Bohdan Butenko. Pinxit i cała reszta - Dariusz Rekosz - ebook

Bohdan Butenko. Pinxit i cała reszta ebook

Dariusz Rekosz

4,0

Opis

Zamknąć w jednym tomie opowieść o przebogatym życiu Bohdana Butenki – to rzecz arcytrudna. Jednakże jak inaczej opowiedzieć historię genialnego Mistrza Ilustracji, który większość swojej twórczości poświęcił książkom? Gapiszon, Kwapiszon, Gucio i Cezar – to tylko niektóre z najbardziej rozpoznawalnych postaci stworzonych ręką tego wyjątkowego Artysty. Teraz będziecie mogli poznać kulisy ich powstawania oraz kulisy prywatnego życia Bohdana Butenki. Po prostu ktoś kiedyś musiał napisać o nim książkę. Ta książka po prostu mu się należy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 278

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jak to z nami było

Od czego rozpocznę?

Wcale nie od 8 lutego 1931 roku, gdy w niecałą godzinę po północy dało się słyszeć pierwsze wrzaski małego Bohdana. Nie rozpocznę też od 1955, gdy dorosły, acz ciągle młody Butenko z dyplomem wyższej uczelni w kieszeni rozpoczynał swoją pierwszą etatową pracę. Nie skuszę się również na encyklopedyczną rozprawkę czy też doktorską dysertację, bo ona w żaden sposób nie pasuje do mojego Bohatera. Rozpocznę od… siebie. Dlaczego? Bo czuję, że zaufanie, jakim obdarzył mnie Bohdan Butenko już w czasie naszej pierwszej rozmowy telefonicznej, stało się olbrzymim kredytem przyjaźni. A kredyty należy spłacać. Najlepiej z przyjemnością.

A zaczęło się na początku XXI wieku, gdy w domowej biblioteczce natknąłem się na detektywistyczno-przygodową prozę, którą zaczytywałem się, będąc uczniem szkoły podstawowej. Dla przypomnienia – szkołę tę ukończyłem w 1985 roku. Tak więc: Nienacki, Bahdaj, Niziurski, Woroszylski, Szmaglewska czy wreszcie klasyka komiksu – „Kapitan Żbik”, „Kloss”, „Relax”, „Tytus, Romek i A’Tomek”, no i ten… harcerz… Jakże mu było? Znalazł szkatułkę, potem w szkatułce kluczyk… Zaraz, zaraz… Pamiętam, że autor nie kwapił się, żeby czytelnik poznał prawdę tajemniczej szkatułki i kluczyka… Nie kwapił? Ależ tak! Toż to Kwapiszon! Narysowany prostą kreską Bohdana Butenki! Butenko, Butenko… – szukałem w pamięci. Oczywiście! Z pewnością mam kilka książek zilustrowanych przez niego…!

Okładka pierwszej części przygód Kwapiszona z odręczną dedykacją Bohdana Butenki

Z wypiekami na twarzy wygrzebałem ze skrzynek i worków stare książki i komiksy, których jakimś cudem nie ruszyły ani myszy, ani pająki, ani zawierucha dziejowa. Odkurzyłem i zacząłem segregować.

Pozycje zilustrowane ręką Butenki – na jedną stronę, reszta – na drugą. Po tej pierwszej znalazły się między innymi: Szwambrania (Lwa Kassila), I ty zostaniesz Indianinem (Wiktora Woroszylskiego), wszystkie osiem części Kwapiszona oraz Trójkątne kwadraty (Włodzimierza Ścisłowskiego). Było też kilkanaście innych pozycji, pal sześć ich tytuły! Na okładkach wszystkich królował… Butenko pinxit.

Z dumą i przejęciem kartkowałem odnalezione „skarby”, po czym do mojej świadomości dotarła pewna niepokojąca myśl. Brakuje tutaj książki, którą czytałem w wieku ośmiu, może dziewięciu lat… Takiej… kwadratowej. Jakiż ona miała tytuł? Kto był autorem? Bo, że zilustrował ją Butenko – nie miałem cienia wątpliwości. O czym była? Składała się z kilku rozdziałów; każdy rozdział to odrębna historia. W jednym było o brawurowej kradzieży precjozów ze sklepu jubilerskiego, w innym o chłopcu, który zniszczył świeżo położony asfalt, a w jeszcze innym – o dwóch wagarowiczach, którzy chcieli opłynąć świat na desce służącej za nadrzeczną kładkę.

W mojej pamięci zachowały się jedynie skrawki całej fabuły, ale książki między „skarbami” nie znalazłem. Zadałem sobie pytanie, czy nie można byłoby dotrzeć do niej… poprzez ilustratora? Szanse były znikome, ale co tam! Raz kozie śmierć!

Zaczęły się żmudne poszukiwania kontaktu z Bohdanem Butenką. Pisałem maile, podpytywałem znajomych, dzwoniłem tu i tam. W końcu pewna „książkowa” instytucja naprowadziła mnie na ślad.

– Pan Butenko? – usłyszałem w słuchawce. – Ależ oczywiście. Już podaję panu jego adres pocztowy…

Zanotowałem!

