Blady król - David Foster Wallace - ebook

Blady król ebook

David Foster Wallace

0,0
44,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Tematem powieści, której David Foster Wallace poświęcił ostatnich dziesięć lat życia, jest śmiertelna nuda. Dziesięć lat po samobójczej śmierci kultowego amerykańskiego pisarza jego dzieło w końcu trafia do rąk polskich czytelników.

Przebłyski, pozornie przypadkowe stop-klatki z życiorysów osób, które łączy jedno – spotykają się w zasypanym papierami biurze Izby Rozliczeń Skarbowych, gdzie każdy dzień do złudzenia przypomina poprzedni. Setki formularzy zeznań podatkowych przechodzą przez ręce kontrolerów, automatyczna i przeraźliwie nudna praca upodabnia ludzi przekładających dokumenty z miejsca na miejsce do maszyn, posłusznie wykonujących swoje zadania aż do zużycia i zastąpienia nowymi. W tej wszechogarniającej monotonii nawet śmierć przy biurku obok pozostaje niezauważona i nie robi na nikim większego wrażenia. Lecz Wallace potrafi opowiadać o samozatracającym się świecie w taki sposób, jak nikt inny. W 2012 r. ta wyjątkowa książka znalazła się w finale Nagrody Pulitzera.

W 2008 roku pogrążony w depresji David Foster Wallace odebrał sobie życie. Blady król był wtedy stertą notatek i zbiorem plików w komputerze. W chaosie luźnych rozdziałów i ich rozmaitych wersji odnaleziono opowieść, ostatnią historię w dorobku autora.

Najlepsza powieść Wallace’a… Kiedy autor stara się wydobyć znaczenie z każdej mijającej sekundy, nieważne, jak pustej, samotnej czy podobnej do sekundy, która ją poprzedziła, Blady król nabiera większej mocy niż w przypadku dwóch poprzednich powieści. Jego umiejętność oddawania zawiłości umysłu walczącego z samym sobą przy użyciu jedynie tego tępego, skostniałego narzędzia, jakim jest język, ma niewielu równych w literaturze amerykańskiej, jeśli w ogóle są takowi.
Lev Grossman, „Time”

David Foster Wallace (1962–2008) – jeden z najbardziej wpływowych i nowatorskich pisarzy amerykańskich ostatnich dekad, eseista, a także wykładowca akademicki. Kształcił się na Uniwersytecie Arizony oraz Harvardzie, gdzie studiował filologię angielską, filozofię, a później pisanie kreatywne. Zadebiutował w 1987 roku powieścią The Broom of the System.
Za szczytowe osiągnięcie pisarza uznaje się powieść
Infinite Jest (1996, wydanie polskie w przygotowaniu), dzieło przełomowe dla literatury amerykańskiej. Na dorobek literacki autora składa się ponadto wiele opowiadań – w Polsce dostępnych w zbiorach: Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi (1997, W.A.B. 2015) oraz Niepamięć (2004, W.A.B. 2017) – a także liczne eseje, spośród których polskiego wydania doczekał się zbiór Rzekomo fajna rzecz, której nigdy więcej nie zrobię (1996, W.A.B. 2016). Krótko po premierze Infinite Jest Wallace rozpoczął pracę nad trzecią powieścią – Bladym Królem – której jednak nigdy nie ukończył. We wrześniu 2008 roku, po długoletnich zmaganiach z depresją, popełnił samobójstwo.
Książka ukazała się w 2011 roku, a rok później znalazła się w gronie finalistów Nagrody Pulitzera.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 960

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



David Foster Wallace

BLADY KRÓL

przełożył Mikołaj Denderski

Tytuł oryginału: The Pale King. An Unfinished Novel

Copyright © 2011 by David Foster Wallace Literary Trust

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIX

Copyright © for the Polish translation by Mikołaj Denderski, MMXIX

Wydanie I

Warszawa MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przedmowa redaktora

W 2006 roku, dziesięć lat po publikacji Infinite Jest Davida Fostera Wallace’a, wydawnictwo Little, Brown przygotowywało się do premiery jubileuszowego wydania tej niesamowitej powieści. Zaplanowano imprezy w Nowym Jorku i Los Angeles, ale im mniej odległa stawała się ich data, tym niechętniej David wyrażał się o perspektywie swojej na nich obecności. Zadzwoniłem do niego i próbowałem przekonać. „Wiesz, że się zgodzę, jeśli będziesz nalegał – powiedział. – Ale, proszę cię, nie rób tego. Siedzę głęboko w czymś długim i trudno mi do tego wrócić, kiedy coś mnie odciąga”.

„Coś długiego” i „dłuższa rzecz” to określenia, po jakie David sięgał, kiedy mówił o powieści, nad którą pracował w latach po napisaniu Infinite Jest. W tym czasie ogłosił drukiem wcale niemało – tomy opowiadań w 1999 i 2004 oraz zbiory esejów w 1997 i 2005 roku. Jednak sprawa powieści majaczyła na horyzoncie, a Davida krępowało mówienie o niej. Gdy pewnego razu go przycisnąłem, porównał pracę nad nią do siłowania się z arkuszami balsy w porywistym wietrze. Od czasu do czasu jego agentka literacka Bonnie Nadell relacjonowała mi: David miał uczęszczać na kurs rachunkowości, zbierając materiały do powieści. Jej akcja miała się toczyć w centrum kontroli zeznań podatkowych IRS. Wcześniej przypadł mi w udziale niesamowity zaszczyt współpracowania z Davidem przy redakcji Infinite Jest i oglądania całych światów, w jakie zamieniał akademię tenisa i ośrodek resocjalizacji dla uzależnionych. Pomyślałem sobie, że jeżeli ktoś byłby w stanie pokazać podatki jako ciekawy temat, tym kimś jest na pewno on.

Do czasu śmierci Davida we wrześniu 2008 roku nie ujrzałem ani słowa ze wspomnianej powieści, poza kilkoma fragmentami, które opublikował w magazynach, opowiadaniami bez wyraźnego związku z rachunkowością czy systemem podatkowym. W listopadzie Bonnie Nadell razem z Karen Green, wdową po Davidzie, przejrzały skrzętnie zawartość jego pracowni, mieszczącej się w garażu z jednym małym oknem w ich domu w kalifornijskim Claremont. Na biurku Davida Bonnie znalazła starannie ułożony stos wydruków rękopisu, liczący dwanaście rozdziałów, w sumie 250-stronicowy. Na etykiecie dysku mieszczącego te rozdziały napisał „Na zaliczkę od LB?”. Bonnie sugerowała mu wcześniej wyjęcie kilku rozdziałów z powieści i przysłanie do Little, Brown w celu rozpoczęcia negocjowania umowy i zaliczki. Tu znajdował się fragment rękopisu, niewysłany.

W trakcie przeszukiwania pracowni Davida Bonnie i Karen znalazły setki stron powstającej powieści, oznaczonych tytułem Blady Król. Dyski, teczki, segregatory, kołonotatniki i dyskietki zawierały wydrukowane rozdziały, pliki ręcznie zapisanych stron, notatek i jeszcze wiele ponadto. Poleciałem do Kalifornii na ich prośbę, a dwa dni później wróciłem do domu z zieloną podróżną torbą na ramię i dwiema reklamówkami Trader Joe’s pełnymi rękopisów. Pudło z książkami, z których David korzystał w swojej pracy przygotowawczej, nadeszło wkrótce pocztą.

Lektura tych materiałów w trakcie miesięcy po powrocie ukazała mi zaskakująco pełną powieść, pisaną z ową nadmiarową oryginalnością i humorem, jakie wyróżniały Davida. Czytając jej kolejne rozdziały, czułem nieoczekiwaną radość, ponieważ przebywanie wewnątrz tych światów dawało mi poczucie obcowania z nim i pozwalało zapomnieć o okropnym fakcie jego śmierci. Niektóre fragmenty miały swoje staranne, wielokrotnie poprawiane wersje komputerowe. Z kolei inne znajdowały się w fazie szkicu skreślonego drobnym pismem Davida. Część, między innymi rozdziały z blatu biurka, zdradzała niedawne zabiegi wykończeniowe. Reszta była znacznie starsza i zawierała wątki, które zostały zarzucone lub zastąpione innymi. Były tam także zapiski i falstarty, listy z imionami i nazwiskami postaci, pomysły fabuł, instrukcje autora adresowane do siebie samego. Jeden z oprawionych w skórę zeszytów wciąż był zamknięty na zielonym mazaku, którym David ostatnio pisał.

Na żadnej spośród wszystkich tych stron nie znalazłem zarysu całości czy innej wskazówki co do kolejności, w jakiej David zamierzał ułożyć rozdziały. Kilka ogólnych notatek odnosiło się do trajektorii fabuły, wstępne zaś wersje rozdziałów nierzadko poprzedzały uwagi Davida co do przeszłości danej postaci i jej możliwych dalszych losów. Nie istniała jednak lista scen, żaden jednoznacznie określony początek czy koniec, nic, co można by uznać za zestaw wskazówek czy instrukcji do Bladego Króla. Niemniej w toku wielokrotnej lektury stało się dla mnie jasne, że David napisał już spory kawał powieści, powołując do życia sugestywne w swojej złożoności miejsce – Regionalne Centrum Kontroli IRS, w Peorii, Illinois, w roku 1985 – oraz niezwykłe grono postaci, które toczą w nim walkę z siermiężnie brutalnymi, przerażającymi demonami szarej codzienności.

