Blondynka w pułapce - Zbigniew Zbikowski - ebook

Blondynka w pułapce ebook

Zbigniew Zbikowski

4,1

Opis

Wioleta, przerażona perspektywą natychmiastowego wyjazdu do Włoch, ucieka przed Paolem z Moreny, co staje się dla niej początkiem serii nowych kłopotów, od wplątania w morderstwo po usiłowanie gwałtu. Przy okazji dowiaduje się o sobie i swoim pochodzeniu rzeczy, o których nawet nie śniła. Nabiera przekonania, że jej pojawienie się w domu Irminy i Zuzanny wcale nie było skutkiem ciągu przypadków, lecz czyjejś przemyślanej akcji. Jaką rolę w tym wszystkim gra tajemniczy sąsiad Moreny?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 480

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (7 ocen)
3
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Porwana nocą

1

Najbardziej obawiałam się tego, że jakaś mysz czy żaba prześlizgnie mi się po nodze. Nie to, że zaraz bym piszczała albo wrzeszczała na widok myszy, co to, to nie. Dziewczyna wychowana na wsi z takimi widokami jest oswojona. Żaba też, słowo daję, nie budzi we mnie odrazy. Ale jakby tak niespodziewanie zimna skoczyła mi w ciemności na gołe ciało… brrr! Na szczęście miałam na sobie spodnie. Najgorsze więc, że na przykład poczuję żabsko na swym udzie, nie groziło mi, lecz to nie znaczy, że się nie bałam. Bałam się jak cholera. Bo dokąd miałam pójść?

Do Biernata? Za Chiny! Przecież oni tam tylko czekają, żebym się pojawiła i błagała ich o ratunek. Oczywiście by pomogli, ale nie bezinteresownie, o nie! Warunki znasz, by powiedzieli, znaczy szef by powiedział, a ten debil Irek by przytaknął, bo on zawsze mu przytakuje. Idziesz do prokuratora i zeznajesz, że sama na własne oczy widziałaś, jak Paolo Vecchi, ten Włoch, co w południe odwiedził państwa Biernatów w ich lokalu, podkłada ogień pod restaurację. A potem wybierasz sobie miejsce na globusie, dostajesz grubą kasę i arrivederci Roma.

Niedoczekanie ich. Miałabym lecieć na jakieś wyspy Hula-Gula z tym kretynem, któremu się wydaje, że jestem jego dziewczyną, jako aniołem stróżem? Tym bardziej nie. Poza tym widziałam, kto naprawdę podpalił tę knajpę, i nie będę kłamać w prokuraturze, bo – jak mówi pani Irmina – prawda zawsze wychodzi na jaw i w razie czego mam kryminał na bank. Oprócz tego jest sto innych powodów, żeby nie sypać. Tak że Biernat odpada.

Pan Rysiek może? Jest w porządku. Trochę dziwny. Mówi do dziewczyn „dziewczyny” tak, jakby mówił „siostry” i traktuje je jak młodsze koleżanki, którym trzeba pomóc. Żaden szef, u którego szukałam pracy – okej, nie było ich za wielu, ale paru było – nie powstrzymał się przed tym, żeby najpierw obrzucić mnie spojrzeniem samca oceniającego zawartość wystrzałowej sukni bądź obcisłych spodni i bluzki wciągniętych na ciało kandydatki przed pójściem na tak zwaną rozmowę kwalifikacyjną.

Znam to spojrzenie, u jednych proste i bezczelne, u innych skrywane, uciekające w bok, poprzedzające pytanie: A jak wyobraża sobie pani swoje apanaże? Na pewno inaczej niż ty, dupku, przychodziło mi wtedy do głowy.

Rysiek co innego. Nie zahaczył nawet wzrokiem o biust, obejrzał tylko dokładnie moje włosy i rzekł: Niezły sznyt. Kto cię tak ostrzygł, dziewczyno? Jak powiedziałam, że siostra, uznał, że się nadaję. Ale na razie będziesz stażystką, oznajmił. Wziął w rękę szczotkę na kiju, podał mi ją i kazał pozamiatać lokal. Nie, no, uwielbiam go za to. Co by jednak pomyślał, gdybym teraz, w nocy, zapukała do jego drzwi i poprosiła o nocleg? No szok normalnie.

Wiem, że mieszka sam nad zakładem, wejście od podwórza. Pomyślałby to, co zwykłemu facetowi w tej sytuacji przyszłoby do głowy. Że dziewczyna chce pójść na skróty i przez łóżko załatwić sobie przyjęcie na staż z pominięciem zamiatania. Tylko że Rysiu nie jest zwykłym facetem. Na pewno by mnie uznał za idiotkę, powiedział, że się bardzo pomylił i przegnał. Albo jeszcze gorzej: kazałby grzecznie usiąść, poczęstował ziołową herbatką, przeprosił na chwilę i z drugiego pokoju zadzwoniłby do Zuzanny, która na sto procent załatwiła mi tę robotę, choć się do tego nie przyznaje. Idź do pana Rysia, wiem, że kogoś potrzebuje, może cię przyjmie, powiedziała. Akurat. Najpierw się wywiedziała, że jedna z jego fryzjerek zaszła i poszła na zwolnienie, potem szepnęła mu coś w rodzaju: Mam świetną kandydatkę, niech pan ją wypróbuje, bardzo pana proszę. A Rysio, jak to Rysio, ceni ładne i inteligentne klientki. Taką Zuzannę weźmy na przykład. Ceni ją.

No więc pan Rysio też odpada. Nim bym wypiła tę herbatkę, oni już by po mnie przyjechali. Paolo z Zuzą znaczy się.

Dobra, ostatecznie nie musiałam uciekać z Moreny. Mogłam zejść do kuchni, zjeść, co tam jeszcze zostało po tej ich balandze, w której nie dane mi było uczestniczyć, bo Paolo mnie wyczesał z towarzystwa, potulnie wrócić na górę, zabrać swoje rzeczy i wio w nieznane. Ale ja naprawdę miałam już dość tej opieki Paola, traktującego mnie jak niepełnosprawną umysłowo dziewczynę mafii czy diabli wiedzą czego. Wiola, ty musisz to i tamto, teraz zawiozę cię tu, a potem tam. Nawet jak tego nie rozumiesz, to wszystko jest dla waszego dobra, bo źli ludzie chcą wam zrobić kuku. A co ja mam z tym wspólnego – z Moreną, z Ludwigami i z ich sprawami? Nic a nic. Poznałam przypadkowo Zuzkę i tak się zaczęło. Gdybym wzięła sobie wolne tego dnia, kiedy one we dwie z tą Agatą miały fantazję zajść do knajpy Biernata na golonkę i piwo, być może nigdy byśmy się bliżej nie poznały. Znałybyśmy się może najwyżej z widzenia. Ale stało się, poznałyśmy się bliżej i dalej wszystko poszło jak po sznurku. Czy to pech, czy może przeznaczenie?

Jeszcze na schodach, jak schodziłam po cichu ze swojego pokoju, nie miałam pojęcia, że ucieknę. Wiedziałam tylko jedno – nie chcę, za żadne skarby nie chcę, jechać z nim do Włoch. On jest zafascynowany Zuzanną, to widać jak na dłoni, może nawet w niej się buja, ba, buja się na sto procent, a ja co? Mam mu ocierać łezki? Kumpela z naszej wsi, co wyjechała do Włoch, mówiła mi o nich: Tu ci gada ti amo, ti amo, ale jak się nadarzy okazja, innej nie przepuści. To co, ja bym miała być za okazję? Jak ja bym Zuzie w oczy spojrzała! Ale przecież im tego nie powiem.

Zajrzałam do stołowego – pani Irmina wyglądała tak, jakby kimała lekko przy telewizorze (rety, jak ja bym chciała mieć taką babcię!), w każdym razie nie zwracała na mnie uwagi. Poczułam się nagle jak ptaszek w klatce, któremu ktoś zapomniał przymknąć drzwiczki. Niewiele myśląc, zdjęłam z wieszaka swoją bluzę i torebkę, i cichcem wyszłam na ganek. Tam zaczekałam momencik – nikt nic nie zauważył. Wymknęłam się spokojnie na podwórze.

I wtedy wpadłam w popłoch. Co robić dalej?

Podeszłam do samochodu Paola, dotknęłam jego maski. Ile dziewczyn, które znam, sikałoby w majtki z radochy, że mogą się przejechać tym kabrioletem z przystojnym, ładnie pachnącym Włochem prawiącym im komplementy, podczas gdy ciepły wiatr rozwiewa im włosy. Ale na pewno żadna z nich nie chciałaby zaznać uczucia, kiedy jakiś zbir z innego samochodu celuje do tego Włocha z pistoletu. Celuje tak, że kula równie dobrze może trafić jego, jak i ciebie. Nie, ten rachunek mi się nie opłacał. Odwróciłam się i spojrzałam w okno mojego pokoju. Tak o nim myślę – mój pokój – ale jaki on tam mój. Mam go wynajęty od paru miesięcy, a spałam w nim ile razy? Dziesięć? Okej.

W oknie zobaczyłam Zuzannę. Stała tyłem, oparta o parapet. Znaczy rozmawiali. Ciekawe, o czym. Pewnie wciskał jej jakieś farmazony na pożegnanie, jak to tylko oni potrafią. Czasem było mi jej żal. Bo była dla niego taka ważna, nie wiem, czy nie najważniejsza, a ja wiedziałam o nim sto razy więcej od niej. Już od pierwszego dnia, kiedy go obie poznałyśmy. A tak na serio to od pierwszej nocy, kiedy wyciągnął mnie z Moreny niby na przejażdżkę, a ja głupia się zgodziłam, wyobrażając sobie nie wiadomo co. Skąd mogłam wiedzieć, że chodzi mu tylko o to, żeby mieć świadka pożaru? Teraz pewnie też zasuwa jej jakieś bajki, pomyślałam, a ona w nie wierzy, bo w przekonywaniu kobiet, że tylko on ma rację, jest naprawdę dobry.

