Bliźnięta - pierwszy rok życia. Czyli Bobolotem do nieba i z powrotem - Joanna Maciejewska - ebook

Bliźnięta - pierwszy rok życia. Czyli Bobolotem do nieba i z powrotem ebook

Joanna Maciejewska

2,7

Opis

Bobolotem do nieba i z powrotem to historia jednego roku z życia naszej rodziny. Przełomowego roku. Najtrudniejszego, najbardziej wymagającego i wyczerpującego, a jednocześnie najpiękniejszego – tego, w którym przyszli na świat nasi synkowie.

Jeśli również spodziewacie się bliźniąt, to, po pierwsze, moje gratulacje! Po drugie: polecam tę książkę, gdyż nie mam wątpliwości, że okaże się dla Was wartościową lekturą. Dowiecie się z niej rzeczy, których nie uczą w szkołach rodzenia, przeczytacie rady, których nie udzielą Wam rodzice „pojedynczych” dzieci, zapoznacie się z wykorzystanymi przez nas metodami postępowania, ocenicie, czy warto je zastosować, czy też zdecydujecie się zrobić zupełnie odwrotnie!

Kim jesteśmy i po co ta książka?

Mam na imię Asia, mój mąż to Kuba. Głównymi bohaterami książki są nasi synowie: Benio i Samuelek.

Książka ta z założenia jest bardziej pamiętnikiem niż poradnikiem, dlatego też staram się niczego Wam nie narzucać. Nie zakładam, że wszystko, co zrobiliśmy, jest jedynym słusznym rozwiązaniem. Przyznajemy się do błędów, nie stawiamy się za wzór, nie uważamy się za „rodziców idealnych”. Chcemy być dla Was wsparciem, bo mamy świadomość, że być może nie będziecie mieli nikogo, kto mógłby Wam udzielić wartościowej porady. Choć bliźniąt rodzi się coraz więcej, to nadal młodzi rodzice często pozostawieni są sami sobie i zupełnie nierozumiani. Kwestie, nad którymi prawdopodobnie się zastanawiacie i problemy, które wydają się przed Wami piętrzyć, są w dużej mierze obce rodzicom jedynaków, a nawet tym, którzy mają dwoje lub kilkoro dzieci w różnym wieku. Służymy więc pomocą. [...]

Ach, jestem Wam jeszcze winna wyjaśnienia. Pewnie zastanawiacie się, czym jest tytułowy bobolot? Otóż to nic nadzwyczajnego, typowa dziecięca zabawa, taki samolot tylko… dla bobasów. Bierzesz dziecko na ręce i robisz: ziuuu! I jeszcze. I jeszcze, jeszcze, jeszcze! I jeszcze chociaż troszeczkę. Na początku przyjemność dla wszystkich, lecz wraz z dodatkowymi kilogramami dziecka radość rodzica przemienia się w chroniczny ból kręgosłupa. Nasze dzieci uwielbiają tę zabawę! Dlaczego do nieba? Bo pojawienie się dzieci na świecie to najpiękniejsze, co nas w życiu spotkało. Od tego czasu każdy dzień przepełniony jest cudownymi chwilami. Dlaczego z powrotem? Bo codzienność to nie tylko wpatrywanie się w słodko śpiące niemowlęta w pięknych ubrankach i w dziecięcym pokoiku z wystrojem jak z magazynu wnętrzarskiego. To także zderzenie z rzeczywistością w postaci zmęczenia, chorób, szpitali, przychodni, bałaganu, płaczu i marudzenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 209

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (6 ocen)
0
1
2
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
moodswing

Całkiem niezła

Łatwi się czyta, jednak jest to bardzo ogólnikowa i powierzchowna książka. Przedstawiająca rok z życia rodziców bliźniąt w formie opowiadania. Nie jest to poradnik.
00
mysz205

Dobrze spędzony czas

super pomoc, poradnik dla rodziców z bliźniętami. polecam.
00

Popularność




Bliźnięta – pierwszy rok życia

czyli BOBOLOTEM do nieba i z powrotem

Joanna Maciejewska

Kraków 2019

Kim jesteśmy i po co ta książka?

 

Mam na imię Asia, mój mąż to Kuba. Głównymi bohaterami książki są nasi synowie: Benio i Samuelek. Bobolotem do nieba i z powrotem to historia jednego roku z życia naszej rodziny. Przełomowego roku. Najtrudniejszego, najbardziej wymagającego i wyczerpującego, a jednocześnie najpiękniejszego – tego, w którym przyszli na świat nasi synkowie.

