Blaski i cienie życia schizofrenika - Sławomir Radomski - ebook + audiobook + książka

Blaski i cienie życia schizofrenika ebook i audiobook

Sławomir Radomski

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Moją misją miała być walka niemal z całym światem: zburzenie całej tej hierarchii i przywrócenie ludziom szczęścia. Byłem więc niezwykle niebezpieczny dla systemu, w którym główną rolę odgrywali Żydzi, i dlatego przeczuwałem, że został na mnie wydany wyrok i ma mnie zlikwidować wywiad izraelski. Ponadto wydawało mi się, że sam jestem reprezentantem narodu wybranego, a moi ojciec i matka nie są biologicznymi rodzicami. […] Tak więc cały czas czułem się zagrożony. Zabójczy strzał mógł paść w każdej chwili, w każdym miejscu. Pewnej nocy miałem przeświadczenie, że żydowskie komando będzie chciało mnie zlikwidować właśnie wtedy. Cały czas nie spałem. Z nożem w ręku schowałem się pod stół. Wierzyłem, że tu nie mogą wykryć mojej obecności elektroniczne urządzenia wroga. Spodziewałem się ataku przez okno lub drzwi.

Schizofrenia to słowo, które wzbudza strach. Dla wielu zachorowanie na nią oznacza wyrok i koniec normalnego życia. Ludzie zdrowi psychicznie boją się schizofreników, pogardzają nimi lub się z nich naśmiewają. Tak jednak nie musi być. Życie z chorobą też ma sens, ma swoje wzloty i upadki, radości i smutki. Chorzy psychicznie są częścią społeczeństwa i podobnie jak wszyscy inni to społeczeństwo budują i tworzą wartości. Zapraszam do wędrówki przez życie pewnego schizofrenika, do zapoznania się z jego niezwykłymi i zwykłymi przypadkami.
Sławomir Radomski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 493

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 19 min

Lektor: Tomasz Sobczak

Oceny
4,3 (6 ocen)
3
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

POCZĄTKI∙ 1 ∙

Urodziłem się w Radomiu, w szpitalu przy ulicy Malczewskiego, w roku 1965. Zostałem ochrzczony w kościele Mariackim, czyli w obecnej katedrze, ale w tamtym czasie moi rodzice nie mieszkali w Radomiu, a w Wólce Pasztetowej.

Ojciec był kierownikiem miejscowej szkoły, a mama – nauczycielką. Jej rodzice zamieszkiwali pobliską osadę zwaną Głodną. Tam też pewnego dnia przybył młody kierownik szkoły, czyli mój przyszły ojciec, i poznał moją przyszłą matkę. Wydawał się jej subtelniejszy i bardziej wyrafinowany od okolicznych młodzieńców i wkrótce się pobrali. Z tego związku najpierw narodziła się dziewczynka, czyli moja siostra Agata, a potem chłopiec, czyli… no sami wiecie kto.

Z okresu zamieszkiwania w Wólce Pasztetowej nie pamiętam zupełnie nic – z wiadomych względów. Kiedy miałem trzy lata, przenieśliśmy się do Wojtykowa i tam zaczęło się moje prawdziwe życie. Początek to szkoła. Ale nie dlatego, że do niej uczęszczałem – ja po prostu w niej mieszkałem. Ściślej rzecz biorąc: w mieszkanku znajdującym się w drewnianym budynku szkoły. Wieczorem, letnią porą, słychać w niej było rechot żab z pobliskich ługów. Mieliśmy psa, który wabił się Smyk. Wszyscy mieszkańcy wsi przyjaźnili się ze sobą.

Miałem dwóch najlepszych kolegów: Marka Pączka i Marka Ulanowskiego. Nie najgorszym kumplem był również Maniek Szatan. Chodziłem do przedszkola, które ulokowano w domu sołtysa. Zabawa od początku do końca: walka wręcz, samochody, grzebanie w piasku. Niestety nie tylko to – musieliśmy rysować równe kreseczki w zeszycikach. Moje były nad wyraz nierówne. Na szczęście z pomocą przyszła mi płeć piękna w postaci Dzidki i Basi. Jednakże stres związany z pisaniem kreseczek na pewno bardzo niekorzystnie odbił się na moim późniejszym życiu.

Bawiliśmy się w mówienie, co do kogo należy – już wyjaśniam, na czym ta zabawa polegała. Jeżeli na pokazywanym nam obrazku były samochody, każdy mówił, który jest jego. Pamiętam, że ja wybrałem czerwony, a Marek Ulanowski – fioletowy, po czym dodał:

– Mój jest najlepszy i najszybszy. Widziałem kiedyś na drodze, jak fioletowy wyprzedził czerwonego.

Jaka szkoda – pomyślałem. Marek ma zawsze wszystko, co najlepsze.

Na szczęście, po pewnym czasie trafiła się znowu okazja, żeby wybierać samochody z tego samego rysunku. Niezwłocznie wybrałem fioletowy. Marek zdecydował się na czerwony i rzeczowo stwierdził:

– Mój jest najlepszy i najszybszy. Widziałem kiedyś na drodze, jak czerwony… – i tak dalej.

To był jeden z pierwszych przypadków, kiedy doznałem jawnej niesprawiedliwości. Niestety nie byłem w stanie kłócić się o swoje. Marek był ode mnie wyższy o głowę i ważył chyba ze dwa razy więcej niż ja.

• • •

Jedno z pierwszych doświadczeń życiowych, jakie pamiętam, związane jest z kobietami. Działo się to w ogrodzie sąsiadki mojej babci ze strony matki. Były tam cztery kobiety, łącznie z moją mamą, oraz dziewczynka w moim wieku – a miałem wtedy trzy lub cztery lata. Stała tam również huśtawka zawieszona na dwóch łańcuchach. Dziewczynka bujała się na niej z zadowoleniem bez żadnej asekuracji ze strony pań. Ja natomiast, siedząc na huśtawce, kurczowo trzymałem się mojej mamy. Kobiety naśmiewały się z mojego tchórzostwa i chwaliły dziewczynkę, z którą mnie porównywały – oczywiście na moją niekorzyść. Myślę, że przeżycie to mogło wytworzyć u mnie kompleks niższości w stosunku do kobiet.

PRZEDSZKOLE NA WSI∙ 2 ∙

Byłem bardzo przywiązany do pani przedszkolanki. Sprawialiśmy trochę kłopotów, jak to dzieci. Wściekaliśmy się i dokazywaliśmy, w związku z tym pewnego dnia pani przedszkolanka przyniosła duży, płaski kij, który pochodził z zepsutego wózka – zabawki. Napisała na nim znamienne słowo „dyscyplina”. Od tej pory można było dostać nią po tyłku. Bardzo baliśmy się „dyscypliny” – pani nie wyjaśniła, co to słowo znaczy. Przez długi czas myślałem, że to nazwa własna kija.

Istotnym miejscem w przedszkolu była toaleta, czyli wychodek za stodołą. Tam dokonały się dwie rzeczy: jedna zła, druga dobra (mając na uwadze mój późniejszy rozwój).

Dziewczyny chodziły do toalety razem. Pewnego słonecznego dnia, gdy tak sobie szły w wiadomym kierunku, nagle zostały zaatakowane. To chłopcy zaczajeni za węgłem zaczęli je polewać – użyli do tego celu swoich siusiaków. Rozległ się pisk i nastąpił szybki odwrót dziewczynek. Jednak nie to jest najważniejsze: sik Mareczka miał zasięg około dwóch metrów i dotarł do celu, ja natomiast, z moimi siedemdziesięcioma centymetrami, nie mogłem wiele zdziałać. Tu należy upatrywać źródła mojego późniejszego kompleksu niższości.

W przedszkolu przeszedłem inicjację seksualną. Brzmi poważnie, ale to prawda. Pewnego razu wyszedłem do toalety razem z dwoma koleżankami: Dzidką i Basią. Gdy byliśmy już przy toalecie, zapytałem:

– Żenimy się?

Dziewczyny zgodziły się bez dłuższego wahania. Wtedy ściągnęły majtki, a ja wyciągnąłem siusiaka. Nasz seks polegał na dotykaniu wiadomej części ciała wiadomą częścią ciała. Zrobiłem to najpierw z jedną, potem z drugą. Nie mam pojęcia, skąd wiedziałem, że pożycie dorosłych ludzi polega na wzajemnym kontakcie narządów płciowych. Podejrzewam, że zadziałał instynkt. Trwało to bardzo krótko i miało być naszą wielką tajemnicą. Rozumieliśmy, że w tym, co robimy, jest coś nie w porządku. Dziwnym trafem po niedługim czasie mówiły o tym wszystkie dzieci w przedszkolu. Skąd pochodził przeciek – nie wiem. To wydarzenie oddaje moją prawdziwą naturę: śmiałość do kobiet i brak niepotrzebnych zahamowań. W późniejszym czasie zastąpiły je nadmierna wstydliwość i brak pewności siebie w stosunku do dziewcząt.

Jeśli chodzi o dojrzewanie seksualne, to istotny jest jeszcze jeden fakt. Ja i moja siostra nie mieliśmy pozwolenia na oglądanie filmów po godzinie dwudziestej, tzn. „po dzienniku”. Ilekroć (o wcześniejszej porze) na ekranie pojawiała się scena pocałunku, musieliśmy zakrywać oczy rękami, a mama wypowiadała swoje sakramentalne: „Obrzydliwe!”. Sytuacja ta powtarzała się przez całe moje dzieciństwo, również już po przeprowadzce do Radomia, i – jak mniemam – miała bardzo zły wpływ na moje życie intymne.

W Wojtykowie rozegrało się jeszcze jedno wydarzenie, które oddaje moją prawdziwą, śmiałą naturę stopniowo wypieraną przez strach i zahamowania. Pewnego razu szedłem sobie z Maniusiem Szatanem przez wieś. Dzień był słoneczny i ciepły. W obejściu państwa Sumińskich zobaczyliśmy małego kotka. Oczywiście chcieliśmy go pogłaskać, ale kotek uciekł. Schował się za szeroką deskę opartą o ścianę nędznej chatki (Sumińscy nie byli szczególnie bogaci). Mimo wszystko spróbowaliśmy go pogłaskać. Kotek, znajdujący się jakby w pułapce, poczuł się zagrożony i podrapał moją wyciągniętą rękę, a następnie czmychnął. Tego było już za wiele. Rozzłościliśmy się na Sumińskich.

Maniek podszedł do drzwi chaty.

– Patrz! Zamknięte na skobel – powiedział.

– Wywalamy? – spytałem.

– Wywalamy.

Ponieważ nie mogliśmy dosięgnąć skobla, posłużyliśmy się kijem, żeby go usunąć. To było bardzo ekscytujące: prawdziwe włamanie. Wtargnęliśmy do środka. W jednej obskurnej izbie znajdowały się niezasłane łóżka i stół, a na nim kilka metalowych misek i rozrzucone kredki – zgarnęliśmy je i pobiegliśmy do studni, po czym wrzuciliśmy do niej owe naczynia i kredki. Następnie szybko się oddaliliśmy.

Nie wiem, dlaczego to zrobiliśmy. Dzieci prawdopodobnie nie umieją jeszcze rozróżniać dobra i zła. Dzisiaj staram się dostrzegać w tym wydarzeniu nasze pozytywne cechy: śmiałość, przebojowość i szybkość działania. Mówię poważnie, nie śmiejcie się.