Karen Green i Bonnie Nadell poprosiły mnie o ułożenie z tych stron możliwie najlepszej wersji Bladego Króla. Było to wyzwanie nieporównywalne z niczym, z czym do tej pory przyszło mi się mierzyć. Jednak przeczytawszy ten brudnopis i notatki, pragnąłem, by ci, którzy cenią dzieło Davida, mieli możliwość wglądu w to, co stworzył – żeby dane im było raz jeszcze zajrzeć w głąb tego niezwykłego umysłu. Jakkolwiek Blady Król nie był żadną miarą dziełem skończonym, objawił mi się jako zamierzenie nie mniej odważne i głębokie niż którakolwiek z rzeczy napisanych wcześniej przez Davida. Praca nad nim była najlepszym aktem wdzięcznej pamięci, na jaki mogłem się zdobyć.

Kompletując tę książkę, trzymałem się wewnętrznych wskazówek z samych rozdziałów oraz z zapisków Davida. Nie było to proste zadanie – okazuje się, że nawet rozdział, który wydawał się oczywistym początkiem powieści, po lekturze zawartego w nim przypisu, a bardziej jeszcze po lekturze wcześniejszej jego wersji, jest przeznaczony do wykorzystania w znacznie dalszym punkcie książki. Inna notatka do tego samego rozdziału określa powieść jako pełną „zmiennych perspektyw, strukturalnej fragmentacji, celowych niespójności”. Jednak z wielu rozdziałów wyłania się centralna historia, która trzyma się dosyć przejrzystej chronologii. W fabule tej kilkoro bohaterów zjawia się w Regionalnym Centrum Kontroli w Peorii tego samego dnia w 1985 roku. Przechodzą proces orientacyjny i zaczynają pracować i poznawać przepastny świat obsługi zeznań podatkowych federalnej służby IRS. Te rozdziały oraz wielokrotnie przewijające się w nich postacie łączy wyraźny narracyjny porządek, który stanowi kręgosłup powieści.

Inne rozdziały to zamknięte całości i nie wpisują się w żadne chronologie. Ułożenie tych samodzielnych sekcji było najtrudniejszą częścią pracy redakcyjnej nad Bladym Królem. W miarę lektury przekonywałem się, że David zamierzał nadać powieści strukturę pokrewną tej w Infinite Jest, gdzie czytelnik otrzymywał znaczne ilości pozornie niezwiązanych ze sobą informacji przed zawiązaniem zasadniczej fabuły. Liczne notatki Davida określały powieść mianem „tornadycznej” czy też jako wywołującą „wrażenie tornada” – co sugerowało zderzanie czytelnika z rozpędzonym wirem elementów historii. Większość achronologicznych rozdziałów traktuje o codzienności Regionalnego Centrum Kontroli, instytucjonalnych praktykach i legendach IRS oraz zawiera przemyślenia na temat nudy, powtarzalności i oswojenia. Niektóre z nich to historie nietypowego i trudnego dzieciństwa, których nieoczywiste z początku znaczenie powoli się wyjaśnia. Moim celem było ułożenie ich w takiej kolejności, by informacje w nich zawarte mogły w odpowiednim momencie wnieść coś istotnego do fabuły chronologicznej. W niektórych przypadkach umiejscowienie jest kluczowe dla rozwijającej się historii, w innych kształtuje tempo i nastrój, jak to się dzieje w przypadku umieszczania krótkich i zabawnych rozdziałów pomiędzy dłuższymi i poważnymi.

Przewodnia historia nie ma w powieści określonego zakończenia, w związku z czym rodzi się nieuchronne pytanie: jak bardzo niedokończona jest ta książka? O ile więcej mogło się w niej znaleźć? Tego nie sposób dociec wobec braku szczegółowego planu, który zawierałby wykaz scen i historii, jakie należało jeszcze napisać. Pewne notatki ze stron manuskryptu Davida sugerują, że nie zamierzał znacząco rozbudowywać akcji powieści poza zebrane tu rozdziały. W jednej z notatek czytamy, że powieść to „seria okoliczności, w których coś ma się wydarzyć, ale nic się właściwie nie wydarza”. W innej pada stwierdzenie, że powieść ma „3 dużych graczy (…) Tylko że nigdy nie widzimy ich samych, a jedynie ich asystentów i umyślnych”. Jeszcze inna daje nam do zrozumienia, że „w powietrzu wisi groźba czegoś dużego, która się nie materializuje”. Te linijki mogłyby uwiarygodniać stanowisko, zgodnie z którym pozorna niekompletność powieści jest w istocie zamierzona. David skończył swoją pierwszą powieść, urywając dialog w pół słowa, a drugą – odnosząc się jedynie w aluzjach do zasadniczych pytań wyłaniających się z fabuły. Jedna z postaci w Bladym Królu opisuje tworzoną przez siebie sztukę teatralną, w której ktoś siedzi przy biurku, pracując w milczeniu, dopóki publiczność nie wyjdzie z sali, kiedy to rozpoczyna się właściwa akcja. Tyle że – kontynuuje – „nigdy nie mogłem się zdecydować co do akcji – czy (…) to ma mieć jakąkolwiek akcję?”. W sekcji zatytułowanej Przypisy i uwagi prezentuję mały wyciąg z notatek Davida na temat bohaterów i historii. Te zapiski i linijki w samym tekście wskazują na pomysły względem kierunku i kształtu powieści, ale żaden z nich nie narzuca mi się jako rozstrzygający. Sądzę, że David wciąż zgłębiał świat, który stworzył, i nie nadał mu jeszcze ostatecznej formy.

Strony rękopisu zostały poddane tylko nieznacznej redakcji. Jednym z jej celów było ujednolicenie imion i nazwisk bohaterów (David wymyślał cały czas nowe) oraz uzgodnienie nazw miejsc, tytułów służbowych i innych elementów faktografii rozsianych po książce. Innym powodem było poprawienie ewidentnych błędów gramatycznych i powtórzeń. Niektóre rozdziały rękopisu nosiły adnotację „Wersja zerowa” albo „wolnopis” – bo tak David określał pierwsze podejścia – i zawierały dopiski typu „Skrócić o 50% w następnej wersji”. Gdzieniegdzie dokonywałem cięć, mając na uwadze tempo albo starając się znaleźć odpowiedni moment kończący rozdział, który urywał się bez rozstrzygnięcia. Moim naczelnym zamiarem przy nadawaniu kolejności i redakcji było pozbycie się elementów w niezamierzony sposób rozpraszających i wprowadzających zamieszanie, a to po to, by umożliwić czytelnikom skupienie się na ważkich kwestiach, które David pragnął poruszyć, a także by uczynić historię i postacie możliwie najbardziej zrozumiałymi. Całość oryginalnych brudnopisów tych rozdziałów, jak również wszystkie materiały, z których niniejsza powieść została wykrojona, będzie dostępna publicznie w Harry Ransom Center przy Uniwersytecie Teksaskim, które jest depozytariuszem wszystkich papierów Davida Fostera Wallace’a.

David był w najwyższym stopniu perfekcjonistą i nie ulega wątpliwości, że Blady Król byłby diametralnie inny, gdyby autor pozostał wśród żywych i dokończył dzieła. Przez te rozdziały przewijają się słowa i obrazy, które z pewnością by poprawił; wyrażenia takie jak „zrobić sobie dobrze” i „nacieranie uszu” prawdopodobnie nie powtarzałyby się aż tak często. U przynajmniej dwóch różnych postaci występuje doberman-pacynka. Te i dziesiątki innych powtórzeń i przypadków niedbałości na poziomie brudnopisu zostałyby wyeliminowane i poprawione, gdyby David kontynuował pracę nad Bladym Królem. Postanowił inaczej. Stojąc przed wyborem przygotowania tego dalekiego od ostatecznego kształtu tekstu do wydania w formie książki a umieszczeniem go w bibliotece naukowej, gdzie czytaliby go i komentowali wyłącznie badacze, nie wahałem się nawet przez sekundę. To dzieło, które nawet niedokończone stanowi wybitną lekturę, biorącą na warsztat największe wyzwania egzystencji, a przy tym jest niezwykle odważnym przedsięwzięciem artystycznym. David podjął się napisania powieści poświęconej jednym z najtrudniejszych możliwych tematów – smutkowi i nudzie – i chciał zrobić to w sposób co najmniej frapujący, zabawny i głęboko poruszający. Każdy, kto pracował z Davidem, wie dobrze, jak mocno się wzbraniał przed pokazywaniem światu dzieła nieodpowiadającego jego rygorystycznym standardom. Ale dysponujemy niedokończoną powieścią i jakże mielibyśmy do niej nie zajrzeć? Niestety, David nie może już nas przed tym powstrzymać ani wybaczyć nam tego pragnienia.

Michael Pietsch

Blady Król

Wpisujemy siebie w gotowe szablony, a gdy je wypełnimy,

nie są już tym samym, czym były; podobnie jest z nami.

Frank Bidart, Borges i ja

§1

Poprzez flanelowe równiny i asfaltowe grafy, i horyzonty z giętej rdzy, w poprzek tabaczkowobrunatnej rzeki z brzegami w schylonych w szlochu drzewach, rzucających w nurt monety wpadającego przez liście światła w dolnym biegu, do miejsca za wiatrochronem, gdzie niezaorane pola smażą się wściekle w przedpołudniowym upale: sorgo, komosa, zamokrzyca, kolcorośl, cibora, bieluń dziędzierzawa, mięta polna, mniszek, wyczyniec, winorośl, dzika kapusta, nawłoć, bluszczyk kurdybanek, zaślaz, pokrzyk, ambrozja, owsik, wyka, myszopłoch kolczasty, wgłobione samosiejki fasoli – wszystkie główki wdzięcznie raz w górę, raz w dół w porannej bryzie, jak pod łagodną dłonią matki głaszczącą cię po policzku. Strzała szpaków spod strzechy wiatrochronu. Migotanie rosy, która nie rusza się z miejsca i paruje jak dzień długi. Słonecznik, jeszcze cztery, jeden schylony, no i konie w oddali, sztywne i nieruchome jak zabawki. Wszystko skinieniem na tak. Elektryczne odgłosy owadów przy pracy. Światło barwy piwa i blade niebo, i floresy cirrusów wysoko tak, że nie rzucają cienia. Owady nie tracą czasu – przez cały ten czas. Kwarc i rogowiec, i łupek metamorficzny, i rdzawe strupy chondrytów w granicie. Bardzo stara ziemia. Rozejrzyj się wkoło. Horyzont w drgawkach, bezkształtny. Wszyscyśmy sobie braćmi.