Jeśli również spodziewacie się bliźniąt, to, po pierwsze, moje gratulacje! Po drugie: polecam tę książkę, gdyż nie mam wątpliwości, że okaże się dla Was wartościową lekturą. Dowiecie się z niej rzeczy, których nie uczą w szkołach rodzenia, przeczytacie rady, których nie udzielą Wam rodzice „pojedynczych” dzieci, zapoznacie się z wykorzystanymi przez nas metodami postępowania i ocenicie, czy warto je zastosować, czy też zdecydujecie się zrobić zupełnie odwrotnie! Książka ta z założenia jest bardziej pamiętnikiem niż poradnikiem, dlatego też staram się niczego Wam nie narzucać. Nie zakładam, że wszystko, co zrobiliśmy, jest jedynym słusznym rozwiązaniem. Przyznajemy się do błędów, nie stawiamy się za wzór, nie uważamy się za „rodziców idealnych”. Chcemy być dla Was wsparciem, bo mamy świadomość, że być może nie będziecie mieli nikogo, kto mógłby Wam udzielić wartościowej porady. Choć bliźniąt rodzi się coraz więcej1, to nadal młodzi rodzice często pozostawieni są sami sobie i zupełnie nierozumiani. Kwestie, nad którymi prawdopodobnie się zastanawiacie i problemy, które wydają się przed Wami piętrzyć, są w dużej mierze obce rodzicom jedynaków, a nawet tym, którzy mają dwoje lub kilkoro dzieci w różnym wieku. Służymy więc pomocą.

Jednocześnie, Drodzy Czytelnicy, miejcie na uwadze to, że niejako zapraszam Was do naszego domu, proszę więc o wyrozumiałość i… nie oceniajcie nas zbyt surowo. Pewnie nie wszystko zrobiliśmy idealnie, popełnialiśmy błędy, uczyliśmy się na bieżąco. Do większości rozwiązań doszliśmy sami, choć nie zawsze było łatwo. Nie wszystko, co tutaj opisuję, przyda się i Wam – to, co było wygodne dla nas, niekoniecznie będzie takie dla Was. To, co odpowiadało naszym dzieciom, niekoniecznie zadowoli Wasze. Nawet jeśli nie wykorzystacie wszystkich opisanych w książce doświadczeń, z pewnością zyskacie pogląd na sytuację. Mam nadzieję, że dzięki temu rozjaśni się Wam w głowach, być może nasza historia będzie dla Was inspiracją. Tak czy inaczej, przeczytajcie i przekonajcie się sami!

Ach, jestem Wam jeszcze winna wyjaśnienia. Pewnie zastanawiacie się, czym jest tytułowy bobolot? Otóż to nic nadzwyczajnego, typowa dziecięca zabawa, taki samolot tylko… dla bobasów. Bierzesz dziecko na ręce i robisz: ziuuu! I jeszcze. I jeszcze, jeszcze, jeszcze! I jeszcze chociaż troszeczkę. Na początku przyjemność dla wszystkich, lecz wraz z dodatkowymi kilogramami dziecka radość rodzica przemienia się w chroniczny ból kręgosłupa. Nasze dzieci uwielbiają tę zabawę!

Dlaczego do nieba? Bo pojawienie się dzieci na świecie to najpiękniejsze, co nas w życiu spotkało. Od tego czasu każdy dzień przepełniony jest cudownymi chwilami. Dlaczego z powrotem? Bo codzienność to nie tylko wpatrywanie się w słodko śpiące niemowlęta w pięknych ubrankach i w dziecięcym pokoiku z wystrojem jak z magazynu wnętrzarskiego. To także zderzenie z rzeczywistością w postaci zmęczenia, chorób, szpitali, przychodni, bałaganu, płaczu i marudzenia. W książce opisuję nasze wzloty i upadki, wspaniałe wspomnienia, ale również chwile zwątpienia i wyczerpania, czas beztroskiej zabawy i uśmiechu oraz błędy i momenty, w których wszystko zdawało się iść zupełnie nie po mojej myśli. Mam nadzieję, że nasze doświadczenia nie przestraszą Was, bo mimo wszystko uważam, że rodzicielstwo to naprawdę rewelacyjna sprawa, a bliźnięta to podwójne szczęście.

1http://wyborcza.pl/TylkoZdrowie/1,137474,16497808,Czy_mamy_epidemie_blizniakow.html, dostęp: 12.01.2019.

Ciąża

 

Ciąża nie była dla nas zaskoczeniem. Staraliśmy się o dziecko. Chcieliśmy go, ale nie mieliśmy strasznego ciśnienia, żeby to się stało już, natychmiast. Ucieszyliśmy się, że się udało, choć z tyłu głowy pojawiała się myśl, że oto właśnie życie nam się zmienia. Nam, ale w szczególności jednak mnie. Zdecydowanie bardziej mnie. To dla MNIE skończyły się piątkowe wyjścia ze znajomymi na piwo, wieczory przy lampce wina, to MNIE będą dotyczyły ograniczenia w diecie, to na MNIE spada odpowiedzialność za tę maleńką istotkę, a każdy mój błąd, każde moje nieodpowiednie, nawet nieświadome, działanie, może zaważyć na jej losie.

