Bomby i myszy. Powieść mieszczańska - Mina Tomkiewicz - ebook

Bomby i myszy. Powieść mieszczańska ebook

Tomkiewicz Mina

0,0
29,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Warszawa, wiosna 1939 roku. Dwudziestoparoletnia Nata, świeżo upieczona absolwentka prawa pochodząca z jednej z najzamożniejszych rodzin w Dzielnicy Północnej, zaczyna właśnie planować przyszłość u boku dobrze zapowiadającego się adwokata. Wydaje się, że nikt i nic nie może stanąć jej na drodze do szczęścia. Ale w ciągu zaledwie kilku miesięcy wszystkie dalekosiężne projekty Naty obracają się wniwecz. Jej świat nagle kurczy się do granic wyznaczonych murami getta. Na jej oczach ginie bezpowrotnie drogie jej sercu miasto, rozpadają się więzi między ludźmi, rozsypują się ideały, znikają bliscy. Nata podejmuje heroiczną walkę - nie tylko o życie, ale i o zachowanie godności…

Bomby i myszy - "najbardziej mieszczańska powieść w literaturze polskiej", jak się wyraził niegdyś Henryk Grynberg, a zarazem jedna z najbardziej poruszających książek o życiu w warszawskim getcie - dzięki wydaniu izraelskiemu (1955) i amerykańskiemu (1970) należy od dawna do światowego kanonu literatury Zagłady. Po polsku, a więc w wersji oryginalnej, ukazała się dotąd tylko raz - w Londynie w roku 1966. Z powodu cenzury przez długie lata nie miała szans trafić do czytelników w ojczyźnie Autorki. Najwyższa pora to zmienić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 441

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



MINA TOMKIEWICZ

BOMBY i MYSZY

POWIEŚĆ MIESZCZAŃSKA

OFICYNA 21

WARSZAWA 2020

Spis treści

Dedykacja

Rozdział I

Rozdział II

Rozdział III

Rozdział IV

Rozdział V

Rozdział VI

Rozdział VII

Rozdział VIII

Rozdział IX

Rozdział X

Rozdział XI

Rozdział XII

Rozdział XIII

Rozdział XIV

Rozdział XV

Rozdział XVI

Rozdział XVII

Rozdział XVIII

Rozdział XIX

Rozdział XX

Rozdział XXI

Rozdział XXII

Rozdział XXIII

Rozdział XXIV

Rozdział XXV

Rozdział XXVI

Rozdział XXVII

Rozdział XXVIII

Rozdział XXIX

Rozdział XXX

Rozdział XXXI

Rozdział XXXII

Rozdział XXXIII

Rozdział XXXIV

Rozdział XXXV

Rozdział XXXVI

Rozdział XXXVII

Rozdział XXXVIII

Rozdział XXXIX

Rozdział XL

Rozdział XLI

Rozdział XLII

Rozdział XLIII

Rozdział XLIV

Rozdział XLV

Rozdział XLVI

Rozdział XLVII

Rozdział XLVIII

Rozdział XLIX

Rozdział L

Rozdział LI

Rozdział LII

Przypisy

Książkę tę poświęcam pamięci moich najbliższych, którzy zginęli bez winy, oraz memu synowi i bratu, żeby pamiętali.

Mina Tomkiewicz

ROZDZIAŁ I

Upłynęły przeszło dwa lata od wyjazdu z Warszawy. Dwadzieścia dwa miesiące Bergen-Belsen, a od sześciu miesięcy – wolność. Nata żyje teraz wolnością, ale nie może sobie jeszcze z nią dać rady. Tak dziwnie się czuje w tym odzyskanym świecie, tak trudno jej się umiejscowić. Często rozkłada przed sobą nowe wrażenia jak karty i marzy o Cygance, która potrafiłaby jej z tych kart coś wyczytać.

A więc na pozór wszystko ułożyło się cudownie. Zawszeni, wygłodzeni, stojący o krok od śmierci, zostali przeniesieni z cuchnącego pociągu-widma do wspaniale urządzonych mieszkań z elektrycznymi łazienkami i puchowymi pierzynami.

Miasteczko, do którego wprowadzili ich Amerykanie, było willową rezydencją hitlerowskiej elity. Nazywało się Hillersleben. Z jasnych pokojów, do których wchodzili, wychodzili Niemcy z małymi walizeczkami i ze spuszczonymi głowami. Jak oni niegdyś. Nata chciałaby doszukać się w sobie jakichś mocnych uczuć, zemsty, satysfakcji, radości z klęski najgorszego wroga. Ale jest w niej tylko doskonała obojętność. Nie można umieścić tego ogromu zła w rozwrzeszczanym blondasku, którego matka siłą wyciąga z małego łóżeczka. Czuje, że to zło tkwi gdzie indziej i nie ma w sobie ani odrobiny wiary, że już zostało radykalnie zwalczone.

Wyrzuciła na ulicę wszystkie zawszone łachy, przebrała siebie i Bobusia w znalezione rzeczy i poszła na szaber.

W miasteczku wrzało. Zaczarowani nagłym ziszczeniem jeszcze wczoraj beznadziejnych marzeń, podobni do szkieletów lub potwornie opuchli ludzie w łachmanach krzyczeli, wymachiwali rękami, kręcili się półprzytomnie po czystych ulicach i ukwieconych klombach, rzucali się na opuszczone mieszkania i piwnice, które skrzętne niemieckie gospodynie zaopatrzyły we wszystko na długie lata wojny. Łapali co popadło. Zza wielkich kolorowych słojów z konfiturami słychać było chłeptanie, mlaskanie, postękiwanie rozkoszy. Ludzie ciągną walizy, uginają się pod worami zdobytych rzeczy.

– No i jak tam! Dożyliśmy!

– Bierz, co możesz, potem będzie gorzej!

– Co mówisz na to wszystko?

Nata szuka radości w jedzeniu, w kąpieli w „prawdziwej” wannie, w tym, że umorusany Bobuś w różowym żakieciku wyławia rączkami wielkie wiśnie ociekające syropem. Jak dzikus dotyka kurków elektrycznej kuchni, przymierza znalezione suknie, zakręca i odkręca klucz w drzwiach swego pokoju.

Za oknami śmiech i krzyki. Amerykańscy żołnierze zaczepiają kobiety, łażą po mieszkaniach z winem i czekoladą, proponują bez zwłoki, aby się z nimi położyć do łóżka. Właściwie dlaczego nie? Przecież to wszystko jak bajka: wczoraj koszmar, dno nędzy, dzisiaj – wolność i jutro, które już może być tylko lepsze. Nata powinna być szczęśliwa, prawda? Jest ociężała, senna, zmęczona, jest pusta. A kiedyś przecież umiała tak się cieszyć!

Przychodzą Nadzia, Niuta, Elza.

– Taki mały pokój sobie wybrałaś?

– Wyobraź sobie, ja mam mahoniowe meble!

– A ja znalazłam pelerynkę z lisów w szafie!

Przypominają sobie apele, kiedy fioletowe z zimna otulały się zakurzonymi pledami, i śmieją się z pelerynki z lisów.

– Dosyć już tego wspominania! Myślmy o przyszłości! – krzyczy Elza, w której szczęście przelewa się przez brzegi.

Myśleć o przyszłości, kiedy tę przyszłość można ująć w ręce? Milczą.

Czy pamiętasz, jak kpiłaś z Piotra, Witolda czy Adasia, że przejmują się polityką? „Zaolzie jest nasze!”. „Nie przepuścimy Sowietów”. Ważna była wtedy krokodylowa torba. Dziś jesteś ofiarą, pozwoliłaś się zatopić fali, nie próbując nawet budować tamy, żeby ją powstrzymać.

– Czy wy także macie wrażenie jakiejś nierealności tych obecnych chwil? Czasem mam ochotę się szczypać, czy się nie obudzę – mówi cicho Nata, bo jej samej wstyd tych dziwnych reakcji.

– Czy wyście powariowały? Przecież świat przed nami stoi otworem. Życie, takie cudowne! – Elza ma 25 lat, męża, ojca i brata, którzy patrzą w nią jak w tęczę.

Nata zaczyna pracować w biurze obozu.

– Jaka z ciebie matka, nie rozumiem! Dziecko kręci się cały dzień samo, żołnierze radzą mu palić papierosy, operuje już pokaźnym zasobem najwyszukańszych amerykańskich przekleństw, a ty siedzisz przy tej maszynie, jakby ci bez tego jeść nie dali!

Nata ma wyrzuty sumienia – taka była przesadna i przeczulona – ale wie jedno: musi pracować, żeby od razu przyzwyczaić się do zarabiania na życie, a poza tym, żeby nie mieć czasu na myślenie.

Obóz rozrasta się. Jest komendantura, wielkie biuro z kilkudziesięcioma urzędnikami, kwaterunek, opieka społeczna, szpital, do którego napływa coraz więcej chorych. Przez obóz przewijają się byli kacetnicy, jeńcy wojenni, przymusowi robotnicy. Polacy, Rumuni, Rosjanie, Czesi, Francuzi, Węgrzy. Jest UNRRA, Czerwony Krzyż, rozmaite organizacje z całego świata przysyłają swoich delegatów, pełno żołnierzy, społeczników, dobroczyńców najrozmaitszych narodowości. Propaganda taka i siaka. Pytają, dowiadują się, opowiadają, robią zdjęcia i wywiady do pism. Displaced Persons[1]Center Hillersleben. Wydaje się, że wszystko dla nich – i te biura, i ci dobroczyńcy, i ta propaganda. Displaced persons czują się często jak rodzaj „olbrzymów z mordą psa” lub inne dziwolągi. W nerwowym pośpiechu starają się wykorzystać wzbudzone zainteresowanie; obmacują życie jak materiał, z którego trzeba sobie zrobić nowy płaszcz, a przede wszystkim szukają starych skrawków, żeby można było dosztukować, dorobić.