Nadlatują wrony, trzy albo cztery, nic wielkiego, szybują bezgłośnie w skupieniu, ciągnąc za ziarnem w stronę drutu pastwiska, za którym jeden koń obwąchuje zad drugiego, a ten usłużnie unosi ogon. Marka twoich butów odciśnięta w rosie. Powiew lucerny. Skrzypienie skarpetek. Suchy chrzęst wewnątrz przepustu. Zardzewiały drut i poprzechylane słupki – bardziej symbol ograniczenia niż właściwy płot. ZAKAZ POLOWAŃ. Szum na międzystanówce za wiatrochronem. Wrony z pastwiska – a figura każdej wyznacza inny kąt – przewracają placki na drugą stronę, by dostać się do robaków pod spodem – kształty robaków wytłoczone w gnoju i wypalane na słońcu przez cały dzień, utrwalone, drobne bezrefleksyjne linie w rzędach i pierścienie, niedomknięte, bo też głowa nigdy naprawdę nie dotyka ogona. Czytaj z tego.

§2

Oto co zaszło w należącym do Służby północno-wschodnim Regionalnym Centrum Kontroli w Rome, NY we wspomnianym czasie lub około niego: w dwóch działach nie nadążano z robotą i zachowano się w pożałowania godny, nieprofesjonalny sposób, dopuszczając do sytuacji, w której atmosfera radykalnego stresu zaburzyła rzetelny osąd i wzięła górę nad ustalonymi procedurami, skutkiem czego działy te usiłowały ukryć rosnącą górę zeznań podatkowych i faktur do audytu krzyżowego oraz kopii druków W-2/1099, zamiast zgłosić zaległości i zawnioskować o przejęcie części nadwyżki przez inne centra. Nie zastosowano się do przepisu o pełnym ujawnieniu i nie wdrożono natychmiastowo procedury zaradczej. To, na którym dokładnie etapie nie zastosowano się do przepisu i gdzie wystąpiło rozprzężenie, było wciąż przedmiotem kontrowersji, pomimo sesji przerzucania się winą na najwyższych szczeblach w Przyjęciach, jednak i tak ostatecznie odpowiedzialność ponosiła dyrektor RCK w Rome, i to pomimo faktu, że nigdy właściwie nie ustalono, czy szefowie działów dali jej pełne wyobrażenie o rozmiarach zaległości. W krążącym wśród pracowników Służby dowcipie na biurku dyrektorki miała stać tabliczka z czasów administracji Trumana z napisem PIERWSZE SŁYSZĘ. Po trzech tygodniach z sekcji Audytu Okręgowego podniosło się wycie z powodu manka w liczbie sprawdzonych zeznań do przekazania audytowi i / lub do Systemu Zautomatyzowanej Egzekucji, a skargi powoli się spiętrzały, by w końcu trafić na blaty biurek w Inspekcji, co – jak każdy powinien był się spodziewać – musiało wcześniej czy później nastąpić. Dyrektorka z Rome przeszła na wcześniejszą emeryturę, a jeden z kierowników grup został natychmiast zwolniony, co wśród księgowych 13. szczebla jest niezmierną rzadkością. Oczywiście ważne było, aby działania naprawcze przeprowadzić po cichu, by nadmierne nagłośnienie nie zachwiało pełnym zaufaniem, jakim Służbę darzy społeczeństwo. Nikt nie wyrzucał formularzy. Ukrywał, owszem, ale nie niszczył czy się ich nie pozbywał. Nawet w samym środku zgubnej wydziałowej psychozy nikt nie posunął się do palenia, przepuszczania przez niszczarkę czy pakowania w worki na śmieci i wyrzucania. To byłoby prawdziwą katastrofą – to by upubliczniono. Wyglądało na to, że okienko wyjścia awaryjnego to nic więcej jak kilka warstw plastiku niepokojąco podatnych na nacisk palców. Nad oknem widniało srogie napomnienie, przestrzegające przed otwieraniem wyjścia awaryjnego, któremu towarzyszył tryptyk rysunków z instruktażem otwierania tegoż. Jako system zatem, by tak rzec, było to słabo przemyślane. To, co obecnie nazywano „stresem”, kiedyś określano mianem „napięcia” bądź „presji”. Obecnie „presja” była bardziej jak coś, co się wywiera na drugą osobę, jak w wyrażeniu „sprzedaż z zastosowaniem dużej presji na klienta”. Reynolds powiedział, że jeden z współpracowników międzywydziałowych dr. Lehrla porównał presję panującą w RCK w Peorii do „prawdziwego szybkowaru”, chociaż uwaga dotyczyła Kontroli, a nie Kadr, do którego to pionu skierowano Sylvanshine’a w celu przeprowadzenia zwiadu i rozpoznania terenu pod „możliwą pełną ofensywę w Systemach”. Prawda, od powiedzenia której dzielił Reynoldsa tylko krok, wyglądała tak, że zadanie nie mogło być naprawdę newralgiczne, skoro powierzono je Sylvanshine’owi. Według jego ustaleń do egzaminu na biegłego rewidenta można podejść w Peoria College of Business 7 i 8 listopada oraz w Joliet Community College 14 i 15 listopada. Czas pobytu na tej placówce nieznany. Jedno z najskuteczniejszych ćwiczeń izometrycznych dla osób pracujących przy biurku polega na tym, że siedzi się z prostymi plecami i napina mięśnie pośladków, wytrzymuje, licząc do ośmiu, a następnie rozluźnia. Pobudza krążenie oraz czujność i w odróżnieniu od pozostałych ćwiczeń izometrycznych może być wykonywane nawet w miejscach publicznych ze względu na osłonięcie w znacznym stopniu samymi gabarytami biurka. Unikać grymasów i głośnego wypuszczania powietrza przy rozluźnianiu. Przekazanie na warunkach preferencyjnych, postanowienia likwidacyjne, wierzyciele niezabezpieczeni, roszczenia wobec masy upadłościowej wg rozdz. 7. Kapelusz trzymał na podołku, nad paskiem. Dyrektor Działu Systemów Lehrl zaczynał jako audytor z 9. szczeblem w Danville w Wirginii, zanim przyszły éclat i awans za awansem. Miał siłę dziesięciu ludzi. Dla Sylvanshine’a najgorsze w nauce do egzaminu na biegłego było to, że uczenie się dowolnej rzeczy wzniecało w jego głowie burzę myśli o wszystkich innych rzeczach, których się jeszcze nie nauczył i z których czuł się słaby, co praktycznie nie pozwalało mu się skoncentrować i skutkowało coraz większymi tyłami. Do egzaminu na biegłego rewidenta przygotowywał się od trzech i pół roku. Przypominało to próby zbudowania modelu w porywistym wietrze. „Najważniejszym składnikiem w organizacji struktury do efektywnej nauki jest…” coś tam. Wykładał się na zadaniach z treścią. Reynolds zdał egzamin za pierwszym podejściem. Myszkowanie to nieznaczne schodzenie z kursu na boki. Termin, którym określa się rzucanie do przodu i do tyłu, był inny. Coś z osiami. Coś, czego nazwa brzmiała „kardon” czy „kardan”, przychodziło mu do głowy zawsze, ilekroć w ogólniaku w Lombard widział młodego Donagana, który potem robił w Centrum Kontroli Naziemnej przy dwóch ostatnich misjach Apollo, a jego zdjęcie powieszono w szkole w gablocie koło gabinetu dyrektora. W tamtych czasach najgorsze było to, że wiedział, którzy spośród nauczycieli są najmniej odpowiednimi osobami na swoich stanowiskach, a oni jakoś później domyślali się, że o tym wie, i zupełnie się kompromitowali, kiedy ich obserwował. To była pętla. Album Sylvanshine’a z klasy maturalnej w jego skrzyni zdeponowanej w Philly był niemal w całości niepodpisany. Starsza strona po sąsiedzku wciąż usiłowała otworzyć swoją paczkę orzeszków zębami, ale wyraźnie dała do zrozumienia, że nie życzy sobie i nie potrzebuje pomocy. Rezerwa na świadczenia emerytalne (ReŚwEm) równa jest bieżącej wartości wszystkich świadczeń przysługujących pracownikom na mocy formuły świadczeń emerytalnych należnych z tytułu usług wyświadczonych na dzień poprzedzający sporządzenie sprawozdania. Jeśli wymawiać to szybko i zaakcentować najpierw cz i a, a potem ch i drugie a, wówczas czacha stanie się rytmicznym dziecinnym refrenem, czymś, do czego skaczą na skakance. Spójrz w dół koszuli i przeliteruj khaki. Jeden z nastolatków na zewnątrz salonu gier obok wiadomego miejsca na lotnisku Midway miał T-shirt z napisem SYMPATHY FOR NIXON TOUR i długą listą miejscowości drobnym nadrukiem. Dzieciak, który nie leciał tym samolotem, siedział potem krótko naprzeciwko Sylvanshine’a po skosie w strefie przed bramkami i skubał sobie twarz tak zapamiętale, że nie przypominało to w niczym nieprzytomnego robienia sobie przy twarzy i dotykania jej części, które towarzyszyło skupionej pracy dla Służby. Sylvanshine’owi wciąż śniły się szuflady biurek i przewody wentylacyjne wypchane formularzami, a także brzegi formularzy wyłażące przez kratki i schowek na przybory wypełniony po sufit kartami perforowanymi oraz to, jak babka z Inspekcji forsuje drzwi, a karty sypią się na nią jak z szafy Fibbera McGee, kiedy już dorwano ich jako sprawców całej katastrofy po tym, jak narobili sobie tyłów z pokwitowaniami z audytów krzyżowych w RCK w Rome. Nadal śniło mu się, jak Grecula i Harris unieruchamiają mainframe’a Forniksa, wlewając coś z termosu w otwór tylnego wywietrznika, a z wnętrza wydobywają się syki i obłoczki niebieskawego dymu. Dzieciak nie miał aury sygnalizującej powołanie do czegokolwiek; z niektórymi ludźmi tak bywało. O standardach etycznych, których dotyczyła cała pierwsza część egzaminu, w Służbie krążyło też wiele dowcipów. Z naruszeniem etyki zawodowej mamy do czynienia najprawdopodobniej, kiedy: … Dźwięk śmigieł był tak bardzo nie z tej ziemi, że Sylvanshine słyszał teraz zaledwie urywane sylaby rozmów dookoła. Szczypcowaty uchwyt kobiety na stalowym oparciu na rękę pomiędzy nimi przedstawiał okropny widok, którym zabronił sobie się zajmować. Ręce starych ludzi napawały go przerażeniem i odrazą. Miał kiedyś dziadków, których ręce spoczywające na podołkach były jak ręce kosmitów i przypominały szczypcowate szpony. Przy rejestracji spółka Jones, Inc. emituje akcje zwykłe po cenie wyższej od ich wartości nominalnej. Trudno było nie wyobrażać sobie twarzy ludzi, których pracą było wymyślanie tych pytań. O czym myśleli, jakie były ich zawodowe nadzieje i marzenia. Wiele spośród tych pytań przypominało historyjki, z których usunięto całe ludzkie mięso. 1 grudnia 1982 roku firma Clark Co. od trzech lat dzierżawi powierzchnię biurową, płacąc miesięczny czynsz w wysokości 20 000 dolarów. Licząc do stu, Sylvanshine starał się napinać najpierw jeden pośladek, a następnie drugi, zamiast obu naraz, co wymagało koncentracji i swoistego braku kontroli, jak przy próbach poruszania uszami przed lustrem. Spróbował tego odchylenia się na bok przy rozciąganiu mięśni szyi, bardzo nieznacznie i stopniowo, a mimo to nie uchronił się przed wymownym spojrzeniem starszej pani, która w swojej ciemnej sukience, z zapadłą twarzą, wyglądała coraz bardziej kostuchowato i przerażająco, jak zwiastun śmierci albo druzgocącej porażki na egzaminie na biegłego, które to obrazy w psyche Sylvanshine’a zlały się w jedną wizję popychania dużego przemysłowego mopa przez korytarz z dwoma rzędami drzwi o szybach z mlecznego szkła, podpisanych nazwiskami innych mężczyzn. Już sam widok mopa, wiadra na kółkach albo woźnego z imieniem wyszytym czerwoną palmerowską kursywą na górnej kieszeni szarego kombinezonu (jak ten na Midway, przy męskiej ubikacji, gdzie niewielka żółta tablica ostrzegała w dwóch językach przed śliskimi podłogami, z imieniem kursywą jakoś na M, Morris albo Maurice, człowiek pasujący do swojej pracy tak samo jak do tego właśnie fragmentu przestrzeni, który zajmował) rozregulowywał teraz Sylvanshine’a do tego stopnia, że tracił cenny czas, jeszcze nim zdążył zastanowić się nad ustaleniem najbardziej efektywnego harmonogramu dla maksymalnie skutecznej nauki do egzaminu, choćby tylko powtarzania materiału w myślach, co robił każdego dnia. Jego wielką słabością była organizacja strategiczna i podział czasu, co Reynolds wytykał mu przy każdej sposobności, dyscyplinując Claude’a, by ten, na litość boską, wziął którąś książkę ze sterty i zakuwał, zamiast bezpłodnie siedzieć i głowić się nad najlepszym sposobem nauki. Upychanie formularzy za szafami i w przewodach wentylacyjnych. Zamykanie na klucz szuflad biurek wypchanych formularzami odnośników do tego stopnia, że i tak nie dałoby się ich otworzyć. Ukrywanie rzeczy za innymi rzeczami w koszach tingle’ów. Reynolds po prostu zjawił się w biurze dyrektorki przed wysłuchaniem i zdaje się, że cała osobista porażka wyparowała w czymś w rodzaju biurokratycznego obłoczka fioletowego dymu, bo tydzień później Sylvanshine rozpakowywał już swoje kartony w Systemach w Martinsburgu pod dr. Lehrlem. Cała sprawa była jak ujście śmierci w wypadku samochodowym dosłownie o kilka cali, tak że potem nie jest się w stanie powracać myślą do tego momentu, jeśli nie chce się dostać drgawek i przestać normalnie funkcjonować – tak blisko był wtedy katastrofy. Cały pawilon „grubych” rozpłynął się w powietrzu. Cichy dźwięk symulujący dzwonek towarzyszył zapalaniu się bądź znikaniu umieszczonych nad siedzeniem hieroglifów wyobrażających pasy bezpieczeństwa i papierosy; Sylvanshine podnosił wzrok za każdym powtórzeniem bez świadomego zamiaru. Przy pozyskiwaniu materiału dowodowego potwierdzającego prawdziwość zapisów sprawozdania finansowego audytor, na podstawie tych zapisów, formułuje określone cele audytu. Gdzieś za nim niemowlę zaniosło się szlochem; Sylvanshine wyobraził sobie, jak jego matka po prostu odpina pas, idzie z dzieckiem do innego rzędu i tam je zostawia. W Philly, po gorączce towarzyszącej wprowadzeniu wskaźników inflacji, pod kątem których trzeba było skonfigurować nowe tabele w ’81, zdiagnozowano u niego podrażnienie nerwu, o podłożu stresowym, w szyi i górnym odcinku pleców, które wzmagała jego wymuszona nienaturalna pozycja w miniaturowym, wąskim fotelu 8-B oraz widok spoczywającego na oparciu fotela obok niego szczypcowatego szponu, jeśli zwracał na niego uwagę. Tak właśnie było: w całej tej zabawie, tak z egzaminem, jak z samym życiem, wszystko zależało od tego, czemu człowiek zdecyduje poświęcić uwagę, i od tego, do czego ignorowania zmusi się siłą woli. Sylvanshine postrzegał siebie jako słabego i niedorozwiniętego w kwestii woli. To, za co inni go poważali czy cenili, było w znacznej mierze niezależne od woli, po prostu dane, jak wzrost czy symetria twarzy. Reynolds nazywał go człowiekiem słabego charakteru, i miał rację. Nawiedzało go urywkowe wspomnienie, w którym ich sąsiad, pan Satterthwaite, wypełnia zarysowania na butach od swojego munduru listonosza czarnym długopisem, który to obraz, nim zdążył się spostrzec, rozwijał się już we w pełni narracyjne wspomnienie o tym, jak to pan i pani Satterthwaite, którzy byli bezdzietni i w pierwszej chwili, gdy się ich spotkało, nie wyglądali na szczególnie przyjaznych czy zainteresowanych dziećmi, pozwalali, by ich podwórko służyło za de facto kwaterę główną wszystkim dzieciakom z okolicy, i nawet pozwolili, żeby Sylvanshine i ten katolik, chłopiec z tikiem przypominającym chroniczny grymas, podjęli próbę budowy partacko kleconego i niestabilnego domku na jednym z ich drzew, i Sylvanshine nie mógł sobie przypomnieć, czy domku nie ukończyli, bo rodzina chłopca się wyprowadziła, czy