Nie śpieszyłam się też specjalnie z wizytą u lekarza. Dwa testy wskazywały na ciążę. Zresztą w jakiś sposób czułam, że jestem w odmiennym stanie. Kreski na testach były bardzo wyraźne – zwróciliśmy na nie uwagę, ale nie wzbudziło to naszych podejrzeń.

Dwa tygodnie później pani doktor ze stoickim spokojem powiedziała: „Faktycznie, jest pani w ciąży, to bliźniaki”. Pani doktor była spokojna, a ja? Nie potrafię opisać, co się wtedy działo w mojej głowie. Szok, niedowierzanie. Jak to bliźniaki? Skąd? Jakim cudem? Przecież w mojej rodzinie nigdy, PRZENIGDY nie było bliźniaków!

Wiadomość ta była wstrząsem również dla mojego męża. Jak my sobie poradzimy? Sami, we dwójkę. Nasi rodzice mieszkają w innym mieście. Tutaj nie mamy nikogo, kto mógłby być dla nas realną pomocą. A co z naszą firmą? Jest jedynym źródłem dochodu, a ja jestem przecież jej kluczowym ogniwem! Wiedzieliśmy, że będzie ciężko z dzieckiem, ale nie braliśmy pod uwagę, że będziemy mieli dwójkę naraz!

Z dzieleniem się radosną nowiną mieliśmy poczekać minimum do pierwszego USG genetycznego. Taki plan ustaliliśmy sobie przed wizytą u pani doktor. Informacja o bliźniakach była dla nas jednak takim przeżyciem, że stwierdziliśmy, iż nie będziemy potrafili utrzymać jej w tajemnicy. Jeszcze tego samego dnia, wieczorem, powiedzieliśmy wszystko najbliższym przyjaciołom. Wybuchnęli śmiechem. Niepohamowanym, histerycznym śmiechem. Oni właśnie spodziewali się (jednego) dziecka. Od tej chwili dla wielu osób staliśmy się pewnego rodzaju „pocieszeniem”, przyzwyczajając się do słów: „Popatrz, oni mają gorzej!”.

Ciążę znosiłam dobrze. Raczej nie miałam mdłości. Byłam trochę bardziej senna, zdarzyło mi się usnąć o dwudziestej wieczorem i obudzić następnego dnia rano. Nie było jednak źle. Od początku zaczęłam tyć. Nie martwiło mnie to za bardzo, bo i tak byłam chuda, raczej dziwiło. Brzuszek uwidocznił się dość wcześnie. Jedyną dolegliwością, która mi doskwierała, były nagłe napady głodu. Bardzo silnego głodu, takiego, że albo coś zjem NATYCHMIAST, albo zemdleję, albo… zwymiotuję. No i wymiotowałam. Nigdy po jedzeniu, zawsze z głodu. Żółcią. To było okropne.

Z czasem nauczyłam się, że po prostu muszę jeść co półtorej godziny. Nawet jeśli od ostatniego posiłku minęła godzina i piętnaście minut, a ja nie byłam głodna, wiedziałam, że atak nadejdzie wkrótce i byłam już na niego przygotowana. Każdego ranka mąż przynosił mi śniadanie do łóżka, ponieważ wiedzieliśmy, że muszę zjeść NATYCHMIAST po przebudzeniu (a czasem nawet w nocy), bo nie dojdę do kuchni.

Badania wykazywały mi zawsze bardzo niski poziom glukozy. Poza tym wszystkie wyniki wychodziły poprawnie. Na wizyty do pani doktor prowadzącej ciążę chodziłam co miesiąc, a bliżej porodu – co trzy tygodnie. Wiedziałam, że ciąża bliźniacza, zwłaszcza jednokosmówkowa, jest ciążą podwyższonego ryzyka (choć nie najwyższego, bo jeszcze większe zagrożenie wiąże się z ciążą jednoowodniową), ale moja lekarka nigdy nie straszyła mnie informacjami o zagrożeniach.