Edek, syn państwa Sumińskich, zobaczył nas, gdy uciekaliśmy. Cała sprawa wyszła na jaw. Ojciec nawet na mnie nie krzyczał. Kupił kredki i oddał je poszkodowanym. Rodzice Maniusia załatwili miski.

PIERWSZA KLASA∙ 3 ∙

Jako przedszkolak byłem zbyt mały, żeby interesować się polityką. Pamiętam jednak nazwisko Gomułka. Nie miałem świadomości, kto to był, ale wiedziałem, że jest łysy i ważny. Potem wydarzyło się coś w jakimś Gdańsku i zaczęto mówić o Gierku. Później myślałem, że Gierek był zawsze i zawsze już będzie.

Pewnego dnia nasza pani przedszkolanka powiedziała:

– Dzisiaj idziemy do szkoły.

– A dlacego? – odezwało się któreś z dzieci.

– Zobaczycie na miejscu.

Usiedliśmy w sali klasy pierwszej, po jednej osobie w ławce. Rozdano testy. Okazało się, że były to sprawdziany, które miały określić naszą zdolność do uczenia się w szkole. Udało mi się wypełnić test jako pierwszemu, ale popełniłem jeden błąd. W ostatnim zadaniu na rysunku było dwanaście piłek, ja doliczyłem się jedenastu.

Rozpocząłem naukę w szkole. Bardzo mi się to podobało. Czytaliśmy lekturę Jacek, Wacek i Pankracek i rozwiązywaliśmy słupki. Matematyka od samego początku szła mi bardzo dobrze. Razem z Renią byliśmy najlepszymi uczniami w klasie, która liczyła niespełna dziesięć osób.

Od wczesnych lat interesowałem się wojskiem i wojną. Kiedyś powiedziałem babci, że gdybym żył w czasie wojny, to Niemców by nie było, ponieważ ja z Mareczkiem byśmy ich wszystkich pozabijali.

Postanowiłem, że wraz z kolegami stworzymy oddział kawalerii. Z powodu braku koni posłużymy się baranami. Powiedziałem chłopakom, żeby poprosili swoje mamy o uszycie mundurów. Ważna była też sprawa stopni wojskowych: chciałem być porucznikiem i dowódcą oddziału, ale gdy chłopcy zobaczyli w moim notesie wykaz stopni, od razu zarezerwowali sobie bycie generałami.

Pozostała jeszcze sprawa baranów. Poszliśmy na łąkę i usiłowaliśmy je dosiąść. Ja byłem – delikatnie mówiąc – ostrożny, więc trzymałem się w pewnym oddaleniu. Mareczek zaatakował jedną z owiec, ale ta uciekła. Zachowanie zwierząt trochę mnie przeraziło i pomysł oddziału baraniej kawalerii upadł.

• • •

Praktycznie rzecz biorąc, mieszkałem w szkole. Pewnego razu Marek Ulanowski przyszedł na lekcje nieco wcześniej. Poszliśmy więc do sali znajdującej się w podwórku, w oddzielnym budynku, gdzie uczyła się siódma klasa. Tam również lekcje jeszcze się nie zaczęły. Siódmoklasiści powitali nas z entuzjazmem. Jako dużo starsi, byli dla nas autorytetem, więc rozpierała nas duma, że możemy przebywać w ich towarzystwie. Wtedy zobaczyliśmy przez okno, że do sali zbliża się pani Renia, nauczycielka owej klasy. Chłopcy krzyknęli szybko:

– Pod biurko! Schowajcie się pod biurkiem!

Nie mogliśmy nie posłuchać.

Pani Renia weszła do sali. Przywitał ją głośny śmiech. Nauczycielka poczuła się nieco speszona. Usiadła za biurkiem. Widzieliśmy jej nogi, kolana i spódnicę. Śmiech nie ustawał.

– Jasiu, dlaczego się śmiejesz? – zapytała jednego z uczniów.

– Sam nie wiem – odparł.

– A ty, Kowalski? – zapytała drugiego.

– Kiedy przyszedłem, wszyscy się śmiali, to i ja się śmieję – powiedział.

Sytuacja stawała się napięta. Nie wiedziałem, co mam robić i co się dalej stanie. Wtedy ktoś z siódmoklasistów zdradził, że dwóch frajerów siedzi pod biurkiem. Nagle zorientowałem się, że Marka już nie ma obok mnie. Prześlizgnął się pod oknami w kierunku drzwi. Nauczycielka zajrzała pod biurko. Wyskoczyłem cały czerwony z emocji i wybiegłem z klasy. Tak zakończyła się nasza niespodziewana przygoda.

• • •

Zawsze po zastrzyku, lub innym bolesnym doświadczeniu, musiałem dostać coś w nagrodę. To była strategia mojego ojca, która miała na celu powstrzymanie mnie od płaczu. Prawdopodobnie to właśnie ona wykształciła we mnie odruch cierpiętnika, zgodnie z którym cierpienie się opłaca, ponieważ jest natychmiast wynagradzane. Niestety, nie mój ojciec rządzi tym światem, a cierpienie jest po prostu złe – sztuka polega na tym, żeby nie cierpieć. Zanim to zrozumiałem, upłynęło wiele lat. Świat ma gdzieś nasze cierpienie. Jeśli cię ono dopadnie, musisz się go pozbyć i nie oglądać się na innych. W późniejszym wieku zaczęło mi się to nawet udawać.

Pewnego razu spałem z ojcem na wersalce. Wierciłem się trochę przez sen i przypadkowo wpadłem w szczelinę między ścianą a łóżkiem. Ponieważ w tym czasie miałem pasywne (czy może: roszczeniowe) podejście do życia, nie wyszedłem ze szczeliny, tylko tkwiłem w niej i czekałem na pomoc ojca. W końcu ten zorientował się, że zniknąłem w tajemniczy sposób, i zajrzał za wersalkę. Wyciągnął mnie szybko i przytulił. Bardzo spodobało mi się to użalanie się nade mną ojca. Postanowiłem więc powtórzyć swoje zachowanie, tym razem celowo, kilka razy. Za każdym razem przytulał mnie, co znowu utwierdzało mnie w przekonaniu, że cierpienie się opłaca. Przyjęcie takiej postawy odbiło się niekorzystnie na mojej przyszłości.

PRZEPROWADZKA DO RADOMIA∙ 4 ∙

Jeśli chodzi o życie rodzinne, to zasadniczo nie powinienem narzekać. Byłem mocno związany z matką, ale odczuwałem, że jestem bardzo ważny również dla ojca. Jednakże już wtedy w naszej sielance rodzinnej zaczęły pojawiać się pęknięcia.

Moja matka miała wybuchy histerii. Często krzyczała na ojca. Zwykle chodziło jej o coś, czego nie umiałem zrozumieć. Pamiętam, że nie mogliśmy zdążyć z ubraniem choinki na święta i matka była bardzo zła. W pamięci utkwił mi też obraz ojca na kolanach, ze szmatą do mycia podłogi – dziwne, że nie przypominam sobie matki w podobnych okolicznościach. Ponadto zimową porą ojciec zawsze wstawał wcześnie i rozpalał ogień w piecu. Był podporą i stabilizatorem naszego życia rodzinnego.

Mama miała inne zalety. Bardzo angażowała się w swoją pracę. Przygotowała np. wieczór rozrywki ze skeczami, który odbył się na dużej polanie w naszym wojtykowskim lesie. Rekwizytem potrzebnym do jednego z przedstawień było jajko – dwóch kolegów spotykało się i zaczynało bawić się w chowanie go. Po kilku próbach chowania i odnajdywania jeden z nich ukrył jajko pod włożonym na głowę beretem. Drugi trudził się długo, żeby je odnaleźć. Wreszcie powiedział:

– Muszę już iść. Trzymaj się! – Po tych słowach klepnął kolegę w czoło.

Gdy rozbite jajko rozlało się na włosach chłopca, wybuchł śmiech zebranych. Na tym wieczorku było naprawdę miło.

Mama zorganizowała również bal z okazji Roku Mikołaja Kopernika. Dzieci i młodzież przyszli przebrani w stroje z epoki. Przybyło wielu szlachciców i damy w długich sukniach – ja byłem paziem.

Miałem wówczas silne poczucie wspólnoty: nie tylko z uczniami, lecz także z mieszkańcami Wojtykowa.

• • •

Nadeszło lato 1973 roku. Gdy słychać było jakiś grzmot, mówiono, że to wybuch bomby w Wietnamie. Mieliśmy wyprowadzić się do Radomia i wtedy właśnie umarł dziadek Stefan. Po pogrzebie i przyjęciu konsolacyjnym pojechaliśmy do naszego nowego mieszkania. Wszystko w nim było nowe i czyste, w największym porządku – potem nie wyglądało to już tak dobrze.

Radom oznaczał nowy okres w moim życiu. Przede wszystkim trzeba było pójść do szkoły. Ponieważ Szkoła Podstawowa nr 33, do której chodziły wszystkie dzieci z okolicy, mogła zaoferować mi tylko popołudniowe godziny zajęć, rodzice wybrali inną, znajdującą się na Osiedlu Piętnastolecia Polski Ludowej – Szkołę Podstawową nr 34.

Pierwsze dni miały w sobie coś bardzo świeżego. Chodziłem do klasy IIb. Nasza wychowawczyni, pani Brojek, była bardzo zadbaną blondynką, niepozbawioną seksapilu. Tym, co szczególnie utkwiło mi w pamięci, były zuchowe mundurki moich kolegów i ich żółte berety oraz chusty.

W tym okresie dużo czasu spędzałem w świetlicy i tam właśnie zakolegowałem się z Ryśkiem. Stoczyłem z nim wiele walk na świetlicowym dywanie. Pewnego razu poszliśmy do jego domu. Mieszkał na pobliskim osiedlu domków jednorodzinnych, co świadczyło o wysokim statusie materialnym jego rodziny – z czego w tamtym czasie nie zdawałem sobie sprawy. Ojciec Ryśka był ponoć jednym z dyrektorów Zakładów Metalowych – głównego pracodawcy w Radomiu. Gdy przyszliśmy, w domu była obecna matka. Nie omieszkała wypytać mnie o ważne szczegóły: gdzie mieszkam, co robią moi rodzice itp. Jakiś czas po tej wizycie Rysiek powiedział mi, że matka zakazała mu zadawać się ze mną. Niespecjalnie się tym przejąłem – on zresztą też – ale wydawało mi się dziwne, że syn „wielkiego pana kierownika” z Wojtykowa, z rodziny – przecież – nauczycielskiej, nie był wystarczająco dobrym kolegą dla jej syna.

MŁODY KOMUNISTA∙ 5 ∙

Początkowo czułem się trochę samotny w nowym miejscu zamieszkania, ale później stopniowo poznawałem nowych kolegów. Pewnego razu, gdy wynosiłem śmieci, jeden z chłopaków wyzwał mnie od cwelów. Oczywiście nie wiedziałem, co to określenie znaczy, ale popłakałem się. Później ten chłopiec, o imieniu Remek, stał się moim najlepszym przyjacielem z podwórka.