Co prawda adres – oprócz imienia i nazwiska – zawierał tylko numer skrytki pocztowej, kod i miasto, ale postanowiłem zaryzykować. Napisałem obszerny list, w którym wyłuszczyłem całą sprawę, że miałem kiedyś w rękach książkę, taką to a taką, ale nie pamiętam ani jej tytułu, ani autora, ani nawet nazwy wydawnictwa, które wyprodukowało tę pozycję. Poprosiłem o pomoc w jej odnalezieniu. Podpisałem się zamaszyście, dołączyłem swój adres łącznie z numerem telefonu, umieściłem list w kopercie, zaadresowałem i wrzuciłem do skrzynki.

Życie potoczyło się swoim normalnym rytmem. Mijały dni…

Aż tu pewnego dnia zadzwoniła moja komórka. Na wyświetlaczu numer, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Odbieram.

– Dzień dobry, słucham…

– Halo? – odzywa się męski głos po drugiej stronie. – Witam pana bardzo serdecznie. Nazywam się Bohdan Butenko. Pan napisał do mnie list…

Przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć.

– No więc – kontynuuje mój rozmówca – ja rzeczywiście zilustrowałem opisaną przez pana książkę. Była to Księga portretowych zażaleń autorstwa Jerzego Kiersta wydana przez Naszą Księgarnię w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym szóstym roku.

Zapisywałem z wypiekami na twarzy…

– Pozycja ta ukazała się tylko raz i faktycznie mogła w pewnym sensie zostać zapomniana, bo i autor już nie żyje, i treści się zdezaktualizowały, ale pan tak dobrze opisał szczegóły fabuły, że bez trudu domyśliłem się, o którą książkę chodzi.

– Bardzo serdecznie dziękuję panu za pomoc – zdołałem wydukać. – Skoro znam już tytuł i autora, a także rok wydania, będzie mi dużo łatwiej odnaleźć zapomnianą książkę.

– Proszę bardzo. Polecam się na przyszłość.

Przez chwilę siedziałem w zupełnej ciszy. To było coś niesamowitego! Ten uznany rysownik, ikona polskiej ilustracji, najzwyczajniej w świecie… zatelefonował do mnie! Ot, tak! Nie wiem, czy potrafię dostatecznie dobrze opisać swoje ówczesne odczucia, ale była to chwila, o której mówi się – klękajcie narody!

Gdy w końcu doszedłem do siebie, wykonałem następujące kroki: zapisałem numer, z którego dzwonił pan Bohdan, natychmiast uruchomiłem wszystkie wyszukiwarki internetowe oraz portale aukcyjne, a na koniec rozesłałem maile do zaprzyjaźnionych osób z zapytaniem o Księgę portretowych zażaleń. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że nikt wcześniej nie słyszał tego tytułu, a w sieci nie było nawet pół zdania na ten temat. Później jeszcze przez kilka dni starałem się namierzyć Księgę – bez rezultatu.

Minęły dobre dwa lata.

Wiosną 2005 roku zdecydowałem się na napisanie swojej pierwszej książki. Zaczęło się od próbki tekstu składającej się z trzech stron. Wysłałem ją do potencjalnego wydawcy i zachęcony pochlebnymi recenzjami dopisałem ciąg dalszy. Później wykreowałem jeszcze pięć kolejnych opowieści o przygodach szkolnych detektywów. Po różnych perturbacjach pierwsze trzy ukazały się drukiem pod koniec wspomnianego roku 2005.

A kilka miesięcy później…

Na jednym z aukcyjnych portali pojawiła się Księga portretowych zażaleń! Bez zastanowienia i nie zważając na cenę książki – kupiłem ją i z niecierpliwością oczekiwałem na przesyłkę. Gdy w końcu znalazła się w moich rękach, postanowiłem podziękować panu Bohdanowi. Odszukałem odpowiedni numer i zadzwoniłem.

Po chwili rozmowy zapytałem bez ogródek:

– A może zechciałby pan zilustrować napisane przeze mnie książki?

– Mianowicie? – odpowiedział pytaniem.

Streściłem w kilku słowach, w czym rzecz, po czym pan Bohdan zakomunikował:

– Proszę mi to przesłać pocztą. Przeczytam i odpowiem za dwa tygodnie. Niech pan do mnie zadzwoni.

Pognałem z przesyłką na pocztę.

Gdy po czternastu dniach zatelefonowałem do niego i zapytałem o przygody moich szkolnych detektywów…

– Wie pan, to jest świetny materiał do zilustrowania przeze mnie!

Klękajcie narody! Bohdan Butenko stworzy ilustracje do moich tekstów! Byłem przeogromnie szczęśliwy.

I tak zaczęła się nasza znajomość. Po pewnym czasie znajomość ta przerodziła się w przyjazną zażyłość, wynikającą nie tylko ze współpracy przy kolejnych książkach, ale również ze wspólnych „przygód”, o których opowiem już w dalszej części niniejszych zwierzeń. Wiele z nich zasłyszałem przez telefon, inne – przy kawiarnianym stoliku, na którym obowiązkowo musiało się pojawić mocne espresso, a czasami również mniej lub bardziej wykwintne ciasteczko. Chciałbym, aby czytelnicy odczuli bliskość tego wyjątkowego człowieka, który znany był ze swej skrytości i skromności. Nigdy nie zabiegał o to, aby być celebrytą, nie lubił telewizyjnych wystąpień i kolorowych, krzykliwych gazet. Cenił sobie punktualność i grę fair play. A ja ceniłem go za artyzm kreski, bycie dżentelmenem oraz człowieczeństwo.

Niniejsza książka zaczęła powstawać w roku 2012, może nawet trochę wcześniej. Jest wynikiem wielu prywatnych rozmów, które przeprowadziłem z panem Bohdanem oraz z kilkunastoma innymi osobami. Zmieniał się jej charakter, treść była modyfikowana, uzupełniana i wzbogacana, ale to, co najistotniejsze, pozostało. Jest to opowieść o życiu nietuzinkowego człowieka.

Resztę znajdziecie w jego rysunkach…

Bohdan Butenko i Dariusz Rekosz (Warszawa, 2013 oraz 2010)

Jak się pan właściwie odmienia?

Butenko, Mleczko, Sito. Zgodnie z tradycją większość polskich i słowiańskich nazwisk męskich zakończonych samogłoską o odmienia się tak, jak Fredro, Matejko czy Moniuszko. Na przykład: książka z ilustracjami Bohdana Butenki, portret podarowany Andrzejowi Mleczce, wiersz napisany przez Jerzego Sitę, trening z Grzegorzem Latą, wspomnienia o Tarasie Szewczence. Jedynie rzadkie w Polsce nazwiska z głoską o po spółgłosce miękkiej odmieniają się inaczej – tak, jak Jasio, Józio czy Gucio, np. Puzio, Puzia, Puziowi, Puziem, o Puziu.

Bohdan Butenko był bardzo sympatycznym człowiekiem. Banał? Nie w czasach, gdy obserwujemy upadek tak wielu wartości. Niełatwo go było zdenerwować lub wyprowadzić z równowagi. Często się uśmiechał i żartował przy niemal każdej okazji. Nie deprymowały go nawet pytania, które słyszał po raz tysięczny i za każdym razem z cierpliwością na nie odpowiadał.

Zapewne podobnie było z pytaniami związanymi z jego imieniem i nazwiskiem.

– No, bo jak to jest, panie Bohdanie? Nie widziałem Bohdana Butenki czy Bohdana Butenko? Widziałam się z Butenką czy z Butenko? Przyglądam się Bohdanowi Butence czy Bohdanowi Butenko?

Uniósł kąciki ust i ze stoickim spokojem wyłożył:

– Kiedyś nie lubiłem, gdy odmieniano moje nazwisko. Uważałem, że nie powinno się go przeinaczać i że najlepiej i najbezpieczniej brzmi w mianowniku. Tymczasem okazało się, że jestem… trudny i kłopotliwy, po czym… trafiłem… do słownika.

– Do słownika?

– Tak, tak. PWN w swoim Słowniku wyrazów kłopotliwych podaje nazwisko Butenko jako przykład nazwiska zakończonego samogłoską „o”, które podlega jak najbardziej normalnej odmianie. Czyli: Butenki, Butence, Butenkę. Podobnie odmienia się Kościuszko czy Matejko.

– Matejko! To pański kumpel po pędzlu.

– Nie tylko kumpel… ale o tym za chwilę.

– Czyli zdanie: „Książka z ilustracjami Bohdana Butenko” jest zdaniem niepoprawnym?

– Zgodnie z regułami językowymi zdanie to powinno brzmieć: „Książka z ilustracjami Bohdana Butenki”. Oczywiście zdarza się, że słyszę: „Dziękujemy panu Butenko” (zamiast „Butence”). Nie obrażam się.

Muszę przyznać, że i mnie kilka razy zdarzyło się nie odmienić Butenki, ale teraz… Teraz uśmiechnąłem się do Butenki, popatrzyłem w oczy Butence i wtedy przyszło mi do głowy jeszcze jedno pytanie:

– A czy wiadomo panu coś w temacie wschodnim?

Spojrzał na mnie, jakbym miał dwie głowy. Upił łyk kawy i odparł spokojnie:

– Kilka razy byłem w Japonii…

– Nie! Nie o to chodzi. Butenko brzmi jakoś… wschodnio. Nie mówię, że jak „Łukaszenko”, ale przyzna pan, że analogia „dźwiękowa” jest aż nadto dostrzegalna?

– Ale ja mówiłem serio.

No i się zaczęło!

Pan Bohdan stwierdził, że nazwisko Butenko musi mieć… japoński źródłosłów. Dlaczego?

– Bo rozkładając je na sylaby – „bu-ten-ko” – otrzymujemy japońskie zdanie, które w tłumaczeniu brzmi „tańczący promień światła”.

Mówiąc to, uśmiechnął się charakterystycznie. Wiedziałem więc, że muszę to sprawdzić. Posługując się internetowym tłumaczem i wpisując „bu ten ko”, otrzymałem… „dom handlowy w proszku”. Natomiast dla słowa „bu-ten-ko” (sylaby połączone dywizem) tłumacz oznajmił, iż jest to „Maiten-ko”. Co takiego?! Przecież to brzmi prawie jak Matejko!

butenko – ブテンコ

bu ten ko – 部 店 粉

bu-ten-ko – 舞天ーこ

Postanowiłem jednak drążyć „japoński rodowód”…

– Czy to oznacza, że pańscy przodkowie pochodzili z kraju kwitnącej wiśni?

– Raczej nie. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Urodziłem się w Polsce, w Bydgoszczy.

– Rodzice i dziadkowie o tym nie wspominali?

– Nie. W Bydgoszczy mieliśmy takie… „rodzinne gniazdo”. Skośnookich sobie w nim nie przypominam.

– A imię Bohdan? Kto był pomysłodawcą rzadkiego w sumie imienia?

– Pojęcia nie mam. Ale myślę, że nadawanie imion dzieciom wiąże się z dwoma rzeczami. Albo otrzymują je po swoich przodkach, albo na fali popularności.

– A jak było u pana?

– U mnie nie zadziałał ani pierwszy, ani drugi mechanizm. Rodzice stwierdzili, że to imię jest po prostu… ładne – uśmiechnął się.

Stwierdził także, że wystarczy choćby dziś wybrać się do jakiejkolwiek podstawówki, żeby spotkać niezliczoną ilość dziewczynek o imieniu Wiktoria, Weronika czy też Natalia. Wśród chłopców przeważać będzie Jakub, Kamil albo Patryk. A za kilka lub kilkanaście lat wszystko może się zmienić.

– Pamiętam taką sytuację, która miała miejsce w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, gdy na ekranach polskich telewizorów „królował” serial zatytułowany Niewolnica Isaura. Ludzie tak bardzo zżyli się z główną bohaterką, że w niedługim czasie w wielu przedszkolach pojawiły się Isaury. Przypominam sobie także falę imion Waldemar i Stefania, które nadawano dzieciom w związku z ogromną popularnością filmu Trędowata.

Przy pytaniu o drugie imię okazało się, że Bohdan Butenko należy do tej grupy osób, które nie mają drugiego imienia. Stwierdził, że jest osobą skromną, a więc jedno imię w zupełności mu wystarczy. Mało tego – wyznawał tezę, że każdy człowiek powinien sobie obierać właściwe imię dopiero, gdy osiąga pełnoletność.

– Zanim skończy się osiemnaście lat powinno się mieć imię tymczasowe. Największy ambaras byłby jednak z urzędem stanu cywilnego i kościołem, gdzie w papierkach musi być porządek.

Zahaczyliśmy też o temat męskich i żeńskich imion, skutkiem czego okazało się, że Bohdan nie ma nic przeciwko temu, żeby dziewczynka miała na imię na przykład Witold…

– Skoro są mężczyźni używający dla przykładu imienia Maria… Sam miałem takiego profesora, który nazywał się Konstanty Maria Sopoćko. Co prawda nie afiszował się tą Marią i występował jako Konstanty M. Sopoćko, ale fakt jest faktem.

Córka artysty – pani Monika Grochowska – i jej mąż Bogusław (o nich za chwilę) poinformowali mnie, że nasz bohater… wcale nie miał na imię Bohdan.

– Jak to?!!! – zdziwiłem się, gdy to usłyszałem.

– Nie wiemy dokładnie, ale prawdopodobnie mama mojego taty, czyli moja babcia – Anna – mogła mieć wschodnie korzenie. Na tamtych terenach imię Bohdan jest czymś naturalnym, ze względu na przegłos spółgłoski „g” na „h”. Podobnie rzecz ma się w innych językach słowiańskich. Polska „góra” to na Słowacji „hora”, a polski „Hitler” to w Rosji „Gitler”. Przypuszczamy więc, że gdy „rejestrowano” urodziny mojego taty w urzędzie stanu cywilnego, to bydgoska urzędniczka spolszczyła jego imię na Bogdan i tak zostało zapisane „w papierach”. Można to dostrzec w oficjalnych dokumentach – na świadectwach szkolnych, dyplomie i indeksie studenckim oraz wielu innych.

– Mało kto o tym wie.

– To prawda. Jak również o tym, że tato w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym przez trzy miesiące mieszkał z mamą w Japonii. Zaowocowało to wydaniem książki z jego ilustracjami, napisanej po japońsku.

– O książkach obcojęzycznych będzie za chwilę…

– Tak, ale w tym miejscu należy wspomnieć, że na kanwie japońskich wydań różnych publikacji z ilustracjami Bohdana Butenki niechlubnym procederem mogą się pochwalić Koreańczycy – włączył się pan Bogusław, zięć pana Bohdana.

– Dlaczego?

– Ponieważ bez podpisania jakiejkolwiek umowy, a nawet poinformowania mojego taty, wydali kilka pozycji z jego ilustracjami. Mówiąc wprost – ukradli jego rysunki i zamieścili w swoich książkach – wyjaśniła pani Monika.

– Skandal!

– Sprawa nigdy nie mogła być rozstrzygnięta na korzyść taty. Nie wiem nawet, czy Koreańczycy podawali, kto jest autorem ilustracji.

– Zabrakło słynnego „Butenko pinxit”.

– Widocznie…

I tu przypomniałem sobie jeszcze jedną rozmowę z panem Bohdanem:

– Wracając do pańskiego imienia i nazwiska… Słyszałem kiedyś pewną legendę, jakoby sygnaturę „Butenko pinxit” uznano za nazwisko i imię…

– O! To nie legenda.

– Nie?

– Oczywiście, że nie.

Okazało się, że w czasie jednego z radiowych wywiadów, który odbywał się na żywo, pan Bohdan, zapytany przez reportera o słynne „pinxit”, oznajmił, że jest to jego drugie imię. Słabo zorientowany radiowiec z dumą przyjął tę informację jako pewnik – był w końcu pierwszym człowiekiem, który mógł podać do publicznej wiadomości drugie imię ilustratora. Chciałbym zobaczyć jego minę, gdy dowiedział się, że to tylko niewinny żart. Zresztą żart ten zadziałał później jeszcze kilka razy. Osoby, którym Bohdan przedstawił się jako „Pinxit Butenko”, były święcie przekonane o tym, że właśnie usłyszały jego imię i nazwisko.

Skąd zatem pochodzi „Butenko pinxit”?

„Butenko pinxit” oznacza oczywiście „malował Butenko” (lub „Butenko namalował” – z łaciny) i odnosi się do dzieła, na którym zostało umieszczone.

– Przyglądając się mistrzom pędzla, głównie mistrzom dziewiętnastowiecznym, zauważyłem taką sygnaturkę, która brzmiała „pinxit” albo „pinx”. Ponieważ, jak powszechnie wiadomo, jestem pośrednio uczniem Matejki, również i ja zacząłem w ten sposób podpisywać swoje prace.

Abstrahując od żartów Butenki-zgrywusa i mając na uwadze ogrom jego popularności, z czystym sumieniem można przyjąć, że „pinxit” rzeczywiście stało się jego, jeżeli nie drugim („przyszywanym”) imieniem, to z pewnością wizytówką, dzięki której był rozpoznawalny na całym świecie.

Gdy jesienią roku 2009 wybrałem się do Szwajcarii, aby wziąć udział w kiermaszu książek rodzimych autorów, zorganizowanym przez tamtejszą polonię, pan Bohdan przygotował z tej okazji specjalny rysunek. Był to Gapiszon jako syn Wilhelma Tella, czyli z jabłkiem na czapce i oczywiście z podpisem „Butenko pinxit”. Ilustracja ta została zlicytowana w trakcie aukcji książek zawierających autografy polskich twórców, a całkowity dochód z niej pochodzący umożliwił uruchomienie Teatru Dziecięcego, działającego pod agendą Stowarzyszenia Polskiego w Lozannie. Oprócz „Gapiszona-Tella” licytowano także książki z ilustracjami pana Bohdana. Dwie z nich (Mors, Pinky i zagadka Ludolfiny oraz Mors, Pinky i zaginiony sztandar) znalazły się w pierwszej piątce najwyżej wylicytowanych pozycji.

Wspomnienia z dzieciństwa

Była mroźna niedziela 8 lutego 1931 roku. Dokładnie za dziesięć pierwsza w nocy, w domu jednorodzinnym, który stał w Bydgoszczy przy ulicy Zduny, przyszedł na świat Bohdan Butenko.

Dlaczego nie w szpitalu? To była wówczas normalna rzecz, że dzieci rodziły się w domach, z pomocą akuszerek (czasami akuszerów), a nie w szpitalach. Niestety, kto asystował przy narodzinach małego Bohdana, tego sam zainteresowany nie był w stanie powiedzieć, ponieważ – jak twierdził – „jego pamięć nie sięgała do tego specyficznego momentu”.

– Byłem dzieckiem „połowicznie” artystycznym – przyznał. – Mama Anna, z domu Jenicz, uprawiała trudny, acz ciekawy fach tkactwa artystycznego. Tworzyła na domowych krosnach różne kompozycje – kilimy, szale, narzuty i Bóg jeden wie, co jeszcze. Wykonywała je, realizując prywatne zlecenia. Sama sobie była szefem, więc efekty jej pracy charakteryzowała artystyczna wolność. Dopiero po wojnie związała się ze spółdzielnią rękodzieła artystycznego, bo były to czasy, gdy znaczna większość twórców „musiała” należeć do jakiejś spółdzielni.

– Dobrowolny przymus?

– Jak najbardziej. W przypadku mojej mamy wybór padł na warszawską instytucję o nazwie „Rękodzieło Artystyczne”. W żadnym razie nie należy jej jednak mylić z Cepelią, która zrzeszała twórców o charakterze ludowym. Rękodzieła Anny Butenko miały zupełnie inny klimat.

Bydgoszcz, ul. Zduny (zdjęcie z roku 2022)

– A gdzie tu pański udział?

– Czasami zdarzało mi się uczestniczyć w powstawaniu jakiegoś kilimka. Najpierw podglądałem mamę przy pracy, warsztat tkacki stał w domu, a później rodzicielka pozwalała mi zająć się powstaniem fragmentu dzieła.

– Nie bała się, że pan coś sknoci?

– Nie. Raczej nie. Dostawałem na papierze określony wzór i trzeba było umiejętnie ciągnąć za sznurki, żeby przenieść go na materiał. Tkałem część, po czym finał należał już do mamy.