Na pierwszym USG genetycznym w dwunastym tygodniu ciąży wszystko wyszło poprawnie, statystyczne prawdopodobieństwo wystąpienia u dzieci wad genetycznych okazało się znikome. Samo badanie, choć przeprowadzone w bardzo miłej atmosferze, było dla mnie szalenie stresujące. Pani doktor była bardzo dokładna i skrupulatnie badała to, co należało zbadać. Jeśli czegoś w danej chwili nie była w stanie zobaczyć (bo na przykład dziecko się odwróciło), wracała do tego później. Wyjaśniała nam wszystko i odpowiadała na każde nasze pytanie. Badanie trwało długo. Gdy zmierzyła poszczególne parametry jednego dziecka i każdy z nich mieścił się w normie, na sekundę odetchnęliśmy z ulgą. Na sekundę, bo przecież dokładnie tak samo baliśmy się o drugie dziecko. W jego przypadku również okazało się, że praktycznie wszystkie wyniki są dobre. Na koniec badania zadałam pytanie, które siedziało mi w głowie od kilku tygodni: „Czy nasze bliźnięta będą identyczne?”. Pani doktor odpowiedziała, że ze względu na to, iż jest to ciąża jednokosmówkowa, to raczej tak. Niemożliwe!

 

 

Idziemy do szkoły rodzenia

Jak tylko to było możliwe, zapisaliśmy się do szkoły rodzenia. Okazało się, że to dobry pomysł, bo dzięki temu mogliśmy uczestniczyć w większości zajęć. Wiedziałam, że mogę urodzić przed terminem, zależało mi więc na tym, aby niezwłocznie ukończyć kurs. I faktycznie, zajęcia przerwałam znacznie szybciej, niż było to przewidziane, a to dlatego, że trafiłam do szpitala. Wiedząc, że po drugim skierowaniu na oddział mogę już nie wyjść aż do porodu, w ostatnich tygodniach ciąży, za uprzejmością położnej, braliśmy udział nie w dozwolonych dwóch ćwiczeniach, a w trzech lub czterech. Mimo to niektóre tematy i tak mnie ominęły, nad czym bardzo ubolewałam. Dlaczego? Dlatego, że trafiliśmy na bardzo dobrą szkołę rodzenia i wspaniałą położną (która zresztą po porodzie odwiedzała nas w domu). Wcześniej byłam sceptycznie nastawiona do szkół rodzenia, bo przecież teraz wszystko można przeczytać w Internecie lub obejrzeć na YouTube. Gdybyśmy spodziewali się jednego dziecka, być może nie zdecydowalibyśmy się na udział w zajęciach. Ale wizja bliźniąt zmieniła nasze nastawienie. Stwierdziliśmy (dzięki Bogu za taką myśl!), że przy dwójce noworodków lepiej mieć to wszystko wyćwiczone, a wiedzę czerpać od wiarygodnych praktyków, bo nie będzie czasu na eksperymenty. Nie będziemy mieli możliwości podejrzeć w Internecie, jak się trzyma dziecko w kąpieli, bo przy drugim, które akurat na przykład płacze, nikt nie będzie miał wolnej ręki ani tym bardziej na tyle podzielnej uwagi, żeby jeszcze przeglądać filmiki.

Decyzję o pójściu do szkoły rodzenia uważam za kluczową. Dowiedzieliśmy się wielu praktycznych rzeczy i otrzymaliśmy odpowiedzi na pytania, których byśmy nawet sobie nie zadali.

Co więcej, bardzo mądra położna przez cały kurs podkreślała, jak bardzo istotna jest rola taty, zachęcała obecnych tam mężczyzn do zaangażowania się w opiekę nad dzieckiem i nawet część obowiązków sprytnie na nich przekierowywała (na przykład mówiła, że zwyczajowo to tata kąpie dziecko, żeby mama mogła odpocząć – jak przyszli tatusiowie o tym usłyszeli, to od razu z wielkim zaangażowaniem ruszyli po wanienki i lalki do ćwiczeń, aby wszystko dokładnie zapamiętać – przecież taka odpowiedzialność jest na ich głowie!).

 

 

Lekarz

Ruchy dzieci (a może jednego dziecka?) po raz pierwszy poczułam na dzień przed planowanym USG połówkowym w dwudziestym pierwszym tygodniu ciąży. To drugie USG genetyczne zasiało ziarno niepewności. „Bliźnię pierwsze”, jak się je nazywa w terminologii medycznej, było za małe w stosunku do tygodnia ciąży, to znaczy ciąża szacowana była na dwadzieścia jeden tygodni, a wielkość dziecka była odpowiednia dla ciąży dwudziestotygodniowej. W przypadku „bliźnięcia drugiego” różnica ta wynosiła dwa tygodnie. Wyniki badania nie wskazywały na żadne wady płodu, natomiast dysproporcja w wielkości dzieci w stosunku do tygodnia ciąży zaczynała być niepokojąca. Co gorsza, rozbieżność mas płodów była duża. Pani doktor spytała, czy wiemy, co to jest „zespół przetoczenia”. Nie, nie wiedzieliśmy. Zespół przetoczenia (TTTS), zwany również zespołem podkradania, to powikłanie ciąży, polegające na przecieku pełnej krwi od jednego płodu (dawcy) do drugiego (biorcy). Sytuacja ta jest niebezpieczna dla obu płodów, gdyż dawca jest niedożywiony i niedotleniony, natomiast organizm biorcy nie jest w stanie poradzić sobie z nadmiarem dostarczanych substancji. Niewielu lekarzy w Polsce specjalizuje się w leczeniu tego zespołu. Pani doktor zbadała wszystko dokładnie i stwierdziła, że jej zdaniem u naszych dzieci to zaburzenie nie występuje (przepływy krwi były prawidłowe, pozostałe kryteria również nie wskazywały na istnienie tego zespołu), ale różnica mas była na tyle duża, że musieliśmy mieć się na baczności, bo tylko szybka reakcja mogła nas uchronić od najgorszego. Mimo iż z reguły bliźnięta rodzą się mniejsze niż „pojedyncze” dzieci, pani doktor poleciła nam skonsultować się za trzy tygodnie z innym lekarzem.