Jeśli chodzi o pierwszą komunię, nie zostawiła po sobie większych wspomnień. Mama mówiła mi, żebym coś przeżywał, ale ja nic większego nie przeżywałem. Podczas przyjęcia czekałem na wujka Zygmunta z Warszawy, oficera Ludowego Wojska Polskiego, i na prezent od niego. Wujek przybył jako ostatni, w dodatku myślał, że to komunia mojej siostry – w związku z tym otrzymałem damską torebkę.

Kolejne wspomnienie to niezapomniane mistrzostwa świata w piłce nożnej w 1974 roku – przy okazji dowiedziałem się o istnieniu takiego państwa jak Argentyna. Szczególnie zapisał mi się w pamięci mecz z Włochami (i Dino Zoff). Oglądałem go razem z ojcem – wiadomo, męska sprawa. Nie interesował się on piłką nożną, nie oglądał sportu, ale to był wyjątek. Zwyciężyliśmy 2:1. A potem przyszedł ten tragiczny deszczowy dzień, Miller strzelił Polakom bramkę i skończyła się dobra passa. Z boiska zamienionego w bajoro nasi zeszli pokonani. Nie mogłem w to uwierzyć. Długo się łudziłem, że mecz zostanie powtórzony. Na osłodę przyszedł mecz z Brazylią – oglądałem go na kolonii w Pacynie. Padła tylko jedna bramka i ogólnie było to dla mnie nudne widowisko. Nie zdawałem sobie sprawy, z jaką potęgą wtedy wygraliśmy.

Na wspomnianej kolonii mój ojciec był zastępcą kierownika, a matka – wychowawczynią. Miało tam miejsce pewne znamienne wydarzenie. Tata zawołał mnie i siostrę do pokoju, gdzie zastaliśmy leżącą matkę, całą zapłakaną. Mieliśmy ją przepraszać – tylko nie wiedziałem za co. Miała jeden z ataków histerii, a biedny ojciec, zamiast chronić nas przed tym, dla świętego spokoju, czy też próbując załagodzić sytuację, wezwał nas do niej. Histeryczne zachowanie mojej matki, wielogodzinne płacze i pretensje do ojca miały stać się od tej pory nieodłącznym elementem naszego życia rodzinnego. Ponieważ emocjonalnie byłem mocno związany z matką, oznaczało to dla mnie brak wewnętrznej stabilizacji i pojawiające się od czasu do czasu poczucie beznadziei.

Tego samego lata pojechaliśmy po raz pierwszy nad morze, do Niechorza – nad nasze polskie morze, które przecież w tamtym miejscu nigdy nie było polskie. Ale wtedy myślałem, że to ziemie odzyskane, jak mówiono w telewizji – wierzyłem we wszystko, czego się z niej dowiadywałem. Komunistyczna propaganda miała we mnie łatwy cel. Do piętnastego roku życia byłem zagorzałym komunistą i oczywiście szczerze praktykującym katolikiem, co w moim przypadku wcale się nie wykluczało. W przypadku moich rodziców – również. Byli pozbawieni świadomości historycznej.

Ojciec należał do partii, czyli do PZPR-u. W tamtych czasach istniała tylko jedna partia, więc gdy ktoś do jakiejś należał, wiadomo było, do której. Gdyby nie był jej członkiem, nie mógłby zostać ani kierownikiem, ani później dyrektorem szkoły, więc nie mam o to do niego pretensji. Pełniona przez niego funkcja dodawała mi przez całe młode życie pewności siebie i poczucie, że jestem ulepiony z trochę lepszej gliny. Szkoda tylko, że nie przekładało się to na wyższe zarobki. Słyszałem, że jeden z dyrektorów szkoły z rejonu radomskiego, żeby posłać swoje córki na studia, został taksówkarzem. Nie ujmuję nic taksówkarzom, ale nie jest niczym normalnym, aby to oni właśnie mieli stanowić elitę społeczeństwa. Wtedy jednak nie myślałem wiele o pieniądzach – wręcz przeciwnie – matka wpajała mi, że w życiu liczą się wartości takie jak miłość itp., a pieniądze są nieważne.

Ojciec też miał nieźle zlasowaną głowę. Pewnej niedzieli ksiądz filipin na mszy powiedział, żeby ludzie słuchali Radia Wolna Europa. Ojciec był oburzony.

– Jak oni mogą nawoływać do słuchania antypaństwowej rozgłośni? – dziwił się.

• • •

Na wspomniane wybrzeże dotarliśmy żukiem, który należał do jakiegoś znajomego ojca i którym przewożono sita do jednej z fabryk na Pomorzu. Podróż była ekscytująca – siedzieliśmy na pace z tyłu samochodu. Nad ranem, przed samym Niechorzem, samochód się zepsuł i trzeba było go naprawiać. Na szczęście nie trwało to długo i po mniej więcej godzinie ujrzeliśmy morze. Był to doprawdy niesamowity widok – chociaż dzień nie należał do słonecznych. Nic nie mogło zakłócić fantastycznych wrażeń. Wcześniej jeździliśmy już na wczasy do Torunia i Pińczowa, ale to było coś wspanialszego.

Już wtedy ujawniła się moja kochliwa natura. Mieszkaliśmy w poniemieckiej willi, na sąsiedniej posesji przebywali niemieccy turyści. Wśród nich była dziewczyna w moim wieku. Kochałem się w niej skrycie, ale nigdy nie odważyłem się do niej zagadnąć. Moja nieśmiałość (czy wręcz: tchórzostwo) dawała o sobie znać.

PIERWSZE „POWAŻNE” LEKTURY∙ 6 ∙

Po przeprowadzce do Radomia powoli zaczynało być widoczne, że jestem mniejszy, słabszy i mniej sprawny od swoich rówieśników. Pewności siebie dodawały mi zdolności matematyczne. Pojmowałem wszystko szybciej od moich kolegów i nie wymagało to ode mnie żadnego wysiłku. Gdy jednak przyszło uczyć się pierwszych wzorów, buntowałem się, że wkuwanie godzi w moją inteligencję. Ojciec, zamiast wytłumaczyć, że naturalny talent to za mało, że należy się uczyć tego, do czego inni już dawno doszli drogą wytrwałych studiów, kazał mi wkuwać dla świętego spokoju:

– Jest zadane, to się naucz – mawiał.

Taka argumentacja zupełnie do mnie nie trafiała. Przez całą szkołę podstawową w zasadzie nigdy niczego się nie uczyłem… No, może jedynie wierszy na pamięć. Teraz tego żałuję. Rozwiązywałem za to wiele zadań z matematyki i fizyki.

• • •

Od wczesnych lat interesowały mnie historia i polityka. Niestety nie posiadłem w tych dziedzinach zadowalającej wiedzy, ponieważ byłem leniwy i zbyt wolno i za mało czytałem. Miałem książkę o Napoleonie, który swego czasu bardzo mnie fascynował – niestety doszedłem tylko do walk przyszłego cesarza z mamelukami w Egipcie, później oglądałem już tylko obrazki.

Bardzo przeżyłem zamach stanu w Chile i śmierć prezydenta Salvadora Allende. Dla mnie było to barbarzyństwo – nie zdawałem sobie sprawy z zagrożenia komunizmem i tego, co kierowało Pinochetem.

Czytałem książki o partyzantach. Okres drugiej wojny światowej do tej pory jest mi szczególnie bliski. Ekscytowałem się Barwami walki Moczara. Znowu: zupełnie nie wiedziałem, kim był autor i jaką rolę odegrał w marcu 1968. Inna pozycja, którą lubiłem, opowiadała o radzieckich partyzantach na ziemiach polskich.

Na jednym z przyjęć imieninowych mojego ojca obecny był pan Mazanek, były partyzant. Opowiedziałem mu o partyzantach radzieckich. Oburzył się:

– Było ich tyle, co kot napłakał!

Od niego dowiedziałem się, że prawdziwi partyzanci należeli do AK i że „pod Molędami to była bitwa”, jeden karabin maszynowy przechodził trzy razy z rąk do rąk. Mazanek zadał mi również pytanie, dlaczego w Polsce stacjonują żołnierze radzieccy. Nie umiałem mu na nie odpowiedzieć. Ojciec wyjaśnił mi później, że strzegą naszych granic przed rewizjonistami z Republiki Federalnej Niemiec. Po przyjęciu Mazanek mówił do jednego ze znajomych, że Radomski wychowuje syna na komunistę. Matka dowiedziała się o tym i powtórzyła mi to z dumą – jej naiwność była zastraszająca. Ufała władzy ludowej, mimo że w latach pięćdziesiątych władza ta odebrała jej ojcu młyn, przez co bieda zajrzała w oczy jej rodzinie.

• • •

Przestałem chodzić na świetlicę i moje kontakty z Ryśkiem rozluźniły się. Miałem za to nowego przyjaciela z klasy – Wacka. Wacek był naprawdę fajnym facetem. Uczył się dobrze (choć trochę gorzej ode mnie), mimo swojej tuszy był dobry w sporcie, a także powszechnie lubiany i szanowany przez wszystkich: zarówno przez kujonów, jak i przez rozrabiaków. Naszą przyjaźń przypieczętowała wspólna wyprawa na rowerach do Wojtykowa. Był to nie lada wyczyn dla dziewięcioletnich brzdąców.

Jeśli chodzi o moją klasę, to mam raczej słodko-kwaśne wspomnienia. Część chłopców trzymała się na uboczu: Zbyszek Rawski, Jacek Polaczek i Robert Zegrzyński – chociaż ten ostatni miał poważanie wśród gawiedzi. Ja należałem do ferajny, mimo że byłem nisko usytuowany na społecznej drabinie klasowej, co wynikało z faktu, że byłem mały, słaby i kiepsko grałem w piłkę nożną. Zresztą nie tylko w piłkę – w kapsle też nie szło mi najlepiej. Chodziłem na mecze klasowe z drużynami z innej szkoły i oczywiście stałem na obronie. Przez całe spotkanie może tylko raz dotknąłem piłki. Było to stresujące i upokarzające.

Koledzy czasami mi dokuczali. Pewnego razu, podczas zabawy na podwórku szkolnym, po prostu wrzucili mnie za ogrodzenie. Było to bardzo zabawne – niestety nie dla mnie. Ja też nie byłem znowu taki grzeczny. Lekcje geografii mieliśmy z panem Burkiem. Pełnił on funkcję zastępcy dyrektora i rzadko kiedy przebywał z nami w klasie (szkoda, moja wiedza z geografii do tej pory jest mało imponująca). Otóż na jednej z lekcji odstawiłem krzesło Pisarkowi (Tomek Pisarek był chłopakiem, który nie zdał, powszechnie znanym jako szkolny chuligan i obibok). Gdy próbował usiąść, wyrżnął na plecy jak długi.

– Co się tam dzieje, do cholery, Pisarek? – zaintonował poirytowany dyrektor Burek i podszedł do Tomka.

Robert Sznejfus wykrzyknął:

– To Radomski! Radomski! Odstawił krzesło.

– Co? – zdziwił się dyrektor, po czym przyrżnął Tomkowi przez plecy i wykrzyknął: – Pisarek! Ty łobuzie!

Zrobiłem świństwo koledze, ale nie było mi trudno z tym żyć.

Innym razem na lekcji matematyki zapytano, w której ćwiartce funkcja liniowa rośnie. Padło na Pisarka. Podpowiedziałem mu szeptem:

– W piątej i szóstej.

– W piątej i szóstej ćwiartce – powtórzył Tomek.

