Bordertown. Lalkarz - J.M Ilves - ebook

Bordertown. Lalkarz ebook

J.M Ilves

3,8

Opis

Podchodzę do łóżka i pochylam się. Zapach staje się mocniejszy. W tej samej chwili pierwsze symptomy dają o sobie znać. Serce wali jak młot kowalski, zasycha mi w ustach, a ręce drżą. Jest coraz gorzej.

Kari Sorjonen, komisarz elitarnej jednostki policji w Helsinkach, nie lubi trupów. Z każdą sprawą coraz trudniej przychodzi mu panowanie nad sobą, kiedy patrzy na ciało zmarłej osoby. I choć obdarzony jest genialnym instynktem do wykrywania zbrodni, potrzebuje odmiany.

Wraz z dochodzącą do siebie po ciężkiej chorobie żoną oraz nastoletnią córką przeprowadzają się do Lappeenranta, miejscowości malowniczo położonej na Pojezierzu Fińskim, przy granicy rosyjskiej. W ich marzenia o idyllicznym krajobrazie i wolniejszym życiu szybko jednak wkrada się brutalna rzeczywistość. Młoda dziewczyna śmiertelnie odurzona lekami nasennymi, sprzedawca samochodów zastrzelony w pokoju o wygłuszonych ścianach – zło na prowincji jest równie namacalne jak w dużym mieście, a porządni obywatele potrafią skrywać niewyobrażalne wręcz tajemnice. Czy Sorjonen zechce ponownie stawić czoło swoim lękom? Czy zdoła powstrzymać falę zbrodni zanim sięgnie ona jego własnej rodziny?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 242

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (169 ocen)
51
55
46
17
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

świetna fabuła I akcja. polecam
00
natis225

Z braku laku…

szkoda czasu
00
madawydar

Dobrze spędzony czas

Nietypowy przypadek sutenerstwa. Akcja utrzymana w napięciu. Ciekawy wątek pozazawodowy głównego bohatera powieści.typowa rozrywkowa lektura na sezon ogórkowy.
00
AgnieszkaDenka

Dobrze spędzony czas

Bardzo przyjemnie się czyta, zakończenie zaskakuje. Polecam.
00
MariaWojtkowiak

Z braku laku…

Trochę nudnawe,chociaż główny bohater ciekawszy. Prowincjonalne miasteczko i jego atmosfera w stylu wszyscy się znają i o innych wszystko wiedzą,nadęte bufony. Nie lubię takich klimatów. Wolę wielkomiejską anonimowość. Mało klimatu północy.
01

Popularność




Sorjonen – Nukkekoti
Przekład EDYTA JURKIEWICZ-ROHRBACHER
Wydawca i redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja EWA POLAŃSKA
Korekta ANNA SIDOREK, MARIOLA HAJNUS
Projekt okładki i stron tytułowych MACIEJ PIEDA
Zdjęcie na okładce © William Karl / Unsplash
Łamanie | manufaktu-ar.com
Copyright © J.M. Ilves, Fisher King Ltd & Gummerus Publishers, 2016 Published by agreement with Gummerus Publishers, Helsinki, Finland, through Stilton Literary Agency, Finland. Copyright © for the translation by Edyta Jurkiewicz-Rohrbacher Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2020
Warszawa 2020 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66500-47-1
Patronat:
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Prolog

Martwa dziewczynka leży w swoim łóżku, ubrana w pidżamę.

Tak ją ułożono. Włosy starannie uczesane, ręce skrzyżowane na piersi. W pokoju jest duszno i mrocznie, zasłony są zaciągnięte. Unosząca się w powietrzu woń nie pasuje do pokoju dziecka, coś pachnie słodkawo i ostro. Wszystkie moje zmysły krzyczą, bym wycofał się z pomieszczenia, ale to nie wchodzi w grę. Ucieczka oznaczałaby dla mnie koniec kariery zawodowej.

Podchodzę do łóżka i pochylam się. Zapach staje się mocniejszy. W tej samej chwili pierwsze symptomy dają o sobie znać, na to czekałem. Serce wali mi jak młot kowalski, zasycha w ustach, a ręce drżą. Jest coraz gorzej. Jeżeli mam szczęście, nikt akurat nie patrzy i ujdzie mi to płazem.

Przymykam na chwilę oczy.

W ciągu ostatnich miesięcy zacząłem myśleć, że zderzenie z najbrzydszą stroną ludzkiej natury jest jak ekspozycja na promieniowanie radioaktywne. Podczas służby dostałem już taką jego dawkę, że skutki zaczynają być widoczne. Po każdym napromieniowaniu staję się trochę słabszy, wypruty z uczuć. Coraz częściej mam wrażenie, że poświęcam się na próżno. Świat zmierza w stronę pogłębiającej się z każdą chwilą ciemności, a moje działania nie mają na to żadnego wpływu.

Najgorsze, że poświęcam nie tylko siebie, ale i rodzinę.

Przełykam to i patrzę na dziewczynkę bez sentymentu, bez emocji. Pulsują we mnie szczegóły. Wnioski nasuwają mi się same.

Oczy zaszyte kordonkiem, podobnie usta. Na bladej skórze odcinają się czarne ukośne szwy. Świetna robota, jakby maszyną. Właściwie nie widać krwi. Dlaczego? Może zszywane obszary znieczulono? Tozapobiega krwotokom. Sprawca jest najwyraźniej psychopatą, ale posiada wiedzę medyczną. Pielęgniarka? Lekarz?

Patrzę na uszy dziewczynki. Zatkano je woskiem, w który wbito gwoździe. Widok jest zatrważający. Wszystko, co zrobiono temu dziecku, jest neurotycznie staranne, pedantyczne. W pewnym sensie jest w tym miłość – całkowicie pozbawiona sensu.

Teraz doznania atakują mnie z pełną siłą, mocniej niż kiedykolwiek. Muszę się o coś oprzeć. Czuję się nieswojo, jakbym miał spaść w bezdenną czerń. Muszę wstać. Paroma niepewnymi krokami podchodzę do wąskiego okna i otwieram je. Ktoś pyta, czy wszystko w porządku. Głos dochodzi z oddali, jakby spod powierzchni wody. Przytrzymuję się ramy okna i wciągam do płuc rześkie powietrze.

Tracę poczucie czasu. Może minęła minuta, może pięć. Powoli atak mija i wracam do rzeczywistości. Po pokoju kręcą się moi koledzy i mundurowi. Pytają mnie, czego szukać. Dom już przetrząśnięto. Każę wszystkim iść do diabła i mi nie przeszkadzać. Pomieszczenie szybko pustoszeje.

Sytuacja wygląda następująco: z ojcem dziewczynki już się skontaktowano, nie jest podejrzany. Jej matka natomiast zniknęła, to ona mogła być sprawcą. Nie wierzę w to ani przez chwilę, taki sposób myślenia to lenistwo. Nic w jej przeszłości ani w zachowaniu z ostatnich dni nie wskazuje na jej winę.

Ocieram z czoła zimny pot, podchodzę z powrotem do łóżka i obserwuję.

Na biurku stoi zdjęcie rodziców z córką. Matka ma brązowe włosy i niebieskie oczy, podobnie ojciec. Córka ma brązowe oczy i blond włosy. Adopcja? Nad łóżkiem wiszą rysunki. Do ich przyczepienia zużyto dużo taśmy i przylepiono je krzywo. To dziewczynka je powiesiła.Najnowszy rysunek jest przyklejony na wierzchu pozostałych, uśmiecha się na nim jakaś blondynka. Stoi w małym pokoju na końcu długich schodów. W pokoju jest okno i łóżko.

Po raz ostatni spoglądam na dziewczynkę. Nie widzi, nie słyszy, nie mówi. Olśnienie.

Idę do drzwi i rozkazuję mundurowemu udać się na strych. Słychać skrzyp. Krzyczą, że na poddaszu jest pusto. Każę im szukać dalej. Coś tam musi być, wiem o tym. Klną, a potem zabierają się do przesuwania mebli, opukiwania ścian i omiatania pomieszczenia latarkami.

Podczas gdy oni się męczą, jeszcze raz powtarzam fakty. Z każdą chwilą utwierdzam się w swoim przekonaniu.

To matka ją zabiła.

Nie ta ze zdjęcia, tylko ta biologiczna, blondynka. Au pair. Chciała być blisko niej, ale nie potrafiła zataić prawdy przed własnym dzieckiem. To niania jest matką. Ale córka nie może tego zdradzić. Matka jest nadal w budynku, nie mogła tak zostawić córki. Przecież kocha ją – na swój chory sposób – ponad wszystko inne.

Poświęciła własne dziecko.

Ta myśl zakorzenia się w moim umyśle i już się jej nie pozbędę.

W tej samej chwili z poddasza dobiegają głosy. Stukanie nagle ustaje. Za to głosy mówią z narastającym ożywieniem, na bocznym stryszku coś znaleziono. Kogoś. Coraz więcej mundurowych wdziera się na górę. Odgłosy aresztowania: bieg, szum, ostrzeżenia, mrożące krew w żyłach wycie kobiety.

Na koniec cisza.

1

Przy drzwiach na oddział trzeba się zatrzymać. Są jak brama do innego świata, w którym wszystko jest trudniejsze. Chodzenie, mówienie, oddychanie. Na wszystkim spoczywa ciężar. Przyciska do ziemi, niełatwo trzymać tu prosto głowę.

Na szybie wiszą znajome kartki: godziny wizyt, przypomnienie o obowiązku dezynfekcji rąk, ostrzeżenie o epidemii grypy żołądkowej. Poza tym ktoś przypiął kartkę z dwoma czerwonymi świątecznymi skrzatami.

Zagięte rogi, ciemny kolor, na kartonie ślady po taśmie i niebieskiej naklejce. Wycięta na początku tej dekady. Tępymi nożyczkami. Niejedno miejsce już widziała. Znalazła się nawet w pobliżu świecy – czapka jednego ze skrzatów nosi ślady stearyny.

Gram na czas, wstyd się przyznać.

– Cześć – mówi ktoś za plecami.

To znajoma pielęgniarka idzie na oddział. Otwiera drzwi i przytrzymuje je dla mnie.

– Dziękuję – odpowiadam. – Fajne skrzaty.

– Tutaj też nastają święta – śmieje się na odchodnym.

Kiwam głową i podstawiam ręce pod pompkę do dezynfekcji. Wcieram środek w dłonie i ruszam długim korytarzem, od którego odchodzą drzwi do sal pacjentów. Uderza mnie znajomy, zimny zapach klimatyzacji. Miesza się ze środkiem do czyszczenia i szpitalnym jedzeniem, lekami i linoleum. Za nimi, gdzieś w głębi jest jeszcze coś ludzkiego, co świadczy o tym, że za ponumerowanymi drzwiami znajdują się ludzie.

Z przeciwka idą dwie pielęgniarki w czerwonych czapkach. Staram się do nich uśmiechnąć, ale rezultat nie jest zbyt przekonujący. Docieram pod salę numer dwanaście, w której jest Pauliina.

Ostrożnie otwieram ciężkie drzwi i wchodzę do środka. W małym przedpokoju pompuję jeszcze na ręce trochę płynu do dezynfekcji, chociaż stary nawet nie zdążył wyschnąć. W pokoju panuje wieczny, zielonkawy mrok. Słońce nigdy tu nie dociera, żaluzje niemal całkiem blokują dostęp światłu dziennemu.

Spostrzegam Janinę. Siedzi na krześle w półśnie, owinięta w niebieską szpitalną płachtę.

– Nadal tu jesteś – dziwię się.

Janina otrząsa się, podnosi palec do ust i szepcze:

– Mama śpi.

– O kurczę – szepczę w odpowiedzi – sorry.

Pauliina porusza się i próbuje odkaszlnąć. Podchodzę do łóżka. Na policzkach czuję pełne wyrzutu spojrzenie Janiny.

– Jeszcze przez wiele dni będzie osłabiona – mówi. – To normalne. Rozmawiałam z pielęgniarką.

– To była skomplikowana operacja. Długa narkoza.

Patrzę na Pauliinę. Nadal ma spuchniętą twarz, ale zdecydowanie mniej niż w pierwszych dniach po operacji. Już nie wygląda tak obco. Jej głowę oplata ciasny opatrunek, a do wierzchu dłoni przyczepiona jest rurka. W tej chwili płynie przez nią tylko sól fizjologiczna, przerwa w lekach.

Pauliina otwiera oczy i patrzy na mnie.

– Cześć – chrypi. – Wpuścili cię.

Chciałbym uścisnąć jej dłoń, ale boję się dotknąć igły. Drugą rękę ma schowaną pod kołdrą. Po chwili zastanowienia ściskam łydkę oplecioną w przeciwzakrzepową szpitalną skarpetę. Potem odwracam się i mówię do Janiny:

– Może pójdziesz się przejść. Mogłabyś zejść do automatu po lemoniadę.

– Dla ciebie?

– Dla ciebie.

Janina nie chce, mówi, że przed chwilą wypiła herbatę w kuchni. Zdradzam, że to tylko pretekst. Chciałbym przez chwilę pobyć z własną żoną sam na sam.

– Kiepski pretekst – wzdycha i wstaje z krzesła.

Zatrzymuje się przede mną i wyciąga do mnie rękę. Nie wiem, co ma znaczyć ten gest. Klaszczę w jej dłoń.

– Co to było?

– Piątka.

Janina kręci głową.

– Czasem się zastanawiam, jakim cudem jeszcze cię nie wywalili z tej kryminalnej. Przecież nie chciałam piątki, tylko pieniądze do automatu.

Wyciągam z kieszeni parę monet i daję jej.

Pauliina czeka, aż drzwi zamkną się za Janiną.

– Czy coś się stało? – pyta z troską.

Teraz muszę to powiedzieć, nadeszła właściwa chwila. Mówienie o tym jest jednak trudniejsze, niż przypuszczałem. Czuję, jak moje spojrzenie mętnieje, a zatroskanie na twarzy Pauliiny rośnie. Przyciągam do łóżka krzesło i siadam. Staram się mówić beztrosko, ale w wylewających się ze mnie słowach jest gęsto od emocji.

– Czy Janina zgodziłaby się na przeprowadzkę z nami?

– Dokąd?

– Daleko.

Pauliina patrzy na mnie długo. Mrugam prędko oczami.

– Strasznie suche tu powietrze – mówię i próbuję się uśmiechnąć.

Pauliina chyba zaczyna coś rozumieć.

– To ty znalazłeś tę dziewczynkę.

To stwierdzenie, nie pytanie. Pauliina jest dobra, lepsza niż wielu moich kolegów.

Coraz uważniej mi się przygląda.

– Znów nie chcesz mówić. Mógłbyś więcej opowiadać o swojej pracy, dobrze by ci to zrobiło.

– Kiedy nie mam nic do powiedzenia.

– Nie martw się, wytrzyma – mówi Pauliina i wskazuje ręką na głowę. – Ty też mnie w tym wspierałeś.

Rozmowa zmierza w złą stronę. Próbuję skierować ją na właściwe tory.

– Znaleźliśmy sprawcę, zwykły dzień. To co z tą przeprowadzką?

– A co by miało być?

No to teraz. Zaczynam wymieniać powody. W głowie mam je jasno poukładane już od dłuższego czasu, ale kiedy wymieniam je Pauliinie, brzmi to niezgrabnie. Moje argumenty są niespójne, niepewne, chociaż nigdy nie czułem się o niczym bardziej przekonany.

– Nie chodzi tylko o twoją rekonwalescencję – tłumaczę się – tylko o nas wszystkich. O mnie, o Janinę, o ciebie, o naszą rodzinę. Mógłbym wam poświęcić więcej czasu. Gdzie indziej praca byłaby... No nie wiem, mniej szarpana. Spokojniejsza. Może.

Pauliina milczy, ale jej spojrzenie napełnia mnie odwagą, jest w nim trochę ciepła. Zrozumienia.

– Myślałem o twoim dawnym domu rodzinnym – mówię. – Nie jest w takim złym stanie.

Dłoń Pauliiny ląduje na mojej. Orientuję się, że przez cały czas ściskam ramę łóżka, bardzo mocno. Luzuję chwyt.