Maszynistki wystukują bez przerwy długie spisy displaced persons. Idą w świat karty, listy, zapytania, krzyki ludzi, którzy chcą znaleźć swoje miejsce. Wpijają się chciwe, żądne oczy w drobne literki najprzeróżniejszych nazwisk. Dipisi jeżdżą z miejsca na miejsce, z obozu do obozu i szukają, studiują listy nazwisk, wypytują ludzi, czekają na odpowiedzi.

– Nie znasz? Nie wiesz? A może… A przecież…

Bardzo rzadko ktoś krzyknie: „Jest!” i płacze ze szczęścia. Najczęściej nie ma. Owszem, jakiś daleki kuzyn, nieważny pociotek, znajomy. Zatrzymujesz się przy nim, często czepiasz się go jak deski ratunku, posyłasz wiadomość, też dobre, chociaż odrobinę żal, że właśnie tylko czy akuratnie ten-ów. Krzyczysz przez radio, płaczesz przez gazety: „Gdzie jesteś!?”. W końcu dochodzisz do wniosku, żeś został sam w nowym świecie, z którym dopiero się musisz poznać.

Nata nawet nie szuka. W gruncie rzeczy od chwili, kiedy Stasio zjawił się na progu klitki w Alejach – wtedy, w maju 1943 roku – wiedziała, że nikogo już nie ma, i nigdy nie łudziła się mrzonkami, że może, że kiedyś, że gdzieś. Owszem, dla porządku, bardziej z poczucia obowiązku niż z wewnętrznej potrzeby, wysyła listy w nieznane, na które przeważnie nie ma odpowiedzi, przegląda spisy żyjących, a jakże, pisze je przecież i przepisuje dla tych, którzy się jeszcze łudzą. Ot wyczytała: uratował się adwokat X, bardzo przyjemnie. Jest mąż cioci Reny – dobrze, że chociaż on. Ale prawdę mówiąc, nie obchodzi jej specjalnie to, że oni żyją, i myśli, że także ich niewiele obejdzie, że ona z Bobusiem przeżyli tę wojnę. Stale stoją jej przed oczyma te nienapisane, te przeogromne listy tych, których już nie ma.

Displaced persons starają się korzystać z tego nowego życia, ile tylko można. Objadają się, kąpią w basenie, spacery, przyjęcia, życie towarzyskie, erotyczne i seksualne w pełnym rozwoju. Ludzie się łączą, rozchodzą, widać kobiety w ciąży.

Nata urządziła przyjęcie na urodziny Bobusia, było może 40 osób, kumy porobiły jej torty ze świeczkami, łotewski muzyk grał na harmonii. Pierwsze urodziny Bobusia na wolności!

Wygląd ich poprawia się z godziny na godzinę. Zdarza się, że Nata rano ubiera się w sukienkę, którą wieczorem trzeba rozcinać, bo za ciasna.

Czyściutcy Niemcy sprzątają ulice, przenoszą meble; różowe Niemki podają do stołu w kantynie urzędniczej. Ma się z tego pewną satysfakcję – dzięki Bogu, że się dożyło takiej chwili, szkoda tylko, że nie wszyscy! – ale wewnętrznie nie czuje się zaspokojenia. Zdarzają się sporadyczne wypadki krwawej zemsty: ci z obozów zabijają, podpalają, rabują u Niemców. Naprawdę stosunkowo bardzo rzadko. Amerykanie stosują wobec nich surowe kary, sądy doraźne, nawet karę śmierci. Amerykanie są łagodni, nie mają w sobie nienawiści do Niemców, nie wierzą opowiadaniom. Niemki są o tyle łatwiejsze, bez tragedii stwarzają atmosferę domów-home’ów, za którymi Amerykanie tęsknią. Nawet mężczyźni, Niemcy, o ile przyjemniej z nimi rozmawiać, usłużni, zgodliwi, posłuszni. No, byli wrogami, owszem, ale ci displaced persons to jednak ciężki element. Tak uważają Amerykanie.

Nie, nie ma w nich zaspokojenia tych wszystkich marzeń, może okrutnych, może niemożliwych, ale którymi karmili się przez tyle lat głodu, bólów, męki. Zmiany, które zaszły, są rzeczywiście fantastyczne, ale to nie to, czego się spodziewali w swojej chorobliwie pobudzonej wyobraźni, dzięki czemu tyle znieśli. Nie zdają sobie nawet sprawy dlaczego – przecież pozornie wszystko mają! – ale ciągle im czegoś brakuje, niepokój wewnętrzny wzrasta, dręczy uczucie niedosytu, roztrzęsione nerwy w zetknięciu z normalnym życiem kruszą się jak przepalony papier. Po krótkich chwilach dzikiego napięcia człowiek czuje się, jakby stale dostawał przez łeb. Ludzie są zmęczeni ogromnym zmęczeniem, które dopiero teraz wyłazi z kości. Mówią: „Dosyć już przecierpiałem, teraz należy mi się samo dobre”, ale bardzo niewielu wie, jak to dobre wygląda i gdzie się mieści.

Nata nie ma pretensji do szczęścia, przeciwnie, tak jak kiedyś – jej kompleks „pierścienia Polikratesa” – a nawet bardziej, boi się wszelkiego „za dobrze”, obawia się panicznie upadków. Może dlatego nie ma w niej dążeń wzwyż, ambicji czy żądzy walki. Jest jej właściwie wszystko jedno, jak się życie potoczy.

Wobec tego, że i dzisiaj, i jutro są takie niewyraźne, że człowiek czuje się w tym dziś i jutrze zgubiony i niepewny, wraca się z pewną sadystyczną przyjemnością do wczoraj i do przedwczoraj. Przychodzą do Naty często chłopcy z kacetów, prości chłopcy – fryzjer, ślusarz, stolarz – i opowiadają bez końca o tym, co było; o swoich przeżyciach. Pokazują Nacie swoje pamiętniki, pisane niewprawną ręką, rojące się od błędów ortograficznych i językowych. Przynoszą jej świeże wiśnie kradzione z niemieckich sadów, ubranka dla Bobusia, prawdopodobnie z równie nieczystych źródeł. Raz zaofiarowali jej z triumfem maszynę do pisania: „Pani to potrzebne, to dla pani jak dla nas ręce”. Bardzo są wdzięczni za to, że mogą komuś opowiadać, kto rozumie, że ktoś chce ich słuchać.

Wspólnota między ludźmi, zawiązana w obozie, rozpadła się właściwie już pierwszego dnia po wyswobodzeniu. Każdy szuka własnych dróg i dróżek; los, który był do tej pory jeden, rozbił się na tyle ułamków, ilu było ludzi.

Nata poddaje się fali niosącej tych, którzy pozostali samotni i nie umieją czy nie wiedzą, jak kształtować los. Nie chce jej się jeszcze „usiąść”, nie wyobraża sobie, że starczy jej cierpliwości na prowadzenie normalnego życia normalnych ludzi. Myśli, że w nawale wrażeń, przygód, innych miejsc i ludzi zgubi niepokoje i samotność, która jej coraz bardziej ciąży. Toteż jak busoli uczepiła się przyjaznej depeszy od jakiegoś krewnego z Palestyny, pierwszego znaku, że ktoś jej szuka, że ktoś o niej pamięta! – i postanowiła udać się na bezpłatną wycieczkę światoznawczą urządzaną przez „ciocię UNRRA”. Ruszyła w świat z Bobusiem i kilkoma worami nic niewartych ciuchów. Ruszyli w świat i inni, gnani tym samym niepokojem.

Zmieniano im z 15 razy obozy DP – co drugi, trzeci dzień zwijali graty, z auta na auto i w drogę; z pryczy na pryczę, z miejsca na miejsce, pętają się o trochę masła dla dzieci, o ciepłą odzież, o pracę, o pomoc w odbudowaniu sobie egzystencji. Przyjeżdżają paniusie z brylantami i rozdają mydła, puszki, tabliczki czekolady. Ludzie drą się o mydła, puszki, tabliczki czekolady. Zaczyna im to wchodzić w krew w tym nowym pięknym życiu. Odsyłają ich z biura do biura; rejestracje, kwitki, stempelki, biurka, a za biurkami ludzie, którzy powoli przestają być ciekawi, dla których zaczynają stanowić pewien uciążliwy balast, niepotrzebne memento.

„Przepraszamy, że żyjemy”, „Podróż do kresu nocy”, „Lepiej było zginąć razem ze wszystkimi”, „Takieśmy plany roili i cóż” – dogadują sobie po całodziennych wędrówkach. Kina, teatry, książki nie bawią ich. Za słabe. Potrzebują silniejszych wrażeń. Na zewnątrz krzyczą, śmieją się, kpią ze świata i ludzi, są często bezczelni i cyniczni. Ale smutno im, że są inni, że jest im inaczej. To, co było, tkwi w nich jak obce ciało, którego chcieliby się pozbyć. Nie można, uwiera, daje o sobie znać w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Jak chory nie może wytłumaczyć zdrowemu swego bólu, tak im trudno znaleźć wspólny język z ludźmi nieokaleczonymi.