Gdy tak gapiłam się w to okno, usłyszałam jakieś szmery. Dobiegały zza płotu, z sąsiedniej działki. Gargamel, pomyślałam, obchodzi po ciemku swoje włości. Bo słyszałam, że przyjechał tym słynnym wozem z zaciemnionymi szybami. Zanim ukryłam się w głębszym cieniu, zobaczyłam w oświetlonym oknie, że ktoś podchodzi do Zuzy. Nie widziałam kto – ale kto to mógł być, jak nie Paolo – blisko, bardzo blisko. No nie, zaraz zaczną się całować! I po co te udawanki, że to tylko daleki kuzyn, w sumie całkiem jej obojętny, wolny ptak? Nie patrzyłam już na tę scenę, tym bardziej że odsunęli się od firanki i obraz stał się zamazany. Może teraz padną na moje łóżko i zaczną się kochać? Nie byłabym zdziwiona. Chociaż może trochę tak. Przecież by ryzykowali, że zaraz wejdę. Mogłabym zresztą jeszcze to zrobić. Wystarczyłoby zawrócić, wejść do domu i postawić kilka głośnych kroków na schodach.

Ale nie. Nie będę taka.

Polazłam za garaż, aż do lasku na wzgórku. Tam ukryłam się w krzakach, ciekawa, co teraz się stanie.

A ciekawe, jak by zareagował pan Kajetan i jego siostra, gdybym pojawiła się za parę minut w ich domku? Zadanie zdawało się całkiem proste. Przejść przez parkan, pójść ulicą w dół, pokonać parę zakrętów i już. Durna, i co byś im powiedziała? – rzekłam do siebie w duchu. Że prosisz uprzejmie, aby cię ukryli do rana? Nic durniejszego wymyślić już by się nie dało. Kajetan jest tak lojalny wobec Zuzanny, że nie uwierzyłby w ani jedno moje słowo. Zresztą, pewnie byłby po jakichś piwkach z kolegami, może nawet by spał, a jego siostra raczej by się zdziwiła. W sumie nawet jej nie znam, nie wiem, jak by zareagowała. Głupi pomysł, żeby tam iść.

No i wyszło, że przykucnęłam w tych krzakach w lasku i czekałam, co się wydarzy. Po pięciu minutach nogi mi zdrętwiały, bo co to w ogóle za pomysł, żeby w kucki siedzieć tyle czasu. Wyprostowałam się. Miałam od dziś rzucić palenie, ale jednego już wypaliłam – niby ostatniego – z Agą (w gruncie rzeczy fajna z niej laska), a dzień jeszcze się nie skończył. Rzucę od jutra. Problem w tym, że nie miałam przy sobie fajek, bo ostatnią, niedokończoną paczkę oddałam dobrowolnie panu Rysiowi na znak, że z tym już koniec. No i z tego powodu jeszcze bardziej zachciało mi się jarać. Zaczęłam nerwowo – co za durnota – grzebać w torebce, jakby w nadziei, że jakiś ostatni sponiewierany papieros zachował się w jej zakamarkach. Nic z tego, znalazłam tylko zapalniczkę.

Z braku lepszego pomysłu, pstryknęłam sobie mały płomyk, popatrzyłam na niego i zgasiłam. Pomyślałam, że dobre i to, w razie czego rozświetlę sobie ciemność. I wtedy znowu wydało mi się, że za płotem ktoś łazi. Strzeliła pod butem sucha gałązka. Łazi, to łazi, pomyślałam. Jest u siebie. Na wszelki jednak wypadek – choć nie miałam pojęcia, na jaki – znieruchomiałam na dłuższą chwilę.

Skończyli czy nie? Zależy do czego doszło. Zuzanna nie z tych, co by dały porwać się emocjom i powiedziała sobie: a co mi tam, niech się dzieje, co chce. Gdybym ich nakryła, najwyżej bym się cofnęła. Tylko że ona sobie na to nie pozwoli. Też bym tak chciała. Niestety, obawiam się, że gdyby Paolo mnie zbajerował i stał się niedwuznacznie miły, ja poddałabym się. Parę razy myślałam, że już jest blisko, czy to w jego samochodzie, czy pierwszego dnia u tych jego niby znajomych, u których mnie ulokował, ale nie, on na serio postanowił być tylko moim opiekunem. Jak widzę, oboje są siebie warci.

A weźmy Irka. Dobra, poderwał mnie na imprezce, kiedy jeszcze nie znałam Zuzanny odpalałam słodką blondynkę, coś tam między nami było, do czegoś doszło. No i co? Facetowi ubzdurało się, że ma już do mnie prawo i będzie mi mówić co mam robić, a czego nie. I że będę na każde jego zawołanie. A w życiu! Owszem, chce pomóc, na przykład przenieść meble, dlaczego nie, w sumie jest mi coś winien, ale żeby wiązać się z nim na stałe? Zwłaszcza gdy na świecie jest tylu wartościowszych od niego facetów? Trzeba by być debilką. Tak że gdy o Irka chodzi, też mogłabym się ustawiać jak Zuzanna. Dlaczego nie. Z Paolem by było trudniej.

Od strony lasku nie widziałam już okien górnych pokoi. Jedynie poprzez werandę przebijało się światło ze stołowego, gdzie pani Irmina pewnie dalej samotnie oglądała telewizję. Chyba że Zuza z Paolem wreszcie skończyli pożegnanie i zeszli na dół. Pewnie skończyli, bo jemu bardzo się spieszyło do tych Włoch. Odkryli, że mnie nie ma w domu? No a jak! Paolo się wnerwił. Wiola! Wiola! Gdzie ty jesteś? Jak wtedy, w domu jego znajomych, gdy miałam dość siedzenia w czterech ścianach i wyszłam do ogrodu, a on akurat przyjechał. Niby coś zabrać, a naprawdę na kontrolę. Wystraszył się, że uciekłam. Tak się wkurzył, że gdy mu się pokazałam, darł się na mnie jak wściekły. Tylko połowę zrozumiałam, gdyż w drugiej połowie krzyczał po włosku.

Najbardziej bałam się, że mnie uderzy, bo oni to tego są szybcy, ale nie. Po chwili złość mu przeszła, a może raczej strach, tylko nie wiem – o mnie czy o własny tyłek – i zaczął łagodnie tłumaczyć, po raz kolejny to samo, że na razie tak trzeba, dla bezpieczeństwa, a niedługo załatwi mi pracę, zmienię wygląd i będę mogła wyjść. Dobra, przystojniaku, pomyślałam sobie, zrobię to dla ciebie i dla Zuzy, skoro tak ładnie prosisz.

I miałam rację – zeszli z poddasza. Dzięki temu, że drzwi ze stołowego na werandę były niedomknięte, usłyszałam – ledwo, ledwo, ale zawsze – jak drze się: Wiola! Wiola! Ostatni moment na decyzję: albo wyjdę, coś tam skłamię i witaj słoneczna Italio na dobre i na złe, albo przeczekam w krzakach aż wyjedzie tym swoim czerwonym kabrioletem i wtedy… nie wiadomo co.

Poprzez firany, bo zasłon w stołowym jeszcze nie zaciągnęli, widziałam przesuwające się sylwetki. Ten ciskający się z kąta w kąt cień to na pewno Paolo. Nie wie, co począć. Jechać samemu, czy mnie szukać. Tak czy tak, będzie źle. Ciekawe, co na to Zuza. Doradzi mu coś? Jeśli się w nim zabujała, a to prawie pewne, choć zapiera się, że nie, i z tym Mareczkiem w Irlandii dała sobie już spokój, pewnie by wolała, żeby nie wyjeżdżał, bo już wie, co znaczy narzeczony za granicą. Ale on i tak nikogo nie słucha. Robi to, co uważa za słuszne, choć nikt nie wie, czym się kieruje. To znaczy czym naprawdę się kieruje, bo te jego okrągłe gadki o bezpieczeństwie i odpowiedzialności nikogo już nie ruszają. Nawet Irminy, a może jej przede wszystkim, bo to mądra kobieta jest, choć nie zawsze daje to po sobie poznać. Dopiero jak pomówi z człowiekiem sam na sam, wychodzi, że wiele w życiu przeszła, dużo rozumie i jak poradzi, to zawsze mądrze. Dlatego wolę z nią zostać w domu niż na przykład włóczyć się po lasku z towarzystwem Zuzanny, które gada tak, że połowy ich gadki nie rozumiem.

No ale co? Wyjedzie bez jedynego świadka, który w razie czego, jak by został zapytany przez policję albo przez prokuratora, może potwierdzić, że kiedy on, Paolo znaczy, wszedł przez okno do tej willi, tamten już nie żył?

Ja nie wiem na sto procent, czy tak było, choć niby wszystko wskazuje, że tak. Trupa nie dotknęłam i nie mogę stwierdzić pod przysięgą, że był zimny. Z drugiej strony, kiedy Paolo wychodził z samochodu, nie widziałam, żeby miał przy sobie pistolet, ale czy na pewno? Było raczej ciemno. Coś sięgał ze schowka, może właśnie jakąś miniaturową broń? Strzału jednak nie słyszałam. A jeśli użył tłumika? Już o tym myślałam, tłumik to duży przedmiot, widziałam na filmie, nie schowałby go w kieszeni tak, żeby nie było go widać, a po wyjściu z samochodu nie otwierał bagażnika.

I to, co najważniejsze: Po jakichś dziesięciu minutach zadzwonił na moją komórkę, żebym zaraz wyszła z auta. Potem żebym przelazła przez płot, jak on to zrobił, i od tyłu podeszła do okna. Tam na mnie czekał z latarką. Przypuszczalnie to właśnie ją wyjął ze schowka. Tak sobie wtedy pomyślałam. Dał mi chusteczkę z materiału, jakiej dziś nikt już nie używa, bo są jednorazówki, i kazał wejść do domu przez drzwi, ale tak, żeby niczego nie dotykać, tylko przez tę chusteczkę. I proszę, drzwi były otwarte – po co było w takim razie wchodzić przez okno?

