę się pozbyć myśli o nim. Ale ja mu nie wierzę. Cud zaspokoiłby mnie, ale ten ślad jest tylko pierwszym krokiem do niepewności. Byłoby lepiej, gdybym go był nie zauważył.

 Obaj milczeli długo.

 Znów zaczął sypać śnieg — coraz gęstszy.

 — Przypominam sobie — zaczął Boura — tak! u Hume’a czytałem również o samotnym śladzie w piasku. Więc ten — nie jest pierwszy. Sądzę, że naliczyć moglibyśmy ich tysiące, ale niezmiernie jest mało takich, które nas nie dziwią, gdyż jesteśmy przyzwyczajeni do pewnych prawideł. Ktoś inny nie zwróciłby może nawet na taki ślad uwagi, nie uderzyłoby go to, że jest samotny i nie pomyślałby, że są na świecie rzeczy, które się nie zaczynają i nie kończą.

 Niech pan spojrzy, wszystkie nasze ślady są jednakowe, ale ten samotny jest o wiele większy i głębszy, aniżeli nasze.

 A gdy zastanawiam się nad mojem życiem, zdaje się mi, że dostrzegam w niem — kroki, które znikąd i nigdzie nie prowadzą.

 Jest bardzo zawiła sprawa, jeżeli ktoś chce uważać wszystkie swoje przeżycia za ogniwa w łańcuchu, który ma początek i koniec.

 Czasami jednak zdarza się, że nagle uprzytomnimy sobie, albo odczujemy coś takiego, czego przedtem nigdy nie było, nie było, nie było! i czego nigdy być nie może.

 Są ludzkie sprawy, które się z niczem nie wiążą i zawsze wykazują swoje osamotnienie. Znam sprawy, które nie rozwinęły się dalej, które nikogo nie zbawiły, a przecie — Zdarzały się wypadki, które nie prowadziły już dalej i nie mogły się już rozwijać — a jednak były to może najważniejsze przejścia w życiu.

 Czy nie uderzyło to pana, że ten samotny ślad jest daleko piękniejszy od wszystkich innych, które pan dotąd widział?

 — A ja przypomniałem sobie — odezwał się drugi — siedmiomilowe buty. Może kiedyś ludzie znaleźli również taki ślad i nie potrafili go sobie inaczej wytłómaczyć? Kto wie? Może poprzednie kroki są w Pardubicach i Kolinie, a następne aż w Rakowniku? Ale również mogę sądzić, że dalszy krok nie jest już odciśnięty w śniegu samotnie — ale może gdzieś w gromadzie, gdzieś — gdzie się coś stało, albo stanie. Mogę sądzić, że ślad ten jest ogniwem jakiegoś powiązanego łańcucha kroków, ma się rozumieć łańcuchem takich dziwów, w których ten ślad ma swoje naturalne miejsce.

 Gdybyśmy mieli gazety, posiadające doskonałe informacje, być może, że moglibyśmy w kronice znaleźć wiadomość o dalszych krokach i udać się za ich śladami. Może to jakieś bóstwo dąży swoją drogą. Idzie bez inkoherencji i posuwa się szybko. Może jego wędrówka jest jakiemś wezwaniem, jakiemś dowództwem, pod które mamy się garnąć.

 Wtedy moglibyśmy iść krok za krokiem drogą bóstwa. A może byłaby to droga zbawienia! To wszystko jest możliwe — ale to straszne mieć przed sobą tylko jeden wyraźny ślad tej drogi i nie móc śledzić jej dalej.

 Boura otrząsnął się i wstał.

 Śnieg prószył coraz gęściej, a podeptane pole — z wielkim śladem w pośrodku innych — znikało pod nową, białą warstwą.

 — Ja go nie porzucę — odezwał się szczelnie zatulony w szaty mężczyzna —

 — śladu, którego już niema i nie będzie — dokończył Boura w myślach i drogi ich rozbiegły się w przeciwnych kierunkach.

 

LIDA

 

 Holub spał jeszcze w ten wczesny poranek, gdy przyszedł do niego młody Martinec i powiedział:

 — Lidka gdzieś zaginęła.

 Był niezmiernie blady i wzruszony. Z trudem wybąknął coś w tym sensie, że on i matka liczą na jego przyjaźń i potrzebują jego rady.

 Lida wyszła wczoraj popołudniu, podobno w odwiedziny i dotychczas nie wróciła.

 Hołub milczał; chętnie powiedziałby jakieś słowo pociechy, ale nie wiedział wogóle co mówić.

 Wynurzyła się przed nim młoda dziewczyna taka, jaką widział ostatni raz: siedziała na kanapie, zamknięta w sobie, cicha i piękna, wlepiała oczy w każdego kto mówił, ale bynajmniej nie słuchała uważnie. Nie odchodziła, a przecie wyglądała tak jakby chciała się odsunąć na ubocze i zejść wszystkim z oczu. Wydawała się jakaś dziwna i przygnębiona.

 

I.

 

 W ostatnich dniach była Lida doprawdy dziwna.

 Zdawało się, że głos jej i ruchy otulone są smutkiem, że jest tym smutkiem omotana i nie może się swobodnie poruszać. Ale nie otrząsała się z niego. Mówiła i patrzyła tak, jakby jej wnętrze było zupełną i bezosobową próżnią. Ale i to przeszło i zostały tylko niewyraźne ślady roztargnienia.

 Tego dnia zjadła objad z apetytem, rozmawiała wesoło, wspominając o nowych sukienkach, które miała dostać.

 Potem przyszła jej do głowy myśl, aby iść do przyjaciółek.

 Wyszła w dobrym humorze. Spokojna. Nic nie zapowiadało tego, co się miało stać.

 Dopiero wieczór, gdy nie wróciła do domu zaczęły się godziny oczekiwania i lęku.

 Za każdem skrzypnięciem bramy wstrzymywali oddech. Budziła się nowa nadzieja, stawała się pewniejsza, dręczyła i rozdrażniała, przeciągała się w długie, męczące sekundy, wreszcie pękała: nikt nie przychodził.

 Z jeszcze większym niepokojem czekali na następny skrzyp bramy.

 Za każdem głuchem uderzeniem wstrzymywała się lotna chwila, dłużyła się strasznie, dręczyła wszystkich i znów kurczyła się jak sprężyna.

 W końcu, o godzinie dziesiątej w domu ucichło.

 Teraz rozpostarł się wrogo — przepastny, beznadziejny czas. Czekanie stało się bólem, który nie przemija, ale stoi i co gorsze wrasta równocześnie we wszystkich kierunkach.

 Tylko uderzenia godzin były jakby rozdrapywaniem jątrzącej się rany.

 Niepokój zbliżył ich do okna.

 Kilku przechodniów rusza się ustawicznie w dole, na dnie wielkiej ulicy.

 Każda kobieta podobna jest trochę do Lidy.

 Każdy idący śpieszy się, albo się ociąga, jakby niósł jakąś wiadomość.

 Ktoś się na dole zatrzyma, a w tedy na nim zawiśnie bezgraniczne oczekiwanie, oczekiwanie z zapartym oddechem — tych z góry. Ale odchodzi już i czekanie znów spada im na piersi jak olbrzymie brzemię.

 Nagle nadjeżdża dorożka. Jej ostry turkot brzmi jak gorąca, chyża zapowiedź. Już chcą biec po schodach w dół, ale dorożka nie zatrzymała się, turkocze już dalej, turkocze tak długo, jakby ulica nie miała końca.

 Ilość przechodniów zmniejsza się powoli. Za każdym oddalającym się krokiem wlecze się ich żal. Już tylko gdzieś w oddali dudnią kroki jak ciche, beznadziejne tykoty.

 Ulica jest pusta. Na prawo i na lewo otwiera się nieskończenie długa droga opuszczenia. Czekający zdrętwieli. Wszystkie uczucia zlały się w bezkształną materję strachu.

 Żył już w nich od samego początku, najpierw sprężysty, płynny i napięty, powoli zleniwiał, stał się ciężarem i materjalnem ciśnieniem, niezmiernie przygniatającem brzemieniem w piersiach. Ale był to pozorny bezruch jak gdyby olbrzymiego jaja, w którem się jednak koncentruje i rozwija życie. Rosło to, jak rośnie wrzód. Coraz szerzej rozprzęża się tępe, dręczące ciśnienie, ciśnienie bez granic, ale nagle ściąga się i kurczy i pozostaje już tylko jeden punkt przejmującego bolu.

 Tak się wszystek strach ściągnął w jedno przeczucie, że z Lidą stało się coś okropnego.

 Niesamowite przerażenie wypełniło noc czekających, bezkształna trwoga stała się nagle fantomem grozy, przeczucie przeobraziło się w widmo na pół realne.

 — Zobaczyłem żółte drzwi — zapisał sobie później Martinec — jakby skropione krwią. Wiedziałem, że za niemi leży martwa Lida, gdyż to można było widzieć. Była to okropna, nieczuła, obłudna jak ludzie — fizjonomja drzwi, która mnie napełniła grozą i cierpieniem. Tej nocy dostrzegłem, że drzwi mają również jakiś wyraz. Obrazu tych drzwi nie pozbyłem się nawet po najbardziej rozpaczliwych usiłowaniach. Ale nagle żółte drzwi zgasły i zobaczyłem zbiegowisko ludzi, ambulanse i tramwaje, których szeregi ginęły gdzieś bardzo daleko. Zobaczyłem surową, ogromną, niewymierną chwilę ulicznego nieszczęścia.

 Były jeszcze inne obrazy, wszystkie zarówno zniewalające, realne, jakby z zewnątrz narzucone. Dotąd nie mogę zrozumieć, skąd się wzięło tyle prawdziwej, obcej i zewnętrznej rzeczywistości w obrazach, które stworzył strach.”

 Coraz głębiej wrastał strach w rzeczywistość.

 Matka w histerycznym pośpiechu wdziewała na siebie suknie, chciała szukać Lidy, pukać do wszystkich znajomych, biec dokądkolwiek bądź.

 Młody Martinec powstrzymał ją. Gdyby się Lidzie przytrafiło jakieś nieszczęście u znajomych, donieśliby już o tem.