Rozległ się gromki śmiech.

Na szczęście Pisarek był porządnym gościem i nie zemścił się na mnie. Wyglądałem przy nim jak pekińczyk przy rottweilerze. Mógł mnie zetrzeć na proch, ale tego nie zrobił. Pamiętam, jak pewnego razu pobił w szkole ucznia – Romka Starzyńskiego (zanim doszedł do nas Pisarek, to on był najsilniejszy w klasie). Nie wiem, o co poszło, ale widok był przerażający: wściekły Pisarek rzucał Starzyńskim na lewo i prawo. Nikt nie odważył się nawet pisnąć, aby zapobiec tej nierównej walce.

PIERWSZY SKOK∙ 7 ∙

W piątej klasie miałem epizod nikotynowy. Pociągały mnie kolorowe opakowania zagranicznych papierosów. Ponieważ w środę miałem do szkoły na późniejszą godzinę i nikogo nie było w domu, postanowiłem kupić sobie paczkę albańskich papierosów DS. Pudełko pachniało wyśmienicie: komfortem i lepszym światem. Zapaliłem i spodobało mi się. Postanowiłem, że będę palił co tydzień, w środę, o tej samej porze. W następnym tygodniu, na moje szczęście, nie było już tak fajnie. Zrobiło się bardzo dużo dymu i nie miałem czym oddychać. Zdecydowałem się rzucić palenie, po czym wywaliłem papierosy przez balkon.

• • •

Jak już wspominałem, w wakacje zawsze wyjeżdżaliśmy gdzieś całą rodziną. Działo się tak za sprawą matki, do której należało ostatnie słowo przy większości podejmowanych decyzji. Zamiast odkładać pieniądze i gromadzić dobra, moi rodzice wydawali je na podróże wakacyjne, przyjęcia imieninowe, zalegające w szafach włóczki i książki pedagogiczne, których nikt nie czytał. Jeśli chodzi o wyjazdy, to uważam, że były to dobre inwestycje.

W 1977 roku pojechaliśmy na wczasy do Istebnej. Same w sobie były dość przeciętne, ale miały tam miejsce dwa istotne zdarzenia, niejako zwiastujące moją przyszłość. Na mszy świętej obecni byli przy ołtarzu młodzi ludzie: dziewczyny i chłopcy w wieku siedemnastu, może osiemnastu lat, śpiewający piosenki inne od typowych pieśni religijnych. Potem widziałem ich, jak dyskutowali, siedząc na trawie w pobliżu kościoła. Podsłuchałem, że poruszali jakieś zagadnienia filozoficzne. Później okazało się, że byli to oazowicze.

Innym razem poszliśmy całą rodziną na spacer w pobliżu miejscowej skoczni. Weszliśmy na nią, żeby podziwiać krajobraz. Dzień nie był pogodny, mżawka i wilgoć wywoływały raczej nieprzyjemne uczucia. I wtedy w oddali zobaczyliśmy grupę biegnących młodych ludzi. Gdy się zbliżali, dostrzegliśmy, że ubrani są w dziwne białe stroje, jak parobkowie z czasów pańszczyźnianych. Na biodrach mieli kolorowe pasy: białe, żółte i pomarańczowe. Ściślej rzecz biorąc, tylko jeden mężczyzna miał pas pomarańczowy i, jak się okazało, właśnie on był liderem. Zajęli miejsce na trawiastym placu pod skocznią. Facet z pomarańczowym pasem wydawał komendy, a pozostali odpowiadali na nie okrzykiem: „Oss!!!”, co rozśmieszyło moją mamę.

Wśród zebranych byli nie tylko mężczyźni, lecz także dziewczyny. Machali rączkami i nóżkami, wykonując dziwne ruchy. Nie mieliśmy pojęcia, co oni robią. Później okazało się, że ćwiczyli karate. Niski stopień prowadzącego trening (pomarańczowy pas to tylko 6 kyū) świadczy o tym, że były to prawdziwe początki tej sztuki walki w Polsce.

Jeszcze przed wyjazdem do Istebnej ja i moja siostra nie mieliśmy nic szczególnego do roboty. Wtedy moja mama zobaczyła w gazecie ogłoszenie o bezpłatnej nauce pływania dla dzieci, na jedynym wtedy krytym basenie w Radomiu – WKS Czarni. Pierwsza nasza wizyta tam była niesamowitym przeżyciem. Pachniało chlorem i wilgocią. Mieliśmy bardzo miłego instruktora – pana Dyktyrowskiego. Zajęcia okazały się niezwykle trudne jak na moje ówczesne możliwości. Musieliśmy zanurzać głowy i robić wydechy, wykonywać nożycowe ruchy nogami, trzymając się brzegu basenu, pływać z deską itp. Po trzech treningach moja siostra, której szło zdecydowanie lepiej niż mnie, po przyjściu do domu powiedziała w tajemnicy przede mną:

– Mamo! Ten Sławek to chyba nigdy nie nauczy się pływać.

Na czwartym spotkaniu odbiłem się od dna, położyłem się na wodzie i zacząłem ruszać nogami. Przez chwilę udało mi się utrzymać na powierzchni – to był naprawdę przełomowy moment. Później, choć nie bez wysiłku, było już tylko lepiej.

Jakiś rok później chodziłem na basen z kolegami z bloku. Każdy z naszej czwórki był adeptem pływania. Przyszedł czas na skoki ze słupka na główkę. Pierwszy odważył się oczywiście Remek, potem – Romek i Sławek, tylko ja nie mogłem się jakoś zdecydować. W końcu jednak przyszedł ten wielki dzień. Wyglądało to mniej więcej tak: strach, decyzja, krótki lot, uderzenie i lekki ból, a potem już tylko wielka radość. Taki sukces zapamiętuje się na całe życie.

NAUCZYCIELE Z PODSTAWÓWKI∙ 8 ∙

Miałem kilku nauczycieli, których nie zapomnę do końca życia. Jednym z nich był profesor Malina nauczający geografii. Miał w sobie coś, co wzbudzało we mnie strach przed nim. Utrzymywał dystans wobec uczniów i był jakby z innego świata – świata intelektu. Wydawał się bardzo mądry i wiedział rzeczy, których przeciętny człowiek nie wie. Wymagał od nas starannego prowadzenia zeszytu, co w tamtym czasie nie leżało w mojej naturze. Malina dyktował notatki szybko i należało je przepisać do zeszytu w domu. Nie mogłem się zmusić, żeby zrobić to za dnia, kiedy wolałem biegać z chłopakami po podwórku, dlatego wstawałem wcześnie rano przed lekcjami – do śniadania zeszyt był w miarę schludnie uzupełniony.

Jednak nawet pan Malina dał się omamić komunistycznej propagandzie. W Europie Zachodniej wprowadzono wtedy rakiety Cruise o średnim zasięgu. W związku z tym urządzono w naszej szkole wiec protestacyjny. Malina był oburzony tym, „co ten Zachód wyprawia” – że zagraża między innymi naszemu krajowi.

Dużo większy wpływ miała na mnie jednak pani Ewa Marciniak, matematyczka, nasza wychowawczyni w ósmej klasie. Z żadnym nauczycielem nie związałem się tak mocno jak z nią. Była niewysoką, dość pulchną i w miarę ładną, młodą kobietą. Niezwykle mocno angażowała się w swoją pracę. Zorganizowała pozalekcyjne zajęcia uświadamiające – oddzielne dla chłopców i dziewcząt. Było to trochę zawstydzające, kiedy wyjaśniała szczegóły budowy narządów rodnych kobiety i mężczyzny. Tym, co najbardziej utkwiło mi w pamięci z tych zajęć, była przestroga, żeby nie zaczynać życia płciowego przed uzyskaniem dojrzałości emocjonalnej.

Jeśli chodzi o uświadomienie, to nastąpiło ono na podwórku – i to bardzo późno. Miałem może ze 12 lat. Świat się pode mną zatrząsł, gdy dowiedziałem się, co robią dorośli. Myślę, że dzieci powinny być edukowane w tym temacie od wczesnego wieku – aby oszczędzić im niepotrzebnych zahamowań i stresu. Moja nieświadomość była wynikiem linii postępowania mojej matki wobec mnie (a także wobec siostry), dla której seks był – jak mówiła – obrzydliwy.

Wróćmy jednak do pani Marciniak. Prowadziła kółko matematyczne, w którym bardzo aktywnie działałem. Pewnego razu strasznie dokazywaliśmy i dostałem cyrklem w łapę. Dlaczego ja? – pomyślałem. Przecież wszyscy przeszkadzali. Obraziłem się na nauczycielkę i do końca zajęć nic nie robiłem ani nie mówiłem. Cierpiałem w milczeniu i było mi bardzo źle. Zamiast przejść nad tym do porządku dziennego i starać się zrozumieć nauczycielkę, która próbowała opanować sytuację w klasie, wolałem cierpieć.

Zbliżała się olimpiada matematyczna, w przeddzień której ojciec przyniósł mi zestaw zadań, jakie miały się na niej pojawić. Za czasów komuny taki drobiazg był czymś naturalnym. Nie wiem, skąd je wziął, ale rozwiązaliśmy je wspólnie w domu. O dziwo, moja mama, którą uważałem za wzór uczciwości, nie protestowała. Oboje chcieli mieć za syna odnoszącego sukcesy matematyka. W zestawie były działania na pierwiastkach, o których nie uczyliśmy się jeszcze w szkole – następnego dnia na olimpiadzie na szczeblu szkolnym rozwiązałem wszystkie zadania bardzo szybko i oczywiście nie puściłem pary z ust o przecieku. Wackowi, który siedział obok mnie, też dobrze poszło.

Zakwalifikowaliśmy się do szczebla rejonowego. Mieliśmy przygotowywać się we dwóch do następnego etapu w sali matematycznej. Po zrobieniu kilku zadań zaczęło nam odbijać – udawaliśmy artystów operowych. Wacek, obdarzony talentem muzycznym i aktorskim, robił to wyśmienicie. Wydzieraliśmy się wniebogłosy. Nazajutrz nasza wychowawczyni w ogóle nie chciała z nami rozmawiać. Doszły ją słuchy o naszym zachowaniu od innej matematyczki. Przestała nam pomagać w przygotowaniach do kolejnego etapu. Na szczeblu rejonowym – o dziwo – zdołaliśmy rozwiązać część zadań i obydwaj przeszliśmy do etapu wojewódzkiego. I tu nasza kariera się skończyła. Żaden z nas nie został laureatem. Poszliśmy potem razem z panią Marciniak na ciastka do cukierni Grzeszczyka przy ulicy Żeromskiego. Poczułem się bardzo dowartościowany.

Innym razem nasza wychowawczyni zorganizowała zabawę andrzejkową. Było to naprawdę fantastyczne przeżycie. Tańczyliśmy w parach z dziewczynami z klasy. Mimo że nie kochałem się w żadnej z nich, było w tym dużo erotyzmu. Zaczynałem dojrzewać. Romantyczna muzyka w połączeniu z bliskością ciał tak innych od mojego były dla mnie niesamowite.