Zaraz za progiem zawadziłam nogą o coś miękkiego, co w pierwszej chwili wydało mi się leżącym martwym ciałem, i wrzasnęłam jak głupia. On natychmiast się pojawił, żeby mi poświecić i wtedy oboje zobaczyliśmy na posadzce martwego wielkiego psa. Paolo kazał mi być cicho i iść za nim. Po drodze wyjął mi z ręki chusteczkę. Weszliśmy do salonu. I tam dopiero zobaczyłam! Facet leżał na wznak, siny, z rozrzuconymi rękami, z ciemną plamą na czole, z której krew już nie płynęła. W postaci ciemnej strużki zastygła na skroni i uchu.

Pewnie wrzasnęłabym po raz drugi, gdyby Paolo nie zatkał mi ust dłonią. Raz jeszcze poczułam, jaki jest silny. Po chwili mnie puścił i przyłożył palec do ust.

– Ty widzisz, Wiola, on nie żyje – stwierdził. – Ty widzisz? – Kiwnęłam głową. – On leży jedna godzina albo dwa. – Spojrzałam na niego. Chciałam zapytać, po co mi to mówi, ale nie mogłam wydobyć głosu. – Dotknij go – powiedział i lekko popchnął mnie w jego kierunku.

Do tego nie mógł mnie zmusić. Gwałtownie pokręciłam głową i odwróciłam się. Stał tak blisko, że wpadłam prosto w jego ramiona.

– Nie! – jęknęłam, zasłaniając sobie usta dłonią.

On pogłaskał mnie delikatnie po włosach.

– Dobrze jest, dobrze, okej – rzekł szeptem na uspokojenie. – Tylko ty pamiętaj to, co widzisz. A teraz my uciekamy.

Trzymając mocno moje ramię, wyprowadził mnie z salonu do holu, a stamtąd na mały dziedziniec. Tam mnie puścił i kazał przejść znowu przez parkan. Lecz ja, zamiast go posłuchać, podeszłam do furtki.

Była wprawdzie noc, ale docierało do tego miejsca oświetlenie uliczne i ktoś mógł nas zauważyć na tym parkanie. Może nawet już zauważył, kiedy przechodziliśmy kolejno przez płot od strony ulicy, i powiadomił policję. Paolo coś do mnie powiedział, nie słuchałam go, tylko nacisnęłam klamkę. I proszę, furtka puściła. Była urządzona w ten sposób, że od ulicy bez klucza otworzyć się jej nie dało, a od wewnątrz tak. Wiedziałam, że to możliwe, bo u Biernatów tak właśnie jest. Wyszliśmy oboje, zatrzasnęliśmy furtkę od zewnątrz i spokojnie podeszliśmy do samochodu.

– Ty mądra ragazza – powiedział Paolo, zanim ruszyliśmy.

Natychmiast zrobiło mi się cieplej na ściśniętym ze strachu sercu, bo on dotąd w taki sposób mówił tylko o Zuzannie. Spojrzałam na niego jakoś tak, że on się uśmiechnął. Dość blado, bo sytuacja wcale nie wyglądała na wesołą. Zgadł moje pytanie, którego nie śmiałam zadać. Sięgnął do kieszeni marynarki i pokazał mi paszport.

– Ja tylko chciałem to – oznajmił. – Żeby mi oddawał, bo ja do Italia jechać muszę.

– A po co ci on? – zapytałam. – Przecież na granicy nie sprawdzają.

– Mogą sprawdzają – odpowiedział. – A w Italia co? Jak ja by pokazywałem, że ja to ja?

Mówił tak śmiesznie po polsku. Gdyby przestał robił błędy, nabrałabym podejrzeń, że to nie on, tylko ktoś podstawiony za niego.

Ruszył ostro z miejsca. Jak tylko wyjechaliśmy z bocznej uliczki, zobaczyliśmy migające światła nadjeżdżającego pojazdu policji. Widziałam, jak Paolo stężał, zwolnił i spokojnie minęliśmy się z szybko jadącym szaro-niebieskim wozem.

– Ja ci coś powiem, Wiola – rzekł po chwili, nie spoglądając ku mnie. – Coś ważne. Ty teraz musisz jechać do Italia razem. Ty i ja. – Podskoczyłam na siedzeniu. Nie mogłam wydobyć słowa. – Bardzo ważne to jest. I dla ciebie, i dla Zuzanna, i dla Irmina.

Znałam już tę gadkę. Wszystko, co dotąd kazał mi robić, było bardzo ważne.

– A dla ciebie? – spytałam.

– Dla mnie najbardziej ważne – odparł. – I ja ci jeszcze powiem, że wyjechać będziemy zaraz, dziś.

– Ale jak to? – Nie mogłam ogarnąć tego pośpiechu.

– To proste jest. – Jak na Włocha, mówił całkiem spokojnie. – Oni teraz będą szukać morderca. Tam nie było żaden alarm. Może było, że kamery, monitoring, ja nie wiem. Może oni nas najdować, zamykać i pytać? Może zrobić tak, że ja morderca? Ja nie mogę tu być arrestato, kiedy mój dziadek Giulio chory.

– Okej, a ja co? Mogę? Mój dziadek nie jest chory. Nawet nie żyje.

Szukał sensu w tym, co powiedziałam, ale chyba nie znalazł.

– Ty jesteś mój jeden, no ten, szadek? Ja nie umiem powiedzieć po polski.

– Świadek?

– Tak. Siwyjadek. To jest trudne słowo.

Zamilkłam. Ładny gnój. Miałabym natychmiast, ot tak, z godziny na godzinę rzucić wszystko i dać się wywieźć do Włoch przez jakiegoś przystojniaka! A czy ja wiem, kim on jest naprawdę? A jak trafię na koniec do jakiegoś burdelu? Mało to takich historii w telewizji albo w Internecie opowiadają? Zerknęłam na niego dyskretnie.

Od samego początku, odkąd go zobaczyłam pamiętnego dnia w restauracji Biernata, czułam, że otacza go jakaś tajemnica, nie wiem, jaka. Jak oni go traktowali! A on – jak z nimi rozmawiał! Jak jakiś mafioso. Potem jednak… cóż, potem się okazało, że to nie zbój, tylko obrońca. Tyle że do końca nie wiem, przed czym albo przed kim. I Zuzanna też nie wie. A jeśli wie, to mi nie powiedziała. I czy to przypadek, że znalazł się – akurat ze mną – dwa razy na miejscu wypadku: raz przy pożarze restauracji, a drugi raz na miejscu zabójstwa? I ja miałabym z kimś takim wyjechać nagle za granicę, nic nikomu nie mówiąc? I to akurat teraz, kiedy mogę zostać fryzjerką! Nie, to jakiś żart.

– Ale do Moreny chyba zajrzymy na pożegnanie? – zapytałam podchwytliwie, jak mi się wydawało.

Wykonał podwójne skinienie głową.

– Naturalnie – potwierdził własnym głosem.

No i teraz siedziałam w krzakach obok Moreny, licząc, że piękny Paolo, za którym cały zastęp dziewuszek z Kornelina i całego powiatu otwockiego, że Wołomina nie wspomnę, poszedłby jak w dym, zostawi mnie w spokoju i sam zwieje do Włoch, a potem zniknie nie wiadomo gdzie, nim jakiś komisarz z policji zatrzyma go w charakterze podejrzanego.

Pomyśleć, że zanim skumplowałam się z Zuzanną, sama byłam jedną z takich dziewuszek.

No i w tym momencie zadzwoniła moja komórka. Przerażenie, że zostałam zdemaskowana, sparaliżowało mnie. Wyrwanie telefonu z torebki zadziałało jak odruch. Spojrzałam na wyświetlacz – jak się obawiałam, dzwonił Paolo. Co za idiotka ze mnie! Co Irek zrobił w pierwszym rzędzie, gdy mnie uwięził u Biernata? Zabrał mi baterie, gdy tylko usłyszał, że gdzieś dzwonię, żeby mnie nikt nie namierzył. Nerwowo odrzuciłam połączenie i wyłączyłam aparat. Spróbowałam go otworzyć, ale to cholerne urządzenie w takich razach zawsze odmawia współpracy. Naciskałam, podważałam, aż poderwałam paznokieć. Dopiero wtedy przypomniałam sobie, co należy po kolei robić, żeby obudowa puściła. Udało się. Wyłuskałam po omacku baterię. Teraz już za Chiny mnie nie znajdą, pomyślałam. Tylko że gdy drżącymi rękami usiłowałam złożyć telefon, bateria upadła w trawę.

Zaklęłam pod nosem. Nie chciałam szukać jej po omacku, żeby nie natrafić na jakąś żabę czy innego ślimaka bez muszli (brrr!), poświeciłam więc sobie zapalniczką.

I dobrze, bo bez tego ta bateria już na zawsze by została w tym miejscu. Podniosłam ją i wetknęłam do kieszeni.

Nagle usłyszałam jakieś głosy spod Moreny. Widocznie Zuza z Włochem wyszli na podwórze. Nie widziałam ich. Rozmawiali, ale poszczególne słowa do mnie nie docierały. Nie mogli mnie dojrzeć, mimo to skuliłam się. Ostatnia szansa, aby wyjść na kompletną idiotkę: wybiec z krzaków, zacząć przepraszać i sprawić, że Paolo już nigdy nie zostawi mnie bez nadzoru. Przetrzymać! Wytrzymać do momentu, aż odjedzie.