Wyrzuceni z przeszłości bez woli i winy, śmignięci procą wypadków jak strzały, wbrew wszelkiej logice i prawom natury nie dotarli do celu, nie utkwili w teraźniejszości. Zawiśli w powietrzu i ważą się jak zranione ptaki, którym zabrano gniazdo, a które nie znajdują w sobie dość siły na uwicie drugiego.

– To cud, żeście się zdołali uratować! – mówią ci, którzy nie przeżyli tego co oni.

Nadzwyczajne! Niebywałe! W tej czułości jest trochę niewiary, braku zaufania (…że właściwie jak?), są ciekawi, „na wszystko przygotowani”, a jak się zaczyna opowiadać, szybko przerywają, bo właśnie podano do stołu. Z delikatności, oczywiście, żeby nie rozdrapywać ich ran. A także żeby nie naruszać swego własnego systemu nerwowego.

– Czy to prawda, że was Niemcy stale gwałcili? – Oto było jedno z pierwszych pytań jakiegoś dobrego znajomego, który o wojnie czytał z dreszczykiem emocji przy kawie ze śmietanką.

– To robi bardzo przykre wrażenie, że taka Nadzia, która straciła przecież dziecko i całą rodzinę, przesiaduje w cukierniach umalowana i roześmiana. Ja bym tak nie mogła! – Krzywi się z niesmakiem pani, która na tej ich wojnie dorobiła się wielkiego majątku. Pani wolałaby, żeby Nadzia chodziła naga i bosa, bo wtedy pani mogłaby jej podarować parę przetartych pantofli i czule westchnąć nad swoim własnym współczuciem.

Nie wiedzieli, co to był „kocioł”[2] i Umschlagplatz; zachlapana łazienka i mahoniowy kredens to były wciąż problemy, kobiety „stamtąd” traktowali jak k…, a mężczyzn jak podejrzane typy. No bo jak to się stało, że akuratnie oni uratowali się, kiedy tylu innych zginęło, i ciocia Mania, i Zygmunt, i taki dzielny Leon.

Ludzie z obozów popełniają samobójstwa. Jedno, drugie, trzecie.

Twardnieją. Uczą się lizać swoje rany w samotności albo między sobą, stroją się trochę dumnie w maskę niezrozumianych, wracają chętnie do przeszłości, bo uważają, że ta przeszłość przez swój tragizm wywyższa ich, usprawiedliwia dzisiejsze żądania, wybryki, dziwactwa. Zalewają redakcje pamiętnikami, bo duszą się i muszą wypluć z siebie to, co ich gnębi. Garną się do krzywdy i cierpienia, nie lubią sytych i szczęśliwych. Żyją korzeniami do góry, trudno im wrosnąć w życie. Niektórzy pokochali walkę ze złem, które ich złamało. Tym jest najlepiej, bo odzyskali wiarę.

– Musicie wiedzieć o tym, co było i jak było! Musicie wiedzieć, żeby chociaż trochę nas zrozumieć! – krzyczy zbuntowana Nata do znanej działaczki społecznej.

– Te tematy są już nieaktualne. Ludzie nie chcą tego czytać. Mamy tyle świeżych sensacji – odpowiadają redaktorzy, zwracając rękopisy wojennych pamiętników. Displaced persons to już nieaktualny temat.

Bobuś kłamie, że jego ojciec jest generałem i znajduje się w niewoli w Ameryce. Chwali się przed kolegami, że jego babcia umarła z głodu na Umschlagu. Dokazuje za trzech, dobrze się uczy, czasem ma napady histerii.

Nata zaczyna znajdować cel i przyjemność w pracy, powoli, ale stale dokopuje się nowych dróg, otwierają jej się oczy na mechanizm tragedii, którą przeżyła wraz z innymi. Flirtuje, lubi na ogół życie, jest wesoła i rozgadana. Rzadko tylko pozwala sobie na luksus tęsknot. Wracają wtedy do życia ludzie dobrzy, źli, głupi, mądrzy, których kochała i których wszystkie skazy znikły w ogniu męczeństwa. Wtedy dziś staje się blade, zbyteczne, pokryte mgłą nierealności. Wtedy Nata jest śmiertelnie, do szpiku kości zmęczona.

W takie dni zamyka się w sobie jak ślimak, a przed oczyma płynie kolorowy film najnieprawdopodobniejszych zdarzeń z nią samą w roli bohaterki. Często nie rozpoznaje siebie w obcej kobiecie o specyficznym podejściu do wszystkich spraw. Nie rozumie jej dzisiaj, jak nie rozumie już i wielu innych, których życiem żyła i z którymi razem cierpiała.

Upływa czas i kolorowy film blednie, zasnuwa się mgłą. Nata wie jedno: to zły film, koszmarny, to tragiczny film, ale każdy go musi zobaczyć i zrozumieć. Bo nie może się więcej powtórzyć.

ROZDZIAŁ II

– Nie chcę mieć dziecka! Nie będę miała dziecka! Jutro to załatwię – grozi Nata ze złością. – Dziecko, dziecko, ale gdzie się z tym dzieckiem podziejesz, o tym nikt nie pomyśli. Może obstalujesz kołyskę à la chippendale, żeby była odpowiednia do naszego stołowego? Albo może bachor pomoże ci przyjmować klientów w gabinecie? Czy komukolwiek ze znajomych wpadłoby do głowy mieć dziecko, mając trzy pokoje?

Nata biega z pokoju do pokoju, zerkając po drodze do każdego lusterka, żeby sprawdzić, czy jej ze świętym oburzeniem „do twarzy”. Piotr udaje, że czyta gazetę. Siedzi w fotelu koło radia i nie odzywa się słowem. Piotr zna wybuchy Naty i wie, że prędko mijają, przy czym brak oporu skraca je do minimum.

– Bo ty tak zawsze! – reasumuje Nata, bębniąc palcami po szybie i pogryzając w szybkim tempie jakieś drobne ciasteczka, co ma oznaczać wybitne zdenerwowanie. Dzwonek telefonu wpada w pełną napięcia atmosferę jak wybawienie.

– To ty, Tobcia? Jak się masz?

– Tak, to ja. Ale mogłabyś już raz na zawsze zrezygnować z tej „Tobci”! – Głos po drugiej stronie drutów jest pełen żalu i goryczy.

– Wiem, wiem! Znam tę piosenkę na pamięć: w metryce omyłkowo wpisali cię jako Tobcię, nazywasz się właściwie Tola, a kawalerom przedstawiasz się z angielska jako Tony. Ale mam teraz poważniejsze kłopoty niż zwracanie uwagi na twoje anglofilskie aspiracje! – przerywa Nata koleżance, sadowiąc się wygodnie za biurkiem w przewidywaniu dłuższej rozmowy.

Lampa stołowa z plisowanym abażurem, malowanym w identyczne kwiatki co porcelanowa smukła podstawa, rzuca cień na szklany blat biurka, w którym jak w ciemnym stawie odbijają się książki, obrazy, fałdy welurowych zasłon.

– Widzisz! Nawet Tola przyznaje mi słuszność! A ciebie nic nie obchodzi! – powołuje się Nata z triumfem na ważkie słowa swojej szkolnej koleżanki.

– Uspokój się, kochanie. Wszystko razem nie jest takie tragiczne, jak sobie wyobrażasz. Są znacznie gorsze sytuacje, szkoda tylko, że się nimi nie interesujesz. A poza tym… jakoś tam będzie.

Piotr, któremu zarobki młodego adwokata nie pozwalają na zmianę mieszkania, pragnie ułagodzić podnieconą żonę, bagatelizując jej kłopoty. Ale skutek jest wręcz przeciwny.

Na znak protestu przeciwko takiemu brakowi zrozumienia ze strony Piotra Nata zapada się energicznie w miękki puf stojący przed toaletą, pudruje się zamaszyście wielkim łabędzim puszkiem i z uwagą nasuwa na oko fantastyczny toczek ze sztywną woalką. Stara się przy tym robić możliwie smętną i ponurą minę, aby pokazać Piotrowi, że jest na niego oburzona. Przy jej chochlikowatych oczach i rumianych policzkach z dołeczkami ta ponura mina robi trochę zabawne wrażenie.

– Wychodzę! – mówi z naciskiem Nata, pragnąc w duchu, aby Piotr zatrzymał ją, przeprosił albo chociaż spytał, dokąd idzie. Piotr jednak uważa, że przechadzka dobrze wpłynie na Nacine humory, wobec czego całuje ją tylko i odprowadza do drzwi, prosząc, aby prędko wróciła.

Chcąc nie chcąc, Nata wyrusza w drogę, układając sobie w myśli strategiczny plan skłonienia Ojca, aby dopomógł im do zmiany mieszkania na większe. Nata oczywiście jutro nic „nie załatwi”, Nata oczywiście chce mieć dziecko, ale nie przyznałaby się do tego nawet przed sobą. Zdobywczy instynkt nasuwa jej pewną linię postępowania. Nie wgłębiając się zbytnio w przyczyny i skutki, Nata czuje, że taka a nie inna droga doprowadzi ją do celu, a Nata lubi osiągać to, co sobie umyśliła, nawet jeżeli droga najeżona jest trudnościami.

„Trzeba nakręcić rodzinkę!” – postanawia Nata. „A po tym zobaczymy!”