 

 

Inny lekarz

Wypadła mi kontrola u lekarza prowadzącego. Na szczęście pani doktor wiedziała, do kogo powinnam się udać. Podała mi kontakt do PANA PROFESORA.

Jedziemy do przychodni. Pani w recepcji pyta, czy ma mnie zapisać na samo USG, czy na USG i konsultację. Oczywiście, że z konsultacją, na tym zależy mi najbardziej. Parę dni później (po uiszczeniu szalenie wysokiej opłaty), czekamy w poczekalni na wejście do gabinetu. W środku pan profesor i jego asystentka. Profesor bada mnie, a asystentka notuje w komputerze wypowiadane przez niego słowa. Wszystko po łacinie. Leżę na leżance i nie wiem, czy jest dobrze, czy źle. W pewnym momencie robi mi się słabo, z trudem łapię powietrze, jest mi gorąco. Pan profesor to zauważa i robi przerwę w badaniu. Okazuje się, że to normalne, dziecko w tej pozycji uciska mi na tętnicę i stąd takie objawy. Po zmianie pozycji od razu zaczyna mi się robić lepiej. Wracamy do badania i pan profesor dyktuje asystentce kolejne terminy, które dla nas brzmią jakby sobie wyliczał eus deus kosmateus. Nadal nie rozumiem kompletnie nic. Jest TTTS czy go nie ma? Mam się martwić czy nie? Myślę sobie: „Ok, na razie to tak beznadziejnie wygląda, ale przecież mam wykupioną konsultację i wtedy pewnie nam wszystko wytłumaczy”. Nic bardziej mylnego. W pewnym momencie pan profesor odwraca się i odjeżdża ode mnie na swoim obrotowym krześle. Dalej zaczyna zwracać się do Kuby. Dociera do mnie, że to już koniec badania. Mogę się ubrać? Asystentka reflektuje się, że przydałby mi się kawałek ręcznika do starcia żelu do USG z brzucha. Kawałek, a w zasadzie kawałeczek, to naprawdę adekwatne słowo. Widzę, że Kuba, niezbyt zorientowany w terminologii medycznej, nie do końca rozumie, co też pan profesor do niego mówi. Ubieram się czym prędzej, aby dołączyć do rozmowy, ale okazuje się, że ta została już zakończona. Pytam więc jeszcze tylko lekarza, czy w jego opinii wystąpił u naszych dzieci zespół przetoczenia, czy nie. W odpowiedzi potwierdza stanowisko poprzedniej pani doktor, że mimo iż różnica mas płodów po części na to wskazuje, jego zdaniem na tę chwilę zespół ten nie występuje. Dociekam, co w takim razie się dzieje i dlaczego. Poleca dbać o siebie w ciąży, a wtedy może będzie dobrze. Co to w ogóle znaczy dbać o siebie? Naprawdę za taką poradę zapłaciłam aż czterysta złotych? Na odchodnym rzuca jeszcze jeden termin, który jego zdaniem nas dotyczy: hipotrofia. To słowo okazuje się kluczowe. Nie wiem jeszcze, co to znaczy, nieważne, sprawdzę sobie w Internecie, ale usilnie staram się je zapamiętać, mimo że zostało wypowiedziane przy otwartych już drzwiach gabinetu. Jak się potem okaże, termin ten będzie nam towarzyszył aż do końca ciąży.

Z poradni wychodzimy wściekli. Okropnie poirytowała nas ta wizyta. Przyszliśmy z troski o dzieci, a zostaliśmy potraktowani jak ignoranci, zbyt głupi, żeby im cokolwiek tłumaczyć. Być może po wizytach u znanej nam pani doktor od USG naiwnie uwierzyliśmy, że lekarz też jest człowiekiem.