Trzasnęły drzwi, znaczy wsiadł do samochodu. Pocałowali się na pożegnanie? Zamarłam. Paolo uruchomił silnik. Światła wozu świeciły wprost na mnie. Znajdowałam się jednak zbyt daleko od nich i zbyt kryły mnie drzewa i krzaki, żeby któreś z nich mogło mnie zauważyć. Odczekałam, aż czerwony kabriolet z zasuniętym dachem wyjedzie na ulicę i zniknie za zakrętem, a Zuzanna zamknie bramę. Chwile te ciągnęły się niemiłosiernie długo, a ja miałam wrażenie, że zapadam się w ciemność dosłownie i w przenośni. Zgasła lampa na ganku oświetlająca podwórze, zapadła kompletna cisza. Mimo polarowej bluzy, poczułam chłód na plecach. Naciągnęłam kaptur, zaciągnęłam pod szyję zamek błyskawiczny i sięgnęłam po zapalniczkę. Jej blady płomyk pomógł mi znaleźć drogę do parkanu.

Doszłam do miejsca, w którym kilka miesięcy temu przełaziłam potajemnie na drugą stronę razem z Paolem. Wtedy dwadzieścia metrów dalej stał jego wóz. Byłoby zabawnie, gdyby stał tam znowu. Przerzuciłam przez siatkę najpierw torebkę, potem sama wskrabałam się przy słupku na górę i zeskoczyłam na piaszczystą drogę.

W zasadzie nie wiedziałam, co robić dalej.

2

Idiotka, kretynka, myślałam o sobie. Po co ci to było?

Po raz pierwszy poznałam to uczucie: sama przeciw całemu światu. Osamotniona na polu walki. Nikt ci nie pomoże, nikomu nie możesz zaufać. Jakbym naga została na środku remizy w trakcie wiejskiej zabawy. Ręce jakoś same złożyły się do modlitwy. Aniele Boży, stróżu mój… To pierwsze, co mi przyszło do głowy. Najpierwsza z modlitw, których nauczyła mnie matka. O tak, stróż niebieski naprawdę był mi potrzebny, bo na ziemskich nie mogłam stawiać. Może jeszcze jakoś by było, gdyby gdzieś w pobliżu mieszkała siostra. Może na jej pomoc mogłabym liczyć. Ale gdzie! Prawie dwieście kilometrów stąd. I nawet zadzwonić do niej nie mogłam.

Iść na stację, poczekać na pierwszy pociąg do Warszawy, i z Zachodniego pierwszym autobusem pojechać do Brodnicy? No nie wiem. Wyobrażam sobie: wchodzę do siostry, a tam czeka już Paolo. Saluto! – powie na powitanie. – Czeszę szę, że czę wicę. I dupa blada.

Wie, że mam siostrę? Na pewno wie, sama mu o niej opowiadałam. O czymś trzeba było gadać, kiedy się widziało, że noc, facet jest blisko ciebie, ale te rzeczy mu nie w głowie. Zapytałam, czy ma rodzeństwo. No, no! – odpowiedział. – Ja sam jeden. A ty masz? – spytał on z kolei, choć pewnie guzik go to obchodziło. No i powiedziałam o tej siostrze, co jest fryzjerką i wynajmuje pokój w Brodnicy, i w ogóle się rozgadałam aż za bardzo. Wie też, gdzie mieszka matka z ojczymem. Od razu zobaczyłam w wyobraźni, że jedzie tam, do naszej wsi pod Rypinem, sprawdza, czy mnie nie ma, wypytuje matkę o drugą córkę, wciska im jakiś bajer jaka to bardzo ważna sprawa go sprowadza i jedzie dalej.

No bo dowiedział się o mnie za dużo i wie, gdzie mogłabym się ukryć. A ja nie mogę nikogo uprzedzić przez telefon co i jak, bo jak tylko włączę baterię, on mnie namierzy. Na pewno ma w swojej komórce taką opcję.

Durna, pomyślałam zaraz. Dla niego najważniejsze jest, żeby jak najszybciej opuścić Polskę. Nie będzie tracił czasu na szukanie mnie po wsiach i miasteczkach. Chyba wie, bo już się przekonał, że nawet jak mnie dorwą, w sensie że policja, to i tak nie zeznam nic na jego niekorzyść.

Należało się ruszyć, trudno bowiem było tkwić bez końca pod ogrodzeniem Moreny. Oczy zdążyły przywyknąć do ciemności, a skromne resztki świateł docierające z odległych ulicznych lamp i okolicznych domów pozwoliły mi dostrzec zarysy drzew przy piaszczystej, nieco stromej bocznej drodze. Postąpiłam kilka, może kilkanaście kroków wzdłuż ogrodzenia, przez co znalazłam się bliżej oświetlonego domu Gargamela. I wtedy go zobaczyłam.

W pierwszej chwili, zanim zdążyłam cokolwiek pomyśleć, zdawało mi się, że śnię. Paolo? Przejrzał mnie? Samochód stał dokładnie tam, gdzie zatrzymaliśmy się, kiedy nocą odwiedzaliśmy Morenę. Tuż za szczytem wzniesienia. Zamarłam. W półmroku nie mogłam za wiele zobaczyć: ani marki, ani tym bardziej tablicy rejestracyjnej, jedynie zarys. Ponieważ nie dostrzegałam żadnego ruchu, z pewną obawą zrobiłam jeszcze kilka kroków. Wtedy byłam już pewna – to nie był wóz Paola. Ani jego czerwona alfa, ani ten pożyczony. Zresztą, jak by tu się znalazł, przecież dopiero co odjechał czerwonym.

Wyciągnęłam zapalniczkę i pstryknęłam. Gaz zdążył się chyba wypalić, bo pojawiła się tylko iskra. Za drugim pstryknięciem to samo. Potrząsnęłam nią i spróbowałam raz jeszcze. Płomyk, słabiutki, zabłysnął tylko na ułamek sekundy. Zaklęłam pod nosem. Zapalniczka była do wyrzucenia.

Zajęta tymi manipulacjami, przestałam obserwować otoczenie. Nic nie widziałam, nic nie słyszałam. Nagle trzasnęła gałązka i poczułam, jak ktoś od tyłu chwyta mnie silnie jedną ręką w talii, a drugą ręką zatyka mi usta i dociska głowę do swego barku, abym nie mogła się wyrwać. Mój krzyk przerażenia wydostał się na zewnątrz zaledwie jako ciche rzężenie.

– Ciii… – syknął napastnik. – Nie szarp się. Nic ci nie grozi.

Był tak potężny, że uniósł mnie w górę jak piórko. Mając wolne nogi, próbowałam, szamocząc się, kopnąć go w piszczel, i nawet raz mi się to udało, ale on wtedy zmienił taktykę.

– Uspokój się, albo po tobie – warknął groźnie. – Jasne?

Miał niski głos o wyraźnej barwie. Na potwierdzenie, że nie żartuje, postawił mnie na ziemi i ręką, którą dotąd trzymał mnie wpół, ścisnął mi gardło, aż zaczęłam się dusić. W panice wykonałam jakieś potakujące ruchy głową. On zwolnił uścisk. Posiadał nade mną absolutną przewagę. Mój wrzask mógł go tylko rozsierdzić. Nikt i tak by nie zdążył przyjść mi z pomocą, gdyby nawet mnie usłyszał.

– Będziesz cicho? – upewnił się.

Raz jeszcze potwierdziłam. Wtedy on ostrożnie zsunął dłoń z mych ust. Gdzieś tam pojawiła się iskierka nadziei, że to jednak nie gwałciciel. Nie zachowywał się jak jakiś napaleniec, nie obmacywał mnie wcale, nie usiłował zdzierać bluzy, żeby dostać się do ciała, ani nie próbował przewrócić mnie na ziemię. Nie ciągnął mnie też w żadne krzaki. Nawet przenosząc dłoń z talii na gardło zachował się przyzwoicie, jeśli tak można powiedzieć. Ale w takim razie kto to? Mogło być jeszcze gorzej niż sobie wyobrażałam?

Odwrócił mnie powoli twarzą do siebie, bo ja, ogarnięta strachem, jaki we mnie wzbudził swoim ostrzeżeniem, byłam teraz jak sparaliżowana, niezdolna do wykonywania samodzielnych ruchów. Stojąc naprzeciw niego, nie śmiałam spojrzeć mu w oczy. Patrzyłam tępo w ziemię, co w tych ciemnościach i tak nie miało sensu. On ujął mnie trzema palcami za brodę i uniósł ją tak, że chciałam czy nie, byłam zmuszona popatrzeć na jego twarz.

Wtedy go poznałam.

Był to widziany przeze mnie niejeden raz strażnik willi Gargamela. Prawdziwe karczycho. Po raz pierwszy bez psa.

Wciągnęłam gwałtownie powietrze i wydałam cichy jęk, dając wyraz nowemu zaskoczeniu. On na to, dla uspokojenia, bo pewnie zauważył przerażenie w moich oczach, przymknął lekko powieki i przyłożył palec do ust. Nawet nie pisnęłam.

– Chodźmy – powiedział i w tej samej chwili chwycił mnie za ramiona.

Cokolwiek miało to w konsekwencji oznaczać, byłam temu przeciwna.

Pokręciłam głową i wydałam dźwięk oznaczający przeczenie.

– No trudno – stwierdził. – Nie dajesz mi wyboru, paniusiu.

Gdyby było zwyczajnie, bym tej „paniusi” nie puściła płazem. Teraz jednak, w tym moim beznadziejnym położeniu, obraźliwe normalnie słówko zabrzmiało jak najlepsza tabletka na oczyszczenie organizmu ze strachu. Co prawda w takiej sytuacji znajdowałam się w życiu po raz pierwszy, ale miałam dziwne przekonanie, że w ten sposób nie zwraca się do swej ofiary ani gwałciciel, ani terrorysta.

Tymczasem on, trzymając mnie wciąż jedną ręką za ramię, drugą sięgnął do kieszeni kurtki i wyciągnął z niej jakieś mieszczące się w dłoni opakowanie. Następnie psiknął mi sprayem w nos i tyle pamiętam.

Później, gdy już się ocknęłam, domyśliłam się, że bezwładną zarzucił mnie sobie na ramię jak jakiś worek kartofli i zaniósł do samochodu. Inaczej nie umiałam sobie wytłumaczyć dalszego ciągu tego zwariowanego wieczoru.