Jeśli chodzi o panią Marciniak, to byłem do niej bardzo przywiązany i nie odczuwałem wobec niej żadnego dystansu. Właśnie dlatego nie mogłem zmusić się do pracy na lekcjach i obijałem się – z głową opartą o ławkę. Po skończeniu ósmej klasy razem z grupką kolegów i koleżanek odwiedziliśmy naszą panią w jej domu rodzinnym pod Radomiem. Potem dowiedziałem się, że wyszła za mąż i wyjechała do Lublina.

PAN ZYGMUNCIK∙ 9 ∙

Ostatnim nauczycielem szkoły podstawowej, który wywarł na mnie znaczący wpływ, był pan Lucjan Zygmuncik – oryginał i wariat, w dobrym tego słowa znaczeniu (jeśli takie istnieje). Już wtedy, gdy mnie uczył, nie należał do młodzieniaszków. Podobno w czasie wojny był członkiem Narodowych Sił Zbrojnych – podziemnej organizacji wojskowej, o nie najlepszej reputacji z powodu antysemityzmu – i nosił pseudonim „Pokrzywka”.

Uczył fizyki, chemii i przysposobienia obronnego. Dla mnie najważniejsza była ta pierwsza. Uwielbiałem rozwiązywać zadania, uczęszczałem na kółko fizyczne i szykowałem się na olimpiadę z tego przedmiotu. Niestety nie zaglądałem do książki i miałem nikłą wiedzę teoretyczną. Na kółku uważałem się za najlepszego – jakże się myliłem! Podczas olimpiady napisałem jakąś bzdurę w odpowiedzi na pytanie teoretyczne i pan Zygmuncik zadecydował nie wysyłać mnie na etap rejonowy, abym nie przyniósł mu wstydu. To było jedno z moich poważniejszych niepowodzeń życiowych w tamtym okresie. Moi koledzy z równoległej klasy zajęli na zawodach wojewódzkich miejsca w drugiej dziesiątce i otrzymali status laureatów.

Pan Lucjan promował logiczne myślenie, a jego styl prowadzenia lekcji bardzo mi odpowiadał, choć byli i tacy, którym nie przypadł on do gustu. Przy nieodpowiednim zachowaniu uczniów dość łatwo dawał wyprowadzić się z równowagi i dyscyplinę wymuszał siłą. Miał swój legendarny wężyk doprowadzający gaz do palnika (uczyliśmy się w pracowni fizyczno-chemicznej). Można nim było dostać po łapie. I mnie było dane zasmakować tej rozkoszy – bolało mocno. Trudno było powstrzymać łzy i niektórym się to nie udawało. Dzisiaj na takie zachowanie ze strony nauczyciela z pewnością nie zgodziliby się rodzice i sprawa mogłaby się skończyć albo w sądzie, albo co najmniej oficjalnym upomnieniem pana Zygmuncika. Oto przykład, jak obecne czasy, choć generalnie lepsze, pod niektórymi względami są gorsze – i mówię to z pełną świadomością: jako weteran doświadczony uderzeniami gumowego wężyka.

Czasem dochodziło do sytuacji radykalnych lub wręcz komicznych. Romek Starzyński, który zabrał rękę, unikając ciosu, dostał wężykiem przez plecy. Z kolei Andrzej Ostrowski pewnego razu kilkakrotnie zabierał rękę, a wężyk uderzał w powietrze. Pan Lucjan złapał jego ramię w łokciu i przycisnął do ławki. Ku jego zdumieniu, łokieć Romka utworzył jakby oś obrotu, wokół której chłopak przesuwał swoje przedramię niczym wskazówkę zegara, tyle że dużo szybciej. Zawsze udawało mu się zabrać dłoń, zanim dosięgnął jej wężyk. Klasa wybuchnęła śmiechem. W końcu i pan Zygmuncik zaczął się śmiać, a Andrzej uniknął kary za złe zachowanie.

Trzeba przyznać, że pan Lucjan nigdy nie bił dziewcząt, ale czasami dochodziło do zatargów również z nimi. Pewnego dnia Iwona Dryja nie odrobiła pracy domowej i otrzymała dwójkę. Ponieważ jej usprawiedliwienia nie zostały wysłuchane, rozpłakała się i zaczęła wydawać z siebie nieokreślone dźwięki wyrażające rozgoryczenie. Pan Lucjan napisał więc uwagę w dzienniku: „Iwona Dryja dostała pijackiego kociokwiku i produkuje dziwne dźwięki”. Oczywiście wywołało to histeryczną reakcję dziewczyny i nauczyciel był zmuszony tę uwagę wykreślić.

Pan Zygmuncik potrafił być bezwzględny dla słabych uczniów, na przykład podczas pytania:

– Mikunda! Do odpowiedzi!

Biedny Mirek Mikunda wstawał ospale ze swej ostatniej ławki i podążał w stronę tablicy.

Pan Zygmuncik tymczasem mówił szybko:

– Wzór na energię kinetyczną! Pierwsze prawo Newtona! Od czego zależy przyspieszenie?!

Zanim Mirek doszedł do biurka nauczyciela i zdążył wydobyć z siebie jakiekolwiek słowo, pan Lucjan oświadczał:

– Dwója! Dziękuję.

Na jego lekcjach jednak bywało też miło, szczególnie wtedy, gdy zamiast wkuwać wzory chemiczne lub matematyczne śpiewaliśmy partyzanckie pieśni.

JUDO∙ 10 ∙

Jak już mówiłem, koledzy z klasy trochę mi dokuczali, postanowiłem więc w końcu coś z tym zrobić. Zainteresowałem się sztukami walki. Udało mi się zdobyć kilka wydanych w latach 60. książeczek przedstawiających chwyty ju-jitsu. Razem z Remkiem rozpoczęliśmy ćwiczenia: jeden trening w moim domu, drugi – w jego. Było to ciekawe przeżycie, choć nie starczyło nam samozaparcia na długo i po kilku spotkaniach zaprzestaliśmy ćwiczeń.

Wczesną wiosną 1979 roku przyszedł czas na judo. To naprawdę wspaniała sztuka walki. Na pierwszych treningach musieliśmy wykonywać po kilkadziesiąt rzutów przez biodro (o-goshi) na jedną stronę. Następnego dnia nie można było wstać z łóżka – bolały wszystkie mięśnie. Toczyliśmy walki w parterze i wspinaliśmy się po linie, uczyliśmy się padów i przewrotów. Naszym trenerem był – wówczas bardzo młody – Andrzej Falkiewicz zwany Palmą. Pomagał mu jego brat „Kokos”.

Ćwiczenia wzmocniły mnie, poprawiły moją sprawność i kondycję. Mniej więcej wtedy stoczyłem pierwszą, i jedyną w życiu, solówkę. Wydarzyło się to w szkole, po lekcjach. Pokłóciłem się o coś z Ryśkiem Domagałą i umówiliśmy się na pojedynek. Była to walka na pięści, a w takowej nie miałem dużego doświadczenia. I choć oficjalnie pojedynek wygrałem, Rysiek zadał mi kilka celnych trafień. Później z dumą chodziłem z moją poobijaną szczęką.

Potem przyszła pierwsza wizyta papieża. I powitanie go przez Edwarda Gierka. Widziałem to wszystko w telewizji. Ludzie naprawdę przeżywali tę pielgrzymkę, co było niecodzienne, ponieważ w tamtych czasach powszechne było olewanie i nieokazywanie silnych emocji.

W czerwcu odbyła się spartakiada młodzieżowa – ogólnokrajowa i wojewódzka. Ja uczestniczyłem w tej lokalnej. Byli tam tylko zawodnicy z naszego klubu. Zawody to olbrzymi stres. Przed jedną z walk powiedziałem do kolegi:

– Poddaj się. I tak na treningach z tobą wygrywam.

On jednak się nie zgodził i mnie pokonał. Jednakże sędziowie mylnie zapisali wynik walki i tym sposobem wręczono mi brązowy medal.

Po wakacjach treningi rozpoczęły się na nowo. Byłem już ósmoklasistą, należałem do najstarszego rocznika w szkole. Przyszedł okres prywatek klasowych. Zostałem zaproszony na pierwszą z nich, ale nie miałem w co się ubrać (moje lepsze ciuchy były brudne), więc nie poszedłem. To samo wydarzyło się przy drugim zaproszeniu – trzeciego już nie otrzymałem. Ta sytuacja najlepiej oddaje sposób prowadzenia domu przez moją mamę i rozgardiasz, w którym musiałem żyć przez pierwsze dwadzieścia lat.

W tym czasie nastąpiła również fascynacja muzyką. Wacek miał wielki magnetofon szpulowy i nagrywał na taśmy swoje przeboje. Właśnie od niego zaraziłem się miłością do muzyki. Ja jednak miałem mały magnetofon kasetowy o bardzo złej jakości dźwięku. Dostaliśmy również z siostrą od ojca gramofon Mister Hit. Rozpoczął się okres kupowania płyt. Wybór na rynku był raczej niewielki. Szczególnie zapadła mi w pamięć płyta zespołu Queen, na której znajdowały się dwa utwory. Jednym z nich był I want to ride my bicycle – doprowadzał mnie do ekstazy. Płyty kupowało się w niezapomnianym sklepie przy ulicy Żeromskiego obok kina Hel. Byłem częstym gościem tego przybytku, również w czasach późniejszych.

• • •

Nie poprzestawałem tylko na treningach judo. Dowiedziałem się o ćwiczeniach kulturystycznych. Zdobyłem kilka starych książek na ten temat i śledziłem artykuły publikowane w „Żołnierzu Polskim” z opisami ćwiczeń. Nie było wtedy siłowni, nie licząc tych prowizorycznych, zlokalizowanych w piwnicach. Zacząłem trenować w domu z mikroskopami ojca (w tym czasie kończył on zaoczne studia biologiczne i badał jakieś ośmiornice). Wykonywałem ćwiczenia, seria za serią, odczuwając ból i radość jednocześnie. Myślałem, że sam odmienię swój los słabeusza, na który skazała mnie natura. Ojciec natomiast martwił się, że zrobię sobie krzywdę, ponieważ nigdy nie spotkał się z podobnymi ćwiczeniami. Później do mojego sportowego wyposażenia dołączyła maszyna do szycia matki. Nigdy nie nauczyła się z niej korzystać, więc można powiedzieć, że miałem bardzo drogą sztangę, przydatną szczególnie do ćwiczenia bicepsu i mięśnia kapturowego.

W październiku odbyły się zawody judo w Kielcach. Obawiałem się, czy na nie pojadę, bo nie miałem aktualnych badań lekarskich. Wyruszyłem jednak, mimo tej przeszkody. Tym razem opiekował się nami Kokos. Jechaliśmy razem pociągiem – czułem się jak prawdziwy zawodnik w drodze na turniej. Miałem startować w kategorii wagowej do 44 kg.

Gdy dotarliśmy na miejsce, zobaczyłem zawodników z dwóch kieleckich klubów. Odczuwałem wielką tremę. W końcu zawody się rozpoczęły. Odbywały się w małej sali, w zasadzie bez udziału publiczności. W mojej grupie było trzech zawodników, w drugiej – tylko dwóch. Pierwszą walkę przegrałem przed czasem. Nie zraziłem się tym jednak i drugą wygrałem, również przed czasem: zdobyłem ippon. Nastąpiła dziwna sytuacja: wszyscy zawodnicy w mojej grupie mieli po jednym zwycięstwie za jeden punkt. Postanowiono powtórzyć naszą rywalizację. Tym razem, o dziwo, wygrałem obydwie walki. Co za wspaniałe uczucie!