Leszno, Bielańska, plac Marszałka Piłsudskiego. Jesienne słońce złoci pełne gwaru i ruchu ulice. Warszawa jest dzisiaj roznamiętniona. Na placu Marszałka mieni się rozpięta na dwóch wysokich słupach olbrzymia mapa Zaolzia.

„Zaolzie jest nasze! Odbierzemy Zaolzie!”

Wiece – hurra! – pochody – niech żyje! Wielkie litery nad wielkimi artykułami w dziesiątkach gazet.

Marsz na Kowno, Monachium, Zaolzie, Sudety… To nie są sprawy, którymi Nata się przejmuje. Przeciwnie. Nie może zrozumieć zapału i rozgorączkowania Piotra, kiedy omawia te sprawy z kolegami, a w pierwszym rzędzie ze swoim przyjacielem z podchorążówki, Witoldem Szaniawskim.

– Samobójstwo! Polityczne samobójstwo! Pewno, Zaolzie jest polskie, ale nie dziś pora je odbierać!

Witold potrząsa lnianą czupryną i mechanicznie przeciera swoje rogowe okulary, nerwowymi krokami mierząc pokój wzdłuż i wszerz. Jak jeszcze do dyskusji dochodzi kuzyn Adaś, dobry chłopak, ale zabity komunista, albo drugi „dziwak” rodzinny, syjonista Korn, pracujący z doktoratem z filozofii jako chaluc[3], to Nacie aż się w głowie kręci od różnych wielkich słów. Beck, Hitler, faszyzm, Addis Abeba, źle, skandal, trzeba… i tak dalej, i tak dalej.

Żeby ktoś się denerwował z powodu Addis Abeby leżącej gdzieś na końcu świata! I to denerwował się nie dla popisu, ale naprawdę. Nata wzrusza ramionami z pogardliwym pobłażaniem. Nata, owszem, wie różne rzeczy, o których nie wypada nie wiedzieć. Wie na przykład od kuzyna Adasia, który chce ją „nawrócić”, że w Berezie bardzo dręczą ludzi politycznie podejrzanych… Wie także o Chamberlainie, że karykatury i parasol. Beck jest dla Naty ciekawą osobistością ze względu na aureolę pikantnych ploteczek erotycznych, jaka go otacza, a także ze względu na jego małżonkę bijącą światowe konkursy elegancji. Ale żeby się tym wszystkim przejmować!

Szczególniej w dzisiejszym nastroju ta cała polityka dla Naty to zupełnie pusty dźwięk. Pierwsza kampania agitacyjna Naty w sprawach powiększenia terytorium domowego ogniska ma się odbyć w składzie aptecznym cioci Reny na ulicy Marszałkowskiej.

Ciocia Rena, najmłodsza z sióstr Mamy, jest znana ze swojej romantyczności. Jedyna z panien Tauber, która wbrew woli rodziców wyszła za mąż „z miłości”. Z „takiego dobrego domu”, taka udana, zakochała się w pierwszym lepszym aptekarzu bez grosza, szaławile i kobieciarzu kpiącemu w żywe oczy z piątkowych kolacji babci Guci, na które w sposób stały i pełen godności zapraszani byli wszyscy zięciowie już istniejący i kandydaci na zięciów „do obejrzenia”. Mąż cioci Reny lubi chodzić na karty i do Lourse’a ku zadowoleniu całej rodziny, która twierdzi z satysfakcją, że „tak ciocia Rena ma, jak sobie posłała”. Bo zamiast żeby, jak normalnie bywa, mąż pracował, ciocia Rena cały dzień króluje między szklanymi słojami, pośród gablotek i szafek z koralowymi gąbkami i innymi cudeńkami.

Nie przestając roztkliwiać się nad swoim losem, Nata z wielkim zainteresowaniem dobiera sobie pomadkę do warg i oblewa się perfumami, które ma zamiar wymanić od ciotki.

– Ach, nieszczęście! – mówi spokojnie ciocia Rena, łapiąc się za policzek, bo ciocia Rena w ten właśnie sposób wyraża swoje uczucia, niezależnie od tego, czy chodzi o przypalony kompot czy o czyjąś śmierć.

– No, no, głowa do góry! Nie martw się. Musisz teraz na siebie uważać! Ja już pogadam z twoim ojcem! – pociesza strapioną siostrzenicę ciocia Rena, lekko zaniepokojona zupełnie niedwuznacznymi manipulacjami Naty przy różnych kosmetykach i wonnościach.

Od cioci Reny więc idzie Nata z kolei do stryja Feliksa Goldberga, na Graniczną ulicę. Idzie co prawda niechętnie, ale idzie, bo uważa, że należy wyczerpać wszystkie możliwości. Nata traktuje stryja Feliksa i jego żonę jak parę dziwolągów, ale wobec tego, że Ojciec, nie wiadomo dlaczego – podobno sięga to jeszcze kawalerskich czasów, kiedy obaj bracia wyrąbywali sobie własnymi siłami drogę w wielki świat i w powodzenie z ciasnych ram małego rodzinnego miasteczka – liczy się ze zdaniem Feliksa i pragnie mu imponować, Nata nie chce więc pominąć i tej szansy.

– Gdybym ja miał taką córkę…! – buntuje Natę stryj Feliks z anielskim wyrazem twarzy, podnosząc w górę małe niebieskie oczki. Feliksowa zzieleniała i nie odzywa się słowem, ale jej mocno zaciśnięte wargi i przyśpieszony oddech dużo mówią. Pewno, bezdzietna…!

Z niesmakiem opuszcza Nata dom stryjostwa, rezygnując na dzisiaj z dalszych posunięć w sprawie mieszkania. Robi tylko w myślach przegląd rodziny, przy czym dzieli ją na dwie grupy: na tych, do których warto iść ze swoimi kłopotami, bo mogą coś pomóc, i na tych, do których w ogóle nie warto się zwracać w takich sprawach.

Do pierwszej grupy należy w pierwszym rzędzie ciotka Justyna Neustatowa, najstarsza z sióstr Mamy i obecnie najbogatsza i najbardziej szanowana z ciotek. Tak, ciotka Justyna to sojusznik szczególniej, że swoje dzieci wyposażyła po królewsku. Nie odmówi także swego poparcia wujaszek Leon, ojciec Niusi, popularnie zwany Leonkiem, który dał Niusi w posagu piękne czteropokojowe mieszkanie na Moniuszki.

Błyskawicznym skrótem myślowym Nata obejmuje teraz tę drugą grupę. Nie warto przecież pójść z taką sprawą do ciotki Chany, wyżywającej swoje wdowie życie w zaborczej miłości do syna. Nie pójdzie też Nata przecież do wuja Izraela, tkwiącego jeszcze po czubki długiej siwej brody w chasydyzmie, ani do innych ciotek, wujków czy kuzynów, z którymi na ogół ma się niewiele wspólnego, bo trybem życia i warunkami oddaleni są od tej „reprezentacyjnej” części rodziny, i którym ponadto często trzeba pomagać materialnie, bo im się w życiu tak „nie powiodło”.

Z młodszej generacji to tak:

Z trzpiotem Niusią nikt się nie liczy. Z dziećmi ciotki Justyny, Heńkiem, Jankiem i Dorą, Nata nie jest specjalnie zaprzyjaźniona. Syn ciotki Chany, owszem, zdolny, wymowny, na miejscu. Matkę czci i szanuje zgodnie z wszelkimi przepisami, ale lubi szeroki świat i często wyjeżdża, przeważnie na koszt jednej z niezliczonych organizacji, do których należy. Syn ciotki Chany jest syjonistą, konferuje, agituje, piorunuje, protestuje. Należałoby się zwrócić właściwie do syna ciotki Chany, ale cóż kiedy on Natę po prostu denerwuje.

Pozostaliby jeszcze rodzinni „idealiści”. Z tymi to znów tak: Korn odpowie jej, że w Palestynie żyją w namiotach. Adaś szarpnie wystrzępiony krawat, zaśmieje się „szatańsko” i wyrecytuje z niewysławioną pogardą: „Zgniła burżuazja! Już najwyższy czas, żeby zrobić porządek z wami i z waszymi zmartwieniami!” – po czym poprosi o kawałek babki i zacznie Nacie po raz nie wiadomo który tłumaczyć zasady materializmu dziejowego i rewolucji socjalnej. A Wanda… Wanda jest tak nieżyciowa i niepraktyczna, że w ogóle nie warto z nią mówić. Zresztą Wanda… ten wzór anielic! Nata wysuwa dolną wargę i zatrzymuje się przed wystawą, żeby obejrzeć krokodylową torebkę, która byłaby bardzo odpowiednia do jej nowego kostiumu z nurkami.

Przeżuwając w sobie najrozmaitsze myśli i gapiąc się na wszystkie strony, Nata dochodzi do ulicy Granicznej. Są ulice, które zna się jak własną kieszeń, na których każdy kamień, każdy szyld można wyliczyć i określić. Są ulice, które tak wchodzą w krew jak ktoś bliski, o których po wielu latach niewidzenia mówi się z rozrzewnieniem: „Ach, ta moja Miła!” czy „Och, ta niezapomniana Marszałkowska!”, niezależnie od tego, czy te ulice były ładne czy brzydkie, czy to był zaułek czy aleja. Dla Naty taką ulicą jest Graniczna.