do przeprowadzki doszło później, a po prostu domek był zbyt spartaczony i mokry od żywicy, żeby go kończyć. Pani Satterthwaite cierpiała na toczeń i często bywała niedysponowana. Współczynniki odchylenia, wartości graniczne precyzji, losowanie warstwowe. Jak ujął to dr Lehrl, entropia jest miarą pewnego rodzaju informacji, której posiadanie nie ma sensu. Lehrl uznawał za aksjomat, że definitywnym sprawdzianem wydajności każdej struktury organizacyjnej jest informacja oraz filtrowanie i rozpowszechnianie informacji. Prawdziwa entropia miała jajco wspólnego z temperaturą. Inną skuteczną pomocą koncentracyjną było przywoływanie w myślach kojącego i niepowodującego napięcia widoku przyrody, wyobrażonego bądź z pamięci, a skuteczność tego wybiegu wzrastała, jeśli widok zawierał lub obejmował staw, jezioro, potok albo strumień – woda bowiem miała rzekomo potwierdzone oddziaływanie kojące na autonomiczny układ nerwowy i wspomagała skupienie – ale choć starał się, jak mógł, po ćwiczeniach z pośladkami Sylvanshine był w stanie przywołać wyłącznie postrzępioną siatkę w barwach podstawowych, która wyglądała jak psychodeliczny plakat albo to, co się widzi, gdy oberwie się w oko i zamknie się je z bólu. Dziwaczność słowa „niedysponowana”. Wykaż, że stosunek cen obligacji długoterminowych do stawek opodatkowania długoterminowych zysków kapitałowych nie jest odwrotnie proporcjonalny. Wiedział, kto na pokładzie kogoś kocha, kto na pokładzie powiedziałby, że kogoś kocha, ponieważ tak należało mówić, a kto by zaprzeczył. Poglądy Reynoldsa na kwestię małżeństwa / rodziny streszczały się w deklaracji, że ponieważ od dzieciństwa nie przepadał za ojcami, sam nie miał ochoty zostawać ojcem. W trzech różnych miejscach na zaliczonych dziś lotniskach Sylvanshine napotkał spojrzenia trzydziestoletnich mężczyzn z niemowlętami na plecach, w zaawansowanych technologicznie plecakach-nosidełkach, z żonami wyposażonymi w pikowane torby na pełny serwis niemowlęcia u boku, z żonami kontrolującymi sytuację, mężczyzn, którzy wyglądali zasadniczo na miękkich czy jak gdyby rozmiękczonych, zrozpaczonych w swoim pogodzeniu, kroczących może niezupełnie mozolnie, z oczami pustymi i ckliwie przepełnionymi zmęczoną stoickością młodych ojców. Reynolds nie nazwałby tego stoickością, tylko pogodzeniem się z jakąś wielką i przerażającą prawdą. Termin „osoba zależna” odnosi się do każdej osoby, na którą można dokonać odpisu z tytułu jej pozostawania na utrzymaniu albo na którą dokonanie takiego odpisu byłoby możliwe, lecz podatnik nie spełnia kryteriów dochodu brutto lub dochodu osiąganego wspólnie w przypadku wspólnego rozliczania się małżonków. Wymień dwa standardowe instrumenty, które umożliwiają powiernikom przesunięcie zobowiązań podatkowych na beneficjentów. Terminu „straty z inwestycji pasywnych” nie ma nawet na egzaminie na biegłego. Koniecznością było rozdzielenie priorytetów Służby i priorytetów egzaminu pomiędzy dwa odrębne moduły czy dwie odrębne sieci. Jednym z czterech zdefiniowanych założeń była poprawa zdolności Peorii 047 do odróżniania legalnych spółek inwestycyjnych od słupów, rejestrowanych tylko po to, by umożliwiać unikanie płacenia podatków. Kluczem było prawidłowe rozróżnienie strat z inwestycji pasywnych i strat z tytułu aktywów. Właściwy projekt zakładał stworzenie zarówno kazusu, jak i struktury kontrolnej pod automatyzację najważniejszych funkcji Kontroli w centrum w Peorii. Celem było wprowadzenie automatyzacji jeszcze przed kodyfikacją, w kolejnym roku podatkowym, orzeczeń podatkowych kwestionujących pewne warunki odnośnie do strat z inwestycji pasywnych. Róż na policzkach starszej pani – bardzo czerwony, leżąca jej na kolanach nieotwarta książka w miękkiej okładce, z wystającym językiem zakładki; żylaste i upstrzone plamami szczypce. Numer siedzenia Sylvanshine’a wybito na stali szczotkowanej oparcia na rękę, obok szczypiec. Ich paznokcie były głęboko, idealnie czerwone. Zapach zmywacza do paznokci jego matki, jej zestawu do makijażu, sposób, w jaki pasma jej włosów wymykały się z koka i wiły się wzdłuż karku pośród kuchennych oparów, gdy on i O’Dowd wrócili z podwórka Satterthwaite’ów z kciukami obitymi młotkiem i z sokiem drzewa w rzęsach. Pasma i przebłyski bezbarwnej chmury przelatywały za oknem. To, co na górze i na dole, to były osobne historie, ale chmury zawsze miały w sobie coś rozczarowującego, gdy się w nie wleciało; przestawały być chmurami. Po prostu robiło się bardzo mgliście. MAMO to w lustrze OMAM – przyszło mu do głowy bez powodu. Następnie Sylvanshine poświęcił trochę czasu próbom poczucia, że jego własne ciało porusza się z tą samą prędkością co statek powietrzny, w którym się znajduje. W wielkich odrzutowcach było po prostu tak, jakby się siedziało w głośnym wąskim pokoju; tu przynajmniej zmiany w nacisku wywieranym na niego przez fotel i pas pozwalały mu uzmysławiać sobie ruch, a fizyczna szczerość tego faktu wydawała się nieść ze sobą przynajmniej jakieś poczucie bezpieczeństwa, które częściowo rekompensowało mu kruchość samolotu oraz bębnienie śmigieł, o którym próbował myśleć jako o ich normalnym dźwięku, ale wszystko, co miał w głowie, to dręczące, hipnotyczne, zapętlone dudnienie, tak wszechogarniające, że mogło być właściwie ciszą. Lobotomia wiązała się z wsunięciem przez oczodół jakiegoś pręta czy sondy; jako termin funkcjonowała w parze z przymiotnikiem „czołowa”; tylko czy był jeszcze jakiś inny jej rodzaj? Świadomość tego, że wewnętrzne napięcie mogło poskutkować niepowodzeniem na egzaminie, tylko wyzwalała wewnętrzne napięcie związane z perspektywą wystąpienia wewnętrznego napięcia. Musiał istnieć jakiś inny sposób radzenia sobie z wiedzą o katastrofalnych konsekwencjach wywołanych lękiem i stresem. Jakaś odpowiedź albo sztuczka woli: umiejętność niemyślenia o tym. Co, jeżeli znają ją wszyscy poza Claude’em Sylvanshine’em? Zwykł wizualizować sobie swego rodzaju ostateczne, udzielające się na poziomie platońskim Przerażenie jako drapieżnego ptaka, którego sam cień wystarczy, by porazić i sparaliżować ofiarę, która drży coraz bardziej, w miarę jak cień się zbliża i nabiera postaci nieuchronności. Często nawiedzało go takie poczucie: co, jeśli Claude Sylvanshine jest zasadniczo wybrakowany pod tym względem, pod którym inni nie są wybrakowani? Co, jeśli jest po prostu niedostosowany, na podobnej zasadzie jak ci, którzy rodzą się bez kończyn albo pewnych organów? Neurologia porażki. Co, jeżeli po prostu pisane mu było od urodzenia życie w cieniu Absolutnego Lęku i Rozpaczy, a wszelkie jego tak zwane działania były żałosnymi próbami odwrócenia uwagi od tego, co nieuniknione? Omów istotne różnice wynikające z księgowania rezerw i księgowania umorzeń w postępowaniu podatkowym przy należnościach nieściągalnych. Z pewnością lęk jest jakąś formą stresu. Nuda jest jak stres, ale stanowi osobną Kategorię Niedoli. Ojciec Sylvanshine’a, ilekroć w pracy działo się źle, zwykł mówić „Biada Sylvanshine’owi”. Istnieje technika antystresowa zwana Blokowaniem Myśli. Indeks nadwyżki aktualnej wartości to stosunek aktualnej wartości przyszłych przepływów gotówki do pierwotnych nakładów inwestycyjnych. Segment, znaczący segment, całkowity przychód z działalności segmentu, absolutny całkowity przychód z działalności segmentu, zysk operacyjny. Istotne odchylenie cenowe. Odchylenie cen materiałów bezpośrednich. Pomyślał o wyciąganej kracie osłaniającej kanał wentylacyjny nad biurkiem, przy którym pracował z Rayem Harrisem w RCK w Rome, i o odgłosie, jaki wydała krata przy zdejmowaniu, a potem przy ponownej instalacji i dociskaniu jej przez Raya Harrisa nadgarstkiem, po czym odrzuciło go od tej myśli tak gwałtownie, że poczuł, jakby samolot przyspieszył. Międzystanówka pod nimi znikała z pola widzenia, żeby czasami znowu się ukazać w takim miejscu, że Sylvanshine musiał rozpłaszczać policzek na plastiku wewnętrznej części okna, żeby ją zobaczyć, po czym, gdy deszcz zaczął się na nowo i wiedział już, że schodzą, droga pojawiła się pośrodku okna, z małym natężeniem ruchu pojazdów pełznących z jałowym tragizmem, którego nigdy nie wyczuwało się na ziemi. Co, jeżeli jazda samochodem wydawałaby się kierowcy tak samo powolna jak jemu z tej perspektywy? To byłoby jak próby biegania pod wodą. W całej zabawie chodziło o perspektywę, filtrowanie, wybór przedmiotów postrzeżeń. Sylvanshine spróbował wyobrazić sobie ten niewielki samolot widziany z ziemi: drobny krzyżykowaty kształt na tle chmury o barwie mętnej starej wody po kąpieli, błyskający zestawem świateł w deszczu. Wyobraził sobie deszcz na twarzy. Słaby deszcz; taki jak pada w Wirginii Zachodniej; nie usłyszał choćby jednego tonu grzmotu. Sylvanshine był raz na pierwszej randce z reprezentantką Xeroksa, która na opuszkach palców miała nieco odrażające, skomplikowane wzory zgrubień od amatorskiej gry na banjo, zajęcia, któremu oddawała się w wolnym czasie; i przypomniał sobie – gdy po raz drugi rozległ się dzwonek i zapalił znak nad siedzeniem, przy czym hieroglif wyobrażający papierosa był z prawnego punktu widzenia niepotrzebny – głęboko żółtą barwę zrogowaciałego naskórka jej opuszków w przytłumionym świetle restauracyjnego stolika, gdy opowiadał tej artystce o zawiłościach księgowości dochodzeniowej oraz przypominającej ul strukturze organizacyjnej RCK na Region Północno-Wschodni, które było tylko niewielką częścią Służby, a także o historii Służby i jej lekceważonych przez ogół ideałach i poczuciu misji, i o starym (dla niego) dowcipie o tym, jak pracownicy Służby, znalazłszy się w towarzystwie, zadają sobie absurdalnie dużo trudu, byle tylko uniknąć ujawnienia się jako pracownicy IRS, ze względu na społeczne piętno, jakie tej pracy często towarzyszyło w związku z powszechnymi wyobrażeniami na temat Służby i jej pracowników, cały czas przyglądając się jej modzelom, gdy operowała nożem i widelcem, oraz że był tak zdenerwowany i spięty, że gadał i gadał o sobie, nie pytając wystarczająco o nią, o to, skąd to banjo i co ono dla niej znaczy, co było powodem, dla którego nie przypadł jej dostatecznie do gustu i nie odnaleźli w sobie pokrewnych dusz. Nie dał tej kobiecie od banjo szansy – teraz to rozumiał. To, co wygląda na egoizm, tak często wcale nim nie jest. Pod niektórymi względami Sylvanshine był teraz w Systemach zupełnie inną osobą. Ich zniżanie się polegało głównie na wzroście poziomu szczegółowości wszystkiego, co mieli pod sobą – pola okazywały się zaorane i prezentowały prostopadłe bruzdy, a z silosów wyrastały pochyłe zsypnie i pasy transmisyjne, z kolei kompleks przemysłowy objawiał się jako zbiór osobnych budynków z oknami odbijającymi światło i skomplikowanymi zgrupowaniami pojazdów na parkingach. Każdy samochód nie tylko zaparkowany przez inną osobę, ale także wymyślony, zaprojektowany, złożony z części, z których każda została zaprojektowana i wytworzona, przewieziona, sprzedana, sfinansowana, nabyta i ubezpieczona przez pojedynczych ludzi z własną przeszłością i wyobrażeniami na swój temat, które wszystkie razem mają swoje miejsce w większym układzie faktów. Zgodnie z maksymą Reynoldsa rzeczywistość to układ faktów, którego charakter był w znacznej mierze przypadkowy i entropijny. Sztuka polegała na tym, żeby celować w fakty, które są istotne – jeśli Sylvanshine był jak śrutówka, to Reynolds był jak karabin. Wrażenie, jakby z prawej dziurki w nosie szła mu cienka strużka krwi, było halucynacją i należało je bezwzględnie zignorować; to wrażenie zwyczajnie nie istniało. W rodzinie Sylvanshine’a problemy z zatokami przybierały najgorsze formy. Starożytny Rzymianin Aureliusz. Pierwsze zasady. Zwolnienia a odliczenia, z tytułu dochodu brutto i od dochodu brutto. Stratę poniesioną z tytułu wierzytelności nieściągalnej poza działalnością gospodarczą klasyfikuje się zawsze jako krótkoterminową stratę kapitałową i jako taką można ją odliczyć w Tabeli D, zgodnie z następującym §: Na dachu jednego z budynków znajdowało się coś, co było oznaczonym lądowiskiem dla helikopterów albo skomplikowanym sygnałem wizualnym dla zniżających się samolotów, a ton podwójnego pomruku śmigieł zmienił się i w tym samym momencie prawa zatoka zaczęła rozdymać mu się w czaszce, zapalając na czerwono, i naprawdę się teraz zniżali, to się nazywało kontrolowane spadanie, międzystanówka rozkwitała rokokowo zjazdami i półlistnymi koniczynami estakad, ruch gęstniał i było w nim coś uporczywego, a szponiaste szczypce podniosły się ze stalowego oparcia, gdy na dole pojawił się zbiornik wodny, jezioro czy delta, i Sylvanshine poczuł, że zdrętwiała mu jedna stopa, gdy usiłował sobie przypomnieć charakterystyczną konfigurację krzyżowania ramion, w której postacie na karcie z instrukcją przyciskały do piersi podróżne poduszki na planszach dotyczących mało prawdopodobnego wypadku lądowania na wodzie, i teraz naprawdę i autentycznie wykonywali ruchy myszkujące, a ich prędkość stała się bardziej widoczna w tempie przesuwania się w dole sylwetek tego, co było najprawdopodobniej starszą dzielnicą Peorii qua miasta ludzi, ciasno upakowanych kwartałów przybrudzonej sadzą cegły i spadzistych dachów z masztem telewizyjnym, na którym zawieszono flagę, oraz przebłyskiem rzeki barwy bourbona, która nie była zbiornikiem wodnym sprzed chwili, ale mogła się z nim łączyć, i która w niczym nie przypominała majestatycznie toczącego swe wody i spienionego fragmentu Potomaku, którego widok wciskał się przez okna budynku Systemów, wychodzące na uświęcone pola Antietam, przy czym zauważył, że stewardesa na swoim własnym składanym siedzeniu schyliła głowę i obejmowała rękami kolana w sytuacji, gdy pod koniec roku łączna wartość godziwa papierów wartościowych Browna dostępnych do sprzedaży przekracza łączną wartość bilansową na początku roku, gdy jakby znikąd pojawił się przestwór nagiego cementu, podnoszący się w ich kierunku bez jakiegokolwiek sygnału ostrzegawczego czy zapowiedzi, a jego puszka napoju gazowanego zagłębiła się w kieszeń siedzenia przed nim, podczas gdy siwą trupią główką obok niego rzucało na prawo i lewo, odgłos śmigieł zaś zmieniał wysokość bądź barwę, gdy starsza pani nieruchomiała w fotelu, uniósłszy plisowany podbródek w przerażeniu, powtarzając coś, co Sylvanshine’owi zabrzmiało jak „ćwok”, a żyły siniały jej na wyciągniętej pięści, która zaciskała się na zgniecionej i cebulkowato napęczniałej, ale wciąż nieotwartej foliowej paczce bezfirmowych orzeszków.