Na kolejne USG idziemy już do „naszej” pani doktor w dwudziestym siódmym tygodniu ciąży. W zasadzie wszystko bez zmian, dzieci rosną, różnice pozostają.

Następne USG mam w trzydziestym tygodniu ciąży. Termin wypada w Sylwestra. Ponieważ nadal występuje podejrzenie zespołu TTTS, lekarka sugeruje, że za około dwa tygodnie powinnam zgłosić się do szpitala. Boję się!

 

 

Kompletujemy wyprawkę

Kupowanie ślicznych, maluteńkich ubranek to czysta przyjemność, ale i niemały wydatek. Pomnożony przez dwa, staje się całkiem dużym wydatkiem, zwłaszcza że nie tylko koszt ubranek, ale i wózka, fotelika samochodowego, łóżeczka oraz innych drobnych, ale niezmiernie potrzebnych rzeczy typu butelki, smoczki, pieluszki tetrowe i flanelowe, i wielu innych, również musimy pomnożyć. O tym, jak może to być kosztowne, przekonaliśmy się już podczas pierwszej wyprawy do sklepu. Dwie pary śpioszków, dwa kaftaniki, dwie sztuki body i śliniak, i oczywiście, drugi taki komplet dla drugiego dziecka w analogicznych wzorach i kolorach. Za mało, by normalnie funkcjonować, a kwota przy kasie – astronomiczna! Koszt pojedynczego ubranka nie wydawał się wcale duży, ale wszystko razem przyprawiło nas o zawrót głowy. Mieliśmy świadomość, że potrzebujemy tych ciuszków dużo więcej. Nikt z rodziny nie miał akurat małych dzieci, nie mogliśmy więc liczyć na to, że nasi chłopcy dostaną coś po innym dziecku. Kupienie używanych ubranek od obcych ludzi mnie nie przekonywało – dla takich maleństw chciałam mieć wszystko piękne i z wiadomego źródła. Nie chodziło też o to, że nas nie stać – po prostu takie koszty nas zupełnie zaskoczyły.

Wpadłam więc na pomysł, że skoro święta Bożego Narodzenia wypadają mniej więcej na dwa miesiące przed wyznaczoną datą rozwiązania (a więc można uznać, że to już blisko), w tym roku zrezygnujemy z prezentów dla siebie, a w zamian poprosimy o ubranka dla dzieci. Część rodziny jest przesądna i uważała, że przed porodem nie wolno robić takich zakupów, żeby nie zapeszyć, ale wytłumaczyliśmy im, że po narodzinach dzieci raczej sobie po sklepach nie pojeździmy. Ostatecznie stwierdzili, że skoro takie jest nasze życzenie, to nie pozostaje im nic innego, jak je spełnić.

Dostaliśmy więc na święta masę prześlicznych ubranek, co ważne, w różnych rozmiarach. Dokupiliśmy te najmniejsze, dla wcześniaków. Zupełnie nie byliśmy w stanie przewidzieć, jaki rozmiar będą nosiły nasze dzieci, gdy się urodzą. Tradycyjne pięćdziesiąt sześć mogło okazać się za duże. Kupowanie za małych ubranek lub takich, z których dzieci wyrosną w mgnieniu oka, to zbędny wydatek. Najlepiej chyba byłoby zapytać wróżkę, bo lekarze nie byli w stanie mi nic powiedzieć.

 

 

Wybieramy imiona

Wybierając imiona dla dzieci, przejrzeliśmy niezliczoną ilość stron internetowych, księgi imion, zestawienia imion najpopularniejszych i najrzadszych z podziałem na województwa, przeanalizowaliśmy też (i to po kilka razy) imiona osób, które znamy. Na każdą moją propozycję Kuba odpowiadał, że kogoś takiego kiedyś znał i… nawet nie tyle, że nie lubił, ale coś tam mu u tej osoby nie pasowało i jest to wystarczający powód, żeby to imię odrzucić ze względu na nienajlepsze skojarzenia. Ja za to od zawsze wiedziałam, że chcę mieć synów Antka i Franka, lecz imiona te wybrałam długo przed tym, nim zaczęły być modne i popularne. Choć nadal bardzo mi się podobały, pamiętałam, jak było dziwnie w szkole, gdy cztery osoby w klasie nosiły to samo imię. Chcieliśmy wybrać imiona niepopularne, ale też nie udziwnione, nie staroświeckie, ale i nie przesadnie nowoczesne. Pierwsze podejścia do wyboru imion wykonaliśmy, zanim jeszcze poznaliśmy płeć dzieci. Rozważania te nie przyniosły żadnych efektów, bo zbyt dużo musielibyśmy określić typów. Przełożyliśmy więc tę kwestię na później.