Na końcu spotkania sędzia wskazuje zwycięzcę i obaj zawodnicy kłaniają się sobie – to element japońskiej kultury. Tak więc tego wieczoru zostałem wskazany trzy razy, ponieważ ostatnią walkę – o pierwsze miejsce – przegrałem ze zwycięzcą drugiej grupy. Był ode mnie wyższy o głowę i chyba nawet nie wierzyłem, że mogę go pokonać. Nasz klub, podobnie jak ja, zajął drugie miejsce i w dobrych humorach wróciliśmy do domu.

KARATE KYOKUSHINKAI∙ 11 ∙

Zimą pojechaliśmy na obóz kondycyjny do pobliskiej Przysuchy. Już pierwszego dnia biegaliśmy po śniegu w trampkach – przemoczyłem się i zaczęły mnie strasznie boleć stawy. Nie mogłem chodzić, nie mówiąc już o trenowaniu. Kokos patrzył na mnie niechętnym wzrokiem, jak na obiboka.

Był wśród nas pewien Rom, który – o dziwo – systematycznie przychodził na treningi. Romowie zazwyczaj łatwo się zniechęcają i nie trenują zbyt długo. Kiedy przyszedł pierwszy raz, walczyłem z nim w parterze i mnie pokonał. Zapytałem, do której chodzi klasy. Odpowiedział, że do drugiej. Przeraziłem się, ponieważ ja byłem wtedy w siódmej. Potem okazało się, że był tylko kilka miesięcy młodszy ode mnie.

Zbyszek – Rom, o którym mowa – nigdy nie słyszał o pingwinach, a obok internatu, w którym mieszkaliśmy, było mnóstwo koszy na śmieci w kształcie tych ptaków. Ku uciesze chłopaków atakował je podobnie do Don Kichota szarżującego na wiatraki. Robił to dla zabawy, kopał je i przewracał, a moi koledzy myśleli, że uważa je za żywe i naprawdę się ich boi. Pewnego dnia podczas zatargu w łazience rzucił jednego z chłopaków przez biodro na ceramiczną posadzkę. Miał rzeczywisty talent do judo i – co więcej – umiał go wykorzystać.

• • •

Była wiosna 1980 roku. Nic nie zapowiadało gwałtownych zmian w naszym życiu politycznym. W tym czasie czułem się coraz bardziej zmęczony. Przyszły kolejne zawody, tym razem o charakterze wewnątrzklubowym. W mojej wadze było nas trzech – niewielu, ale wszyscy zawodnicy mieli spore doświadczenie. Rzuciłem wtedy po raz pierwszy w życiu tai otoshi. Niestety sędzia przyznał tej technice jedynie pół punktu (wazari) i tym sposobem, po przegranej drugiej walce, zająłem trzecie, ostatnie miejsce. Miałem dosyć judo.

Właśnie wtedy Jarek Bończak z mojej klasy, który też trochę ćwiczył judo, zapisał się na karate (w tym czasie w Radomiu trenowało się tylko karate kyokushinkai). Dowiedziałem się o tym dopiero po kilku jego treningach, stał się bardzo tajemniczy. Należy dodać, że był to czas na kilka miesięcy przed powstaniem Solidarności i na dwa lata przed modą na Bruce’a Lee i Wejście smoka. Karate wydawało się czymś tajemnym, wręcz nadludzkim. Pomyślałem, że może pomóc zdobyć mi pożądane cechy: stalowy charakter, żelazne zdrowie, niebywałą sprawność, odporność, wytrzymałość itd.

Poszedłem na trening z grupą kolegów. Nie pamiętam go niestety – byłem jednym z najmłodszych ćwiczących. Trenował nas mężczyzna w średnim wieku, o fizjonomii inteligenta – sempai Taraś. Nie powiedziałem Remkowi o swojej przygodzie z karate. Kiedyś przyszedł do mnie, gdy byłem na treningu, i dowiedział się wszystkiego od mojej mamy. Jakiś czas potem zrobiliśmy sobie sparing w suszarni w piwnicy. Po krótkiej wymianie ciosów udało mi się trafić Remka kopnięciem z półobrotu (mawashi geri) idealnie w ucho. Powietrze, nagle wtłoczone w ucho mojego kolei, spowodowało krótkotrwałą ciemność w jego głowie. Przewrócił się, straciwszy na moment świadomość. Było to moje pierwsze zwycięstwo nad Remkiem – moim niedoścignionym wzorcem z okresu dzieciństwa, przyjacielem, który jednocześnie okazywał się źródłem wielu stresów i ambiwalentnych odczuć. Czy zawsze nasi przyjaciele muszą wzbudzać również naszą zazdrość i nienawiść?

Pierwszego egzaminu na 8 kyū (czyli biały pas), nie zdałem. Było to w czerwcu 1980 roku, a egzaminatorem był szef naszego klubu karate kyokushinkai przy Wyższej Szkole Inżynierskiej – sensei Burzyński. Po wakacjach treningi zaczęły się na nowo. Na jednym z pierwszych przyszedł czas na selekcję, którą prowadził sempai Baranowski. Kolejno wybierał chłopców do grupy średnio zaawansowanej – ci niewybrani mieli zostać w grupie początkującej. Mniej więcej w połowie selekcji, gdy robiliśmy charakterystyczny wydech ibuki w pozycji sanchin dachi, sempai Baranowski wskazał na mnie. Stałem się karateką „średnio zaawansowanym” (umieściłem to słowo w cudzysłowie, ponieważ mój poziom w tym czasie był jeszcze bardzo niski). Jarek Bończak natomiast nie przeszedł do wyższej grupy i zrezygnował z treningów.

Przez cały okres pierwszej klasy technikum trenowałem w średnio zaawansowanej grupie prowadzonej przez sempaia Baranowskiego w sali gimnastycznej Zespołu Szkół Energetycznych. Grupa ta składała się w większości z chłopaków starszych ode mnie. Najbardziej niezapomnianym elementem treningów były walki. W karate kyokushinkainie można wprawdzie zadawać uderzeń ręką w twarz, ale ciosy na korpus zadaje się z całą siłą. Ponadto można kopać mawashi geri (kopnięcie z półobrotu) na głowę, praktycznie bez jakiejkolwiek kontroli. Po otrzymaniu takiego kopnięcia natychmiast zmienia się człowiekowi „światopogląd” i mija ochota na trenowania karate. Oprócz tego używa się tzw. low kicków, czyli niskich kopnięć na uda. Walki były niezwykle zaciekłe. Po każdej takiej sesji wracałem do domu obolały, ale zadowolony. Ze strachem oczekiwałem kolejnych sparingów.

Bardzo charakterystycznym elementem treningu było sprawdzanie koncentracji i napięcia mięśni za pomocą ciosu ręką lub kopnięcia prostego (mai geri) w brzuch lub kopnięcia w krocze (king geri). To kolejne źródło mojego strachu. Pod wpływem uderzenia niektórzy chłopcy lecieli do tyłu z pierwszego do czwartego rzędu. Pewnego razu otrzymałem kopnięcie od sempaia Baranowskiego. Jego pięta wylądowała na moim brzuchu, co byłoby łatwe do przyjęcia, ale nasada palców, jako że byłem mizernej postury, trafiła w splot słoneczny. Nie należało to do najprzyjemniejszych doświadczeń.

W grudniu 1980 roku zdałem na biały (8 kyū) i żółty (7kyū) podczas jednego egzaminu, a w czerwcu 1981 roku na pomarańczowy (6 kyū).

• • •

Po wakacjach 1981 roku treningi rozpoczęły się na nowo. Nie chodziłem jednak na nie regularnie, ponieważ w tym czasie zainteresowałem się elektroniką. Siedziałem w domu z lutownicą, trawiłem kwasem płytki i próbowałem zbudować generator dźwięku do nauki alfabetu Morse’a. Udało mi się, choć należy przyznać, że było to bardzo proste urządzenie. Moi koledzy w tym czasie budowali wzmacniacze, magnetofony, radia itp.

W październiku rozpoczął się strajk na uczelni i treningi zostały zawieszone. Potem okazało się, że oznaczało to dla mnie dłuższe rozstanie z karate.

ZAPASY W STYLU KLASYCZNYM∙ 12 ∙

Nie trenowałem już kilka miesięcy, kiedy przyszedł do mnie Remek i powiedział, że wznowił treningi judo u trenera Łukasiaka na Radomiaku. W zasadzie była to sekcja żeńska, ale znalazło się też miejsce dla kilku chłopców.

Na sali Radomiaka trenowali również zapaśnicy w stylu klasycznym. Po mniej więcej trzech tygodniach trener Łukasiak oświadczył nam, że nie możemy uczęszczać na jego sekcję, ponieważ mają w niej być wyłącznie dziewczęta, oraz że zainteresowany jest nami trener zapaśników. Przeszliśmy więc do sekcji zapaśniczej. Ja byłem zadowolony – w przeciwieństwie do Remka, którego pociągało wyłącznie judo.

Rozpoczęliśmy treningi. Dostaliśmy po dwa komplety strojów zapaśniczych: czerwony i niebieski, a także specjalne buty. Część technik w zapasach jest podobna do technik judo, np. rzut przez biodro i rzut przez ramię, nie mieliśmy więc trudności z przekwalifikowaniem się.

Wtedy przyszedł czas na pierwszy, i ostatni w moim przypadku, obóz zapaśniczy w okresie ferii zimowych. W tamtym czasie ferie odbywały się w dwóch terminach: najpierw dla młodzieży szkół średnich, a potem dla dzieci ze szkół podstawowych. Mój obóz wypadł w tym drugim, musiałem więc uzyskać zezwolenie ze szkoły.

Nie było łatwo. Moje starania popierała mama, która uważała, że sztuki walki wzmocnią mój charakter. Ojciec był bardziej zdystansowany. Dla niego wszelkie bicie się było głupotą. Mama poprosiła wicedyrektorkę technikum elektronicznego o pozwolenie na wyjazd. Ta skonsultowała się z moim wychowawcą – nie wystawił mi najlepszej opinii, ponieważ w drugiej klasie w niczym nie przypominałem błyskotliwego ucznia, którym byłem w klasie pierwszej. Mama jednak zdołała w końcu przekonać panią dyrektor i pojechałem na obóz do Czarnego Potoku w pobliżu Krynicy Górskiej.

Nasz trener o pseudonimie „Diabeł” miał około sześćdziesięciu lat i życiową pasję w postaci zapasów. Pod koniec obozu, na zebraniu wszystkich zawodników, powiedział:

– Jeżeli Sławek z Remkiem będziecie nadal tak pracowali jak na obozie, to na pewno odniesiecie sukces.

Jego słowa nie okazały się prorocze. Remek nie miał serca do zapasów (kochał tylko judo), a ja dostałem szmergla. Zanim to jednak nastąpiło, kilkakrotnie wziąłem udział w zawodach. Zaraz po obozie miał miejsce tzw. pierwszy krok zapaśniczy – czyli turniej wyłącznie dla zawodników, którzy jeszcze nigdy nie występowali na zawodach. Swój udział w nim uważam za jeden z moich największych sukcesów życiowych.