– O, cholera, gdzie ja jestem? – To były pierwsze moje słowa po ocknięciu.

Leżałam na kanapie w normalnym pokoju ze stołem, szafą, jakąś komodą z szufladami. Miałam na sobie swój polar, nierozsunięty, moja torebka leżała obok na krześle. Zasłony na oknach były szczelnie zaciągnięte, nie wiedziałam, czy jest dzień czy noc. Na ścianie wisiało parę bohomazów. Sprowadził mnie dla jakiegoś porąbanego artysty? – przemknęło mi przez myśl. Przy oknie, odwrócona do mnie tyłem, stała nieznana mi osoba. Z sylwetki kobieta. Czarnowłosa, dość krótko ostrzyżona. Gdy mnie usłyszała, odwróciła się.

Jak wcześniej strażnika, także i ją poznałam. To była Oksana, Ukrainka, opiekunka starego Biernata. Przynajmniej jeszcze do niedawna.

Poczułam zamęt w głowie. Czy ja śnię? Porwał mnie osiłek z „gargamela” i zawiózł do Biernatów? Co tu jest grane w ogóle?

– Oksana? To ty? Gdzie ja jestem? – powtórzyłam. – I skąd ty tutaj?

Pokój ani trochę nie przypominał mi żadnego z tych, które widziałam u Biernatów.

– Tycho – odrzekła Oksana. – Ty już bezpeczna.

Oksana całkiem dobrze mówiła po polsku, mimo to co chwila wrzucała jakieś ruskie czy ukraińskie słowa. Rozmawiałam z nią w sumie u Biernatów ze trzy razy, więc wiem. Co najważniejsze, to właśnie jej zawdzięczam – można powiedzieć – udaną ucieczkę z domu Biernatów, bo to ona otworzyła drzwi od mojego pokoju, mojej celi bym raczej powiedziała, i zapomniała zamknąć. I tak się złożyło, że inne drzwi też były w tej godzinie otwarte, Janusz Biernat przebywał poza domem, ten kretyn Irek gdzieś się rozbijał swoją terenówką. I – bardzo ważne – psy były zamknięte. Sądziłam, że po prostu tego dnia miałam cholerne szczęście.

Na konto tego szczęścia zaliczyłam nawet przypadkowe, jak mi się zdawało, spotkanie z Paolem tuż za bramą Biernatów. Dopiero dużo później przyszło mi do głowy, że on tam czekał ukryty, bo wiedział, że wyjdę. I aż do tej chwili byłam pewna, że Włoch był w zmowie z Oksaną. Może ją zbajerował, może jej zapłacił, żeby mi ułatwiła, tego nigdy mi nie powiedział. Jednak jej obecność w zupełnie dla mnie nowym, obcym miejscu kompletnie mi nie pasowała. Na szybko, żeby mieć jakąś teorię, pomyślałam, że widocznie ona jest też w jakiejś zmowie ze strażnikiem Gargamela. Tylko co ich wszystkich łączyło? Jeśli Paolo także należał do tej paczki, miałam przerąbane.

– Która godzina? – zapytałam.

– Jest noc – usłyszałam. – Ty spokojnie możesz spać.

– Jak spać? – wrzasnęłam. – Jak ja mam spać, do cholery! Na dodatek spokojnie. Gdzie ja jestem?

– U dobrych ludy. – Oksana najwidoczniej nie mogła udzielać ścisłych informacji, bo szybko lekko się skłoniła się i wyszła.

Chciałam iść za nią, ale kiedy się zerwałam, zakręciło mi się w głowie. Pewnie po tym sprayu, którym mnie osiłek poczęstował na drodze. Usiadłam na moment, żeby mi przestało wirować przed oczami. Po chwili wstałam znowu. Podeszłam do okna i rozsunęłam zasłony. Za nimi znajdowało się okno, a za nim zewnętrzne rolety. Też zasunięte, tak że niczego nie mogłam zobaczyć. Podeszłam do drzwi. Spodziewałam się, że są zamknięte na jakiś zamek automatyczny, bo gdy Oksana wychodziła, nie usłyszałam chrzęstu klucza ani nic podobnego.

Zwróciłam na to uwagę, bo już raz podobną sytuację przerabiałam. Właśnie u Biernatów, kiedy Irek mnie zamykał, żebym nie uciekła. Ale nie, te były otwarte.

Uchyliłam skrzydło i wsunęłam głowę w powstałą szparę. Nikogo w pobliżu nie zauważyłam. Wymknęłam się cicho. Drzwi wychodziły na niewielki korytarzyk. Wchodziło się z niego do dwóch kolejnych pomieszczeń. Kończył się schodami prowadzącymi na parter. Aha, znaczy karczycho wniósł mnie tędy na górę, domyśliłam się.

Przezornie nie zajrzałam do żadnego z następnych pokoi. Zaczęłam ostrożnie schodzić po stopniach. Schody nie wydały nawet jednego skrzypnięcia, inaczej niż w Morenie, gdzie trudno zejść całkowicie bezgłośnie. Mimo że zapaliło mi się światełko nadziei, wydało się nieprawdopodobne, żeby nikt mnie nie zatrzymał. W końcu nie po to mnie tu zawlekli (pojęcia ciągle nie miałam kto w sumie i po co), żeby pozwolić mi teraz wyjść bez słowa. Na wszelki jednak wypadek wróciłam po torebkę, a nuż znowu ktoś o czymś zapomniał?

Kiedy wreszcie ze swoją torebką znalazłam się na dole, w jakimś salonie czy czymś takim, i zamierzałam skierować się do drzwi, jak mi się zdawało wyjściowych, usłyszałam za sobą zdecydowany męski głos:

– Otwarte, ja bym jednak radził nie wychodzić.

Kolejny raz serce podskoczyło mi do gardła. Aż dziw, że mu się podróże tam i z powrotem tego zwariowanego dnia nie sprzykrzyły i nie postanowiło po prostu stanąć na dobre. Obejrzałam się.

Mężczyzna, raczej starszy, jeśli nie wręcz stary, siedział sobie w fotelu w głębi salonu, w półmroku, z nogą założoną na nogę i jakby na mnie czekał. Wzruszyłam ramieniem.

– Rozglądam się tylko – powiedziałam bez zastanowienia.

– Rozumiem – odrzekł, choć nie wiem, co mógł rozumieć. – Podejdź bliżej. Mogę ci mówić po imieniu?

Takiego otwarcia w ogóle się nie spodziewałam. Mógł mi mówić, jak chciał.

– To pan mnie zna? – zdziwiłam się.

Nie powinnam. Z całą pewnością jego osiłek, ochroniarz czy czort wie kto, nie czyha każdej doby przy nieuczęszczanej nawet za dnia drodze, a nocą to już w ogóle, na przypadkowe dziewczyny, które by tamtędy ewentualnie przechodziły, żeby je porywać i dostarczać mu tu dla rozrywki. Wyglądało to na zaplanowaną akcję skierowaną wprost na mnie. Albo przeciw mnie. Tak czy inaczej, musieli mnie znać. Chociaż czy naprawdę mogłam być tego pewna?

– Mówią na ciebie Wioleta, czy tak?

– Owszem. – Już niczemu się nie dziwiłam. Znali mnie. Cóż, u Biernata sama się przedstawiłam Oksanie. – A na pana jak?

Postąpiłam trzy kroki naprzód, żeby go lepiej widzieć. Tak, to był starszy siwy pan z łysiejącym czołem, z którym kontrastowały długie, sięgające ramion włosy, w szykownych okularach. Jego prawa dłoń spoczywała na czarnej lasce ze srebrnymi okuciami, dotykającej drugim końcem podłogi. Powagi dodawała mu krótka, równo przystrzyżona broda.

– Różnie – odpowiedział na moje zapytanie. – Najczęściej zwracają się do mnie "proszę pana".

– Ale ma pan chyba jakieś nazwisko, proszę pana.

– Jakieś tam, które nic nie znaczy – powiedział z naciskiem, żebym więcej o nie nie pytała, i wskazał puste krzesło stojące bokiem do jego fotela, ale nie za blisko. – Usiądź.

Nic mi tymczasem nie groziło, przysiadłam więc na różku.

– Powinienem ci chyba coś wyjaśnić – rzekł.

– No raczej – zgodziłam się z nim i usiadłam głębiej.

– Po pierwsze nie jesteś moim więźniem – oznajmił.

– A czyim? – zapytałam spontanicznie, a on roześmiał się szczerze.

Zobaczyłam dwa rzędy równych zębów, na pewno sztucznych, ale wyglądających bardzo naturalnie. Implanty, pomyślałam, gość ma kasę, nie ma co.

– Niczyim – odrzekł. – Jesteś wolnym człowiekiem.

– Tak? – Kombinowałam, co by tu powiedzieć. – I mogę zaraz stąd wyjść?

– Absolutnie. – Uniósł dłoń, jakby chciał przysiąc, że to prawda. – Tylko, jak już powiedziałem, wyjście szczerze odradzam.

– Bo?

Czułam, że gdzieś tu jest zastawiona pułapka, a facet chce rozwijać inteligentną grę, naprowadzając mnie na właściwy trop. Z tym że takie figle umysłowe to prędzej z Zuzanną można uprawiać, nie ze mną.

– Po drugie masz, zdaje się, kłopoty.

– I co z tego? – Niezbyt grzecznie się odezwałam, to fakt, ale co takiego kompletnie obcego faceta obchodzą moje sprawy. I… no właśnie. – I po trzecie skąd pan wie? – dopytałam grzeczniej.

Pokiwał lekko głową. Moje pytanie miał zapewne wpisane w swój plan.

– Wiem dużo, ooo, dużo więcej – odrzekł, a ja zrobiłam niezbyt mądrą minę. – Ale nie wszystko – dodał. – A chciałbym.