Pierwszy nasz zaakceptowany wybór to Beniamin. Zdecydowaliśmy, że będzie je nosił mniejszy synek. Ten, który przez lekarzy zawsze traktowany jest jako drugi, pierwszy dostanie swoje imię. Samuel – to była moja propozycja, która została przez Kubę odrzucona… dopóki nie uznał jej za swoją. Pewnego dnia, jadąc samochodem, „odkrył” to imię na nowo i bardzo mnie do niego przekonywał. W ten sposób dzieci w moim brzuchu przestały być „bliźnięciem pierwszym” i „bliźnięciem drugim”, a stały się bardziej… naszymi dziećmi.

 

 

Pobyt w szpitalu

W ciąży dwukrotnie lądowałam w szpitalu. Za każdym razem warunki hospitalizacyjne były gorsze. A zaczęło się naprawdę nieźle. Po przejściu przez izbę przyjęć, na której, notabene, spędziłam około dwóch godzin, w oczekiwaniu na informację, czy w ogóle znajdzie się dla mnie miejsce na oddziale, bo przecież nie byłam umówiona (nie przyszło mi do głowy, że nie wystarczy skierowanie i trzeba się jeszcze umawiać!), pani w białych rajstopach poprowadziła mnie do takiej jakby przebieralni (choć nie ukrywam, że po cichu liczyłam na to, że jednak miejsce się nie znajdzie i odeślą mnie do domu). Tam, za zasłonkami sięgającymi do kolan, należało się przebrać w piżamę. Jak najszybciej, bo kolejka. Uhm. W trzydziestym drugim tygodniu byłam posiadaczką brzucha wielkości małej beczki, szybkość nie należała więc do moich atutów. Oczekiwanie w piżamie na starym, ciemnym (bo piwnica) korytarzu, wśród kilkudziesięciu innych zapiżamowanych pacjentów, na nie wiadomo co, wywołało u mnie okrutnie przygnębiające uczucie. Nastała moja kolej (nie, pacjentki w ciąży nie mają tu pierwszeństwa, mimo kartki na drzwiach, która to oznajmia), więc wchodzę do gabinetu. Miłe panie przeprowadzają wywiad, razem śmiejemy się z pytania o nastawienie do pobytu w szpitalu, które ktoś postanowił umieścić w ankiecie szpitalnej. Dobry nastrój opuszcza mnie w chwili, gdy młoda dziewczyna próbuje wysłuchać bicia serca dzieci i nie jest w stanie usłyszeć jednego z nich. Panie pocieszają mnie jednak, że na pewno wszystko jest w porządku, a dokładniej zostanę zbadana na oddziale. Nie do końca mnie to uspokaja. Mam nadzieję, że po wyjściu z gabinetu zostanę skierowana już na oddział, bo nie przypuszczałam, że tyle to potrwa i zaczynam zwyczajnie robić się głodna. Nie ma tak łatwo. Musi mnie jeszcze zobaczyć pani doktor, więc ustawiam się w kolejce pod kolejnym gabinetem. Jak już docieram do środka, wszystko idzie szybciutko. Pani doktor nie przedłuża, zadaje kilka pytań (na te same odpowiadałam już w poprzednim gabinecie). Hurra, przyjmują mnie! Jest prawie dwunasta, a przyjechaliśmy tu o ósmej. Zaraz padnę z głodu. Już tylko oczekiwanie, aż zbierze się większa grupa, aby pani opłacało się rozwieźć nas po oddziałach. I oto jestem pełnoprawną pacjentką ODDZIAŁU.

Na oddziale zostałam miło przywitana. Zdziwiło mnie tylko, że w mojej sprawie trwa narada położnych (podejrzanie przyciszonym głosem). W wyniku zebrania, po zaledwie kilku minutach pobytu, zostałam w trybie pilnym przeniesiona na inną salę. Okazało się, że dziewczyna z sąsiedniego łóżka została przyjęta z powodu infekcji zagrażającej ciąży i niektóre (niestety nie wszystkie) z położnych stwierdziły, że istnieje ryzyko, iż się zarażę.

Tym razem trafiłam na środkowe łóżko w sali, uwaga: z łazienką! Serio, po tym, co widziałam do tej pory w tym szpitalu, zupełnie mnie to zaskoczyło, bo naprawdę nie spodziewałam się takiego luksusu. Co prawda nie da się ukryć, że od zbudowania szpitala dwadzieścia pięć lat temu prawdopodobnie nie przechodziła remontu, ale i tak byłam zadowolona. Najbardziej w szpitalach zniesmaczały mnie toalety na korytarzach bez zamków, oczywiście ze względów bezpieczeństwa. Toaleta i prysznic na trzyosobowej sali były więc dla mnie spełnieniem marzeń, a wrażenia nie mogły popsuć ani staroświeckie kafelki, ani brak kotary prysznicowej czy lustra (może to i lepiej), ani papier toaletowy we własnym zakresie, ani ogólny stan pomieszczenia.