Graniczna wcale nie jest ładna. Krótka, raczej wąska, wrzaskliwa i natłoczona. Stare domy z żelaznymi balkonami w kunsztowne wzory i z licznymi plamami żółtego tynku. Przechodząc z dwóch stron w dwa duże place, plac Grzybowski i plac Żelaznej Bramy, tworzy jakby naczynia połączone. Jak w naczyniach połączonych przez Graniczną ulicę przelewa się nurt interesów, kipią transakcje, rozpryskują się przychodzące i odchodzące pieniądze.

Na etnograficznej mapie Warszawy zagiąć by można było na ulicy Granicznej wyraźny brzeg. Tu się zaczyna dzielnica zamieszkała w lwiej części przez Żydów; tu się zaczyna dzielnica, gdzie „strażnicy soboty” w jarmułkach i w chałatach pilnują, aby w piątki wieczorem o przepisowej porze zamykano sklepy, tutaj w niedzielę pracuje się za spuszczonymi żaluzjami, płacąc policjantom łapówki albo mandaty karne. Nikt nie każe Żydom, aby mieszkali w tej dzielnicy. To nie jest jakieś getto, ale tak już jest, że skupili się razem na tych kilkudziesięciu ulicach, większych, mniejszych, szerszych, węższych, ale w gruncie rzeczy podobnych do siebie, jak podobni do siebie są ludzie, którzy na nich mieszkają.

Na Granicznej ulicy Nata urodziła się. Na Granicznej ulicy są składy Goldbergów i nie było dnia od niepamiętnych czasów, aby tam „po drodze” nie wpadła chociaż na kilka chwil. Dostać na kino, pochwalić się dobrym stopniem albo tak po prostu usiąść, pogadać.

Składy Goldbergów okrążają pół wielkiego podwórza w domu-skrzyni. Długie i głębokie, pełne tajemniczych zakamarków, nabite są po sufit pakami i skrzyniami. Srebrzyste kosy szczerzą spiczaste zęby, pobrzękują w przejściu kajdany łańcuchów, potknąć się można o porzucone bezładnie stosy haceli, podków, dziwacznych narzędzi i maszyn pokrytych kurzem i rdzą. Na ulicy z daleka już widać wielkie czarne litery GOLDBERG usadowione wygodnie nad sześcioma wystawowymi szybami i współzawodniczące ze złotymi literami FELIKS GOLDBERG strzegącymi dobytku stryja Feliksa, o kilka domów dalej.

Składy Ojca kurczyły się i powiększały w zależności od koniunktury, szyld starzał się, zastępował go inny, ale miejsce pozostawało to samo i te same były litery. Naty jeszcze na świecie nie było, a składy Goldbergów już istniały. „Zał. w r. 1900” – wydawało się, że dumnie kiwa dyskretnymi czcionkami napis na firmowych arkuszach, nad nazwami banków, reprezentowanych zagranicznych i krajowych fabryk, nad nazwami filii, numerami telefonów itp. Za tymi kilkoma drobnymi literkami kryła się kilkudziesięcioletnia historia powodzeń i upadków, dostaw wojennych i kryzysów pokoju, dynamizmu i przedsiębiorczości. I ciągłej walki o utrzymanie tych słów na firmowych blankietach. Nata uważała, że to wszystko musi być. Że nie może być inaczej.

Obok składu Goldbergów był warsztat zegarmistrzowski z wiszącym w poprzek ulicy reklamowym zegarem, na który wszyscy narzekali, bo źle chodził. Grubaśne, złote litery H. PFEFERBERG.

Z drugiej strony były garnki i naczynia kuchenne. Szyld: BRACIA FLIEDERBAUM. I ROMAN KLENIEC – SKŁAD APTECZNY, brązowe znaki na kremowym prostokącie szyldu starego i czcigodnego jak skład apteczny pana Klenieca.

Na bramach starych domów tabliczki: Doktór, Adwokat, Lekarz-dentysta. Niewielkie, eleganckie, dzieci tych imponujących szyldów. To druga generacja na Granicznej ulicy: córki, synowie, zięciowie, którzy mieszkają jeszcze na Granicznej, ale woleliby przejść do dzielnicy położonej z drugiej strony Królewskiej ulicy, Marszałkowską wzwyż, bocznicami. Do nowych domów, na ogół zarezerwowanych dla rdzennych Polaków i dla garści asymilantów. Zdarza się, że w jednym domu na Granicznej ulicy mieszka po kilku lekarzy i adwokatów, tam wyżej nie ma takiego tłoku.

I znów żelazo, i znów lampy, i zegary, i naczynia kuchenne, a na samym rogu, kiedy się już wychodziło na widny i rojny plac Żelaznej Bramy, dyndał zalotnie mały pasiasty materacyk i wiedziało się, że to jest sklep z łóżkami Pana Młynka.

Dla każdego z właścicieli tych sklepów czy sklepików jego kłopoty były największe, jego powodzenia najbardziej zasłużone. W większym czy w mniejszym stopniu każdy z nich użerał się z niepłacącymi klientami, każdy z nich miał ciągłe historie z Urzędem Skarbowym, raty, spłaty, przekupstwo urzędników, czeki bez pokrycia, wieczne boje z kalendarzem wekslowym. Każdy z nich tak samo odczuwał dyplomatyczno-ekonomiczne „owszem” pana premiera, ale bał się o tym za głośno mówić, żeby nie być posądzonym, broń Boże, o jakieś komunistyczne poglądy. Modlili się w bóżnicach i w synagogach, ale i to tylko w soboty i w święta, bo w tygodniu nie było na to czasu w wiecznej walce o zebranie brakującej złotówki do stu.

Filantropia, a jakże; zawsze znalazły się pieniądze na taką czy inną składkę; biedne narzeczone, jeszyboty, sieroty, starcy, Keren Kajemet czy Keren ha-Jesod[4]. Trzeba robić micwot[5] i człowiek jest za to wynagrodzony, jak nie tu, to na drugim świecie. Jeden jedyny chyba stryj Feliks, który na Granicznej ulicy nie dawał ofiar na żydowskie cele. Ale za to stryj subskrybował kilka tysięcy złotych na samoloty w ramach akcji „Silni, zwarci, gotowi” oraz był stałym abonentem albumu Marszałka Piłsudskiego.

Jak dobrze zna Nata każdą wystawę, każdy szyld czy tabliczkę na Granicznej ulicy. Jak szczegółowo Nata zna historię powodzeń i niepowodzeń ludzi, którzy się za tymi szyldami i tabliczkami kryją. W niekończących się gawędach omawiano w domu sprawy związane z rodowodem sąsiadów, ich ślubami, pogrzebami, stosunkami domowymi i interesami. Chcąc nie chcąc, obijało się to o uszy, chociażby człowieka nawet specjalnie nie interesowało.

– A jeszcze nie spytałeś, jak matka z domu – śmiała się Nata z Ojca, kiedy czyjaś sylwetka nie była zupełnie dokładnie naszkicowana.

Na Granicznej ulicy nie było oczywiście jednego mieszkańca, który by nie znał rodziny Goldbergów.

Nata i Mirek, Naty starszy o rok brat, jako młodzież i inteligencja studiująca wyszli co prawda poza zasadniczy krąg Granicznej ulicy i nie utrzymywali bliższych, osobistych kontaktów z jej mieszkańcami. Ojciec jednak tyle opowiadał ludziom o ich zdolnościach, powodzeniu w nauce, znajomościach, że i tak ich wszyscy dobrze znali.

– Mój syn studiuje architekturę z zamiłowania – chwalił się Ojciec.

– Moja córka była pół roku w Paryżu, a mimo to dostała magisterium prawa z doskonałym wynikiem – rozpływał się Ojciec w pochwałach wobec skwapliwie potakujących znajomych.

Kiedy jakieś kobiece pismo wydrukowało artykuł Naty na temat urządzania przyjęć na wzór dawnych „francuskich salonów”, Ojciec zaznaczał każdemu: „Moja córka pisuje do gazet!” i pokazywał od niechcenia ów wiekopomny artykuł z podkreślonym czerwonym ołówkiem nazwiskiem autorki: mgr N. Goldberg. Od tego czasu Natę uważano na Granicznej ulicy za dziennikarkę, a słowo to miało tam specjalną wagę.

Z dwóch końców dwa place poświęcone handlowi, a z jednej strony – Ogród Saski z łabędziami i posągami greckich bóstw o obtłuczonych nosach. Nata i Mirek, a teraz już i Stasio, najmłodszy braciszek, oczko w głowie, bawili się w komórki do wynajęcia w cienistych alejach Ogrodu. Ciotki i kuzynki przynosiły im miodowniki pokryte białym, pachnącym lukrem.

Kłaniając się co krok z miłym uśmiechem, pełna jeszcze planów i żalów mieszkaniowych Nata wraca powoli do domu, żeby w dalszym ciągu prowadzić z Piotrem poprzednią dyskusję, a raczej wygłaszać bohaterski monolog.

ROZDZIAŁ III

Dyplomacja Naty wydała owoce. Goldberg, który był wrażliwy na „coktopowiedział”, nie mógł się oprzeć zjednoczonemu atakowi ze strony ciotek, wujków i znajomych, których Nacie udało się zmobilizować. Goldberg także córkę bardzo kochał i był z niej dumny, toteż na kilka tygodni przed urodzeniem Bobusia, w same Święta Wielkanocne roku 1939, zakończył transakcje z jednym z lokatorów w swoim domu na Lesznie. Nata osiągnęła swój cel: dostała czteropokojowe mieszkanie we własnym domu!