– Kto by nie chciał – mruknęłam. – Ale wszystko to chyba tylko Pan Bóg wie.

– Celna odpowiedź – zauważył.

– A pan nie wygląda mi na Pana Boga.

Kiedy się irytuję, takie błyskotliwe odzywki przeważnie same mi wpadają do głowy, jeszcze zanim coś konkretnego pomyślę. Gość skracał dystans, to prawda, lecz kim był? Czort wiedział. Jedno było pewne – irytował mnie coraz bardziej. Nie, no, pewnie inteligentny, oczytany itepe, tylko czy ja, już nie kelnerka a jeszcze nie fryzjerka, byłam partnerką do takiej rozmowy? Było porwać Zuzannę, ta by mu pasowała w sam raz, pomyślało mi się z głupia frant. W tym momencie miałam już dosyć całej tej przygody i chciałam wiedzieć: w te albo we wte.

– Widzę, że mam do czynienia z osobą naprawdę bystrą – stwierdził, jakby chciał mnie poderwać na tańce i w tym celu prawił komplementy. – To dobrze.

– E tam – odburknęłam. Zaczynałam już nabierać przekonania, że jednak nie porwali mnie ani na gwałt, ani do niemieckiego burdelu. Przez to wróciła pewność siebie. – Powie mi pan, ale tak konkretnie, o co tu chodzi? Dlaczego tu jestem i w ogóle? I co to za miejsce jest? Czy może mam się wszystkiego domyślać. Ale ostrzegam, w te klocki jestem słaba, zwłaszcza po dwudziestej drugiej. Najlepiej, jak mi pan od razu powie, co jest grane.

Sama nie wiem, co mi strzeliło do łba, żeby tak z nim pogrywać. Uniósł się ze swego fotela i wsparł na lasce. Ubrany był luźno, po domowemu. Miał na sobie trykotowy golf w ziemistym kolorze i zgniłozielony kardigan. W tym samym odcieniu, ale o ton ciemniejsze spodnie. Wyglądał nawet dostojnie. Oceniłam, że mógł być mniej więcej w wieku starego Biernata (ale co tam, widziałam go tylko raz i to na wózku) albo pani Irminy. Po paru krokach zauważyłam, że ma problemy z chodzeniem. Podpierając się laską, podszedł do okna.

– Proszę mi pomóc – powiedział, szarpiąc zasłonę.

Podeszłam szybko, prawie podbiegłam, i rozsunęłam obie części ciężkawej kotary. Za nią, jak w pokoju na górze, też znajdowały się żaluzje, tutaj na wpół przymknięte. On pokazał mi gestem ręki, abym je podciągnęła. Kiedy ciągnęłam linkę, za oknem stopniowo odsłaniał się przed moimi oczami widok coraz bardziej mi znajomy.

Nie myliłam się. Gdy żaluzja się uniosła, na wprost okna, nieco z boku, mieliśmy jak na dłoni, teraz pogrążoną w ciemnościach, willę Morena.

Natychmiast zrozumiałam swoje położenie. Znajdowałam się wewnątrz willi Gargamela. Strażnik nie miał ze mną daleko. Tylko skąd wiedział, gdzie czekać?

– Zaskoczona? – zapytał starszy pan.

Już nie był dla mnie faciem, gościem, staruszkiem. Nabierałam respektu.

– Ale jak pan? Dlaczego i w ogóle… – plątałam się.

– Dziś nie ma dla ciebie bezpieczniejszego miejsca – stwierdził. – Oksana pewnie już znalazła ci coś do spania, bo zakładam, że nic z sobą nie zabrałaś. – Tu też miał rację. – Nie czas teraz na rozmowy. Zobaczymy się przy śniadaniu. Dobrej nocy.

Odwrócił się, zamierzając odejść. Oszołomił mnie, nie da się ukryć. Mniejsza o Oksanę, jeszcze się wyjaśni dlaczego ona tu, ale…

– Tylko jedno – zawołałam za odchodzącym. – Skąd pan to wszystko wie? O mnie i w ogóle.

Nie odpowiedział, tylko pokazał palcem dokąd mam pójść. To znaczy na górę, do pokoju, w którym się ocknęłam.

– Aha – przypomniał coś sobie i zastygł w półobrocie. – Wybacz Arturowi, że tak cię potraktował, tam, na drodze. W konkretnych okolicznościach nie było innego sposobu. Dla twojego dobra.

Dla mojego dobra! Co go obchodzi moje dobro?

– Ale przecież… – Wciąż nie ogarniałam tego, co się dzieje. – Przecież my się w ogóle nie znamy. Ja przynajmniej pierwszy raz pana widzę. Co prawda Oksana… – Nie wiedziałam, co mogę o niej powiedzieć, a co zachować dla siebie. W końcu był jeszcze Paolo i jego tajemnice. Trochę zrobiłam go w jajo, lecz poczuwałam się wciąż do lojalności wobec niego. – Ale to Oksana – zakończyłam bez sensu. – To pana dom?

– Cierpliwości, młoda osobo – przeciął moje dociekania starszy pan. – Do zobaczenia jutro.

Zniknął za drzwiami prowadzącymi nie wiem dokąd. W jednym miał rację. Nie było dla mnie bezpieczniejszego miejsca tej nocy. Co ja bym zrobiła, gdyby mnie tu nie sprowadzili na przymus? Chciałam sprawdzić na komórce która jest godzina, zaraz jednak przypomniałam sobie, że przecież wyjęłam baterię. A w końcu, pomyślałam sobie, która by nie była, i tak trzeba iść spać.

Kusiło mnie, żeby się przekonać, czy naprawdę mogę wyjść z tego domu, lecz na myśl o psie krążącym gdzieś w pobliżu zaraz mi pokusa przeszła. Ugryzł mnie raz pies, gdy byłam małą dziewczynką i odtąd boję się ich jak diabli. Wystarczy, że niespodziewanie któryś zaszczeka, a serce mam w gardle. Weszłam po schodach na górę i odnalazłam przydzielony mi pokój. Zastałam w nim Oksanę. Wyglądała na spłoszoną moim wejściem. Pokazała na rzeczy leżące na kanapie, gdzie było już posłane do spania.

– Wioletka, mam tu dla tebi taką pyżamkę, pan… – wskazała ręką na niewidoczną osobę w nieokreślonym miejscu – powiedział, żeby coś znaleźć, to ja znalazłam, może być? – Było mi to obojętne. Ostatecznie mogłam spać nawet nago, nie pierwszy to raz. Kiwnęłam głową. – Łazienka jest tu zaraz blisko, drugie dweri, tam wsjo jest, szczo treba.

– Powiedz mi, Oksana – zaczęłam, ale kiedy spojrzałam w jej wystraszone oczy, zrezygnowałam z pytań. Z wyjątkiem jednego. – A klucz jest?

– Klucz? – Nie łapała, o co mi chodzi.

– No klucz, do drzwi, żebym mogła się zamknąć. To chyba jasne.

– Aaa, o to. No jest. Ale tu ne treba. Tu dobry ludy.

– Gdybyś jednak mogła.

– Jak chcesz – odrzekła sucho i zaraz wyszła.

Opadłam na pościel w pozycji na wznak. Niezłe jaja, pomyślałam. Z deszczu pod rynnę. Ale i tak mogło być gorzej. Znacznie gorzej.

Podniosłam się, zrzuciłam z siebie polar. A więc łazienka. Pewnie kiedy będę się obmywać przed spaniem, Oksana przyniesie klucz, żeby już się ze mną nie spotkać. Wyraźnie bała się moich pytań. Mimo że u Biernatów była bardziej rozmowna.

3

Obudziło mnie pukanie do drzwi. Zerwałam się wystraszona, bo przez ułamek sekundy nie wiedziałam, gdzie jestem i jaki mamy dzień. Czy miałam iść do pracy, czy może o czymś ważnym zapomniałam? Świadomość czasu i miejsca wróciła błyskawicznie, gdy tylko zobaczyłam swoją kretyńską piżamę w koguciki i kurki.

Dzięki Bogu, mieliśmy niedzielę.

– Taak! – zawołałam.

– Śniadanie za pół hodyny! – usłyszałam za drzwiami głos Oksany.

– A która jest teraz? – zapytałam, trąc oko.

– Połowyna dewiaty.

– Dobra, wstaję! – odpowiedziałam i usiadłam na kanapie.

Mają tu dyscyplinę, pomyślałam. I zaraz uświadomiłam sobie swoje beznadziejne położenie: znowu więźniarka, tym razem na wpół dobrowolna.

Zapragnęłam jak najszybciej dowiedzieć się, co mnie czeka w najbliższym czasie. I czy Gargamel – tak czasem w żartach nazywałyśmy właściciela tego domu – jest w jakimś układzie z Biernatem, skoro Oksana pracuje i tu, i tam (ciekawe jednak, że nikt od nas nie widział jej na Podleśnej, ja przynajmniej o tym nie słyszałam, a pan Kajetan na pewno by coś takiego zauważył, gdyby się zdarzyło, i zaraz by doniósł do Moreny), i co Paolo ma z nimi wspólnego? Jeśli ma cokolwiek.

Usłyszałam jakiś szum za oknem. Rozsunęłam zasłony. Żaluzje, sterowane widocznie pilotem z zewnątrz, unosiły się i pokój zalewał się dziennym światłem. Stąd jednak Moreny nie dało się oglądać. Okno, niewidoczne ani z ulicy, ani od willi Ludwigów, wychodziło na stronę porośniętą drzewami. Można było je otworzyć, co zresztą zaraz zrobiłam, i wciągnąć pełne płuca rześkiego wrześniowego powietrza.

Znowu boleśnie odczułam, jak człowiek może się uzależnić od smartfona. W normalnych warunkach zaraz bym go otworzyła, przejrzała wpisy na fejsie, jakieś ploty, foty, głupoty, do tego wieści ze świata, a tu nic, dupa blada, nawet nie wiem, czy ktoś próbował się dodzwonić. Pewnie próbował, Paolo tak łatwo nie odpuszcza, bez pudła nagrał jakieś wiadomości na sekretarce. No i co? Przecież i tak z nim nie wyjadę.