Na sali dwa łóżka były już zajęte. To był kolejny z moich szpitalnych koszmarów. Z kim przyjdzie mi dzielić całe następne dni, a może i tygodnie? Na szczęście wszystkie moje wyobrażenia najgorszej współlokatorki odeszły w niepamięć, kiedy poznałam dziewczyny z sąsiednich łóżek. Dopiero one sprawiły, że miejsce, do którego trafiłam, przestało wydawać mi się aż tak straszne.

W krótkim czasie po przeniesieniu na nową salę wykonano mi badanie KTG. Moje pierwsze KTG w życiu, wbrew temu, co udało mi się wyczytać na forach internetowych (że to wspaniałe, wręcz magiczne badanie, bo można usłyszeć bicie serca swojego nienarodzonego jeszcze dziecka), okazało się być masakrą. Położna podłączyła kabelki i szybko odeszła, nie wspominając, że będzie to trwało co najmniej dwadzieścia minut. Nie miałam szans powiedzieć jej, że nie dam rady wyleżeć tyle czasu na plecach. Dzieci uciskały mi na tętnicę i zaczynało mi brakować powietrza. Musiałam zmienić pozycję, co oczywiście spowodowało przemieszczenie elektrod i włączenie alarmu, który słychać było na całym oddziale. Po interwencji położnej, alarm włączył się jeszcze kilkukrotnie (oczywiście bardzo mnie to zmartwiło i przestraszyło, jednak nikt nie wytłumaczył mi, co się dzieje). Ostatecznie położna odłączyła mnie od urządzenia, stwierdzając, że badanie nie wyszło najlepiej i zostanie powtórzone w późniejszym czasie. Nie uspokoiło mnie to za bardzo. Poinformowano mnie również, że mam się wstrzymać z jedzeniem, gdyż będę miała jeszcze pobieraną krew. Umierając z głodu patrzyłam, jak moje towarzyszki niedoli jedzą obiad, a mój stygnie na stoliku przede mną. W końcu zainterweniowałam w dyżurce położnych i zlitowano się nade mną. Krew została pobrana. Moją dokumentację obejrzał również młody lekarz, wyraźnie podekscytowany podejrzeniem zespołu TTTS, który nie jest zbyt częstą diagnozą.

Pobyt w szpitalu trwał trzy dni. Miałam robione USG i KTG. Wstrzyknięto mi również sterydy, na wypadek, gdyby dzieci urodziły się zbyt wcześnie. Na ostatnim obchodzie pan profesor (ten, u którego byłam wcześniej prywatnie!) powiedział ponownie, że według niego TTTS u mnie nie występuje i, cytuję: „Gdyby jednak wystąpił w nadchodzących tygodniach, to śmiertelność u płodów wynosi 100%”. Następnie dodał: „Dzisiaj panią wypisujemy”. Jakież mogło być moje samopoczucie po takich słowach? Czekałam na opuszczenie szpitala jak na zbawienie, a teraz wychodzę przygnębiona i załamana. Inni lekarze obecni na obchodzie obruszyli się na te słowa, jednak nikt nie zwrócił uwagi profesorowi.

Na karcie informacyjnej, którą otrzymałam przy wypisie ze szpitala, znalazł się zapis, który mnie zadziwił i przestraszył (jakbym nie była już wystarczająco przerażona). Napisane było: „Proszę stawić się za dwa tygodnie celem odbycia porodu”. Ale jak to?! Nikt mi do tej pory nie wspominał o żadnym porodzie! W trzydziestym czwartym tygodniu? Ale dlaczego? Co to w ogóle znaczy? Za dwa tygodnie mam przyjechać prosto na porodówkę? Czy ktoś mnie wcześniej zbada, ustali, czy na pewno jest taka potrzeba, czy potną mnie od razu tego samego dnia, bo ktoś tak zalecił nie podając nawet powodu?

Ponieważ wychodząc ze szpitala nie miałam komu zadać powyższych pytań, dwa następne tygodnie były dla mnie jednym wielkim znakiem zapytania. Dopytuję w szkole rodzenia, pytam panią doktor, która prowadzi moją ciążę, jedziemy też z Kubą obejrzeć porodówkę i czegoś się dowiedzieć. Nikt nie jest w stanie nam odpowiedzieć, skąd taka decyzja, dlaczego tak wcześnie. Dzieci faktycznie są małe, ale tak zazwyczaj jest przy bliźniakach. Jest duża różnica mas – ale przepływy i inne parametry są przecież prawidłowe! Nic już nie wiem, niczego nie rozumiem. Wiem tylko, że za dwa tygodnie ponownie idę do szpitala.

Po