W kącikach oczu ma łzy. Zdążyłem to zauważyć, zanim je otarła.

– Strasznie suche tu powietrze – odpowiada i uśmiecha się. Po raz pierwszy od dawna.

2

Od Luumäki delektuję się krajobrazem. Świeci słońce, równa, świeżo wyasfaltowana nawierzchnia krajowej szóstki szumi pod kołami.

Czuję się lekko, jak w dzieciństwie, kiedy zaczynały się wakacje. Przede mną nowy etap życia, wydaje mi się, że z każdym kilometrem zrzucam z siebie cały ciężar. Nie pamiętam, kiedy tak dobrze się czułem. Na pewno nie przez ostatnie lata, może nawet dekadę. Bez wątpienia nie od czasu choroby Pauliiny. Spoglądam na nią. Ładnie jej w tych krótkich włosach, wygląda młodziej. Rekonwalescencja rozpoczęła się obiecująco.

– Spójrzcie na te lasy – zachwycam się. – Miałoby się ochotę w nich zniknąć.

Janina uśmiecha się na tylnym siedzeniu.

– Właśnie tak myślą moi kumple. Znikam w karelskich lasach.

– Po maturze możesz wrócić do Helsinek.

– O ile nie pożre mnie wcześniej niedźwiedź. Albo rosomak.

Chociaż Janina się skarży, w jej głosie słychać rozbawienie. Trochę drwiny nie zaszkodzi. Odkąd wysłuchała naszego uzasadnienia, w ogóle nie zaprotestowała, ani razu. Bardzo mnie to zaskoczyło, byłem przygotowany na ostrą walkę.

Po lewej lśni woda. Napawa mnie to coraz większą radością.

– Jezioro Saimaa!

Pauliina spogląda w jego kierunku i spokojnie oznajmia:

– To Kivijärvi. Saimaa będzie później.

Przychodzi mi do głowy pewien pomysł. Że też wcześniej na to nie wpadłem.

– Przecież ty nas możesz oprowadzić po mieście – proponuję. – Zrobimy wycieczkę. Pokażesz nam nawiedzone domy, fajne miejsca do pływania i najlepsze budki z hot dogami. I takie tam.

Pauliina wygląda na zaskoczoną. Kiedy jej matka jeszcze żyła, jeździliśmy do niej kilka razy w roku.

– Przecież ty to wszystko znasz – mówi.

– Ale nie jako miasto do życia.

– Niech będzie – zgadza się Pauliina. Po chwili dodaje: – W gruncie rzeczy jeszcze w szkole byłam przewodnikiem. W wakacje.

Janina się ożywia, pochyla się do przodu:

– Nigdy o tym nie słyszałam.

– Mama ma tam pewnie jeszcze wysoko postawionych znajomych – mówię. – Może i tobie załatwi pracę.

Pauliina nie komentuje tego, spogląda na krajobraz. Chyba się trochę zagalopowałem. Rekonwalescencja trwa.

– Oczywiście nie ma pośpiechu – dodaję. – Przed nami całe lato. Powolutku się zadomowimy.

– Jutro zaczynasz pracę.

– No to wy powolutku się zadomowicie.

– Musimy rozpakować sto kartonów.

Spoglądam na Pauliinę. Ona spogląda na mnie i się uśmiecha. Wszystko w porządku.

– Dobrze wiedzieć – wzdycha Janina, machając na drogowskaz z napisem LOTNISKO – że w razie potrzeby można się stąd szybko wydostać.

Zaraz za zjazdem na lotnisko pojawia się ogromny billboard.

„Lappeenranta – miasto dobrych ludzi”.

Śmieję się na cały głos. Jak dotąd wszystko dobrze.

3

Nastał wieczór, słońce chyliło się ku rosyjskim lasom iglastym. Ściany budynku na przejściu granicznym oświetlało słabe, czerwonawe światło.

W Nuijamie nie było tłoku.

Ciemny minivan przejechał przez granicę celną z Finlandią, przyspieszył i włączył się do ruchu. Z obu stron samochód zdobiły nalepki „Esacar”. Esa Kuparinen, właściciel salonu samochodowego, był misiowatym, nieco niezgrabnym mężczyzną. W górnym lusterku zerknął na siedzącą z tyłu brązowowłosą nastolatkę. Ze znudzoną miną obserwowała świat za szybą. Było cicho. Już od dawna, od Wyborga.

Po raz kolejny Esa poczuł na karku nienawiść i podejrzliwość, którą darzyła go pasażerka. Zawsze mu to przeszkadzało. A przecież dla przewożonych dziewczynek chciał zawsze dobrze, w ten sposób im pomagał. Ludzki trybik w maszynie. Znał swoje zadanie na tyle dobrze, by mieć co do tego pewność. Tylko jakoś nikt nie zdawał się tego rozumieć, a Esa nie potrafił tego tym dziewczynkom wytłumaczyć. Między nim a pasażerkami istniała bariera. Wszystkie próby rozmowy odbijały się od lodowatego pancerza ochronnego. Największą przeszkodę stanowiła bariera językowa, ale w przypadku Katii było inaczej: oprócz rosyjskiego znała jeszcze fiński, ale to i tak nic nie pomagało. Jej matka miała fińskie korzenie. Zdobycie tej szczątkowej informacji kosztowało Esę wiele czasu i zachodu.

Cisza działała mu na nerwy. Był przyzwyczajony do rozmowy.