„Piąty efekt ma więcej wspólnego z tobą, z tym, jak cię postrzegają. To potężne narzędzie, ale ma bardziej ograniczone zastosowanie. Uważaj, chłopcze. Gdy następnym razem będziesz prowadził z kimś niezobowiązującą rozmowę, urywasz nagle w pół zdania, patrzysz na niego uważnie i mówisz: «O co chodzi?». Mówisz to zatroskanym głosem. On na to: «Co masz na myśli?». Mówisz: «Coś jest nie tak, widzę przecież. O co chodzi?». I wtedy spojrzy na ciebie oniemiały i spyta: «Skąd wiedziałeś?». Nie zdaje sobie sprawy, że u każdego zawsze jest coś nie tak. Często więcej niż tylko jedna rzecz. Nie wie, że wszyscy żyją z czymś, co jest nie tak, i myślą, że wykazują się wielką siłą woli i samokontrolą, żeby tylko ukryć to przed innymi ludźmi, z którymi – jak sądzą – nic nigdy nie jest nie tak. Ludzie tak już mają. Zapytaj znienacka, co jest nie tak, a to już nieważne, czy się otworzą i zaczną się wywnętrzać, czy się zaprą i dadzą ci do zrozumienia, że o czym ty gadasz, bo i tak pomyślą, że jesteś spostrzegawczy i masz dobry wgląd. Obie reakcje dają się wykorzystać, o czym za chwilę. Możesz to rozegrać tak albo tak. To się sprawdza w ponad dziewięćdziesięciu procentach przypadków”.