Czy w tej dziecięcej pomocy przy krosnach można dopatrywać się zrębów artystycznych zdolności późniejszego absolwenta ASP? Nie wiadomo. Z pewnością wykształciły u małego Bohdana zalążki poczucia kompozycji i planowania przestrzennego, z czego chyba wówczas nie zdawał sobie sprawy.

Wspomnienia dotyczące ojca nie są już tak „artystyczne”.

– Mój tato, Jan Butenko, był inżynierem.

– Inżynierem…? O jakiejś specjalności?

– Wie pan, wtedy nie było konkretnych specjalizacji. Było się inżynierem i już. Chociaż ja zapamiętałem go jako inżyniera elektromechanika.

– To też dosyć ogólna specjalność.

– No tak. Ale wówczas ogólność nazw zawodów występowała dosyć powszechnie. Nawet pamiętam taką historię… A było to już w czasach powojennych, w Krakowie, na jednej z kamienic dostrzegłem szyld: „doktor wszechnauk lekarskich”.

– Jak to? Dentysta i ginekolog w jednym? W zależności od tego, jak ustawi się fotel?

– Chyba nie. Dzisiaj pewnie nazwalibyśmy go internistą. Tabliczka ta zrobiła na mnie wielkie wrażenie. A wracając do ojca… Tato-inżynier pracował na etacie, ale niestety nie zachowałem w pamięci nazwy zakładu, w którym spędzał osiem (a czasami i więcej) godzin dziennie. W czasach powojennych zatrudniony był w firmie STHan. Czyli w dziś już nieistniejącej Spółce Techniczno-Handlowej.

– Tato w pracy, mama przy krosnach albo w spółdzielni… Chyba trudno było prowadzić dom w takich okolicznościach?

– Przed wojną, czyli jeszcze w Bydgoszczy, zdarzało się, że w prowadzeniu domu pomagały nam obce osoby. Jeżeli oczywiście była taka potrzeba. Miałem więc styczność z kucharkami, guwernantkami czy też paniami, które dziś nazwalibyśmy pokojowymi. Pamiętam je jak przez mgłę. Za to dużo wyraźniej wspominam swoją pierwszą – i ostatnią (!) – przygodę z papierosami. Ojciec palił sporo. Nawet do czterech paczek dziennie. I to te najmocniejsze papierosy. Będąc pięciolatkiem, postanowiłem podebrać mu chociaż jednego i spróbować co to właściwie jest. Gdy zostałem przyłapany, nie było krzyków, karania, klapsów. Po prostu. Usiedliśmy przy jednym stole, jak równy z równym. Ojciec zapalił papierosa, drugiego podał mnie i pokazał, jak należy się zaciągać. Spróbowałem…

Siedmioletni Bohdan Butenko (pierwszy z lewej) na spacerze z rodzicami i siostrą (Bydgoszcz, 1938, archiwum rodzinne)

– I?

– Spuśćmy zasłonę milczenia. Fakt jest taki, że od tamtej pory nie dotknąłem papierosów.

Rodzina Butenków „od zawsze” pochodziła z Bydgoszczy.

Ojciec – z dziada pradziada – był tamtejszym autochtonem, a mama bardzo dobrze zaaklimatyzowała się na Kujawach. Bydgoski dom rodziny Butenków był domem piętrowym. Na górze znajdowało się kilka niewielkich pokoików, na dole – pokoje, kuchnia i łazienka. Wokół domu zorganizowano coś na kształt podwórka czy też ogrodu. Pan Bohdan wspomina go jako miejsce swoich pierwszych dziecięcych gier i zabaw. Do najczęstszych należały zapomniane już dzisiaj ciuciubabka i gra w klasy. A także gra w serso.

– Nie wiem, czy młodzi ludzie wiedzą, na czym polegała ta gra? Pan wie? Grał pan w serso?

Widząc moją niewyraźną minę, zaczął wyjaśniać.

– Serso polegało na tym, że dwójka dzieciaków rzucała do siebie drewnianą, niewielką obręczą, którą należało złapać na trzymany w ręku kijek, czasami przypominający szablę. Celem łapiącego było takie manewrowanie ramieniem, aby obręcz znalazła się na jego kijku. Niespecjalnie trudne. Nigdy nie miałem z tym kłopotów.

– A co z domem? Czy nadal stoi w tym samym miejscu?

– Nie mam pojęcia. Jeżeli przetrwał, to być może w zmienionej formie. Wiem, że wiele budynków w Bydgoszczy zostało przebudowanych, więc istnieje duże prawdopodobieństwo, że i nasz dom został zaadaptowany przez nowego właściciela. Nigdy, to znaczy już po wojnie, nie próbowałem go odnaleźć.

Kilkuletni Bohdan i jego rówieśnicy bawili się także w chowanego. Były to więc rozrywki niezbyt skomplikowane, ale rozgrywające się na świeżym powietrzu.

– Wstępu na teren podwórka broniła ogromna, zielona brama, po otwarciu której przejechać tamtędy mógł nawet olbrzymi wóz z węglem. Bossem bramy był staromodny stróż (nazywany przez niektórych cieciem), który wpuszczając obcą osobę na teren podwórka, pytał często: „Kogo pan uważa?”. Zdarzało się, że bez wręczenia mu „piątki” (pięciu złotych) trudno było dostać się za bramę.