W mojej kategorii wagowej było nas pięciu. Pierwszą walkę stoczyłem z innym zawodnikiem Radomiaka – wysokim blondynem. W drugiej rundzie rzuciłem przez biodro za dwa punkty i od razu wszedłem w trzymanie. Przytrzymałem przeciwnika na łopatkach i wygrałem przed czasem. Mój konkurent w kolejnej walce nie trenował zapasów – był kompletnym żółtodziobem. Nie bawiąc się w ceregiele, na siłę, bez finezyjnej techniki, naciągnąłem go na biodro i znowu przytrzymałem. Walka trwała kilkanaście sekund.

Nadszedł finał. Tym razem miałem zmierzyć się z… Remkiem. Jeszcze nigdy z nim nie wygrałem – ani w zapasach, ani w judo. Szybko obszedł mnie, stanął za mną i założył uchwyt opasujący moją talię. Aby nie dopuścić do rzutu, opadłem na kolana – Remek otrzymał jeden punkt za sprowadzenie przeciwnika do parteru. Tu jednak nie mógł nic zrobić i sędzia nakazał powrót do pozycji stojącej. Po chwili sytuacja się powtórzyła – znowu dałem się złapać od tyłu. Choć brzmi to mało wiarygodnie, to podobna akcja nastąpiła po raz trzeci. Tym razem jednak Remek się zdekoncentrował, rozluźnił uchwyt, a wtedy ja złapałem go mocno, położyłem na łopatki i wygrałem cały turniej. W nagrodę z rąk Adameczka – naszej lokalnej sławy zapaśniczej – otrzymałem ceramiczny puchar i komplet długopisów.

Potem nadeszły kolejne zawody: w Radomiu – gdzie zająłem czwarte miejsce, w Wierzbicy – gdzie przegrałem dwie walki, i w Łomży. Tutaj udało mi się wygrać trzykrotnie. Niestety uległem dwukrotnie. Zająłem szóste miejsce. Zawody trwały dwa dni, finały miały odbyć się w niedzielę, a ja zakończyłem swój udział już w sobotę. Zawsze denerwowałem się przed walką. Trener zarzucał mi, że jestem spięty, ja jednak nie mogłem się rozluźnić. Stres był tak wielki, że w niedzielę podczas finałów zacząłem mieć dziwne poczucie: wydawało mi się, że za chwilę usłyszę swoje nazwisko i będę musiał walczyć, a przecież było to niemożliwe – w tamtym momencie odpadłem już z rozgrywki. Moje irracjonalne odczucie wywołane było strachem i zwiastowało przyszłą chorobę psychiczną.

Karierę zapaśnika zakończyłem w Dębicy, do której pojechaliśmy na turniej. Było to w maju 1982 roku. W pierwszej walce miałem za przeciwnika raczej słabego zawodnika. Szybko rzuciłem go przez ramię, ale w parterze nie udało mi się założyć mu uchwytu. W rezultacie to on przejął inicjatywę i przytrzymał mnie na łopatkach. Przegrałem przed czasem. „Diabeł” był wściekły. Druga walka była kompletną klęską. Mój oponent pochodzący z Dębicy – bastionu zapasów w stylu klasycznym – przewyższał mnie o kilka klas, więc przegrywając z nim, nawet się nie zmęczyłem. Diabeł wprost nie mógł na mnie patrzeć i przestał się do mnie odzywać. Więcej na trening zapasów nie poszedłem.

TECHNIKUM ELEKTRONICZNE I POLITYKA∙ 13 ∙

Bal ósmoklasistów był dość niezwykłym wydarzeniem: atmosfera zabawy, dużo tańców, a podczas nich – próby obmacywania dziewczyn. Pamiętam, jak chłopak z zespołu, który nam przygrywał, zapytał, co ma teraz zagrać.

– Pościelówę! – krzyknęła Jowita z mojej klasy. Później biedaczka zeszła na złą drogę.

Zabawa skończyła się dla mnie niesmakiem. Kiedy wychodziliśmy z Wackiem, chcieliśmy odprowadzić parę dziewcząt z naszej klasy – te jednak odmówiły. Nie byliśmy dla nich wystarczająco męscy.

Potem poszliśmy z kolegami w miasto, a było już późno. Przy ulicy Żeromskiego zaczepił nas patrol nieumundurowanych milicjantów. Po krótkiej rozmowie jeden z chłopaków dostał pałą za niewinność, zupełnie bez powodu. Takie były czasy, że milicja mogła robić wszystko. Byłem zbulwersowany jawną niesprawiedliwością – w szkole cały czas miałem wrażenie, że państwo się mną opiekuje i że mu na mnie zależy.

Wakacje spędziłem wtedy w Sokołowie, gdzie mój ojciec był dyrektorem gminnym (ta funkcja dzisiaj już nie istnieje). Oprócz tego, że prowadził szkołę w miejscowości, która była siedzibą gminy, sprawował również nadzór nad pozostałymi szkołami znajdującymi się na jej obszarze.

W szkole tej zorganizowano dzieciniec, czyli rodzaj półkolonii dla miejscowych dzieci. Ja i moja siostra mieszkaliśmy w jednej z sal lekcyjnych, spaliśmy na materacach i chodziliśmy na spacery z naszym psem – Wiką. Jedzenie mieliśmy za darmo – przy dziecińcu.

Pewnego dnia wydarzył się incydent, tak charakterystyczny dla tamtych czasów. Dzieci z dziecińca potrzebowały codziennego wyżywienia. Zaopatrzenie pochodziło ze sklepu miejscowego GS-u. Księgowe ze szkoły upatrzyły w tym doskonałą okazję, by oprócz żywności dla dzieci zamówić mięso również dla siebie, tzn. dla personelu szkoły, z moim tatą włącznie. Oczywiście zapłata miała pochodzić ze środków prywatnych, a nie z państwowych. Przekręt polegał na tym, że w tamtych czasach mięso było towarem deficytowym i to przeznaczone dla pracowników szkoły nie trafiłoby do ogólnego obiegu. Pech chciał, że dowiedzieli się o tym okoliczni mieszkańcy systematycznie okupujący sklep GS-u, aby upolować „padlinę”. Zablokowali go. Wybuchła afera, w wyniku której uniemożliwiono przejęcie schabu przez personel szkoły. Już wtedy „lud” odczuwał swoją podmiotowość, co z pełną siłą dało się odczuć latem 1980 roku.

Do nowej szkoły, czyli technikum elektronicznego w Radomiu, poszedłem we wrześniu, a więc kilka dni po wydarzeniach sierpniowych. W pierwszej klasie byłem dobrym uczniem, chciałem zostać elektronikiem pierwszej kategorii. Zależało mi na byciu pierwszym: zawsze oddawałem testy z elektrotechniki jako pierwszy – bez uprzedniego ich sprawdzenia. Uwielbiałem rozwiązywać zadania z fizyki (rachunek wektorowy oraz różniczki), której uczył nas pan Biernacki – niezwykle surowy i wymagający gość. Na jego lekcjach panowała absolutna cisza – nikt nie chciał dostać dwói i zostać na drugi rok w tej samej klasie. Niestety, kilku chłopców z powodu fizyki musiało zmienić szkołę lub przenieść się do klasy zasadniczej. Mnie na koniec roku pan Biernacki postawił czwórkę i tym samym, jako jeden z dwojga, dostałem nagrodę za dobre wyniki w nauce.

O dziwo, to, co dla mnie najistotniejsze, wydarzyło się nie na lekcji matematyki, fizyki czy elektrotechniki, ale na zajęciach z języka polskiego. Profesor Wichrowski nie był szczególnie lubiany ani przeze mnie, ani przez naszą klasę (lekki zarozumialec lub snob ze względu na swoje humanistyczne wykształcenie oraz wyższą od przeciętnego człowieka świadomość i wrażliwość). Miał wielką pasję – literaturę. Tą pasją zaraził również mnie, choć wcale o tym nie wiedział. Moim problemem było jednak to, że zachęcał on swoich uczniów do wypowiadania się, ale do tego nie zmuszał. Byłem zbyt wstydliwy, żeby zgłaszać się do odpowiedzi. Raz tylko po zadanym pytaniu wskazał na mnie. Odpowiedziałem poprawnie.

– To dlaczego się nie zgłaszasz, do cholery?! – wykrzyknął.

Podejrzewam, że miał mnie za kompletnego głąba polonistycznego.

Na jego lekcjach redagowaliśmy również krótkie teksty, a potem czytaliśmy je i analizowaliśmy. Było to bardzo ciekawe, chociaż nigdy nie pracowaliśmy nad moim tekstem, bo nigdy nie mogłem zdążyć z ukończeniem go przed końcem lekcji.

• • •

Latem 1981 roku, kiedy w kraju wrzało z powodu zaciekłej walki politycznej między Solidarnościąa komunistycznym rządem, postanowiłem wyjechać na wakacje – tym razem bez rodziców. Razem z Remkiem wybraliśmy się pod namiot nad zalew w Sielpi. Rozbiliśmy go w lesie, po przeciwnej stronie jeziora niż główna plaża i centrum tej wypoczynkowej miejscowości. Całe dnie spędzaliśmy na świeżym powietrzu.

Wzięliśmy ze sobą judogi, czyli nasze stroje, i trenowaliśmy pod osłoną drzew. Mieliśmy też hamak, na którym czytałem Ogniem i mieczem Sienkiewicza. Przez cały pobyt nie udało nam się poznać bliżej naszych sąsiadek, dwóch dziewcząt nieco starszych od nas. W tamtym czasie byłem wręcz niewiarygodnie wstydliwy. Nawiązanie znajomości stanowiło dla mnie coś niemożliwego. Nie wyobrażałem sobie, że ten stan może się kiedykolwiek zmienić.

W dwa tygodnie po powrocie z Sielpi pojechaliśmy pod namiot na Mazury. Tym razem wzięliśmy za sobą Wacka, którego zapoznałem z Remkiem. Moi rodzice nie wiedzieli, że wybieramy się tak daleko, ponieważby by mnie tam nie puścili. Byli więc przekonani, że ponownie pojechaliśmy do Sielpi.

Wybraliśmy się najpierw do Piławek, a potem do Starych Jabłonek. Mieliśmy ze sobą sporo konserw – przed wyjazdem przeliczaliśmy je na kalorie i w ten sposób dowiedzieliśmy się, ile puszek powinniśmy zabrać. Niestety okazało się, że ja, skoro w tamtym czasie szybko się rozwijałem, potrzebowałem więcej niż przewidziane 2500 kilokalorii. Ciągle mieliśmy awantury o to, że jem za dużo. Przeszkadzało to szczególnie Remkowi, więc aby nie być stratnym (mieliśmy wspólne posiłki), jadł więcej, niż potrzebował.

Pewnego dnia Remek zniknął z pola namiotowego na dwie godziny i wrócił z kartą pływacką. Bardzo się ucieszyłem z sukcesu kolegi i postanowiłem dużo pływać, żeby też zdobyć taką kartę.

Gdy pewnego razu Remek dostał wysypki na twarzy, zakrywając ją chusteczką, powiedział:

– Gdybym nie miał tych syfów na mordzie, tobym wam pokazał, jak się podrywa dziewczyny.

Prawda jest taka, że ani w Piławkach, ani w Starych Jabłonkach nie poznaliśmy praktycznie nikogo.