A gdyby tak włożyć baterię na chwilkę, na minutkę, choćby na pół, i sprawdzić, kto dzwonił? Przez ten czas chyba mnie nie namierzą? Sprawdziłam w kieszeni – bateria tkwiła tam i kusiła. Otworzyłam torebkę.

– Wioleta, śniadanie! – Oksana jednocześnie napominała i stukała do drzwi.

– Już? – zdziwiłam się.

– Ne budesz na czas.

Aha, czyli "proszę pana" to jakiś pedancik. Nie toleruje ani minuty spóźnienia. Nie, raczej nie w moim typie. Nie w sensie, że facet, tylko jako, dajmy na to, szef. Wiem, że godzina, to godzina, na przykład w zakładzie pana Rysia ważne jest, aby umówiony klient nie czekał za długo, ale żeby w niedzielę rano, gdy nic nie goni?

– Dobra, już idę! – zawołałam.

Idę, ale do łazienki, pomyślałam i otworzyłam drzwi z klucza. Oksana czmychnęła na schody. Obejrzała się tylko, żeby zobaczyć, jak wyglądam w jej piżamie – nosimy widocznie ten sam rozmiar – i uśmiechnęła się przyjaźnie.

W łazience już poprzedniego dnia zauważyłam, że wszystko było przygotowane tak, jakby tylko na mnie czekali. Nie to, że szampon i mydło, bo to normalka w tym miejscu, ale też nieużywana szczoteczka do zębów, niewyciskana jeszcze pasta, czyste ręczniki, damski dezodorant. I nowe kapcie, czym by mnie nawet rozśmieszyli, gdybym w nocy nie była kompletnie skonana, tak że nawet prysznic okazał się mordęgą.

Rozumiem, że Oksana wszystko to przygotowała, ale kiedy? Gdy leżałam zamroczona jakimś gównem w sprayu? Ile czasu mogłam tak leżeć? Chyba nie godzinę. A może oni po prostu są tu zawsze przygotowani na wizytę jakiejś babki, a ja tylko wskoczyłam z przypadku w jej buty, pardon, kapcie?

Nie miałam swoich kosmetyków, tylko pomadkę do ust, więc się prawie nie umalowałam. Na mycie włosów nie było czasu – jeszcze by mi Oksana wparowała do łazienki i mokrą zawlokła na śniadanie.

Najgorsze, że nie miałam też ciuchów na zmianę. Ale jak się nie myśli i decyzję o ucieczce podejmuje na pięć sekund przed otwarciem drzwi, to tak się ma. Wciągnęłam na grzbiet to, co miałam na sobie wczoraj.

W holu czy też salonie, sama nie wiem, jak to miejsce nazwać, nikogo nie zastałam. Nie miałam pojęcia, czy jestem przed czasem czy może spóźniona.

– Halo! – zawołałam. – Jestem tu!

Otworzyły się drzwi do jednego z bocznych pomieszczeń.

– Zapraszam – powiedział starszy pan, zwany w Morenie Gargamelem, choć naprawdę nie miał nic a nic wspólnego z tym filmowym obrzydliwcem. Tym razem miał na sobie ciemną koszulę. – Oksana zaraz poda jajecznicę. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko.

– Nie, no skąd! – odrzekłam. – A w ogóle to dzień dobry. I jakiś zegar by się tu przydał, bo nie wiem, która godzina.

– Aha, rozumiem, że dbasz o punktualność – stwierdził pan, pokazując ręką, gdzie mam przejść. – To się chwali.

Załóżmy, że dbam, pomyślałam, robiąc odpowiednią do tej odkrywczej dla mnie myśli minę. Przeszłam obok niego i znalazłam się w niewielkim pokoju jadalnym, mającym połączenie z kuchnią. Poczułam zapach kawy i świeżo smażonej jajecznicy. Na stole stały dwa nakrycia.

– Zjemy sami? – zdziwiłam się.

– Jeśli nie masz nic przeciwko – rzekł pan i nakazał gestem, abym usiadła naprzeciw niego. – Artur dostał wolne i wyjechał gdzieś tam. Oksana wstaje wcześnie, więc na pewno już coś zjadła. Zostaliśmy jedynie my dwoje. Kawa czy herbata? – Pokazał dwa nieduże przykryte dzbanki.

– Koniecznie kawa – zdecydowałam i zajrzałam do jednego z dzbanków. – Dla pana też?

Przytaknął, więc mu nalałam, zgodnie z przyzwyczajeniem kelnerskim, bo zwyczajów fryzjerskich jeszcze nie przyswoiłam. Nalałam też sobie i doprawiłam mlekiem. Dopiero wtedy usiadłam. On na siedząco obserwował moje czynności.

– Jak minęła noc? – zadał grzecznościowe pytanie.

– Ujdzie – odrzekłam i łyknęłam kawy. Mocna, z ekspresu. – Spałam jak zabita, aż mnie Oksana obudziła. – Oksana właśnie wnosiła gorącą jajecznicę. Pokazałam na nią palcem. – Pan oczywiście wie, że się znamy?

– Naturalnie – odrzekł, dając tonem do zrozumienia, że wie wszystko. No, prawie wszystko.

– Poznałyśmy się u Janusza Biernata, tego, co wie pan, ma tu, w Kornelinie, restaurację, co to raz kiedyś się paliła. – Wywołując specjalnie temat Biernata, przekładałam jednocześnie smażone jajka z drobno krojoną szynką na swój talerzyk.

– Ilekroć tu jestem, jem jajecznicę – powiedział. – To takie polskie danie.

– To pan nie mieszka na stałe w Polsce? – podchwyciłam temat, który sam mi podsunął.

– Różnie bywa – odpowiedział, też biorąc się za przekładanie. – Raz mieszkam, raz nie mieszkam. Proszę jeść. – Spojrzał na Oksanę stojącą w niewielkim oddaleniu. – Już dziękujemy – powiedział. – Na razie to wszystko, możesz iść do siebie.

Oksana ukłoniła się i oddaliła. O, i teraz dopiero zacznie się właściwa rozmowa, pomyślałam.

– Zdawało mi się, że ona pracuje u Biernatów. Odeszła? Mają inną opiekunkę? – rzuciłam znad talerza.

– Oksana to bardzo dobra i bardzo lojalna pracownica – oświadczył pan zupełnie nie na temat. – Jestem zadowolony, że tu jest.

– No ale właśnie chyba od niedawna jest. Na początku lata spotykałyśmy się…

– Wiem, wiem, przez jakiś czas nie potrzebowaliśmy tu nikogo do pomocy, Oksana skorzystała więc z oferty pana Biernata. Pracowała u niego tylko miesiąc, jeśli już chcesz wiedzieć.

– A przedtem? Też tutaj?

– Dziwi cię to?

– Nie powiem, że nie. A po miesiącu co? Sorry, Gregory, znudziło mi się?

– Raczej oni ją wyrzucili.

– Bo co?

– Mogłabyś sama się domyślić.

– Spróbuję. Nie spodobała się staremu Biernatowi?

– Pudło.

Znów ta jego gra dla inteligentnych. Zgaduj-zgadula czy coś, tylko bez nagrody końcowej. Chwilę jadłam w milczeniu.

– Zna pan Biernatów? – zapytałam.

– Jako tako – odparł. – Może nawet ciut lepiej.

– Przepraszam, że to powiem, ale jak na obcego… – Popiłam nieco i przełknęłam. – Jak na nietutejszego, nieźle jest pan zorientowany w miejscowych sprawach.

– A kto ci powiedział, że jestem obcy?

– Nnoo, mówi się. A nie jest pan?

– W pewnym sensie.

– Co w pewnym sensie? Jest pan czy nie jest? Bo nie łapię.

– W pewnym sensie jestem obcy. Nie pochodzę z Kornelina ani z tych okolic. Tak zresztą jak ty.

– To też pan wie? I pewnie jeszcze wie pan, skąd pochodzę.

– Nie, tego nie wiem. Powiedziałem, że nie wszystko jest mi wiadome. I liczę, że wypełnisz tę lukę w mojej wiedzy.

– Czyli że powiem, skąd pochodzę? A po co panu to wiedzieć?

– Hm, dobrze jest znać takie rzeczy. – Teraz, zamiast jeść, bawił się widelcem. Miałam wrażenie, że bawi się też mną. – Na wypadek, gdybyś na przykład zginęła.

– W sensie że? – Nagle wzmogłam uwagę.

– W takim sensie, że gdzieś przepadłaś, nie ma z tobą kontaktu. Jak teraz na przykład.

– Chwila moment. Ja nie przepadłam. Jestem tutaj.

– Kto o tym wie? Trzy osoby, które nie puszczą pary z ust. Dla reszty świata przepadłaś.

Miał stuprocentową rację.

– I co ma do tego, skąd pochodzę? – zapytałam. Nie próbowałam zgadywać.

– No jak to co? Gdyby ktoś chciał cię odnaleźć, gdzie by cię szukał? W domu rodzinnym na przykład.

Fakt, już zdążyłam o tym pomyśleć, zanim tu się znalazłam. To może nie jestem taka całkiem głupia?

– A kto by chciał mnie szukać. I po co?

– Gdy dobrze pomyślisz, pewnie sama zechcesz mi o tym powiedzieć. – Spojrzałam na niego spode łba. Kot bawi się myszką? Już ją zapędził w kozi róg? Zacięłam się. Nie powiem. Bo sama nie wiem. Może dlatego, że jeszcze nie pomyślałam. – Gdy ktoś potajemnie opuszcza dom, w którym ma pokój, można by rzec, że mieszka, następnie ukrywa się w krzakach i czeka, aż drugi ktoś, kto go przywiózł, odjedzie – zaczął mi streszczać mój wieczór w Morenie – a potem nie wraca do domu, tylko ukradkiem przechodzi przez płot, by uciec, musi mieć do tego dobry powód.