– Słuchaj, Katia – odezwał się. – Czy mówiłem ci, że jesteś bardzo podobna do mojej córki? Tylko trochę starsza.

Spojrzenia Katii i Esy spotkały się w lusterku.

– Za każdym razem.

Esa poczuł się urażony. Znajome, ciężkie uczucie spłynęło na dno żołądka. Mieszanka zmęczenia, nieczułości i niepowstrzymanej złości, może także żalu. Coś w podświadomości wysyłało mu ostrzegawcze sygnały, kiedy zaproponowano mu te zlecenia. Wtedy nie znał jeszcze szczegółów, ale tajemniczość i bezwarunkowy, groźnie brzmiący nakaz milczenia nie zapowiadały niczego dobrego.

Teraz Esa wiedział znacznie więcej. Wiele razy życzył sobie, żeby nigdy nie dowiedział się tego wszystkiego.

Potrząsnął głową ze zgryzoty. Zaczynało mu to już wchodzić w krew. Nawet w domu zaczęto się niepokoić: podczas kolacji Liisa błagała, żeby Esa wreszcie opowiedział, co go dręczy, zamiast w milczeniu zapychać sobie usta jedzeniem. To przecież musiało być coś poważnego, skoro kręcił głową jak głupi.

Esa skupił się na dobrych stronach zlecenia, w końcu to dlatego je przyjął. Najważniejsze były oczywiście pieniądze. Za przejazdy płacono hojnie, gotówką, bez zbędnej księgowości. Pliki banknotów ukryte w siedzibie firmy od roku łatały dziury w rodzinnym budżecie. Teraz co prawda zaczynało wyglądać na to, że nawet one nie wystarczą. Nastały trudne czasy.

W tunelu ciemnych myśli pojawiało się tylko jedno światełko: Roosa. Na myśl o córce natychmiast poprawiał mu się humor, przestawał użalać się nad sobą. Robił wszystko dla jej dobra. Dla niej gotów był na wszystko, no prawie.

Im dokładniej Esa się nad tym zastanawiał, tym lepiej rozumiał, że pomaga też innym dzieciom, tym, które przewozi. Przecież to tylko dzieci, niektórzy z pasażerów byli tak młodzi, że Esie niemal serce pękało. Gdyby to nie on zgodził się na przewozy, może robiłby to jakiś potwór.

Esa wziął głęboki oddech. Potem wyjął ze schowka kopertę i podał ją dziewczynie między siedzeniami. Katia wzięła ją i wytrząsnęła z niej tabletkę. Nic innego w środku już nie było.

Katia złapała tabletkę w dwa palce i przyjrzała się jej.

Taka sama jak wcześniej: mała, biała, na wierzchu dwie litery i numer. Wszystkim dziewczynom takie dawali, tak mówił Esa. Lek otępiał umysł, powieki stawały się ciężkie jak ołów, jednocześnie człowiek się uspokajał. Zmartwienia i strach znikały w miękkiej mgle.

Katia zamyśliła się, jej ciemne oczy nabrały poważnego wyrazu. Choć był to już jej czwarty wyjazd, nadal nie podobała jej się cała organizacja. Wszystko znajdowało się w rękach innych, ona nie miała na nic żadnego wpływu. Traktowano ją jak bezwolny ładunek. To nie było przyjemne uczucie.

Spróbowała się uspokoić, układając w głowie program wieczoru. Wszystkie wyjazdy zdawały się przestrzegać tego samego porządku i ta przewidywalność wcale jej nie pocieszała. Nie bała się bólu, zresztą dużo go nie odczuwała. Najgorsze okazało się czekanie. A potem uczucie, że już po wszystkim. Żadnej ulgi, że przeżyła, ani radości z zarobionych pieniędzy. Znajdowała się na wielkim pustkowiu, posępnym i dziwnym. Uczucie wyobcowania trwało wiele dni, a towarzyszący mu ból głowy nie poprawiał sytuacji ani na jotę.

Katia wolałaby, żeby był tam tylko Matias. Parę razy rozmawiali, trochę się już poznali. Matias, młody i bezpośredni, w przeciwieństwie do Esy nie starał się za bardzo.

Obecny przy drugim zleceniu mężczyzna wzbudził jej strach, trzymał się z boku i cały czas uważał, żeby Katia nie mogła mu się za dobrze przyjrzeć. Ale i tak czuła jego obecność. Promieniowała z niego niema, nieludzka groza, jak u zjawy z koszmaru. Matias też się go obawiał, wyraźnie mu usługiwał i nadskakiwał. Zapewne mężczyzna trzymał Matiasa w garści.

Esa spojrzał niecierpliwie na Katię w lusterku.

– No łykaj. Jeszcze zdąży zadziałać.

Ocknęła się. Nadal trzymała tabletkę w palcach.

– Ile ma lat? – spytała.

– Kto?

– Twoja córka, Roosa.

– Dziesięć, a teraz, błagam, weź to lekarstwo.

Samochód minął wybudowany nad brzegiem Saimy główny budynek ośrodka wypoczynkowego i skręcił w wąską dróżkę prowadzącą do domku letniskowego. Światła omiatały piaszczystą nawierzchnię i zwisające nad nią gałęzie. Za ostatnim zakrętem widać było zgrabny domek z bali wzniesiony kilka lat temu. Przy drzwiach przyczepiono oświetloną tabliczkę z numerem sześćdziesiąt sześć.

Esa zatrzymał się i spojrzał na tylne siedzenie. Katia chyba drzemała.

– Jesteśmy na miejscu.

Nie otwierała oczu.