Cóż znaczyło uwodzicielskie, tyle mówiące przemówienie Hitlera wygłoszone w sederowy wieczór przy akompaniamencie wyjących z zachwytu Niemiec? Czymże był tragiczny upadek Guerniki czy Barcelony wobec tego wspaniałego osiągnięcia Naty?

Nata głaskałaby z radości mury pięciopiętrowej kamienicy o kształcie przewróconej litery U, całowałaby kamienne, pyzate aniołki podające sobie tłustymi rączkami kiście winogron wielkości futbolowej piłki. Jaki to piękny i potężny dom! Wąskie podwórko dzieli od ulicy kunsztowna żelazna krata, dumnie łyskają szerokie weneckie okna. A czy może być bardziej wymarzony „punkt” dla młodej pary adwokatów? Akurat naprzeciwko nowych sądów.

– Ale wam się upiekło! – zazdroszczą znajomi, a każda z ciotek po kolei sobie przypisuje zasługę happy endu.

– Widzisz, Nata, z ciotkami warto dobrze żyć!

Wreszcie, jako bezpośrednia przyczyna tych wszystkich starań i zabiegów, zjawia się Bobuś.

– To dziecko urodziło się w czepku – stwierdzają goście w klinice, omawiając dokładnie sprawy porodu, mieszkania, wychowawczyni i tym podobne aktualności. W głębi duszy Nata uważa nawet, że za dużo uwagi poświęca się dziecku, a za mało jej bohaterskiemu wyczynowi.

Uroczystość obrzezania odbywa się w klinice. Kosze z kwiatami, wiązanki, tyle kwiatów, że trzeba wystawić na korytarz. Nata zbiera wizytówki i wstążki ,,na pamiątkę” i czuje się coraz lepiej w ważnej roli młodej matki. Półleżąc na wysokiej poduszce, Nata przegląda się w lusterku, czy jej do twarzy w błękitnej, crêpe-satinowej koszuli, z subtelnym wyrazem anielskiego macierzyństwa.

Poza tym udaje bardzo zdenerwowaną, że dziecku robi się krzywdę.

Ojciec promienieje.

– Mazeł tow[6].

– Wszystkiego dobrego.

– Ale udał się panu pierwszy wnuk!

Sam obrzęd i przyjęcie odbywają się na sali. Do pokoju Naty wpadają tylko od czasu do czasu podochoceni goście, aby powinszować, powiedzieć kilka miłych słów, dokończyć w spokoju jakąś dyskusję czy trącić się z Natą kieliszkiem.

– Za twoje zdrowie, Nata!

– I za zdrowie dziecka!

– Żeby miało bogatych rodziców!

– I żeby nie musiało iść na wojnę! – aktualizuje toast syn ciotki Chany.

– A czego się znowuż tak bać tej wojny? Mało zarobiło się na zeszłej? Czy przy takim zastoju jak dzisiaj można do czegoś dojść? – Stryj Feliks zaciera pulchne ręce, a jego małe oczki są pełne rozmarzenia: wojna… interesy… dostawy… pieniądze. Cóż znaczy posiadanie czterech domów, kiedy można mieć osiem, dziesięć, całą ulicę domów.

Nie można co prawda stwierdzić, komu ciocia Justyna Neustatowa przyznaje słuszność, ale w każdym razie potakuje energicznie głową, doświadczonymi palcami badając przy tym gatunek różnych części dziecinnej garderoby znoszonej tuzinami przez gości. Ciocia Justyna ma brylantowe butony w uszach i brylantowe „pająki” na piersiach. Umie robić pieniądze i umie je utrzymać. Ale gest ma także: to od niej dostała Nata luksusowe białe łóżeczko, które czeka w domu na Bobusia.

– Może przejdziemy na salę, zdaje się, że „operator” już przyszedł.

Mama zwraca w ten sposób taktownie uwagę, że w pokoju jest za dużo ludzi, co może Nacie zaszkodzić. Certując się przy drzwiach, kto ma pierwszy wyjść, starsi opuszczają pokój.

– No powiedz sama, co trzeba zrobić z takimi ludźmi jak nasz kochany stryj Feliks!

– Posłałbym go na siekankę do Barcelony czy do Madrytu! – wygraża Adaś, który niedawno wrócił z Hiszpanii.

– Proszę was, nie mówcie o polityce. Widziałam w kinie zbombardowany Madryt i to było takie smutne! Wprost straszne! – Omdlewającym głosem wtrąca się Nata do dyskusji, popijając herbatę z mlekiem.

– Jak tu nie mówić o polityce, kiedy ta polityka osacza nas ze wszystkich stron. Grzęźniemy w niej jak w błocie. Barcelona, Monachium, Biała Księga[7]… Pokój, pokój, pokój! Czy naprawdę pokój jest wart takiej ceny, jaką za niego płacimy! – filozofuje Korn, oglądając bezwiednie swoje zgrubiałe palce z krótko ściętymi paznokciami, spod których nie dają się usunąć czarne obwódki.

– Widzę z przykrością, że nikt się nie orientuje wśród was. Dla nas, Żydów, najlepszy jest taki stan rzeczy jak dzisiaj. Naprężenie. Niepewność. – W tym miejscu syn ciotki Chany wyjmuje notes i ołówek, żeby zapisać swoją uwagę.

– Słyszałam, że jedziesz w sierpniu na wystawę do Chicago. Jakże ci zazdroszczę! – wzdycha Niusia, wpinając sobie krwawą różę do kruczych loków.

Mama wnosi do pokoju rozwrzeszczanego dzieciaka w długiej poduszce. Świeżo zaangażowana wychowawczyni, panna Florcia Kazimierczak, w niepokalanie białych sztywnościach i ze złotym krzyżem na piersi wyprasza wszystkich z pokoju grzecznie, ale stanowczo.

– Dziecko po takim fatalnym przeżyciu musi być niezwłocznie nakarmione! – mówi wytwornie i z godnością, jak przystoi wykwalifikowanej wychowawczyni niemowląt, której żydowskie obyczaje nie są obce.

Tego lata Nata nie pojechała jak zwykle do Orłowa czy do Krynicy, ale ze względu na dziecko oraz na stałe pogłoski o wojnie z ciężkim sercem zgodziła się na podmiejskie Chylice.

Obowiązki Naty wobec Bobusia sprowadzały się tylko do karmienia go w porach wyznaczonych przez pannę Florcię Kazimierczak. Panna Florcia zaś nie dawała sobie w kaszę dmuchać. Nata musiała specjalnie biegać do sąsiedniej wsi, żeby dostarczyć jej odpowiedniej szynki. Nie daj Boże, żeby szynka była tłusta! Panna Florcia rzucała wtedy pogardliwe spojrzenie i na Natę, i na szynkę, po czym oświadczała służącej Józefowej, że jej się „w takim środowisku nie podoba” i że będzie musiała wrócić do pani doktorowej Pomeranc, która tylko dlatego nie ma trzeciego dziecka, bo ona, panna Florcia, jest zajęta.

Nata boi się panicznie zostać sama z dzieckiem, wobec czego z niezwykłą u niej cierpliwością znosi wszystkie kaprysy i humorki panny Florci. Wylewa swoje żale tylko przed Piotrem.

– Wiesz, panna Florcia to, panna Florcia owo…

Piotr śmieje się i żartuje z panny Florci, która te jego żarty, ku wielkiemu zdziwieniu Naty, jakoś łaskawie znosi.

– Bo ten nasz pan mecenas jest bardzo miły i nad program inteligentny – zwierza się Florcia Józefowej ze swojej słabostki do Piotra.

Lato było najnormalniejsze na świecie. Banalne lato w podmiejskiej willi, z leżakami, gośćmi, kwiatkami, ptaszkami, słońcem. Jak każdy inny solidny żonkoś, Piotr przyjeżdżał na dzień lub dwa w tygodniu, przywoził mnóstwo dobrych rzeczy i robił zdjęcia.

Wszystko było zgodne z rutyną, nic nie odbiegało od normalnej przeciętnej zwyczajnego życia dziesiątków tysięcy ludzi tego samego pokroju. W soboty i w niedziele było rojno i gwarno. Mama i Ojciec, Mirek i Stasiek, ciotki z potomstwem, przyjaciele, kumy.

– Co za piękne uszy ma to dziecko! – Ciotka Justyna.

– Jaki inteligentny wyraz twarzy! Przecież to przyszły profesor! – Ciocia Rena.

– Jak tu pięknie pachnie! Jak się nazywają te kwiaty?

Józefowa staje na głowie, żeby gęś była odpowiednio soczysta, a pierożki dosyć kruche. Panna Florcia prowadzi dyskusje na tematy niemowlęce.

W tygodniu jest raczej cicho. Szczęśliwie Nata nigdy nie nudzi się. Wokoło jest zielono, złociście, szumiąco i wrzaskliwie. Niezmęczone turlikają monotonnie ptaki, letniczki kłócą się o balijkę, dzieci przewrzaskują się wzajemnie. Przyjemnie.

Kopalnią zabawy stają się dla Naty obowiązki gospodarskie. Wstyd powiedzieć, ale Nata dotychczas nie prowadziła jeszcze gospodarstwa. Wszystko Mama. A tu naraz gospodyni: dziecko, dwoje służby, goście. Nata uważa, że łatwiej jej napisać artykuł o tym, jak prowadzić gospodarstwo czy jak wychowywać dziecko, niż wydać opinię w sprawie trzepoczącego kurczaka lub przewinąć zafajdanego bachora. Nata jest dumna z takiego stanu rzeczy. W tej „intelektualnej” niegospodarności dopatruje się pewnej pikanterii. Kokietuje nią.