– Jak w serialu „Dom”?

– Właśnie! A wie pan, że funkcja ta w niektórych miejscach naszego kraju przetrwała nawet do lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku? Osobiście stykałem się z cieciami wielokrotnie. Zawsze wychodziły z tego komiczne sytuacje. Najczęściej jednak cieć był bardzo usłużny. Informował, jak trafić pod drzwi szukanego mieszkania lub osoby, a czasami nawet osobiście pod nie podprowadzał.

– Podwórko to także zabawki. Czym bawiliście się wówczas?

– Przedwojenne zabawki były bardzo toporne. Przedmiotem marzeń był własny rower. Jedynym bicyklem, jaki posiadałem, był tak zwany trójkołowiec, na którym jeździłem jako trzy– i czterolatek. Później szalałem na hulajnodze.

– No to niewiele zmieniło się przez te wszystkie lata.

– Ma pan rację. Tak jest nie tylko w Polsce i nie tylko wśród dzieci. Kilka lat temu zaskoczył mnie widok dojrzałych Francuzów na hulajnogach. Oczywiście zmieniła się technologia wykonania i wytrzymałość tego pojazdu. Moja hulajnoga zrobiona była z dwóch prostych rolek i miała drewniany osprzęt. Dziś można spotkać hulajnogę z własnym napędem.

Marzeniem małego Bohdana (zresztą również i innych chłopców) było zostać strażakiem. Zakochał się w złotym (czy raczej mosiężnym) hełmie strażackim, „który lśnił już z daleka”.

– Porywały mnie imponujące ubiory (mundury) strażaków oraz szerokie pasy, na których dyndały różne uchwyty i sprzączki. Łącznie ze strażackimi toporkami. A dodatkowym atutem była… orkiestra strażacka, która pojawiała się najczęściej z okazji defilady oddziałów przeciwogniowych. Kiedy ci faceci grali, trudno było ustać w miejscu. To było coś wspaniałego!

– Ale nie został pan strażakiem?

– No… nie… Strażakiem nie zostałem, chociaż marzenie o przedefilowaniu ze strażacką orkiestrą spełniłem wiele lat później. W roku dwa tysiące piątym gościłem w Ustroniu Morskim, gdzie tamtejsze władze miejskie uhonorowały mnie specjalną ławeczką. W Alei Sław Karykatury Polskiej uroczyście odsłonięto parkowy mebel, do którego umocowano wygrawerowaną tabliczkę z Gapiszonem i Korniszonem. Impreza okraszona była przemarszem strażackiej orkiestry dętej, za którą miałem okazję pójść – cieszyłem się jak dziecko… A tabliczkę podobno próbowano ukraść już następnej nocy…

W sferze chłopięcych marzeń pozostawały także inne zawody, na przykład lotnik czy kominiarz, ale potrzeba było wiele samozaparcia, żeby je zdobyć. Rodzice małego Bohdana nigdy nie naciskali ani nawet nie sugerowali, kim miałby zostać w przyszłości.

Siedmioletni Bohdan Butenko nad polskim morzem (1938, archiwum rodzinne)

– Jedynie może tato… Zamysłem taty było, abym poszedł w jego ślady, ukończył politechnikę i tak jak on został inżynierem. Jak wiadomo, moje losy potoczyły się zgoła odmiennie.

Lata dzieciństwa kojarzyły się także panu Bohdanowi ze słodyczami. Chociaż nigdy nie mówił o sobie, że był łasuchem, to przyznał, że słodycze uwielbiał. Od razu też uspokoił, że „nie podbierał ich w tajemnicy przed rodzicami”. Czy któreś bardziej preferował? Nie miał jednych, jedynych ulubionych. Ogólnie był „za”! I czekolada, i landrynki, i nawet kwaskowate pastylki – wszystko to lubił po równo.

– Rodzeństwo?

– Tak. Siostra Bożena. Młodsza o pięć lat. Kiedyś uczyła języka polskiego. Ukończyła polonistykę na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Była również redaktorem w kilku wydawnictwach. Wiele z nich dziś już nie istnieje, jak na przykład Składnica Księgarska czy Dom Książki. Współpracowała z wydawnictwem Uniwersytetu Warszawskiego.

Bohdan Butenko z rozrzewnieniem wspomina także i dalszą swoją rodzinę – wujków, ciotki, dziadków, babcie, kuzynów…

– Mimo tych ponad dwustu pięćdziesięciu kilometrów, które dzielą Bydgoszcz od stolicy, z przyjemnością spotykaliśmy się w rodzinnym gronie, żeby świętować czyjeś urodziny lub po prostu wpaść na herbatkę. Również oni, gdy tylko przejeżdżali przez Kujawy i Pomorze, odwiedzali nas i zawsze było wesoło.

Bohdan Butenko był bardzo ruchliwym dzieckiem, lubiącym robić różne psikusy. Łażenie po drzewach czy przedrzeźnianie stróża – to tylko minimalny wycinek tego, na co było go stać.