Stuknęłam widelcem o stół.

– Pan mnie obserwował! – zawołałam z pretensją.

– Zaraz obserwował – odparł. – Pewnych rzeczy po sąsiedzku nie da się nie zauważyć.

Przypomniałam sobie trzaski i kroki za płotem, kiedy ja chowałam się w lasku za Moreną.

– Aha, i natychmiast postanowił pan mi pomóc. Taka biedna, sama w lesie, no żal dziewczyny.

– Nie spotkałaś w życiu ludzi bezinteresownych?

Skończył z jajecznicą i sięgnął po kawę.

– Jakoś nie miałam szczęścia – odburknęłam. Też już miałam dość tych jaj.

– Proszę, może coś z tego? – Wskazał na pszenny chleb, masło, powidła, sery. – A w Morenie?

– Co w Morenie?

– Nie mieszkają tam ludzie bezinteresowni?

– Cóż, pani Irmina i Zuza są w porządku. Lubię je nawet.

– A za co, tak konkretnie?

– Co to? Jakiś wywiad? – Nie miałam zamiaru szukać odpowiedzi. Żeby się czymś zająć, sięgnęłam po kromkę chleba i nóż do smarowania. – Powiedziałam, są w porządku. Je też pan szpieguje? – rzuciłam od niechcenia i wzięłam się za masło. On także nie odpowiedział. Widocznie ubodło go moje pytanie. – Panu też posmarować? – spytałam. Pokręcił głową. – Czyli wyciągnął mnie pan z kłopotów, żeby dowiedzieć się czegoś o właścicielkach Moreny?

– Niezupełnie. Ale skoro już o tym rozmawiamy… Właścicielkach, powiadasz…

– To pan nie wie, że Zuzanna została współwłaścicielką Moreny? Cały Kornelin wie, tylko nie pan, ciekawe.

Uśmiechnął się tajemniczo.

– Wspomniałem wczoraj, że nie wiem wszystkiego.

– Tak, tak, a chciałby pan wiedzieć. Tylko nie wiem, po co. – Powidła smakowały jak domowe. – Oksana je robiła? – zapytałam. – Przybrał minę oznaczającą "nie mam pojęcia". – A propos. – Wyciągnęłam z pamięci to mądre słowo, żeby mnie nie brał za kompletną idiotkę. – Jeśli chodzi o przetwory domowe, tak mi się coś skojarzyło. Zna pan Paola? Takiego Włocha, co to zagląda do Moreny. Jego nazwisko wymawia się "Weki", choć pisze się inaczej.

Roześmiał się znowu tym samym szczerym śmiechem, co wczoraj.

– Raczej „Wekki”, przez dwa „ka”. Ale żart przedni, nie powiem.

Przedni? – pomyślałam, nie patrząc na niego. Co to za język przedpotopowy jest! Raczej zajebisty, panie starszy. Ale jakoś nie miałam ochoty na kpiny z niego. Wyglądał tak dostojnie, że onieśmielał.

– To zna go pan czy nie?

– Czy znam? Przyciśnięty do muru przyznać muszę – odrzekł, nie bez kpiny w głosie – że widziałem go kilka razy.

– Ale jak? Przez lornetkę, czy może on zaglądał tu potajemnie? Albo… No jasne! Spotykaliście się gdzieś indziej. W Warszawie? We Włoszech? Pan przecież zagraniczny. Może znacie się od dawna.

– Dociekliwa z ciebie osóbka – stwierdził, niczego nie wyjaśniając. – Chciałbym zauważyć, że widzieć, nie znaczy znać. Lecz dajmy temu spokój. To przecież ja chciałabym od ciebie czegoś się dowiedzieć.

Pokiwałam głową.

– I trzeba było tak od razu. Ale nie ma tak łatwo. Coś za coś. Bez bajerów o bezinteresowności.

Szarżowałam oczywiście, bo przecież trzymał mnie w garści. Nikt z moich znajomych nie miał pojęcia, że tu jestem i nikomu, łącznie z policją, nie przyszłoby do głowy, żeby szukać mnie w domu Gargamela. Mogli mnie tu nawet zabić, że o gorszych rzeczach nie wspomnę, i pies z kulawą nogą by mnie nie znalazł. Może jednak warto włożyć baterię do smartfona, żeby ktoś mnie ewentualnie namierzył i przynajmniej odnalazł zwłoki?

– Zabawne – skomentował. – A co chciałabyś wiedzieć?

– No właśnie to, na ten moment. Znacie się z Paolem?

– A następne pytanie?

Wiedziałam. Tylko się mną bawi. W rzeczywistości jestem u niego w niewoli. A Artur, ten osiłek, pewnie nigdzie nie wyjechał, tylko czuwa w ukryciu, żebym im nie prysnęła.

– No cóż, w takim razie nie mam więcej pytań.

Odsunął filiżankę i talerzyk, ułożył dłonie przed sobą, wysunął w moją stronę wskazujący palec.

– To ja ci powiem, moja panno, coś, o co chciałabyś wprost zapytać, tylko się boisz – powiedział zmienionym tonem. – Nie jestem w zmowie z twoimi prześladowcami, to raz. Ale wiem, kim oni są, i dlatego tu jesteś. Jesteś tu, żeby cię gdzie indziej nie dorwali.

Czar prysł, nie miałam już chęci na przekomarzanie się. Ani na kolejną kromkę jasnego chleba z pysznymi powidłami. Ta jego uprzejmość była tylko na pokaz, w rzeczywistości był inteligentnym, wyrachowanym graczem, jeśli wręcz nie wykształconym draniem. Spuściłam oczy.

– W co ja się właściwie wplątałam? – spytałam grzecznie. – Powie mi pan? Skoro pan prawie wszystko wie, mógłby pan. Bo ja… – Nienawidziłam siebie za to, ale w tym momencie zbierało mi się już na płacz. – Bo ja w tym wszystkim, co pan wie, się gubię. Nie wiem kto jest kim i dlaczego jest tak, a nie inaczej, i co ja tu robię. Byłam zwykłą kelnerką, nie lubiłam tego. Miałam jednak pracę. Teraz mogę zostać fryzjerką, i fajnie, cieszę się, ale na co mi w bonusie te różne tajemnice, przygody, te ucieczki, to ukrywanie się. Same problemy. Mam tego dość!

Musiałam walczyć ze sobą, żeby się nie rozryczeć. Jeszcze tego brakowało, żeby zaczął mnie pocieszać. Jeśli to była jego gra, przegrałam.

– A ja cię rozumiem – powiedział niespodziewanie łagodnie. – Bardzo dobrze cię rozumiem.

– Czyżby? – Bardzo dobrze wiem, że rozwalonej od środka dziewczynie wciska się takie farmazony, żeby ją tym łatwiej do siebie przygarnąć. – Był pan kiedyś w takiej sytuacji?

– Poniekąd.

Poniekąd! Co to w ogóle znaczy? Tak czy nie? Byłem, ale niezupełnie. Tak jakby. W pewnym sensie byłem. Ale nie byłem.

– Dawno? – zapytałam ostrożnie.

– Przypuszczam, że nie tylko ciebie, ale nawet twoich rodziców nie było wtedy na świecie. A jeśli byli, bawili się w piaskownicy.

Tak, bo każde obejście na wsi miało wtedy własną piaskownicę, pomyślałam. Byłeś ty, człowieku, kiedykolwiek na wsi?

– To dawno – zgodziłam się. – Opowie mi pan?

– Może kiedyś. I wierz mi, tego nigdy się nie zapomina. Nigdy. Z tym że, no cóż, na razie wystarczy, że przyjmiesz to do wiadomości, bo mamy ważniejsze sprawy do omówienia. Twoją sytuację na przykład. Chcesz przecież wiedzieć, w co się wplątałaś.

– Owszem. I jak się wyplątać, też bym chciała wiedzieć.

– Nie wymagaj zbyt wiele naraz. Zjesz coś jeszcze? – Podziękowałam. – To chodźmy już stąd. – Wspierając się na lasce, uniósł się z krzesła. Ja odruchowo zaczęłam zbierać ze stołu. – Zostaw – powiedział. – Oksana sprzątnie. A my przejdziemy do gabinetu.

Gabinet. Jak to brzmiało! Ale taki ktoś jak on musiał mieć gabinet.

W gabinecie stało wielkie biurko, przy nim głęboki, obity skórą obrotowy fotel, w pokoju znajdowały się jeszcze przeszklone szafy z książkami, regał z telewizorem, tunerem, głośnikami, kanapa do siedzenia, stolik, dwa krzesła. Na ścianach mnóstwo obrazków i obrazów. Tak że chyba żaden nowy by się nie zmieścił. Jednak artysta, pomyślało mi się. I ten jego wygląd! Nie widziałam wielu artystów, ale ten mi wyglądał.

Jeden z obrazów, największy z nich, coś mi przypominał. Podobny wisiał w Morenie.

– To pan je malował? – zapytałam z głupia frant.

Znowu krótko się zaśmiał.

– Owszem, niektóre – odrzekł.

– A ten? – wskazałam największy.

– Podoba ci się?

– No nie. Znaczy tak. W sumie, nie znam się. – Zaplątałam się w swoim krętactwie. Co ja mogłam powiedzieć o obrazach. Są i już. – Chodzi o to, że ten tutaj przypomina mi inny, który gdzieś widziałam.

Spojrzał na mnie bystro.

– Gdzie?

– No właśnie, chodzi o to, że… – Powiedzieć? Zuzanna nie nakazała mi milczeć na ten temat, więc chyba to nie tajemnica. – Tu. Znaczy tam, w Morenie. Mają podobny. To znaczy całkiem inny, ale w tym samym stylu jakby. W sumie nawet dwa, nie jeden. To znaczy… – Zastanowiłam się. – Ale głupia jestem. Pan ich w takim razie nie mógł namalować, bo kiedy?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki