Bogini zwycięstwa - Waldemar Lejdward - ebook

Bogini zwycięstwa ebook

Waldemar Lejdward

0,0

  • Wydawca: My Book
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2013
Opis

Zbiór opowiadań obyczajowych oraz szkiców literackich inspirowanych przede wszystkim licznymi podróżami autora. Głównymi bohaterami swoich utworów Waldemar Lejdward uczynił ludzi pozornie szarych, zwykłych, na których większość z nas nie zwróciłaby uwagi: kolega z pracy, sąsiad czy nawet osiedlowy pijaczek. Przyjrzawszy się im jednak bliżej, odkrywamy w nich jednak cechy charakteru - zarówno złe, jak i dobre - których niekoniecznie byśmy się po nich spodziewali.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 251

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Waldemar Lejdward
Bogini zwycięstwa
© Copyright by Waldemar Lejdward 2013
ISBN 978-83-7564-409-8
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

BOGINI ZWYCIĘSTWA

Ewelina wybrała się kiedyś z całą ekipą na wycieczkę do Paryża. Młode dziewczę było pracownikiem biurowym – jak wieść niosła, od tak zwanej czarnej roboty. Zabiegana, niepozorna, ubrana w niemodne ciuchy, nie robiła na nikim żadnego wrażenia. Początkowo nie zamierzała jechać do Paryża, ale namówiona przez serdeczną koleżankę, w końcu zdecydowała się na wojaż.

Wyjazd do Francji nastąpił zimą, pod koniec lutego. W Polsce panowała jeszcze mroźna aura, ale w kraju nad Loarą czuć było już wiosenny klimat. Drzewa powoli okrywały się świeżą zielenią, rabaty przyciągały wzrok barwnym ukwieceniem, a ludzie ubrani byli w lekkie, dość luźne stroje, nie przejmując się zbytnio chłodem, który jeszcze panował. Cała ekipa polska natomiast przyjechała do Francji ciepło ubrana – w puchowe kurtki, wełniane szaliki i buty na grubych podeszwach; od razu było widać, że przybyła do państwa Galów grupa ludzi ze Wschodu.

Zwiedzanie Paryża rozpoczęliśmy od złożenia wizyty w katedrze Notre Dame. Charakterystyczna sylwetka świątyni z dwiema ciężkimi wieżami osłonięta była w tym czasie siatką metalowych rusztowań i cienką plastikową folią. Trudno więc było dojrzeć i podziwiać elementy bogato zdobionej fasady. Natomiast we wnętrzu zaskoczyła wszystkich głęboka i nieprzenikniona ciemność. Panujący w środku mrok był wprost przytłaczający. Z ulgą wyszliśmy na rozsłoneczniony plac, rozciągający się przed katedrą.

Następnie udaliśmy się na zwiedzanie Luwru. Muzeum jest olbrzymią galerią, posiadającą najwybitniejsze i z pewnością najcenniejsze zbiory z zakresu sztuki powszechnej. Do najwybitniejszych dzieł sztuki należy niewątpliwie portret Mona Lizy pędzla Leonarda da Vinci. Obraz umieszczony jest w gablocie za grubą szybą pancerną, przed którą gromadzą się rzesze turystów, ciekawi kunsztu artystycznego mistrza Leonarda. W zbiorach muzealnych znajduje się także duża liczba dzieł innego genialnego twórcy z Niderlandów, Rembrandta van Rijna. Artysta urzeka wszystkich odbiorców uchwyconą głębią psychologiczną postaci występujących w obrazach oraz doskonałą znajomością doli ludzkiej w życiu doczesnym każdego człowieka. Instytut posiada również w zgromadzonych zbiorach bogatą kolekcję sztuki antycznej. W wydzielonym miejscu, na specjalnym postumencie, ustawiony jest posąg Nike z Samotrake. Przedstawia w całej okazałości grecką boginię zwycięstwa; bez rąk i głowy, z szeroko rozpostartymi skrzydłami, dumnie wzbijającą się jakby w powietrze. Przed marmurową statuą, poniżej zobaczyłem także niespodziewanie, wśród przesuwających się widzów, zastygłą w bezruchu małą Ewelinę. Stała z oczami skierowanymi ku rzeźbie i wpatrywała się z nabożną czcią w wyniosłą, nadprzyrodzoną postać.

Następnego dnia udaliśmy się z wizytą do cite des Sciences et de l’Industrie. W miasteczku została wzniesiona wielka, przeszklona hala, w której ukazano wszystkie najwybitniejsze osiągnięcia z zakresu nauki i rozwoju przemysłu. Dokonania przedstawiono w sposób bardzo przystępny i niezwykle plastyczny, barwny. Obok wymienionej hali wyrosła też nad powierzchnią ziemi olbrzymia kula, pokryta lśniącą, srebrną powłoką. Niepowtarzalna forma jest kinem XXI wieku: La geode. Wewnątrz wmontowano widownię, usytuowaną pod ostrym kątem i zaopatrzoną w głębokie lotnicze fotele. Ekran wypełnia nieomal całą kulistą przestrzeń bryły. Zaprezentowano wszystkim zebranym widzom krótki pokaz filmowy. Wrażenie było niesamowite; miało się uczucie, jakby siedziało się w kabinie prawdziwego statku kosmicznego i odbywało podróż przez niezmierzoną galaktykę, ze wszelkimi towarzyszącymi jej efektami świetlnymi i dźwiękowymi. Wychodząc z kina, zauważyliśmy Ewelinę, która z ożywieniem dyskutowała z poznaną wcześniej osobą na temat projekcji, którą przed chwilą oglądaliśmy.

Potem wróciliśmy do autokaru i wyruszyliśmy na krótką wycieczkę do Wersalu – dawnej siedziby króla Francji, Ludwika XIV. Królewska posiadłość stanowi olbrzymią, wieloczłonową konstrukcją architektoniczną, otaczającą ze wszystkich stron rozległy, wewnętrzny dziedziniec. W środku pałacu znajdują się przepięknie urządzone sale. Jedną z wielkich komnat jest tak zwana Galeria Zwierciadlana, Galerie des Glaces. Monarsza aula jest ogromnym pomieszczeniem, wyłożonym białym marmurem i zaopatrzonym w wysokie, sięgające aż do sklepienia lustra. Natomiast wypukły strop przyozdobiony został bogatymi w sceny rodzajowe malowidłami i różnorodnymi stiukami. W przedstawionych malunkach uwieczniono przede wszystkim samego Ludwika XIV, przyodzianego w złotą zbroję i błękitny płaszcz, barwy słońca i nieba; dlatego nosił miano Król Słońce.

Na zakończenie interesującego pobytu w Wersalu wykonaliśmy jeszcze niewielki spacerek po królewskim parku, podziwiając nadzwyczajną urodę basenów oraz meandry równo przystrzyżonych roślin ozdobnych. Zmęczenie jednak dawało się już wszystkim we znaki, toteż wróciliśmy do autobusu, żeby przed odjazdem odpocząć w wygodnych fotelach. W autokarze okazało się, że brakuje wciąż jeszcze Eweliny. Nie mogliśmy odjechać bez koleżanki. Po długim oczekiwaniu dziewczyna zjawiła się wreszcie zadyszana na miejscu zbiórki i usiadła w fotelu obok towarzyszki podróży. Usłyszeliśmy, jak powiedziała do przyjaciółki, usprawiedliwiając osobiste spóźnienie, że musiała po raz ostatni obejrzeć Króla Słońce, widniejącego na sklepieniu w Galerii Zwierciadlanej w pałacu wersalskim.

Ostatni dzień pobytu spędziliśmy na lewym brzegu Sekwany. Najpierw odwiedziliśmy miejsce pamięci narodowej Francuzów, Panteon. Budowla jest obiektem architektonicznym o wyjątkowych proporcjach, w których wysokość równa się trzem czwartym długości gmachu. Nad kolumnadą zewnętrzną widnieje wykuty złotymi literami napis: WIELKIM LUDZIOM OJCZYZNA WDZIĘCZNA. Wewnątrz świątyni znajdują się bowiem grobowce znanych postaci francuskiej literatury, jak Wolter, Rousseau, Victor Hugo czy Emil Zola. Zauważyliśmy Ewelinę, która z wypiekami na twarzy przechodziła od jednego sarkofagu do drugiego i odczytywała wyryte na płytach nazwiska znanych osobistości.

Po skończonej wizycie w Panteonie udaliśmy się do Sorbony. Uczelnia jest jednym z najstarszych uniwersytetów w Europie. Założona została w drugiej połowie XIII wieku, w dawnych zabudowaniach poklasztornych. Sorbona ma niezwykle długi okres działania, z licznymi wzlotami i upadkami. W czasach współczesnych została reaktywowana przez Napoleona I – i odtąd stała się kuźnią najwybitniejszych kadr naukowców. W instytucie wykładali Ludwik Pasteur, Gabriel Lippmann, Jean Baptiste Perrin, a także uwielbiana przez rodaków Maria Skłodowska-Curie. W pasażach są ustawione na cokołach popiersia słynnych profesorów, wykładających na uniwersytecie. W jednym z przejść dostrzegliśmy również Ewelinę, która z wielką powagą i szacunkiem przyglądała się eksponowanym rzeźbom.

Na zakończenie pobytu w lewostronnej części Paryża zajechaliśmy jeszcze do Dome des Invalides, miejsce wiecznego spoczynku Napoleona Bonaparte. Dom Inwalidów jest zespołem pałacowym, wraz z przynależnym kościołem, do którego przybywali z pola walki ranni żołnierze. Kościół oczywiście góruje nad całym kompleksem; zwieńczony jest wysmukłą kopułą, pokrytą licznymi, lśniącymi od złoceń ozdobami. Całe wnętrze świątyni wypełnia otwarta krypta, z wykonanym z czerwonego granitu olbrzymim sarkofagiem, w którym kryją się zwłoki cesarza Francuzów. Jedną z ostatnich osób, które opuszczały miejsce pochówku Napoleona, była Ewelina. Długo wpatrywała się w potężny, przykryty ciężką płytą o podwiniętych brzegach grobowiec, jakby czerpiąc ze szlachetnego kamienia natchnienie.

Po zwiedzeniu Dome des Invalides wsiedliśmy do autobusu i ruszyliśmy w drogę powrotną do Polski. Paryskie domy i ulice przesuwały się jeszcze za oknami pojazdu, tworząc ostatnie akordy pobytu zespołu w stolicy Francji, ale dla wszystkich uczestników wycieczki stało się jasne, że odwiedziny dobiegły już końca. Zatem w autokarze rozpoczęły się wspomnienia z miejsc, które oglądało się i podziwiało. Jedni opowiadali o niepowtarzalnych wrażeniach, których dostarczyła wizyta w cite des Sciences et de l’Industrie, i osiągnięciach nauki i techniki na miarę przyszłych pokoleń. Drudzy zaś dzielili się zebranymi spostrzeżeniami z pobytu w Wersalu, przepychu komnat królewskich, majestatu, który wciąż panuje w monarszym pałacu. Autokar mknął ku wylotowi aglomeracji. Na zewnątrz powoli zapadał zmierzch. Rozmowy trwały wciąż nieustannie. Tylko Ewelina nie brała udziału w pogawędkach. Siedziała samotnie na swoim miejscu i wpatrywała się w gęstniejącą ciemność za oknem, jakby dostrzegała w wieczornej aurze osobistą, świetlaną, nową przyszłość.

LOUVRE

Aktualną formę renesansową pałacowi Luwr nadał król Franciszek I wXVI wieku. Siedziba była rozbudowywana przez następców. Dodawanonowe pawilony, dlatego do centralnej części, zwanej Suly, dołączono dwadługie skrzydła. Jedna dobudowana część nazwana została Richelieu,druga zaś Denon. Między utworzonymi ramionami powstał dość dużyi wolny plac. Pośrodku dziedzińca ustawiono niezbyt wysoką piramidkę zeszkła, zaprojektowaną przez chińskiego architekta I. M. Pei, która stała sięoficjalnym wejściem do sal Luwru. W muzeum znajduje się wiele dziełsztuki, począwszy od antyku po współczesne osiągnięcia artystyczne.Prezentowana jest wielka liczba dyscyplin twórczych, między innymirzeźba, malarstwo, grafika czy sztuka dekoracyjna. Najbardziejinteresująca jest jednak twórczość malarska, ponieważ udostępniony zostałolbrzymi zbiór dzieł. Eksponowane jest malarstwo flamandzkie,hiszpańskie, francuskie, holenderskie, angielskie, niemieckie, a nawetskandynawskie. Podczas jednego pobytu nie można obejrzeć wszystkichdzieł sztuki, należy więc skupić się na paru wybranych pracach. Proponujęzatem przegląd kilku dokonań malarskich, o najwyższej randzeartystycznej. Pierwszą z serii realizacją twórczą jest obraz zatytułowanyGody w Kanie GalilejskiejPaolo Veronesego. Dzieło posiada wielkierozmiary, ponieważ przedstawia rozległą scenę wydarzeń. Z obu stronkompozycji ciągną się zestawy kolumn, w ujęciu perspektywicznym,a w głębi rozpościera się lekko zaciągnięte chmurami niebo. Obiekolumnady łączy pasaż, zabezpieczony balustradami. Przejścieprzemierzają mieszczanie, szukający odpoczynku. Poniżej ciąguspacerowego ustawione są stoły w kształcie podkowy. Za przygotowanymstanowiskiem, na honorowym miejscu, siedzi Chrystus z Matką Bożąw towarzystwie apostołów. Uczestnikami biesiady są również wysocydostojnicy i bogaci wenecjanie. Mesjasz z rodzicielką oraz uczniowieubrani są w proste szaty, natomiast możni mieszczanie odziani sąw bogate, typowe dla epoki stroje. Ciekawostką jest fakt, że orkiestraumieszczona na pierwszym planie została odwrócona do widza, a nieskierowana do szanownych gości. Artysta przełamał utarte regułyobyczajowe. Zastosowany zabieg nie umniejsza wartości dzieła, lecznadaje obrazowi bardziej nowatorski charakter. Drugim ciekawymmalunkiem jest praca pod tytułem Chrystus z uczniami w EmmausRembrandta van Rijna. Przedstawia scenę rodzajową z udziałemZbawiciela, dwójki słuchaczy oraz młodego oberżysty. W obraziewidoczne jest skromne, zaniedbane pomieszczenie z pustą wnękąw murze. Ściany są chropowate, o nieokreślonej barwie. W izbieznajduje się tylko jeden stół, przykryty jasnym obrusem, za którymsiedzi Chrystus. Adept, spoczywający na krześle po prawej stronieStworzyciela, odwrócony jest tyłem do widza, lecz ma złożoneręce, co oznacza, że przyjął prawdę głoszoną przez mentora. Uczeńsiedzący po lewej stronie Mesjasza odłożył serwetkę na stół i patrzyzdumiony na nauczyciela. Natomiast szynkarz serwujący strawęstoi w oczekiwaniu obok podejmowanych gości. Najważniejsząpostacią jest jednak Jezus Chrystus. Ubrany w siermiężną suknię,o bladej twarzy, sinych ustach, ze wzrokiem skierowanym do góry,błogosławi chleb, który trzyma w ręku. Wielkość Rembrandta polega naukazaniu osoby zmartwychwstałej, żywej wśród ludzi, a jednocześnieulotnej.

Trzecim dziełem godnym uwagi jest malowidło zatytułowane TratwameduzyTheodore Gericault. Akcja rozgrywa się na morzu. Na naprędceskleconej tratwie walczy o przetrwanie grupa rozbitków, dryfująca powzburzonych falach oceanu. Dramat ludzi jest przeogromny: osamotnieni,zagubieni wśród bezmiaru wód, pozbawieni napoju i żywności, zmagająsię nie tylko z rozszalałym żywiołem, ale także z własnymi słabościamii brakiem nadziei na ratunek. Postawy bohaterów wydarzenia sąprzeróżne. Na pierwszym planie, lecz z tyłu tratwy, siedzi zbolały ojciec,trzymając na kolanach zwłoki własnego syna. Za przybitym rodzicemznajduje się postać zrezygnowana, obojętna wobec nadciągającychprzeciwności losu. Dalej umieszczona jest grupa osób, złożona z dwóchpechowców, obejmująca ramionami konającego współtowarzysza.Nieboracy, w geście niemocy, błagają o pomoc innych członkówekipy. Niestety, następna gromada ludzi jest odwrócona plecami dopoprzedników, ponieważ dostrzegli na horyzoncie obiekt, który możeprzynieść ocalenie wszystkim nieszczęśnikom. Dwóch osobników wspierana barkach trzeciego, który wyniesiony ponad pozostałych pasażerówtratwy, macha skrawkiem jaskrawego płótna w kierunku przepływającejw oddali jednostki morskiej. Oczywiście, na tratwie znajdują się jeszczeinne istoty ludzkie, które pogrążone są w osobistych dramatach. Całakompozycja jest dynamiczna, przepełniona grozą, strachem, bólem, aż powiarę w cudowny ratunek. Tyle niedoli i przeżyć psychicznych na jednymkawałku płótna.

Następny obraz, który pragnę zaprezentować, jest wizerunkiem królaAnglii, noszącym mianoPortret Karola IAnthonia van Dycka. Sztafażposiada cechy sceny rodzajowej i przedstawia monarchę podczaspolowania. Władca zatrzymał się na wzgórzu i spogląda na zatokęmorską, która roztacza się przed królewskim obliczem. W głębi,za monarchą, przebywa wierny koń z nisko pochyloną w hołdziegłową. Możnowładcy towarzyszą również dwaj słudzy, którzy asystująpanu podczas łowów. Karol I stoi w lekkim rozkroku, prawa rękaspoczywa na lasce, lewa zaś, trzymająca rękawicę, opiera się nabiodrze, a kapelusz zsunięty zawadiacko na ucho świadczy o niecobeztroskim usposobieniu wielkorządcy. W pozie króla Anglii nie masztuczności, blichtru, powagi, jest natomiast swoboda, lekkość, możeodrobina zadumy w spojrzeniu. Po prostu ludzki wymiar przywódcypaństwa.

Kolejne dzieło sztuki, które zamierzam przedstawić, jest pracąNicolasa Poussin, zatytułowaną Et in Arcadia Ego. Obraz odmalowujegrupę pasterzy arkadyjskich, która zatrzymała się przy zapomnianymantycznym grobowcu i usiłuje odczytać napisy umieszczone na mogile.Zespół stanowi trzech pasterzy i jedna pasterka. Dwóch z hodowcówpochyla się przed ścianą z kamiennych bloków i stara się rozszyfrowaćznaki wyryte na powierzchni, natomiast pastuszka słucha z uwagądokonań odkrywczych towarzyszy. Dziewczyna stoi wyprostowana,dumna jak grecka bogini, szata na postaci jest starannie ułożona,fałdy spływają miękko wzdłuż ciała. Pejzaż rozciągający się w tlezostał ukazany w sposób statyczny, spokojny, nie porusza się nawetnajmniejszy listek na drzewach. Koloryt kompozycji jest utrzymanyw chłodnym, aczkolwiek łagodnym tonie. Emanuje z obrazu powagai natchnienie, występuje dążność do pokazania piękna i idylli naziemi.

Jeszcze jedno osiągnięcie malarskie, które pragnę zaprezentować toportret młodej, dziewczyny pod tytułem CygankaFransa Halsa. Autorprzedkłada widzom podobiznę pełnej wigoru niewiasty, o szerokiej twarzy,rozpuszczonych włosach i śmiałym dekolcie, odsłaniającym obfite piersi.Odziana jest w koszulę, obficie zmarszczoną, oraz suknię na niezbytszerokich ramiączkach. Uwagę obserwatora przyciąga jednak spojrzenieoczu i uśmiech Cyganki. Młoda kobieta spogląda nieco z ukosa, spodprzymrużonych powiek na kogoś, kto przebywa w pobliżu, i uśmiecha siędyskretnie, nie odsłaniając zębów. Osobę, która znajduje się obok, darzyzapewne sympatią, ale stawia pewne wymagania przed wzajemnymzbliżeniem. Uśmiech świadczy o tajemnym pragnieniu dziewczyny.Niezwykle trudno namalować jest uśmiech na twarzy portretowanej osoby,by celowy zamiar nie wypadł sztucznie. Frans Hals osiągnął planowanyefekt w sposób mistrzowski. Sportretowana Cyganka jest naturalna,śmiała, swobodna, ale jednocześnie po kobiecemu skryta. I tylko tyleinformacji mogę przekazać w załączonym krótkim szkicu. Przykładywspaniałych dzieł znajdujących się w kolekcji Luwru można mnożyć bezkońca, ale nic nie zastąpi bezpośredniego kontaktu z wytworami sztuki.Każdy, kto odwiedzi muzeum paryskie, dozna prawdziwego olśnienia,którego nigdy jeszcze nie doświadczył.

CAMEL

Ustaliłem z żoną, że kiedy będziemy obchodzili kolejny jubileusz pożycia małżeńskiego, w prezencie zafundujemy sobie daleką i ciekawą wycieczkę zagraniczną. Gdy przyszła następna rocznica zawarcia ślubu, postanowiliśmy wziąć udział w organizowanym przez jedno z biur podróży wyjeździe autokarem do Rzymu. Termin wycieczki wypadł zaledwie na tydzień przed obchodami naszego święta. W oznaczonym dniu wsiedliśmy więc do wygodnego, klimatyzowanego autokaru i ruszyliśmy bez chwili zwłoki w kierunku stolicy Włoch. Najbliższymi sąsiadami w autokarze była para małżeńska, która od razu zwróciła naszą uwagę. Mężczyzna miał około czterdziestu pięciu lat, był wysoki i szczupły, o wyrazistym nosie i ostro sterczącej grdyce; inną charakterystyczną cechą sąsiada było widoczne trwałe uszkodzenie kręgosłupa, po odniesionym urazie, w związku z czym poruszał się więc sztywno i nieporadnie. Kobieta zaś była podobna trochę do hiszpańskiej monarchini z obrazów Goi; chociaż miała długie blond włosy opadające na plecy, wyraz jej oczu był zbliżony do wzroku hiszpańskiej władczyni. Wzajemny stosunek małżeński był również nacechowany układem poddańczym, czyli królowa i wasal. Prawdopodobnie z powodu ułomności mąż usiłował nadrobić braki własnym oddaniem i poświęceniem małżonce.

Podległość małżeńska widoczna była już od pierwszej chwili, kiedy po zajęciu miejsc czekaliśmy na odjazd autokaru. Wtedy między małżonkami wywiązał się cichy dialog, który potem przerodził się w otwarty spór. Małżonek, nie mając siły argumentu, zwrócił się do przewodniczki, która wsiadła właśnie do autokaru, z pytaniem, czy wyjazd wycieczki jest opóźniony, czy też nie? Pomylił bowiem godziny i para zbyt wcześnie przybyła na miejsce zbiórki. Przewodniczka odparła, że wyjazd nastąpi zgodnie z planem i nie ma żadnego poślizgu czasowego. Małżonek zatem uroczyście przeprosił żonę i dla dodania wagi prośbie o przebaczenie ucałował towarzyszkę życia w rękę.

W końcu, o wyznaczonej godzinie, wyruszyliśmy w tak odległą, jedyną i niepowtarzalną podróż. Każdy z uczestników wycieczki wiózł własne plany oglądania czy doświadczania czegoś, co było dotychczas jedynie marzeniem lub pragnieniem. Wachlarz możliwości i propozycji był bowiem nieograniczony.

W nocy przekroczyliśmy granicę austriacko-włoską. Rano za oknami autokaru ukazała się panorama Alp. Zrobiła na wszystkich podróżnikach kolosalne wrażenie. Słychać było wokoło okrzyki zachwytu i podziwu. Góry były niesamowicie wielkie i potężne, a popielato-grafitowy koloryt skał nadawał formacji niesamowicie surowy i majestatyczny wygląd.

W południe przybyliśmy do Wenecji. Miasto gondolierów przywitało wyprawę mglistą i wietrzną pogodą. Tramwajem wodnym, kursującym po Canal Grande, dopłynęliśmy do placu Świętego Marka. Plac był usłany tokującymi gołębiami i wypełniony rzeszą turystów, przemieszczających się z jednego końca obszaru w drugi. W tłumie przez moment, w przerwie między grupkami krążących nieustannie gości, dojrzałem sylwetkę sąsiada z autokaru, robiącego zdjęcie ślubnej na tle obfitującej w łuki i bogato inkrustowanej fasady bazyliki Świętego Marka.

Na nocleg ruszyliśmy do Lido di Isolo. Otrzymaliśmy ładne i wygodne dwuosobowe pokoje w trzygwiazdkowym hotelu. Lido di Isolo jest wspaniałą miejscowością wypoczynkową, leżącą nad Adriatykiem.

Następnego dnia dotarliśmy do Florencji. Z tarasu widokowego usytuowanego powyżej miasta podziwialiśmy jego panoramę. Rozciągający się widok skupiska miejskiego, chyba najbardziej rozpoznawalnego na świecie, z charakterystyczną kopułą katedry Santa Maria del Fiore i smukłą, kwadratową wieżą Palazzo Vecchio, pozostawia niezatarte wrażenie. Wybraliśmy się także na Most Złotników, spinający oba brzegi rzeki Arno. Poruszając się w tłumie turystów, podziwialiśmy wspaniałe wyroby rzemieślników florenckich, do których należały między innymi misterne brosze, kunsztowne kamee czy przemyślne bransolety. Przy jednym ze stoisk z precjozami dojrzałem znajomą parę z autokaru, czyniącą zakupy. Żona właśnie przymierzała gustowny wisiorek, a mąż kiwał z uznaniem głową, potwierdzając trafność wyboru.

Po południu zawitaliśmy jeszcze do Asyżu. Miasto jest miejscem narodzin świętego Franciszka. Obecność świętego zauważalna jest wszędzie i na każdym kroku. Ogromnie dużo czasu zajęło grupie zwiedzanie bazyliki Świętego Franciszka z freskami pędzla Giotta, z wczesnego średniowiecza. Lecz najwięcej wzruszeń dostarczyło wszystkim zwiedzanie kaplicy Świętego Franciszka Dzieciątka. Kapliczka jest stajenką przy Pałacu Miejskim. W przybytku przyszedł na świat święty. Proste i surowe wnętrze, rozjaśnione niewielkimi lampkami sprawia, że czuje się niemal fizyczną obecność wielkiego zakonnika.

Przez następne trzy dni przebywaliśmy w Rzymie. Roma jest miastem zarówno historycznym, jak i współczesnym. Jest miejscem świętym, jak i rozwiązłym. Różne sprzeczności mieszają się w stolicy Włoch, dlatego jest taka piękna i fascynująca. Zacząć muszę jednak relację o Rzymie od fontanny Trevi, przepięknego wodotrysku znanego z filmu Federico Felliniego Słodkie życie. Fontanna zajmuje nieomal cały plac, na którym jest umieszczona. Posiada wiele poziomów i stopni, po których spływa woda. Na różnych wysokościach ustawione są rzeźby alegoryczne, ludzi i zwierząt, co czyni obiekt artystycznym arcydziełem, które można bez końca studiować i nim sycić wzrok.

Colosseum jest budowlą, która zadziwia formą. Starożytny cyrk jest kompletną ruiną, a jednocześnie stanowi potężną i niezniszczalną konstrukcję.

Forum Romanum jest jeszcze bardziej zrujnowane. Pozostały jedynie fragmenty dawnych świątyń i budynków użyteczności publicznej, ale dają jednak świadectwo prawdziwego antyku.

Natomiast Plac Hiszpański wraz ze schodami wiodącymi do kościoła Trinita dei Monti zrobił na wielu wrażenie miejsca prowincjonalnego – być może dlatego, że w tym dniu stały na piazza stragany z wyrobami ludowymi.

Rzecz jasna, największy ruch panuje na placu Świętego Piotra. W dniu audiencji generalnej papieża przed plac zjeżdżają bez końca autokary, z których wysiadają kolejne grupy turystów. Później ustawiona długa kolejka ludzi porusza się wolno w kierunku wejścia do bazyliki i znika we wnętrzu. Wypełnianie świątyni trwa dość długo – aż do chwili, kiedy bazylikę zalegnie gęsty tłum wiernych. Nastrój, który panuje w czasie audiencji, jest pełen patosu, religijnego uniesienia i internacjonalistycznej więzi. Ludzie odczuwają wzajemną bliskość, życzliwość i głęboki szacunek do każdego człowieka. Odnosi się wrażenie, że jest się z pewnością obywatelem świata. W tłumie, który był niezwykle barwny, rozległy, nieznany, jedyne rozpoznawalne osoby stanowiło znajome małżeństwo z autokaru. Zajmowali miejsca dwa rzędy bliżej podium, ustawionego pośrodku bazyliki. Mąż nie miał teraz na sobie koszulki z napisem na plecach „camel”, był bardziej odpowiednio ubrany. Siedział jak zwykle sztywny, wyprostowany, a żona zajmowała miejsce obok, trzymając partnera pod ramię. Oboje z urzeczeniem wpatrywali się w drobną figurkę papieża Polaka, ubranego na biało i stojącego pod baldachimem Berniniego. Z głęboką uwagą słuchali słów płynących z ust najwyższego dostojnika katolickiego, a skierowanych do zgromadzonych wiernych z całego świata.

Opuszczaliśmy Rzym z żalem. W metropolii włoskiej byliśmy stale zaskakiwani różnymi nowościami i szybko następującymi zmianami. Odczuwaliśmy niedosyt wrażeń, ale harmonogram podróży był nieubłagany. Przyszła pora ruszyć ku wybrzeżu Adriatyku. Przybyliśmy do San Marino, a właściwie do dzielnicy wypoczynkowej republiki Buona Vista, leżącej nad morzem. Zajęliśmy kwatery w hotelu Monte Verde. Zjedliśmy kolację w hotelu i udaliśmy się na spacer po głównej alei, rozwijającej się wzdłuż nabrzeża morskiego. Corso ciągnęło się w nieskończoność. Przy alei usytuowane były różne kafejki, pizzerie, butiki, sklepiki z pamiątkami, stragany z owocami, saturatory i przeróżne jeszcze inne punkty usługowe. Po corso sunął zwarty tłum ludzi, zarówno w jedną, jak i w drugą stronę. Długie strumienie letników poruszały się trochę bez celu, jakby bez sensu, bardziej dla uczestnictwa tylko w wieczornej paradzie, by pokazać się, by zaznaczyć własną obecność, by wymienić kilka banalnych uwag z napotkanymi osobami. Być może nastała obecnie pora, by zażyć trochę ruchu, odprężyć się po wielu godzinach bezczynnego wylegiwania się na plaży.

Szliśmy tak daleko, aż zaczęliśmy odczuwać zmęczenie. Nasyciliśmy się już atmosferą plażowego miasteczka: kolorytem, zapachem, specyfiką – postanowiliśmy więc wrócić do hotelu. W drodze powrotnej nieoczekiwanie w jednej z kafejek spostrzegliśmy siedzącą przy stoliku poznaną wcześniej parę małżeńską; popijali czerwone wino, nalane do kieliszków z oplatanej rafią butelki, na pulpicie paliła się świeczka i stały kwiaty w szklanym naczyniu, a mąż usiłował zabawiać połowicę interesującymi anegdotami, natomiast żona słuchała opowiastek partnera z łaskawą wyższością.

Przyszedł niestety kres podróży po Włoszech. Zmierzaliśmy już w kierunku austriackiej granicy, obserwując z ciekawością widok roztaczającej się wokoło niziny weneckiej. Przypomniała mi się naraz nieoczekiwanie powieść Ernesta Hemingwaya Zarzekę, w cień drzew, w której autor opisuje polowanie na kaczki na lagunie. Wyobraziłem sobie obecnie brodatego mężczyznę, siedzącego w beczce wkopanej w lagunę i mierzącego do kaczek przelatujących wysoko w powietrzu. Wszędzie była tylko woda i woda, a jedynie gdzieniegdzie ukazywały się niewielkie płachetki zieleni.

Wyprawa do Włoch była ze wszech miar udana. Ująłem rękę żony, żeby podziękować za wspólną wspaniałą podróż. Uśmiechnęła się promiennie, rozumiejąc intencje, którymi się kierowałem. Wydawało się w chwili obecnej, że siedzimy w czarodziejskim, ponadczasowym rydwanie i szybujemy między wodą a niebem, ku bliżej nieokreślonemu celowi. Przyjemność, która płynęła z wyjazdu, napawała wielką radością. Popatrzyłem na sąsiadów zajmujących fotele obok, żona spała z głową opartą na ramieniu męża, a mężczyzna gorliwie pilnował, by głowa kobiety nie osunęła się z jego barku. Podziwiałem człowieka – zawsze był na stanowisku, czujny i odpowiedzialny, ani na moment nie tracił kontroli nad rozwojem sytuacji. Stale gotowy do usług. Pomyślałem, że mnie nie stać na tak wielkie i bezgraniczne poświęcenie. Ale mamy różne cele w życiu. Niemniej jednak zasługiwał na wielki szacunek. Spotkanie współtowarzysza podróży było jeszcze jedną zaletą wycieczki do Italii.

PALA d’ORO

Bazylika Świętego Marka w Wenecji jest świątynią chrześcijańską, którałączy wpływy sztuki romańskiej z bizantyjską. Świątynia postawionazostała na planie krzyża greckiego, lecz posiada pięć kopuł, nadającychbudowli charakteru wschodniorzymskiego. Do wnętrza bazylikiprowadzi też pięć wejść. Nad portalem głównym, na zwieńczeniuobiektu, ustawione są posągi czterech koni, które zostały przywiezionez Konstantynopola. W części górnej fasady znajdują się cztery lunety,z mozaikami przedstawiającymi sceny z życia Chrystusa. Epizodywykonane są zgodnie z kanonami sztuki europejskiej, ale ukazane najednolitym, złotym tle. Wnętrze świątyni rozświetlają okna umieszczonew podstawach kopuł. Ściany i filary są wyłożone marmurem. Wyższepartie murów i kopuły posiadają świetliki ze szkła i złota. Cały obszarwewnętrzny skąpany jest złotym blaskiem. Ale najcenniejsza rzeczznajduje się za ołtarzem głównym. Ważnym obiektem jest Pala d’Oro.Przedmiot składa się z dwóch plakietek. Dolna została wcześniejzamontowana, natomiast górna nieco później. W dolnej tabliczce,w części centralnej, na tronie siedzi Chrystus, ze skierowanymi do górydwiema palmami w geście ślubowania. Po bokach Zbawiciela umieszczonesą sylwetki aniołów, apostołów i innych patronów Kościoła. W górnejzaś, w środku płaszczyzny, usytuowana jest postać archanioła,trzymająca w ręku kaganek ze światłem wiekuistym. Wokół istotynadprzyrodzonej znajduje się sześć pól, ukazujących najważniejsze etapyz życia Mesjasza. Obie płytki są powleczone warstwą czystego złotai udekorowane przeróżnymi szlachetnymi kamieniami. Wśród kosztownościwystępują mleczne perły, zielonkawe szmaragdy, niebieskie szafiry,pomarańczoworóżowe granaty i czerwone rubiny. Złoto i klejnotyświadczą przede wszystkim o bizantyjskim przepychu w na wskrośchrześcijańskiej świątyni.

CÓRECZKA

Maria była jedną z najbliższych przyjaciółek żony. Kobiety spotykały się dość często i prowadziły długie rozmowy na interesujące obie tematy. Rola gospodarza, którym byłem, sprowadzała się do powitania i pożegnania szanownego gościa; nie wypadało bowiem nie złożyć wyrazów szacunku, będąc jednocześnie w domu.

Pewnego razu Maria, jak zwykle, przybyła z niespodziewaną wizytą. Przywitałem koleżankę żony w przedpokoju i zaprowadziłem do salonu, w którym przebywała połowica. Usiedliśmy w fotelach i rozpoczęliśmy rozmowę. Żona wyszła na chwilę do kuchni, żeby przyrządzić kawę. Zamierzałem się napić, po czym przeprosić panie i udać się do gabinetu. Kiedy jednak małżonka przyniosła filiżanki, Maria oznajmiła ze smutkiem w głosie, że zmarła wychowanica, nad którą sprawowała pieczę. Postanowiłem więc pozostać nieco dłużej w salonie i wysłuchać opowieści wychowawczyni. Maria była długoletnią opiekunką uczennic, przygotowującą podopieczne do życia w społeczeństwie.

– Która wychowanica? – zapytała żona.

– Oleńka.

– Mówisz o dziewczynce, która była chora?

– Tak.

– Wspominałaś, że stan dziecka jest bardzo ciężki.

– Biedactwo!

Zapadło milczenie, dość wymowne, wynikające z informacji o śmierci młodej osoby, a zwłaszcza dziecka.

Maria zaczęła snuć dość długą historię.

– Początkowo była dzieckiem normalnym – oświadczyła z pełnym przekonaniem. – Chodziła do tej samej klasy co rówieśnicy. Nic nie zapowiadało, że spotka Olę taki tragiczny koniec. Później, coraz częściej, zaczęła chorować; mówiąc inaczej, okresy nieobecności w szkole poczęły się coraz bardziej wydłużać. Oleńka początkowo była dzieckiem zbyt spokojnym, opanowanym; potem dochodziły także momenty łatwego męczenia się, bladość okrywająca stale twarz małej. Ale wszystkie zmiany można było jeszcze wytłumaczyć różnymi okresami rozwoju organizmu bądź brakiem odpowiednich składników służących do budowy ciała. Prawdę o stanie zdrowia uczennicy poznaliśmy dopiero wtedy, kiedy zabrano Oleńkę do szpitala. Diagnoza była przerażająca i niespodziewana: białaczka! Mało ludzi zdaje sprawę z faktu, jak groźną postać ma choroba. Wykryta zbyt późno, nie daje choremu szans na powrót do zdrowia. Kończy się zazwyczaj śmiercią osoby dotkniętej strasznym schorzeniem. Oleńka wróciła jeszcze do domu, ale już nie zasiadła w ławce szkolnej. Otrzymałam zgodę od władz szkolnych na dalsze uczenie dziecka w trybie indywidualnym. Spędziłam z Olą wiele godzin, stąd wiem, jak przechodziła ostatnie stadium choroby. Ale najistotniejsza w całym nieszczęściu była postawa rodziców. Małżeństwo jakby nie przyjmowało żadnej informacji o nieuleczalności dziecka, o stanie krytycznym córki. Robili wszystko, żeby przywrócić ukochaną do pełni zdrowia. A byli ludźmi dość zamożnymi. Nie żałowali pieniędzy, ani niczego innego, żeby uratować najdroższą jedynaczkę. Zauważyłam, jak powoli topnieją oszczędności rodzicieli i jak wyzbywają się wszystkiego, co cenne. Nie wahali się przed niczym. Nie było żadnych spornych kwestii w konkretnym przypadku. A lekarze brali pieniądze, nie oglądając się na nic. Małżonkowie wyszukiwali wciąż nowych specjalistów. Ściągali do dziecka każdego lekarza, który dawał choć cień szansy na pomoc. Ale dziewczynka gasła w oczach!

Pod koniec choroby przestała już w ogóle kontaktować się z otoczeniem. Na zadawane pytania odpowiadała bez sensu albo zupełnie nie odzywała się. Popadła w stan pewnej dziwnej apatii. Patrzyła tylko w jeden punkt, nie zwracając żadnej uwagi, co wokół się dzieje. Zrozumiałam, że nastał ostatni etap choroby. Próbowałam wytłumaczyć rodzicom, że dalsze nauczanie pociechy mija się z celem. Ale spotkałam się z gwałtowną reakcją z strony opiekunów, jakbym popełniła strasznie ciężkie przewinienie. Od ostatniej rozmowy z opiekunami przychodziłam jedynie do domu Oli i siedziałam przy łóżku chorej w milczeniu, tyle czasu, ile wynosiło pensum. Tymczasem rodzice małej nie dawali za wygraną. Wciąż szukali możliwości wydostania córki z choroby. W końcu znaleźli nową, renomowaną klinikę pediatryczną, która zagwarantowała powrót dziecka do zdrowia, po zastosowaniu nieznanego jeszcze, ale rewelacyjnego środka medycznego. Wydawało się, że pojawiła się szansa na uratowanie dziewczynki, gdy nagle spadła wieść, że Oleńka zmarła. Natychmiast po otrzymaniu informacji pobiegłam do domu uczennicy, żeby złożyć rodzicom Oli wyrazy najwyższego żalu i współczucia. Ale nie wiem, czy nie było domowników wewnątrz, czy nie chcieli nikogo wpuścić do środka; w każdym bądź razie, odeszłam ze smutkiem spod drzwi mieszkania. Widocznie małżonkowie byli tak pogrążeni w bólu, że nie zauważali cierpienia innych ludzi. Byłam także na pogrzebie Oleńki. Nie mogłam nie oddać uczennicy ostatniego hołdu. Kupiłam bukiet śnieżnobiałych kalii i pojechałam na cmentarz. Zebrało się sporo ludzi; byli koledzy i koleżanki z klasy oraz wiele innych osób, których nie znałam osobiście. Ceremonia była bardzo podniosła i uroczysta. Proboszcz wygłosił wzruszające przemówienie na cześć młodej parafianki. Wielu uczestników pogrzebu płakało rzewnymi łzami. Tylko rodzice Oli stali, zamknięci w sobie, milczący i nieporuszeni, jak dwa kamienne słupy wkopane w ziemię.

LE TOUR D’EIFFEL

Każdy, kto był w Paryżu, pragnie koniecznie wjechać na szczyt wieżyEiffla. Postanowiliśmy także stanąć na wierzchołku stalowego obiektu.Pojechaliśmy na Champ de Mars, gdzie usytuowana jest wieża. Le Tourd’Eiffel posiada charakterystyczny kształt, znany wszystkim ludziom naświecie. Z zewnątrz wygląda jak wydłużony grot strzały, lecz gdy turystaznajdzie się pod wieżą, wtedy dostrzeże, na jak potężnych czterechwspornikach spoczywa cała konstrukcja.

Wjazd na szczyt odbywa się etapami. Na początek zwiedzającywznoszą się windą na pierwszy poziom, umieszczony na wspomnianychczterech nośnikach. Następnie przenoszą się na drugą platformę,ulokowaną poniżej połowy wysokości obiektu. Dopiero wtedy wsiadają doprzeszklonej kabiny dźwigu i unoszą się na sam szczyt konstrukcji, gdziemieści się galeria widokowa, z której można oglądać leżącą poniżejpanoramę aglomeracji. Dotarliśmy właśnie na drugi poziom wieżyi rozpoczęliśmy poszukiwanie windy, która przeniosłaby całą grupę nanajwyższy stopień budowli. Wtedy jeden z kolegów podszedł do bileterkisiedzącej w ciasnym kantorku i próbował w najprostszy sposóbdowiedzieć się, jak trafić do właściwego dźwigu – pokazał pracownicywyciągnięty kciuk i zaświstał wargami, naśladując pęd unoszącej sięwindy. Sprzedawczyni wykazała przytomność umysłu i poczuciehumoru, gdyż odpowiedziała w podobny sposób – wykonała wężowyruch dłonią i zagwizdała ustami, pokazując najkrótszą drogę dourządzenia.

DAR BOŻY

Chciałbym przytoczyć jeszcze jedną opowiastkę z niezapomnianej podróży do Rzymu, którą odbyliśmy latem 1996 roku. Historyjka dotyczy ojca i córki oraz bliskich więzi łączących obojga. Wyprawa trwała już od dłuższego czasu, lecz początkowo nie zauważyliśmy wymienionej pary. Obydwoje byli jedną z grupek, które trzymały się razem. W miarę upływu etapów podróży dostrzegliśmy jednak, że związek rodzica i dziecka był całkowicie nierozerwalny. W końcu nie ma w podobnym zdarzeniu nic nadzwyczajnego, każdy bowiem opiekun i podopieczny starają się przebywać ciągle w stałym kontakcie, ale istota wspólnoty pary polegała na nieustannym trzymaniu się za ręce, a dziewczynka była na tyle dorosła, że nie powinna stale ściskać ojca za rękę.