Dla małej odmiany zostawiliśmy nasz namiot i pojechaliśmy do Olsztyna. Wstąpiliśmy do kina, by obejrzeć Człowieka z żelaza Wajdy. W tamtym gorącym czasie miało to szczególny posmak – optymistyczny finał tego filmu zdawał się mówić, że teraz będzie już tylko lepiej. Wtedy nikt, może z wyjątkiem mojego wujka Zygmunta, wojskowego, nie myślał o stanie wojennym.

Z pobytu w Starych Jabłonkach pamiętam jedno drobne zdarzenie, tak charakterystyczne dla tamtych czasów. Siedzieliśmy w barze w ośrodku wczasowym. Obok nas ktoś palił papierosa. Z sąsiedniego stolika inny mężczyzna zwrócił się do palącego:

– Przepraszam bardzo, czy mógłby mnie pan poczęstować papierosem?

Należy zaznaczyć, że była to zupełnie obca osoba. Takie sytuacje zdarzały się jednak notorycznie, ponieważ na rynku nie było wtedy zbyt wielu papierosów – oczywiście z powodu wichrzycieli z Solidarności.

HEMINGWAY, BEETHOVEN I STAN WOJENNY∙ 14 ∙

Druga klasa okazała się dla mnie znacznie trudniejsza. Przyczyn moich problemów szkolnych moja mama doszukiwała się w zawirowaniach okresu dojrzewania. W rzeczywistości jednak zaczynała powoli rozwijać się we mnie choroba psychiczna. Nie potrafiłem się skupić na lekcjach. Nie oddawałem już pierwszy testów z elektrotechniki, nie mogłem nadążyć z obliczeniami. Szczególnie pamiętam lekcje języka rosyjskiego – nie uczyłem się go na znak protestu przeciw zależności Polski od Związku Radzieckiego. Teraz tego żałuję, ponieważ to piękny język. Siedziałem na tych zajęciach jak na tureckim kazaniu – nie umiałem dosłownie niczego.

Do tego doszły trudności z matematyką, która w naszej szkole była na bardzo wysokim poziomie. Już po drugiej klasie moglibyśmy dobrze zdać maturę z tego przedmiotu. Przed końcem roku musiałem się poprawiać z dwójki na trójkę, żeby zdać do klasy trzeciej. Gdy już to zrobiłem, wpadłem w dziwne otępienie, ogarnęła mnie niechęć do wszelkiego działania. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że są to objawy depresji.

Jak wspomniałem, profesor Wichrowski zaraził mnie miłością do literatury. W tym czasie zajmowała mnie przede wszystkim lektura Hemingwaya, który stał się moim idolem. Pamiętam, jak pewnego razu czytałem długo Pożegnanie z bronią. Było już późno, a mnie zostało kilkanaście kartek do końca. Zmorzył mnie sen, więc nie dokończyłem powieści. W nocy śniłem, że główna bohaterka umiera. Po przebudzeniu rano pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, było dokończenie lektury – i rzeczywiście okazało się, że główna bohaterka umarła w czasie porodu. Nie umiem wytłumaczyć tego zjawiska antycypacji. Możliwe, że był to tylko przypadek.

• • •

Razem z Wackiem poszliśmy obejrzeć, modny wówczas wśród młodzieży, film pt. Wielka majówka. Największe wrażenie zrobiła na mnie prostytutka grana przez Grażynę Szapołowską. Od razu zakochałem się w tej postaci. Kilka dni później napisałem opowiadanie o miłości nastolatka do kobiety lekkich obyczajów. Dałem je do przeczytania Wackowi i nawet mu się podobało.

Mniej więcej w tym czasie zainteresowałem się muzyką klasyczną. Zamiast się uczyć, skupiałem się na dźwiękach wydobywających się z głośnika mojego gramofonu Mister Hit. Każdej kompozycji słuchałem mniej więcej dziesięć razy, zanim zaczynałem „rozumieć” muzykę. Dopiero po licznych odsłuchaniach utwory mi się podobały i dostarczały bardzo mocnych przeżyć.

Pierwszą płytą w mojej kolekcji była VII symfonia Beethovena. Zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Wielokrotnie przeżywałem ekstazę, słuchając jej finału, czułem się wtedy lepszy od moich rówieśników, którzy raczej nie słuchali takiej muzyki. Był to rodzaj snobizmu, mający stanowić panaceum na mój kompleks niższości, którego w tamtym czasie doświadczałem.

• • •

Pamiętam wprowadzenie stanu wojennego. Jak powszechnie wiadomo, wydarzyło się to w niedzielę. Całe miasto zostało pokryte plakatami z dekretem generała Jaruzelskiego i Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Taki plakat zawisł również na drzwiach frontowych mojego bloku. Byłem wstrząśnięty tym, co się działo. Gdy zobaczyłem, co wisi na naszych drzwiach, wziąłem ołówek i w miejscu podpisu generała dopisałem wielkimi literami: Leonid Breżniew. Bardzo się tym zdenerwowałem, więc powiedziałem rodzicom, co zrobiłem. Oni też bardzo się zdenerwowali moim czynem, wręcz przestraszyli się wyimaginowanych konsekwencji. W końcu moja siostra Agata zeszła na dół i starła mój napis – ja tak się bałem, że odmówiłem zrobienia tego.

PIELGRZYMKA∙ 15 ∙

Po nieudanym roku szkolnym 1981/1982 spodziewałem się jakiejś odmiany. Mój ojciec załatwił mnie i Remkowi pracę na budowie. Wznosiliśmy cerkiew prawosławną, a ściślej rzecz ujmując, zalewaliśmy jej fundamenty. Była to moja pierwsza praca, pierwsze prawdziwe spotkanie ze światem dorosłych.

Gdy z powodu braku wprawy miałem kłopoty z operowaniem taczką, jeden z robotników krzyczał na mnie:

– Trzeba myśleć, chłopcze! Myśleć!

Odbierałem to jako niezwykle dotkliwą obelgę, mając na uwadze rachunek wektorowy i różniczkowy z profesorem Biernackim. Jak ten prostak śmiał mnie pouczać?

Musieliśmy jeździć taczką po wąskich deskach nad dwuipółmetrowym wykopem pod fundamenty cerkwi. Było to tak stresujące, że nie spałem po nocach i przychodziłem do pracy wyczerpany.

Pewnego dnia całe robotnicze towarzystwo – na czele z majstrem, który był w dość zaawansowanym wieku – upiło się. Było bardzo wesoło, do momentu kiedy wspomniany mężczyzna zachwiał się i wpadł jak kłoda do wykopu. Na szczęście nic mu się nie stało. Tego dnia zalaliśmy zaledwie kilka metrów fundamentu.

Tego lata odbyła się też pielgrzymka – początek mojego młodego życia, koniec dzieciństwa, wydarzenie bezprecedensowe w mojej historii. Poszedłem na nią z Wackiem i chyba narobiłem mu niezłego wstydu. Choroba dobierała się do mnie już od roku, ale dopiero wtedy ujawniła się z całą siłą. Szedłem, aby wyprosić Matkę Boską o zdrowie dla siostry, która zachowywała się coraz dziwniej, a po drodze sam dostałem szmergla. Pielgrzymka jest niesamowitym zjawiskiem, poszczególne grupy podobne są do jednostek wojskowych maszerujących na front.

Na pierwszym postoju – śpiew. Stworzyliśmy okrąg, pośrodku którego był młody, dobrze zbudowany ksiądz z gitarą. Śpiewał o ślepcu i sadzawce Siloe. Naprawdę mocna piosenka, jakich zresztą wiele było na pielgrzymce.

Podczas marszu ciągle jest się bombardowanym „dobrą nowiną”, cały czas jest się wystawionym na treści religijne. Po dziewięciu dniach człowiek zaczyna myśleć tak, jakby żył w innym świecie. Wszystko się zmienia: Bóg jest królem i kocha mnie, ciebie – nas wszystkich. Problemy znikną, bo my, wszyscy uczestnicy, będziemy wprowadzali w życie wyniesione stąd idee. Wydawało mi się, że ta pielgrzymka – która była tylko którąś z kolei, a po niej nastąpiły dziesiątki następnych – zmieni życie na ziemi.

Pierwszego dnia niosłem w dłoni jabłko. Wzbudziło to zainteresowanie kilku osób, m.in. pewnych dziewcząt. Nieświadomie, w sposób dziecinny, próbowałem zwrócić na siebie uwagę – takie drobne, niedojrzałe, nieuświadomione zachowanie. Wszyscy zastanawiali się (albo jedynie udawali przez grzeczność), kiedy wreszcie to jabłko zjem. Stało się to następnego dnia, ale nie dostarczyło mi spodziewanych emocji.

Na pielgrzymce mniej więcej co dwie godziny są postoje. Wspaniała okazja, żeby zdobyć nowych znajomych i porozmawiać z już zapoznanymi. To jak przedłużone w czasie, wieloodcinkowe przyjęcie na świeżym powietrzu. Wzruszający są mieszkańcy miejscowości, przez które się przechodzi. Nie tylko witają pielgrzymów na drogach, lecz także wykładają dla nich jedzenie na stołach (pozbijanych specjalnie na tę okazję), więc w czasie marszu praktycznie nie trzeba martwić się o posiłki. Tylko na postoju w nocy trzeba rozejrzeć się za czymś do jedzenia.

Jednak w społeczności braci i sióstr nie wszystko było tak idealne. Pewnego dnia rano, po mszy w miejscowym kościele, gospodyni księdza wyniosła tacę ze stertą apetycznie wyglądających kanapek. Tłum natychmiast rzucił się na nie. W całym tym zamieszaniu kanapki wylądowały na ziemi i nie zjadł ich nikt. Większość ludzi, którzy uczestniczyli w tym zajściu, chwilę wcześniej przyjęła komunię. Już wtedy mogłem zorientować się, że coś tu nie działa. To drobne wydarzenie mogłem potraktować jako znak, żeby wyrwać się z religijnej idylli – ale je zignorowałem.

Po dotarciu na miejsce pierwszego noclegu odpoczywaliśmy na łące, gdzie wkrótce miały zostać rozbite namioty. Tam bliżej zapoznałem się z Marzeną i Beatą. W czasie rozmowy pierwsza z nich przez chwilę trzymała rękę na moim kolanie. Nie wiem, po co to zrobiła i czy miało to dla niej jakiekolwiek znaczenie, ale dla mnie było to wstrząsające przeżycie. Niebawem byłem już szaleńczo zakochany w Marzenie. Niestety moje dziwne zachowanie odstraszyło ją i nigdy nie zostaliśmy parą. A ja, głupi, chciałem się z nią ożenić i mieć wspólne dzieci.

Wiele lat później spotkałem ją na peronie, na dworcu w Radomiu. Jechaliśmy do Warszawy, ponieważ byliśmy wtedy studentami. Gdy mnie zobaczyła, wpadła w panikę i zaczęła wołać swojego kolegę, tak jakbym miał coś jej zrobić – a ja nie miałem nawet specjalnie ochoty z nią rozmawiać. Po kolejnych kilku latach spotkałem ją w pociągu do Radomia i tym razem prowadziliśmy dialog, po którym nie mogłem zrozumieć, jak ta dziewczyna mogła mi się kiedyś podobać. Podobać? To oczywiście mało powiedziane. Była dla mnie całym życiem. Tak gwałtowne uczucie spowodowane zostało po prostu niedojrzałością mojego charakteru, oczekiwaniem na miłość itd.

Marzena