Tym niemniej poranne wyjście na zakupy do mieniących się truskawkowo czy pomidorowo wozów ze sterczącymi pikami rabarbaru, pióropuszami kopru, zielonymi kryzami gąbczastych kalafiorów jest interesujące i nadaje kobiecie godność i powagę. Można się także doszukać w tym wartości poetyckich. Nata robi więc zakupy.

Trzeba przepchać się między zajadłymi kumoszkami, dla których zakupy to celebracja, potargować się, udawać, że się człowiek na wszystkim zna, w ważniejszych wypadkach zwołać konsylium w osobach Florci i Józefowej, które z napięciem i zrozumieniem dmuchają w kurze piórka, zaglądają w rybie pyszczki, wielokrotnie przeważają w rękach wyrywające się stworzenia.

A potem konferencja z Józefową, przy czym panna Florcia jest stale w opozycji. Jak Nata chce ozorek, to panna Florcia ma ochotę na krwawy befsztyk, jak Nata dysponuje chłodnik wiśniowy, to panna Florcia krzywi się i zaznacza niedwuznacznie, że „w takim domu…” itd. Przeważnie Nata poddaje się i dla zachowania honoru pani domu każe gotować podwójne dania. Bo jednak dla dziecka jest panna Florcia nieoceniona.

W sierpniu rozpoczęły się Naty cierpienia. Całymi nocami kręciła się po łóżku oblana gorącym potem ze strachu. Bo właśnie myszy przeniosły się z pól do mieszkań, a Nata bała się panicznie myszy. To naprawdę było straszne! Jeszcze przy Piotrze pół biedy: można go było pomęczyć, wykazać pełnię poświęcenia macierzyńskiego (Popatrz! Bezsenne noce, „takie myszy”, wszystko dla dziecka, ty byś… itd.). Kiedy jednak Piotr wyjeżdżał, było zupełnie źle. Panna Florcia była nieczuła na nocne koszmary i chrapała bezlitośnie, co jeszcze bardziej podniecało niemogącą spać Natę.

Lato przechodziło w jesień, wcześniej zapadał zmierzch, długie wieczory spędzało się przy lampie z żółtym kloszem, koło którego krążyły bezszelestnie roje szarawych ciem i innych owadów.

Mężczyźni przyjeżdżali obładowani gazetami, po kartach mówiło się o polityce. Zajęta przygotowaniami do egzaminu adwokackiego Nata nie brała żadnego udziału w tych dyskusjach. Nie widziała związku między polityką a swoim życiem, nie wyobrażała sobie, żeby ta polityka mogła dojść do niej osobiście. Bo rzeczywiście, czy to, że Polska nie zgadza się na przepuszczenie przez swoje terytorium wojsk rosyjskich, może mieć jakiś wpływ na samopoczucie Bobusia lub humory panny Florci?

Toteż było to takie niespodziewane, takie krzycząco dziwne i nie do wiary, kiedy pewnego dnia na wszystkich murach i słupach ukazały się plakaty o mobilizacji. Grupki ludzi przed płachtami plakatów, osłupiałe miny, kobiety płaczą. Mobilizacja? Wojna? Niemożliwe! Naprawdę? Wojna więc to nie tylko film z Johnem Gilbertem czy sztuka w teatrze?

Przezroczystym dniem sierpniowym Nata idzie ścieżką do domu i płacze. Piotr pewno musi także iść do wojska. Akuratnie teraz. Skaczą w słońcu czarne litery na czerwonym afiszu, zachodzą tęczową mgłą.

Wieczorem przyjechał Piotr i okazało się, że na razie nie musi się zgłosić. Może tymczasem wszystko rozejdzie się po kościach. Wojna znów odsunęła się od Naty, która nazajutrz, prawie spokojna, ogląda żołnierzy opuszczających Chylice.

Pierwszego września gazety pękają od tłustych, czarnych liter: jednak wojna. Przyjmujesz to za pewnik i nie zastanawiasz się więcej. Myślisz tylko: Remarque, Barbusse, pacyfiści, tyle się mówiło o pokoju, a tu właśnie wojna.

Zakręcony w codzienności nie spostrzegłeś, że płaszczyzna pokoju jest pochyla i że staczasz się niespostrzeżenie, ale bezustannie do wojny. Że ktoś (może coś?) odebrał ci prawo do normalnego życia, do siania, orania, budowania, przeżywania drobnych ludzkich radości i smutków (za co? dlaczego?). Wojna. Jest, więc musi być. Ktoś za ciebie postanowił, ktoś za ciebie wybrał, trudno, niech będzie. Idziesz linią tłumów, bo nie umiesz inaczej, bo tak jest najłatwiej. Honor. Święta sprawa. Ideały. (Co? Jak? Nafta?). Kapiące tłuszczem wielkie litery. Po prostu wojna. Niby wszystko jeszcze tak samo, ale czujesz, że wchodzisz w okres niespodzianek, że musisz być przygotowany na różności.

Panna Florcia patriotycznie zrezygnowała z szynki na śniadanie, entuzjazmuje się przemówieniami radiowymi i wielkimi literami nagłówków w gazetach. W dowód zadowolenia, że Francja i Anglia przystąpiły do wojny, podrzuciła Bobusia kilkakrotnie do góry, co Nata uważała za reakcję raczej przesadną.

Mimo coraz większych trudności transportu Piotr przyjeżdża teraz co wieczór. Opowiada, że w Warszawie kopią rowy, ogromne wzruszenie i zamieszanie. Maszerują kolumny żołnierzy, śpiew, owacje, ruch na ulicach. Zaciemnienie. Alarmy lotnicze. Były już nawet dwa silne naloty. Świecą siwe oczy Piotra za wygiętymi rzęsami, błyszczą białe, wilcze zęby w opalonej twarzy.

– Ty byś zaraz poleciał na tę wojenkę! – gdera Nata.

A Piotr kłóci się z sąsiadem, panem Goldem, który jest wybitnie pesymistycznie nastrojony. Hitler, potęga, zgniotą. Piotr jest oburzony taką oceną sytuacji.

Nad ranem słychać strzały i huki od strony Warszawy.

– To pewno ćwiczenia – mruczy Nata przez sen i przewraca się na drugi bok, żeby się wyspać po nocnych przygodach z myszami.

– Tak, tak, wszyscy jednakowi, wojna nie przebiera! – filozofuje Józefowa, krając zgrabnie długi makaron do rosołu.

„Wojna to dla ludu realizacja kina i teatru” – wyciąga społeczne wnioski Nata i postanawia wracać do Warszawy, bo ma już dosyć nastroju wsi, a przede wszystkim myszy tak jej dojadły, że nie może tego dłużej znieść.

5 września późnym wieczorem zajeżdża Piotr taksówką. Czego ten Piotr nie potrafi!

Panna Florcia zabawia szofera, Nata narzeka, że nie można zabrać wszystkich rzeczy. Piotr pakuje w milczeniu. Wreszcie gotowi. Panna Florcia podaje Nacie dziecko w długiej poduszce z kokardami. Jest wzruszona, dla niej nie ma miejsca w taksówce, pojedzie nazajutrz pociągiem. Ciemno, rechocą żaby. Ostatnie polecenia Florci zamierają w warkocie motoru.

Po drodze alarm lotniczy. Powłóczystym dźwiękiem przewala się syrena. Księżyc i ognik papierosa (Hej, zgasić tam! Psiakrew!). Szumi, szeleści, potrzaskuje wiejska noc. Wojna jest nastrojowa. Gwizdy, dzwony, wreszcie, nie wiadomo dlaczego, pierwsze wozy uznają, że koniec alarmu i wszystko rusza. Szosa żyje. Rozgadane, rozśpiewane migocą światełkami ciężarówki z wojskiem, zalewają drogę wozy z sianem, kolebiąc ogromnymi bokami jak przedpotopowe zwierzęta.

Co raz ktoś zatrzymuje taksówkę, świeci latarką i sprawdza:

– Kto jedzie?

– Może weźmiecie tego żołnierza?

– Dokumenty!

Piotr pokazuje swoją legitymację oficerską, latarki oglądają papiery. Taksówka jedzie w ciemnościach jak pijana. Zakręty, tyle zakrętów! Wreszcie miasto! Także ciemne, widmowe. Ślizgają się tramwaje z niebieskimi lampkami. Na ulicach tłumy ludzi.

Żelazne sztachety, ciężki znajomy kontur. W domu dobrze i bezpiecznie.

– Nata!

Radość, krzyki, z jaką przyjemnością ogląda się ciężkie, stare meble, kolekcje talerzy na ścianach, głębokie, skórzane fotele z ciemniejszymi plamami w miejscu, gdzie opiera się głowa. Zasłony, draperie, lampy z brązu, obrazy, rozkosz dla oka po wiejskich prymitywach. I błogosławiona świadomość, że nareszcie nie ma myszy.

Nata położyła Bobusia na stole, a sama z westchnieniem ulgi ulokowała się w ulubionym fotelu.

– Pewno trzeba go przewinąć! – komenderuje doświadczonym głosem, pudrując sobie nos.

ROZDZIAŁ IV

„Cholera, znów się kłócą!”