I stał – przecisnąwszy się wpierw obok upudrowanej starszej pani, będącej typem pasażera, który czeka w fotelu, aż wszyscy pozostali wysiądą z samolotu, po czym wychodzi osobno, z udawaną godnością – trzymając swoje rzeczy w korytarzu, którego zatłoczoną przednią część wypełniali sami pasażerowie w regionalnych podróżach służbowych, ludzie interesu, umyślnie ubrani po swojsku faceci ze Środkowego Zachodu, lecący na spotkania w sprawie sprzedaży na południe stanu albo wracający z Chicago z siedzib firm, których nazwy kończą się na „-co”, faceci, dla których lądowania takie jak ta myszkująco-trzęsąca zgroza sprzed chwili to chleb powszedni. Brzuchaci i poplamieni faceci w brązowych garniturach z podwójnej dzianiny albo w oliwkowych garniturach, z dyplomatkami z katalogów linii lotniczych. Faceci, których miękkie twarze pasują do ich pracy tak ściśle jak kiełbasy do swoich mięsistych osłonek. Faceci, którzy robią notatki za pomocą dyktafonów, którzy odruchowo spoglądają na zegarek, faceci z czerwonym czołem, stłoczeni, stojący w metalowej rurze do akompaniamentu przesuwającego się w dół skali tonalnej dźwięku śmigieł i zamierającej wentylacji, w samolocie z gatunku tych, do których trzeba przystawić schody, zanim otworzą drzwi, ze względu na przepisy. Zastygła niecierpliwość biznesmenów stojących bliżej obcych, niż sami by kiedykolwiek zdecydowali się stanąć, pierś jednego niemal oparta o plecy drugiego, torby na garnitur przerzucone przez ramię, aktówki obijające się o siebie nawzajem, więcej łysych głów niż włosów, wzajemne wdychanie swoich zapachów. Faceci, którzy nie znoszą czekania albo konieczności stania, albo przymusu stania w kupie i czekania, faceci z organizerami oprawnymi w cielęcą skórę i z certyfikatami zarządzania czasem Franklina Questa, o klasycznym wyglądzie osób, które wbrew własnej woli znalazły się w ciasnej, ograniczonej przestrzeni, o wyglądzie prowincjonalnego handlowca, który zalega ze składkami na ubezpieczenie pracowników, bez środków, bez płynności finansowej, starającego się przetrwać kolejny miesiąc, ryby trzepoczącej się w sieci własnych zobowiązań. Dwie z osób na pokładzie popełnią ostatecznie samobójstwo, przy czym jedno z nich na zawsze pozostanie zaklasyfikowane jako wypadek. W Philly była cała podgrupa nieprzejednanych księgowych 9. szczebla, których jedynym zadaniem było uprzykrzanie życia drobnym przedsiębiorcom zalegającym ze składkami pracowniczymi, chociaż w Rome przez prawie rok jedynym pracownikiem w Przyjęciach odbierającym alerty w sprawie składek na SSI z Martinsburga była Eloise Prout vel Doktor Yes, około czterdziestoletnia księgowa 9. szczebla w makramowym kapeluszu, która jadała lunch przy biurku, posiłkując się skomplikowanym systemem pojemników Tupperware, a także dziwka randkowa najżałośniejszego gatunku, którą chłopaki w Kontrolach przezwali Doktor Yes po tym, jak podobno przespała się z Shermanem Garnettem w zamian za samą obietnicę – niedotrzymaną – że pójdzie z nią na spacer po miejskich błoniach, gdy śnieg dopiero co przestanie padać i wszystko będzie białe i skrzące. Ta Eloise Prout, która co miesiąc wychodziła tak bardzo poniżej normy w zgłoszeniach i odzysku, że każda inna dziewiątka na jej miejscu skończyłaby z brązową czapką na głowie, ale przygłupi sympatyczny szef RCK pan Orkney nadal ją trzymał, bo zdaje się, że Prout straciła męża w wypadku samochodowym, a z jej wdowiej pensji 9. szczebla z trudem starczało na kocią karmę, o czym Sylvanshine dobrze wiedział, a teraz czuł, jak w stopie pulsuje mu świeży dopływ krwi, i przepraszał za każdym razem, kiedy ktoś potrącił jego bagaż podręczny, wysłany teraz na trzecią placówkę w ciągu czterech lat, nadal 9. szczebel, z obietnicą, że awansuje na 11., jeśli zda egzamin na biegłego tej wiosny i wywiąże się ze swojej roli oczu i uszu Systemów w terenie w trakcie potopów zeznań korporacyjnych 15 marca i później indywidualnych 1040 i EST 15 kwietnia, które w 047 w Peorii będą musieli sprawdzić, a chociaż podchodził do egzaminu już dwukrotnie, zaliczył do tej pory jedynie część zarządczą, i to z niską oceną, do tego reputacja Sylvanshine’a z Philly przyszła z nim do Rome, skazując go na uwięzienie w zeznaniach poziomu 1., nawet nie w „grubych” czy przeglądzie, w związku z czym był niewiele więcej niż zawodowym otwieraczem kopert, czego Soane, Madrid et al. nie omieszkali głośno zauważyć.