– Najfajniejsze były numery wykręcane z kolegami i w gronie kolegów – szczególnie w czasach szkolnych. Zaliczam do nich także wydawanie (już po wojnie) „prywatnego”, koleżeńskiego pisemka o rubasznym tytule „Kociokwik”, które funkcjonowało w obiegu poza oficjalnymi gazetkami szkolnymi.

Konkurowało z głównym pismem szkolnym, zatytułowanym „Krok naprzód”. Oczywiście autorem większości artykułów w „Kociokwiku” był sam Butenko. Jedynie czasami dopuszczał do publikacji swoich kolegów. Nakład wynosił kilkanaście egzemplarzy, a wszystkie były produkowane na zwykłej maszynie do pisania.

– W ogóle żarty, jeżeli już się je robiło, to najlepszym do tego terenem była… szkoła.

Przykłady? Bohdan Butenko sypał nimi jak z rękawa! Najbardziej utkwił mi ten z malowaniem martwej natury. Onegdaj jeden z profesorów uczących rysunku przyniósł na zajęcia piękne, czerwone jabłko. Obraz owocu należało przenieść na papier. Nauczyciel, zafrasowany tematem i zajęty korektą rysunków, ani się spostrzegł, jak zamiast jabłka na biurku prężył się ogryzek. Czy pan Bohdan pamięta nazwisko tego profesora? Ależ oczywiście! To był profesor Prusak. A kto zjadł jabłko? Pomija ten fakt milczeniem.

Co jeszcze?

Historia z kapeluszem. Dyrektor szkoły na jednej z wielu akademii zostawił swój kapelusz na stoliku za kulisami. „Jakaś tajemnicza ręka” przypięła rondo kapelusza do stolika pineskami – bardzo dokładnie, jedna przy drugiej. Nie sposób było uwolnić nakrycia głowy z tego morderczego uścisku.

– Do szkoły poszedłem, mając lat siedem, ale ponieważ już całkiem nieźle czytałem, pisałem i liczyłem, umieszczono mnie od razu w drugiej klasie. Był to rok tysiąc dziewięćset trzydziesty ósmy. Szkołę pamiętam bardzo słabo. Wiem, że miała duże boisko. Moja klasa znajdowała się na pierwszym piętrze. W pamięci zachowałem bardzo ogólny jej obraz i wiem, że zaliczała się wówczas do placówek bardzo nowoczesnych – duże okna, wysokie pomieszczenia, ale wielu rzeczy nie jestem już w stanie przywołać. Nawet nauczyciele są w tym obrazie rozmazani. Nie pamiętam nawet, czy szkoła nosiła imię jakiegoś patrona…

– A jak to się stało, że idąc do szkoły, umiał pan już czytać?

– Czytałem uliczne plansze reklamowe, ogłoszenia, szyldy… I tak jakoś… Rodzice bali się, że mogę się w pierwszej klasie nudzić, dlatego posłali mnie od razu „piętro” wyżej. Oczywiście fakt ten w zasadniczy sposób odbił się na moim późniejszym życiu. Otóż w wielu formularzach osobowych, które przyszło mi wypełniać już po wojnie, wpisywałem zgodnie z prawdą: wykształcenie podstawowe, niepełne. W końcu opuściłem całą pierwszą klasę. Mam nadzieję, że nie każą mi tego kiedyś uzupełniać.

Wspomniany rok 1938 był jedynym, gdy mały Bohdan mógł normalnie rozpocząć naukę pierwszego września. Rok później wybuchła wojna.

W mrocznych czasach wojny

Dostępne w wersji pełnej

Budowanie własnego świata

Dostępne w wersji pełnej

Na swoim

Dostępne w wersji pełnej

Jestem numerem jeden

Dostępne w wersji pełnej

Dekada przełomów

Dostępne w wersji pełnej

Bohdan Butenko od kuchni

Dostępne w wersji pełnej

Bohdan Butenko kojarzy mi się…

Dostępne w wersji pełnej

Bohdan Butenko od A do Z – trochę inaczej

Dostępne w wersji pełnej

Tytuły książek, w których zamieszczono ilustracje Bohdana Butenki

Dostępne w wersji pełnej

Trzynastozgłoskowiec dla Mistrza

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

© Copyright by Dariusz Rekosz, 2023 © Copyright by Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o., 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.

Autor dołożył wszelkich starań, aby wymienić w niniejszej publikacji personalia osób, które są autorami (dysponentami) jakichkolwiek materiałów w niej zawartych (tekst, grafika, fotografie) i jednocześnie serdecznie dziękuje tymże osobom za ich przekazanie oraz za zgodę na ich upublicznienie. Wszelkie ewentualne pominięcia – jeśliby wystąpiły – są działaniem niezamierzonym.

Redaktor prowadząca Justyna Maluga

Korekta Stanisław Powała-Niedźwiecki (stiksza.pl)

Opracowanie graficzne Michał Mierzejewski

Projekt okładki Marzena Piotrzkowska

Zdjęcia, jeśli nie zaznaczono inaczej, pochodzą z prywatnego archiwum autora.

Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o.

ul. Biskupa Dominika 11, 83-130 Pelplin

tel. 58 536 17 57, fax 58 536 17 26

[email protected]

www.bernardinum.com.pl

ISBN 978-83-8333-018-1

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Karol Ossowski