Nata przeciąga się leniwie i ze złością nasuwa kołdrę na głowę. Bobuś z panną Florcią wyszli na spacer, można by było jeszcze trochę pospać, a tu masz!

Zza ściany dochodzą histeryczne krzyki sublokatorów.

„Trzeba było oddać ten pokój” – rozmyśla Nata, odpierając zarzuty, które sobie sama stawia. Tysiące uchodźców ze wszystkich miast i miasteczek, nie można mieć całego mieszkania dla siebie. Zresztą z kwaterunkowego urzędu nie daliby spokoju. Ale z tymi był wpadunek! Jak to ludziom nie można wierzyć. Opowiadali o nich, że z takiej nadzwyczajnej rodziny, milionerzy, kulturalni, w ogóle cuda. Łódzka arystokracja. A tu masz!

Nata odchyla puchową kołdrę, bo robi jej się duszno, a o spaniu już i tak nie ma mowy. W sąsiednim pokoju, po burzliwej scenie, nastąpiła głucha cisza, od czasu do czasu tylko dobiega jęk czy tłumiony płacz.

„Dobrze, że jeszcze człowiek siedzi na własnych śmieciach!”

Nata puka trzy razy w nocny stolik i jeszcze, na wszelki wypadek, symbolicznie spluwa za siebie. Od uroku, żeby takie myśli nie sprowadziły nic złego.

Majstrowanie kluczem przy drzwiach wejściowych. To pewno Piotr. Nata prędko przygładza rozwichrzone włosy i w pełnej wdzięku pozie układa się na poduszce.

– Jeszcze w łóżku? Czy wiesz, która godzina?

Jak mu do twarzy w tym jasnym płaszczu! Kto by powiedział, że to Żyd! Piotr nie musi siedzieć całymi dniami w domu jak inni z obawy, że go złapią na roboty. Piotr siada na krawędzi łóżka i głaszcze bufiaste rękawy jej żorżetowej, niebieskiej koszuli.

– Pocałuj mnie! – prosi Nata przymilnie.

Piotr całuje ją, ale niezupełnie tak, jakby Nata chciała, nie tak jak dawniej. Zajęty jest teraz stale, zakłopotany. Wydaje się, jakby żył w ciągłym napięciu. Co prawda wszystko uległo zupełnej zmianie, wszystkie ich plany poszły na marne, ale ostatecznie nie są sami w tym nieszczęściu. Każdego dotknęło mniej czy więcej. Wojna nie potrwa wieki, skończy się, znów wróci Piotr do sądów, do togi, do normalnych zajęć. Będzie nawet może lepiej, bo po każdej wojnie następuje okres prosperity i łatwiej się wybić. Ile razy Nata tłumaczy to Piotrowi, który śmieje się z niej i nie przestaje się nadal zagryzać.

– Znów był dzisiaj u ciebie ten, wiesz, jak on się nazywa… z wojska… – zawiadamia Nata niechętnie.

– Aha, Brzeziński!

Oczy Piotra rozpalają się niebezpiecznym blaskiem, który matowieje pod wpływem uważnego spojrzenia Naty.

– Brzeziński – powtarza Piotr w zadumie i przesuwa ręką po czole. – Porządny chłop. Cały czas byliśmy razem w wojsku, od chwili, kiedy zgłosiłem się do swego pułku w Słonimiu. Przeżywaliśmy razem ten krótki, ale jakże intensywny okres wojny. Nasz pułk walczył do ostatniej chwili… Wtedy pod Kockiem, ostatnie próby oporu, Niemcy mówili: bandy rozbójnicze! Wiedzieliśmy, że to już koniec. Nie chciałem iść do niewoli i razem z Brzezińskim uciekliśmy.

Piotr lubi wspominać te chwile, wojnę, ucieczkę, spotkania z Niemcami, zakopanie broni, toteż Nata, wbrew swemu zwyczajowi, nie przerywa mu, chociaż nie znosi tych Piotra przeżyć, w których nie brała udziału. Poza tym Piotr jest wtedy tak daleki od niej, że ją to złości. Teraz Brzeziński chce, żeby razem pojechali samolotem do Francji, do wojska. Nata nie dopuści do tego, dosyć już miała oblężenia Warszawy sama z dzieckiem.

– Żeś ty wtedy wyszedł z Warszawy bez pożegnania, nigdy ci tego nie wybaczę! – wpada Nata w tok Piotrowego opowiadania, wyskakując ze stwierdzeniem tego faktu pozornie bez związku, ale za to po raz nie wiadomo który.

Oboje mają teraz przed oczyma noc z 6 na 7 września. W nowym mieszkaniu na Lesznie wszystko lśni, tak ładnie. Na kremowej tapecie śmieje się portret Naty w białej krynolinie z rokokowymi wianuszkami. W stołowym pokoju pełno ludzi, krzyki, nerwy. Wyjść z Warszawy czy nie wyjść? Podobno nadawali przez radio, żeby mężczyźni wyszli w kierunku za wojskiem. Jedni słyszeli, inni nie. Rady takie, siakie. Jak można wszystko zostawić, wyjść w jednym ubraniu? Na niepewne… W nieznane… Zaczynać od nowa, Bóg wie gdzie… Co z kobietami? Z Warszawą?

W nocy krzyki na podwórzu: „Do barykad! Do kopania rowów! Wszyscy mężczyźni na dół!”

Wojna trwa dopiero sześć dni i w Warszawie – barykady?

„Zaraz wrócę” – mówi Piotr i schodzi.

A nazajutrz rano Nata dowiedziała się, że Piotr wyjechał z Mirkiem autem Neustatów. „Nie pożegnał się ze mną, nawet się nie pożegnał!” – zawodzi Nata, jakby to było najważniejsze. Panna Florcia dolewa oliwy do ognia, wychwalając Piotra pod niebiosa, ale już w czasie przeszłym.

„Czy pani wie, jakiego pani miała męża? Taktyczny był przecież i kulturalny jak mało kto!”

Nata zanosi się płaczem, bo przypomina sobie, że w teczce, którą Piotr zabrał ze sobą, była tylko jedna skarpetka.

Po przetrawieniu wiadomości o wyjeździe Piotra przestaje płakać i wychodzi na ulice Warszawy wyglądające w tej chwili tak, jakby całą ludność ogarnął szał wycieczkowy. Może to już koniec wojny? Tysiące ludzi z walizami, z plecakami i torbami płynie nieprzerwanym strumieniem zapchanymi ulicami. Pieszo, na wozach, w autach, na rowerach.

Dokąd oni wszyscy idą? Po co? Kto zostanie?

Z daleka słychać strzały, eksplozje bomb, ale nikt się nie zatrzymuje. Wycieczkowicze w nieznane gnają bez zastanowienia. Oczy mają puste, twarze pełne natężenia.

– Ooo, co to była za makabryczna wędrówka! – przypomina sobie Piotr.

Obok opowiadania Piotra Nata snuje nadal swoje wspomnienia. Warszawa będzie się bronić. Pełno wojska, ustawiają kuchnie polowe, kwaterują żołnierzy po domach, armaty na dachach, żołnierze z dziewczynkami. Barykady z tramwajów, łóżek, stołów, szaf. Ludzie kręcą się z ulicy na ulicę, z domu do domu, z piętra na piętro. Z łachami oczywiście i z betami. Bo uważają, że w tym miejscu jest źle, a tam będzie lepiej, „tam” zaś jest zawsze „gdzie indziej”, nie tu, gdzie się jest w danej chwili. Powstają teorie o bezpieczeństwie, każdy stara się logicznie wytłumaczyć nielogiczne uciekanie od losu, uzasadnić lęk przed śmiercią, jakby to wymagało uzasadnienia.

„Dlaczego ludzie tak się boją śmierci?” – myśli z pewną pogardą Nata i przenosi się z rodzicami do opuszczonego przez sąsiadów mieszkania, co prawda w tym samym domu, ale na parterze i nieszczytowego.

Oblężenie Warszawy… Brr…

– Ale do schronu nie schodziłam! – chwali się Nata przed Piotrem.

– I nawet, jak mi opowiadali, spałaś smacznie przy akompaniamencie bombardowania i strzałów armatnich – dodaje Piotr, patrząc z czułością na Naty zawadiacką, zupełnie jeszcze dziewczęcą urodę. – Podobno prócz wrzasku Bobusia nic cię nie wzruszało, rozbierałaś się na noc i myłaś co rano, jakby nie było żadnej wojny!

– Aha, prawda! Mama zawsze narzekała, że zużywam za dużo wody, bo po wodę trzeba było chodzić aż do Wisły – uzupełnia Nata. – Nie mogę zresztą powiedzieć, że się zupełnie nie bałam. Szczególniej w ten straszny wtorek, kiedy nad Warszawą krążyło może milion samolotów. Kuzynka Dora dostała ataku histerii. „Niech oni już przyjdą! Niech oni przyjdą!” – krzyczała dzikim głosem. Czułam się wtedy całkiem nie po bohatersku i żebym się nie wstydziła, to też bym tak ryczała jak ona.

– Biedactwo – szepce Piotr, który nie może się nażałować Naty. – Kiedy po drodze słyszeliśmy przez radio: „Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy…”, serca nam zamierały na myśl o was. Człowiek wkręcony w jedną piekielną maszynę nie może pomóc drugiemu, ginącemu w skrętach drugiej. Nie wiem, czy przeżywanie takich spraw z daleka nie jest gorsze. Mękę potęguje wyobraźnia i poczucie własnej bezradności.