Na werandzie pojawił się młody mężczyzna w skórzanej kurtce. Esa wysiadł i pomachał do niego ręką. Potem otworzył tylne drzwi samochodu i ostrożnie potrząsnął Katię za ramię. Ocknęła się i spojrzała mętnie dokoła.

– Idziemy – zakomenderował Esa. – Matias czeka.

Wziął Katię pod rękę i pomógł jej wysiąść.

– Najwyraźniej środek już działa – powiedział Matias.

– Połknęła go pół godziny temu – odpowiedział Esa, podtrzymując Katię, kiedy wchodziła po schodach.

Matias poprowadził ją do środka, a Esa bezradnie stał na werandzie. Drzwi zamknęły mu się przed nosem.

– Jadę stąd – powiedział do siebie.

Katia stała dość otumaniona na środku pokoju. Drzwi do jednej sypialni były zamknięte, do drugiej otwarte.

– Jesteście dzisiaj we dwie – wyjaśnił Matias. – Walentina też tu jest.

W spojrzeniu Katii pojawił się błysk.

– Mogę z nią porozmawiać?

Matias pokręcił głową.

– Już śpi. Zaraz zaczynamy.

Katia wyglądała na rozczarowaną. Niepewnym krokiem ruszyła w stronę otwartych drzwi.

– Rozbierz się spokojnie – oznajmił Matias. – Powiedz, kiedy będę mógł wejść.

W sypialni znajdowały się fotel i łoże małżeńskie przyozdobione różowym baldachimem, niczym w komnacie księżniczki. Na nic więcej nie było już miejsca. Katia przysiadła na krawędzi łóżka i ściągnęła buty. Ustawiła je równiutko jeden obok drugiego pod fotelem. Na mebel rzuciła spodnie, bluzę, stanik i majtki. Kiedy przyjrzała się stercie ubrań, jej nastrój zaczął się pogarszać. Podeszła do fotela i schowała bieliznę pod spodniami.

Potem spojrzała w stronę zamkniętych drzwi i wślizgnęła się pod kołdrę. Upewniwszy się, że cała jest przykryta różową satyną, krzyknęła:

– Możesz wejść.

Matias wszedł do pokoju, trzymając w ręce małe skórzane etui. Podszedł do Katii i wyjął wąską strzykawkę z długą igłą, zdjął z niej plastikową nasadkę i napełnił lekarstwem z małej buteleczki. Działał spokojnie, rutynowo.

– Teraz podaj mi rękę.

Katia chowała się pod kołdrą.

– Nie byłoby mnie tutaj – wymruczała – gdyby Walentina mi o tym nie powiedziała. Że to...

Nie chciała dokończyć zdania.

– Łatwe pieniądze – powiedział Matias. – Nie ma się czego wstydzić. Wszystko, co fajne, kosztuje.

Spojrzał niecierpliwie na Katię.

– No daj tę łapkę. Zaraz zaśniesz.

Katia nie była jednak gotowa.

– Dlaczego to robisz? – spytała ze strachem.

Matias wyglądał na zdezorientowanego, zmrużył oczy. Zaraz jednak odzyskał panowanie nad sytuacją.

– Też lubię te pieniądze – powiedział z uśmieszkiem.

Katia przełknęła ślinę. Następne pytanie było jeszcze trudniejsze.

– Kim jest ten mężczyzna?

– Jaki mężczyzna?

– Ten, który tu przyszedł za drugim razem.

Matias podrapał się w czoło wyraźnie niezadowolony. Katia także milczała. Oboje wiedzieli, że zadawanie pytań jest surowo wzbronione.

Minęła chwila. Od jeziora dochodził wrzask mew.

– Wszystko w porządku? – spytał wreszcie Matias.

– Jasne – odpowiedziała Katia i odsłoniła rękę.

4

Sala konferencyjna policji jest pełna osób, które życzą mi potknięcia. Przygotowałem się na to, a jednak czuję się zaskoczony.

Pauliina mówi, że lepiej znam się na przedmiotach i zwłokach niż na żywych ludziach. Jej zdaniem brakuje mi anteny odbierającej ludzkie częstotliwości. Nie zgadzam się z tym. Teraz na przykład niemal nosem czuję uprzedzenie kolegów w Lappeenrancie. Ich rezerwa prawie unosi się w powietrzu. Pierwszy rząd krzeseł zieje pustką, nikt nie siedzi – wolą stać w głębi pomieszczenia wojowniczo podparci pod boki. Słychać szepty i śmiechy.

Dobrze ich rozumiem. Zastanawiają się, kim jest ten zmaltretowany facet w dżinsach, który przyjechał tutaj z Helsinek i ma czelność im opowiadać o ich własnej pracy.

Do sali wchodzi Taina Henttunen, kierownik nowego Wydziału Zbrodni. Staje przede mną.

– Zaczynamy – ogłasza. – To jest Kari Sorjonen, wsparcie z Centralnego Biura Śledczego. Część z was już go zna.

Obraca się w moją stronę.

– Kari obiecał, że opowie nam o najnowszych metodach. Zatem do rzeczy.

Taina idzie usiąść w ostatnim rzędzie. Chyba nie można było mnie krócej przedstawić. Pewnie myśli o mnie to samo co jej załoga.

Na sali panuje cisza, wszyscy patrzą na mnie wyczekująco. Czuję zdenerwowanie, pocą mi się dłonie.

– Dzień dobry – mówię.

Kilka osób mruczy coś na kształt powitania.

– Cieszę się, że udało mi się wyrwać z Helsinek do miasta dobrych ludzi.

Rozlegają się pojedyncze śmiechy.

– Tutaj nawet przestępstwa są przyjemne – rzuca ktoś spod ściany.

Znowu śmiechy. To by było na tyle. Przesuwam palcem po touchpadzie, żeby wznowić pracę komputera. Pilotem włączam projektor. Na płótnie za moimi plecami pojawia się twarz mężczyzny. Okrągłe okulary, włosy w nieładzie, elegancka koszula z kołnierzykiem, dziwny uśmiech. Janina powiedziałaby o nim „nerd”.

– Daniel Tammet – mówię. – Czy ktoś o nim słyszał?

Najwyraźniej nikt.

– Nie szkodzi – pocieszam ich. – Mało kto go zna.

Tłumaczę, kim jest Tammet i co potrafi. Zna jedenaście języków i wymyślił jeden nowy, dla zabawy. Wyzwano go, żeby nauczył się islandzkiego w tydzień, i mu się udało. Po tygodniu siedział w islandzkim programie rozrywkowym i jakby nigdy nic konwersował po islandzku. Ale języki obce to nie jedyny jego talent. Jeszcze bardziej zaskakujące są jego zdolności w zakresie liczb i obliczeń. Widzi numery jako kształty i pejzaże. Odpowiedzi jakby same z siebie wyłaniają się z krajobrazów, nie musi liczyć.

– Czy ma autyzm? – pyta ktoś z publiczności.

– Lekki – odpowiadam. – Na co dzień daje sobie radę raczej normalnie.

Tłumaczę, że Tammet to sawant, jest obdarzony niezwykłą pamięcią. Niestety prawie każdy sawant cierpi na autyzm albo inne zaburzenia, często bardzo poważne.

– Czasami upośledzenie to dar – podsumowuję.

Publiczność patrzy na mnie w milczeniu. W powietrzu wisi pytanie. Wreszcie wypowiada je stojący w drzwiach mężczyzna w uniformie.

– Jaki to ma związek z nami? – pyta arogancko.

Taina rzuca mu ostrzegawcze spojrzenie.

– Dobre pytanie – spieszę z odpowiedzią.

Tłumaczę, że Tammet opracował techniki zapamiętywania, które mogą się przydać również tak zwanym normalnym ludziom.

– Także policjantom – mówię. – Jeżeli uznać nas za normalnych.

Obiecuję wyjaśnić, o co mi chodzi.

Mówię, że na moją prośbę Taina zebrała na pendrivie informacje o pracownikach jednostki. Zdjęcia, formularze, podania, co się akurat trafiło. Po kilka dokumentów o każdym. Nie widziałem ich wcześniej. Proszę Tainę o potwierdzenie.

– O ile nie jesteś hakerem – śmieje się i podaje mi pendrive’a.

Wsuwam go do portu i włączam prezentację. Prędkość ustawiliśmy tak, żeby każdy obraz był widoczny na ekranie około trzech sekund.

Na płótnie przesuwają się dowody osobiste, formularze z danymi personalnymi, zdjęcia ze służby i z imprez mikołajkowych. Oglądam je pod odpowiednim kątem. Publiczność szybko reaguje: fotografie komentują śmiechem, wspominają chwile zapisane na zdjęciach.

Hałas przeszkadza. Przyciskam dłonie do uszu i zaczynam nucić. To już pewnie przesada, ale co z tego. To takie efektowne.

– A do tego jeszcze podkład muzyczny – wypala ktoś.

Słyszę to. Podejrzewam, że autorem dowcipnego komentarza jest brodacz z drugiego rzędu.

Oglądam do końca prezentację, a potem zamykam ją. Odwracam się do widowni. Już się nie denerwuję, jestem zrelaksowany i pewny siebie. Jestem na swoim podwórku.

– Muzyka może pomagać w zapamiętywaniu – mówię, spoglądając na brodacza – jeżeli odpowiednio się ją stosuje. Dla osób muzykalnych najlepsza jest klasyczna. Może być też jazz, ale tylko fusion. Muzyka musi mieć jasną strukturę.

Kobieta obok brodatego kręci się niecierpliwie.

– Tak. Jak wiadomo, przestępstwa tropi się jazzem – prycha.

Przyglądam się jej tak, by poczuła się zmieszana.

– Johanna Metso – mówię. – Prawda?

– Tak.

Zamykam oczy i przykładam opuszki palców do skroni. Tego też wcale nie muszę robić. Ale tak działa pamięć.

– Spóźnione wszystkiego najlepszego. W zeszłym tygodniu miałaś urodziny.

– Dziękuję.

– Rozwiedziona, bezdzietna. To dobrze z punktu widzenia pracy. Tak myśli Taina, ale przecież nie może powiedzieć tego na głos.

Mrugam porozumiewawczo i patrzę na Tainę. Jej mina nic nie mówi. Staram się przywołać obrazy dotyczące Johanny, widzę je coraz wyraźniej.

– Pojawiłaś się na sześciu zdjęciach. Twoja czapka elfa podczas mikołajek miała zabawne sztuczne warkocze, stałaś po prawej z tyłu. Twoje hobby to łowiectwo, fotografowanie natury i wędkowanie pod lodem. Dobrze się czujesz w terenie.

Mniej więcej tyle. Jeszcze raz przeglądam zebrane informacje. Już nic godnego uwagi. Opuszczam ręce i patrzę na publiczność. Jest dość cicho, wreszcie brodaty pyta:

– Ile lat skończyła Johanna?