Sylvanshine na ogół wykonywał swoją pracę w stanie rozgorączkowania, które kontrastowało z powolną, ascetyczną i metodyczną dyspozycją naprawdę świetnych księgowych, jak powiedział mu jego pierwszy kierownik grupy w Rome, całe życie na nocnej zmianie, który nosił ekscentryczną marynarkę i zawsze opuszczał RCK z małym romboidalnym pudełkiem chińszczyzny dla żony, spędzającej ponoć całe dnie w domu. Ten księgowy 11. szczebla u zarania swojej kariery dostał przydział w Centrum Obsługi w St. Louis, które stało dosłownie w cieniu tego całego przerażającego olbrzymiego metalowego łuku i do którego pocztę przywoziły wielkie wyjące osiemnastokołowe ciężarówy dokujące przy długim pasie transmisyjnym, tak że na przerwach w pokoju socjalnym tenże kierownik grupy lubił odchylać się na krześle, dzierżąc parasol i wypuszczając srebrne obłoki dymu papierosowego wznoszącego się pod lampy fluorescencyjne, snuć wspomnienia o lecie na Środkowym Zachodzie, regionie, którego Sylvanshine i inne młode wschodnie dziewiątki nie znały, w związku z czym kierownikowi grupy udało się zaszczepić w ich umysłach wizję łowienia ryb na bosaka na brzegach nieruchomych rzek oraz księżyca, przy którego świetle można czytać gazetę, a także krainy, w której wszyscy pozdrawiają się nawzajem za każdym razem, gdy się widzą, i poruszają się w jakimś radosnym zwolnionym tempie. Miał na nazwisko Bussy, pan Vince albo Vincent Bussy, i nosił parkę z Kmarta z kapturem ze sztucznym futerkiem, i potrafił przebierać błyszczącą monetą na kostkach palców, jak magik, i zniknął po drugiej imprezie bożonarodzeniowej Sylvanshine’a w tamtym RCK, kiedy jego żona (tj. pani Bussy) nagle zjawiła się w samym środku hulanki w koszuli nocnej barwy złamanej bieli i identycznej niezapiętej parce, by następnie podejść do Dyżurnego Urzędującego Podkomisarza Regionalnego ds. Kontroli i – mówiąc powoli i atonalnie oraz z pełnym przekonaniem – oświadczyć mu, że jej mąż, pan Bussy, powiedział, jakoby on (DUPRK) dysponował potencjalnymi zadatkami na naprawdę bardzo złą osobę, tylko musiałby się dorobić nieco większego zestawu jaj, po czym po upływie tygodnia Bussy zniknął tak nagle, że jego parasol wisiał na wspólnym wieszaku na płaszcze dla pracowników Pawilonu jeszcze przez niemal kwartał, zanim ktoś go wreszcie stamtąd zdjął.