 Sam pobiegł na policję.

 Schody rozstępowały się pod nim jak czarna studnia. Za każdym stopniem opadał coraz niżej w jakąś beznadziejność, za każdym krokiem przygniatała go coraz cięższa i coraz bardziej nieubłagana brutalność faktu.

 Zamarły, pusty profil ulicy był przesiąknięty mgłą.

 Całe zdarzenie nabierało wyrazu okrutnej rzeczywistości. Rozrastało się, jakby wnikało w nie coraz więcej surowej i ciężkiej materji.

 Korytarze dyrekcji policji są smutne nawet w dzień. A teraz ich zimna, opustoszała żałość stała się realnym składnikiem wyimaginowanego obrazu nieszczęścia, a żółta, bezmiernie ponura kancelarja przytłoczyła go jak męcząca rzeczywistość. Nieszczęście odezwało się obcym dźwiękiem w obojętnym głosie urzędnika:

 — Nie doniesiono nam o niczem podobnem. Jak się nazywa pańska się siostra?

 Martinec odszedł ze ściśniętem sercem. Sprawa stawała się coraz bardziej zagmatwana i surowa.

 Przez śpiące miasto jedzie szybko dorożka od komisariatu do wartowni, od szpitala do tala.

 Wszędzie czekanie, pustka, męcząca cisza, w końcu kroki na korytarzu i gruby, zaspany głos.

 Nigdzie w tym dniu nie dostawiono martwej albo rannej dziewczyny.

 Ale wszystko rzeczywiste i zewnętrzne, niemiłosierne i obce z czem się zetknął w swej gorączkowej wędrówce, zlało się w niezmierny i skomplikowany obraz nędzy.

 Powoli wlókł się do domu. Ale już w drzwiach spotkał się z pytającemi oczami matki i zrozumiał, że ich nadzieja prysła. Zrozumiał, że wszystko, co dotąd czynili od chwili zginięcia Lidy dążyło tylko do jednego celu: do oddalenia od siebie przeczucia, że Lida padła ofiarą zbrodni.

 Obnażyła się przed nimi nagle ohydna rana, ziejącą zimną, trzeźwą zgrozą. Uprzytomnili sobie przenikliwie swoje najtajniejsze przeczucie, że na Lidzie dopuszczono się gwałtu, że ją gdzieś zawleczono i brutalnie shańbiono, że leży teraz bez pomocy okrutnie sponiewierana, albo może nawet martwa.

 Był to moment największego przesilenia. Moment, który nie mógł trwać długo, a przecie nie zniknął nigdy.

 I nawet już potem, gdy minął strach, chwila ta nie przestawała rzucać swego cienia, niby wieczne memento bolu.

 

* * *

 

 W godzinie przesilenia padła pani Martincowa na kolana i modliła się z książeczki głośno i skwapliwie:

 — Jezu czystości światła wiekuistego, zmiłuj się nad nami.

 — Jezu królu chwały, zmiłuj się nad nami!

 — Jezu przedziwny, zmiłuj się nad nami!

 — Jezu Ojcze przyszłego wieku, zmiłuj się nad nami!

 — Jezu wielkiej rady Aniele, zmiłuj się nad nami!

 — Jezu cichy i pokornego serca, zmiłuj się nad nami!

 — Jezu Bożego pokoju, zmiłuj się nad nami!

 — Przez tajemnicę świętego Wcielenia Twego, wybaw nas Panie!

 — Przez mękę i skonanie Twoje, wybaw nas Panie!

 Monotonnie i mechanicznie jak krople albo sekundy padają słowa modlitwy.

 Jest to wołanie, które nie ustaje, ale aż do upojenia wraca, jakby mierzyło głębię żałości.

 Jest to wykrzyk bólu, który za każdem powtórzeniem się wpływa w bezbrzeżną i przedziwnie nudną jednostajność zastałego smutku.

 Za każdem „Jezu”, za każdym powrotem staje się żałość cichsza, coraz bardziej stężała. Wykrzyk za wykrzykiem około tej żałości buduje niezmierne osamotnienie i próżnię. Rozmiary chwil rosną, tak jak rośnie głębia pod rytmicznem wierceniem studniarzy.

 Cała przytomność rozwiała się a męcząca bliskość rzeczy ustąpiła i oddaliła się; a jak w bezgranicznym, próżnym przestworze, tak w zdrętwiałej świadomości, w której nie ma żadnej myśli, podzwania ustawicznie:

 „Jezu, zmiłuj się nad nami!”

 Każde słowo modlitwy tajemne jest i ulatuje w nieskończoność; nie lamentuje, ani nie skarży się, nie obejmuje i nie wysławia bólu człowieka — ale ulatuje w nieskończoność i zabiera z sobą ludzkie cierpienie.

 Czem stałeś się ty — o bólu! — oprzędzony przestworem nieskończoności?

 Czem jesteś jeszcze obecna chwilo ze wszech stron na wieczność się otwierająca?

 I ty — ściśnięte serce — co bardziej obszerne jesteś niż zmiłowanie i zbawienie?