– Trzydzieści pięć. Wspaniały wiek. Czyż nie, Niku Kristianie Uusitalo?

Brodacz nie odpowiada. Patrzy na mnie wyzywająco, mrużąc oczy.

– Jesteś młodszy od Johanny o czterdzieści osiem dni. Prawda?

Cisza. Tylko świetlówka bzyczy pod sufitem.

– Tak – potwierdza wreszcie Johanna.

Kiwam głową i zamykam oczy. Tym razem ręce pozostają na dole.

– Dobrze się czujesz w biurze, nie przeraża cię papierkowa robota.

– To nieprawda – protestuje Niko.

Nie daję się zbić z tropu.

– To pewnie z powodu rodziców – ciągnę. – Ojciec w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, matka w Sądzie Najwyższym. Złożyłeś podanie o przeniesienie do Wydziału Zbrodni, ponieważ to dobry rozbieg do dalszej kariery.

– To już gruba przesada – stwierdza Johanna.

Pewnie ma rację. Zostawiam Nika w spokoju i patrzę na Tainę.

– Mieliśmy razem wybrać osoby do wydziału, ale widzę, że ty już podjęłaś decyzję.

– Nie będę tego komentować – odpowiada Taina.

Ludzie spoglądają po sobie. Wyświetlam na ekranie schemat opisujący moją mnemotechnikę. Przypomina rozkład mieszkania. W jednym pokoju są zdjęcia, w drugim dowody osobiste, w trzecim podania, w czwartym pozostałe dokumenty.

– Tę metodę wymyślili starożytni Grecy – tłumaczę. – Legenda głosi, że kiedy liryk Symonides z Keos jadł z przyjaciółmi kolację, zawalił się dach budynku. Przywalonych śmiertelnych ofiar nie można było rozpoznać, mimo to udało się ustalić ich tożsamość, ponieważ Symonides potrafił przyporządkować miejsca przy stole do gości.

Na sali panuje cisza. Przewracają oczami. Szepczą: „Czy on zwariował?”.

– Ta technika może się przydać każdemu – mówię – dla nas najważniejsza jest interpretacja informacji. Na podstawie zgromadzonych danych twierdzę, że Taina już wybrała Johannę i Nika do nowego wydziału, przynajmniej w myślach. Najwięcej informacji jest właśnie o nich.

W tym momencie Taina wstaje, podchodzi do mnie i dziękuje zebranym za uwagę. Potem odwraca się do mnie i mówi:

– Chodźmy do mojego gabinetu.

Jest w złym humorze. Nie trzeba być psychiatrą, żeby to stwierdzić. Macha rękami jak młockarnia, jej kostium trzeszczy w szwach, wysokie obcasy niemal krzeszą iskry. Kiedy docieramy do jej gabinetu, energicznie otwiera drzwi i każe mi wejść do środka.

– Co to miało być? – pyta, gdy tylko opada na krzesło. – Johanna i Niko to świetny zespół. Bardzo szorstko ich potraktowałeś.

Rozglądam się po pokoju. Położony w rogu budynku, widok na dwie strony, typowy gabinet przywódcy. Na stole komputer z dużym monitorem i bezprzewodową klawiaturą. Pojemnik na przybory do pisania z trzema metalicznie pobłyskującymi piórami. Żadnych papierów, notatek, dziecięcych rysunków, zdjęć, żadnego bałaganu. Regały też są schludne. Przepisy, segregatory, teczki. Wszystko poukładane w równe rzędy, ani śladu kurzu. Biuro jest urządzone jak gabinet zwierzchnika. Tutaj nie tropi się przestępstw, tutaj się rządzi.

– Johanna i Niko mogliby pracować w twoim zespole – mówi Taina. Po chwili dodaje: – Mógłbyś tu spojrzeć?

Patrzę na szefową i próbuję się uśmiechnąć. Nie jestem pewien uzyskanego rezultatu.

– Johanna udaje, że jest kimś innym niż w rzeczywistości – zauważam – a Niko to karierowicz.

Taina siedzi przez chwilę w ciszy. Potem mówi:

– Czemu chciałeś się tutaj przenieść? Delikatnie mówiąc, masz zbyt wysokie kwalifikacje.

– Uzasadnienie jest w podaniu. Interesuje mnie nowa jednostka. Poza tym człowiek powinien zmieniać miejsce pracy i zamieszkania co sześć lat, żeby zapobiec rutynie. Udowodniono to naukowo.

– Ach tak. Chodziło mi o prawdziwy powód.

Taina przygląda mi się uważnie. Coś w jej spojrzeniu daje mi do zrozumienia, że nie warto kręcić.

A zatem karty na stół.

Tłumaczę naszą sytuację rodzinną. Opowiadam o operacji Pauliiny i długim zwolnieniu lekarskim, o jej związkach z Lappeenrantą. Mówię o szkole Janiny i o tym, jak szybko przestała być małą dziewczynką.

– W Helsinkach przychodziłem do domu tylko po to, żeby się przespać. Przegapiłem całe dzieciństwo córki.

Przyznaję nawet, że chciałbym zacząć wszystko na nowo. Z wiekiem świat pokrywa patyna. Wszystko jest takie znajome, mechaniczne – lata mijają od urlopu do urlopu. Chciałbym złapać szczęście, zanim będzie za późno. Chciałbym pożyć przez chwilę i cieszyć się rodziną, póki jeszcze ją mam. W Helsinkach wszystko biegnie w takim tempie, że rodzina schodzi na dalszy plan.