Opuścili samolot i zeszli schodami, by odebrać torby podróżne, które skonfiskowano i ometkowano na Midway, i teraz czekał w niejednorodnym rzędzie na mokrym smołobetonie obok samolotu, stojąc chwilę w tłumie na cementowej płaszczyźnie wymalowanej w skomplikowany sposób, podczas gdy ktoś w pomarańczowych nausznikach, trzymający podkładkę do pisania z klipsem, liczył bagaże, by następnie porównać tę rachubę z poprzednią rachubą przeprowadzoną na Midway. Cała operacja robiła wrażenie raczej improwizowanej i niedbałej. Na stromych i dostawianych do samolotu schodach Sylvanshine doświadczył, jak zwykle, satysfakcji, jaką dawało mu zakładanie kapelusza i ustawienie właściwego kąta jedną ręką. W prawym uchu odzywały mu się lekkie pyknięcia i trzaski przy każdym przełknięciu śliny. Wiatr był ciepły i wilgotny. Wielki wąż biegł od małej ciężarówki do brzucha rejsowego samolotu i wyglądało na to, że tankują maszynę przed lotem powrotnym do Chicago. W górę i z powrotem, i znowu, tak przez cały dzień. Czuć było silną woń paliwa i mokrego cementu. Starsza pani, najwyraźniej niewliczona w poczet zwykłych pasażerów, zstępowała teraz po przerażających schodach, by podejść do jakiegoś długiego samochodu zaparkowanego z prawej burty, którego Sylvanshine wcześniej nie zauważył. Skrzydło zasłaniało widok, ale Sylvanshine widział, że sama nie otwarła sobie drzwi. Odległe korony drzew na horyzoncie najpierw wygięły się na wietrze w lewą stronę, po czym wróciły do pionu. Ze względu na wcześniejsze problemy z wypadkami w Philly, spowodowane słabym refleksem, Sylvanshine nie siadał już za kierownicą. Był na ponad siedemdziesiąt pięć procent pewien, że paczka orzeszków znajduje się teraz w torebce starszej babki. Między pracownikiem z podkładką pod papiery z klipsem a inną osobą w pomarańczowych nausznikach trwała jakaś narada. Kilku spośród pozostałych pasażerów wymownie spoglądało na zegarek. Powietrze było ciepłe i duszne, zdecydowanie bardziej niż parne. Wszyscy mokli z tej strony, którą byli zwróceni do wiatru. Sylvanshine zauważył teraz, że ciemne płaszcze wielu biznesmenów są do siebie zupełnie podobne, tak jak klapy ich postawionych kołnierzy. Nikt poza nim nie miał nakrycia głowy. Starał się przyglądać bardzo uważnie otoczeniu, tak by utrzymywać myśli i niepokój z dala od siebie. Do tego administracyjnego czy też logistycznego opóźnienia dochodziło pod workowatym niebem i w deszczu na tyle drobnym, że wydawało się, jakby przylatywał z boku, razem z wiatrem, a nie spadał. Nie było słychać jego uderzeń o kapelusz Sylvanshine’a. Futro na obrzeżu kaptura pana Bussy’ego było brudne na sposób, który z jakiegoś powodu prowokował mdłości, coraz silniejsze z każdym kolejnym dniem tych dwóch lat, przez które tamten kierował grupą Sylvanshine’a  w Obiegu Zeznań. Co bardziej asertywni pasażerowie szli bez nadzoru ścieżką wyznaczoną czerwonymi liniami, wiodącą w kierunku terminalu przez furtkę w ogrodzeniu. Sylvanshine, który nadał bagaż, obawiał się sankcji za samowolne oddalenie się z pasa. Z drugiej strony miał odgórny harmonogram, którego powinien się trzymać. Tym, co kazało mu stać w grupie niecierpliwiących się mężczyzn, oczekujących zezwolenia na wejście na teren lotniska, był po części jakiś paraliż, który poraził go w następstwie rozważań nad logistyką dotarcia do RCK 047 w Peorii (kwestia tego, czy RCK wysyła vana po transferowiczów, czy może powinien wziąć taksówkę z tego małego lotniska, nie została ostatecznie rozstrzygnięta) oraz nad tym, jak po przyjeździe ma się zameldować w firmie i gdzie zostawić trzy walizki, gdy będzie się tam meldował i wypełniał formularze kodu pocztowego i wpisu na listę płac, i klauzulę poufności, i odbierał materiały orientacyjne, po czym będzie musiał zdobyć od kogoś wskazówki i udać się do mieszkania, które Systemy wynajęły mu po stawkach resortowych, a przy tym dostać się tam na tyle wcześnie, żeby znaleźć miejsce, gdzie można coś zjeść, i to takie, do którego da się dojść na nogach albo dojechać taksówką, tyle że telefon w tym rzekomym mieszkaniu nie był jeszcze podłączony, co kazało mu uznać szanse na złapanie taksówki przed kompleksem mieszkalnym za w najlepszym razie wątpliwe, za to jeśli każe tej pierwszej taksówce zaczekać na niego przed kompleksem mieszkalnym, pojawią się trudności, bo jak właściwie udowodni taksówkarzowi, że naprawdę ma zamiar zaraz wrócić – zostawi tylko walizki i szybko zbada stan i zdatność mieszkania – a nie że chce opchnąć mu ściemę, której celem jest defraudacja pieniędzy należących się gościowi za kurs, w którym to scenariuszu Sylvanshine wymyka się tylnym wyjściem z kompleksu mieszkalnego Zakątek Wędkarza czy nawet może zabarykadowuje się w mieszkaniu i nie reaguje na pukanie i dzwonienie, jeżeli mieszkanie ma dzwonek, którego w obecnym mieszkaniu jego i Reynoldsa w Martinsburgu z całą pewnością nie było, ani na prośby / groźby kierowcy zza drzwi, czyli robi przekręt, który zajmował miejsce w świadomości Claude’a Sylvanshine’a tylko dlatego, że liczne niezależne prywatne firmy przewozowe w Filadelfii wykazywały w Tabeli C duże straty z tytułu „Strat w wyniku wyłudzenia usługi” i opisywały tego rodzaju zagrania jako szeroko rozpowszechnione na wypełnionych marną angielszczyzną na maszynie albo nawet odręcznie załącznikach wymaganych w celu wyjaśnienia przyczyn nietypowych czy szczególnych odpisów w Tabeli C, jednak gdyby Sylvanshine zdecydował się od razu zapłacić za kurs i dodać do tego napiwek oraz może nawet pewną sumę jako zaliczkę za dalszy etap kursu, by tym samym przekonać kierowcę o swoich uczciwych zamiarach, nie miał żadnej konkretnej gwarancji, że taki przeciętny kierowca – przedstawiciel cynicznego i wątpliwego etycznie gatunku kanciarzy, na co jednoznacznie wskazywały ich poplamione zeznania z bardzo niskim stosunkiem dochodu z napiwków do liczby kursów wykonywanych w ciągu typowej zmiany w Philly – nie zwieje po prostu z jego pieniędzmi, przysparzając mu niesamowitych utrudnień z uzyskaniem zwrotu odsetka dziennej diety za podróż, a także pozostawiając go samego, umierającego z głodu (nie był w stanie nic przełknąć przed podróżą), bez telefonu, pozbawionego rady i logistycznego zmysłu Reynoldsa, w sterylnym nowym nieumeblowanym mieszkaniu, z żołądkiem wywracającym się na nice, tak że będzie w stanie tylko rozpakować się w jakiś na wpół zorganizowany sposób i położyć się na nylonowej karimacie, rozciągniętej na niewykończonej podłodze, możliwe, że w towarzystwie egzotycznych insektów występujących na Środkowym Zachodzie, nie mówiąc już nawet o godzinie nauki do egzaminu na biegłego, którą był sobie przyrzekł rano, kiedy trochę zaspał, a później napotkał problemy przy pakowaniu na ostatnią chwilę, co przekreśliło zaplanowaną zgodnie z twardym rozkładem godzinę porannej powtórki do egzaminu przed przyjazdem nieoznakowanych vanów z Systemów, które miały zabrać jego i jego walizki przez Harpers Ferry i Ball’s Bluff na lotnisko, a tym bardziej nie mówiąc już o jakimkolwiek usystematyzowanym zorganizowaniu i opanowaniu obszernych materiałów z zakresu Placówki, Charakterystyki Obowiązków, Kadr oraz Protokołów Systemowych, które powinien otrzymać zaraz po rejestracji i etapie formularzy – obszernych materiałów, których pełnego przyswojenia będzie wymagał dyrektor ds. kadr od nowego kontrolera, zgłaszającego się pierwszego dnia do pracy polegającej na interakcjach z innymi kontrolerami IRS, i nie było mowy, by Sylvanshine uwierzył, że może uda mu się przejrzeć i przyswoić te materiały po szesnastogodzinnym poście czy po nocy spędzonej na karimacie, z mokrym płaszczem przeciwdeszczowym pod głową zamiast poduszki (nie był w stanie spakować specjalnie wyprofilowanej ortopedycznej poduszki na ten nerw w karku, chronicznie napięty czy z chronicznym stanem zapalnym; musiałaby lecieć w osobnej walizce, a tym samym limit bagażu zostałby przekroczony i naliczono by kosmiczną dopłatę, której Reynolds nie pozwolił mu uiścić, tak dla czystej zasady), dodatkowo z rysującym się na horyzoncie problemem zdobycia jakiegokolwiek konkretnego śniadania czy transportu do RCK rano bez telefonu oraz tego, jak bez telefonu można się w ogóle dowiedzieć, czy i kiedy go włączą, plus oczywiście istniało złowrogie prawdopodobieństwo zaspania rano, tak z powodu zmęczenia podróżą, jak i z uwagi na to, że nie spakował podróżnego budzika (a w każdym razie nie był pewien, czy go spakował, a nie na przykład pozwolił mu pójść do jednego z tych trzech wielkich kartonów, które załadował rzeczami, ale spisy zawartości których, mające ułatwić ich rozpakowanie w Peorii, zrobił pospiesznie i po łebkach, pudeł, które Reynolds przyrzekł był puścić przez mechanizm nadawczy Pionu Usług Wsparcia Służby w podobnym czasie co jego odlot z Dulles, co oznaczało dwa czy może nawet trzy dni bez kartonów ze wszystkimi najpotrzebniejszymi przedmiotami, których nie pomieścił w torbach, a kiedy już przyjadą, to i tak do RCK, i jak na razie nie było jasne, jak Claude dostarczy je później do mieszkania), przy czym przypomnienie sobie o budziku podróżnym było głównym powodem otwierania dziś rano całego pieczołowicie zapakowanego bagażu po przebudzeniu z już i tak półgodzinnym opóźnieniem, w celu znalezienia tego przenośnego zegara lub potwierdzenia faktu jego obecności, co mu się nie udało, w związku z czym cała sytuacja przedstawiała sobą taki cyklon logistycznych problemów i komplikacji, że Sylvanshine zmuszony był wykonać ćwiczenie Blokowania Myśli na mokrym pasie startowym, w otoczeniu zniecierpliwionych sapaczy, kilka razy obrócił się o 360 stopni i próbował roztopić swoją świadomość w szerokiej panoramie, która poza elementami lotniska była jednorodnie pozbawiona właściwości i szara jak stara moneta oraz tak niesamowicie płaska, że miało się wrażenie, jakby ziemię przydepnął w tym miejscu jakiś kosmiczny but, a widoczność we wszystkich kierunkach ograniczał jedynie horyzont, którego ogólny kolor i faktura były takie same jak niebo, co dawało spektakularne wrażenie przebywania pośrodku jakiegoś ogromnego i nieruchomego zbiornika wodnego, oceaniczne wrażenie tak bardzo dosłownie porażające, że Sylvanshine cofnął się czy wycofał w siebie i poczuł, że znowu zagarnia go cień przeciągającego nad nim skrzydła Ostatecznego Przerażenia i Dyskwalifikacji, i odezwało się w nim przeświadczenie, że bez wątpienia i w sposób rażący nie nadaje się do czegokolwiek, co leży na jego drodze, oraz przeczucie, że tylko kwestią czasu jest moment, w którym ten fakt wyjdzie na jaw i stanie się jasny dla wszystkich, którzy będą przy tym, jak Sylvanshine w końcu i raz na zawsze dostanie pierdolca.

§3

– A skoro przy tym jesteśmy, o czym myślisz, jak się masturbujesz?

– …

– …

– Co?

Żaden nie odezwał się słowem przez pierwsze pół godziny. Po raz kolejny odbywali bezmyślną i jednostajną jazdę do głównej siedziby regionu w Joliet. Jednym z całego taboru gremlinów zajętego pięć kwartałów wcześniej w postępowaniu toczącym się przeciw salonowi dilera AMC.

– Słuchaj, myślę, że możemy założyć, że się masturbujesz. Masturbuje się coś w okolicach dziewięćdziesięciu ośmiu procent mężczyzn. Badania to potwierdzają. Większość z pozostałych dwóch procent jest w jakiś sposób upośledzona. Darujmy sobie zaprzeczanie. Ja się masturbuję, ty się masturbujesz. Tak już jest. Wszyscy to robimy i wszyscy wiemy, że wszyscy to robimy, a mimo to nikt na ten temat nie dyskutuje. To strasznie nudna droga, nie mamy co robić, tkwimy w tym żałosnym aucie, puśćmy kopertę w obieg. Porozmawiajmy o tym.

– Jaką kopertę?

– No, o czym wtedy myślisz? Zastanów się. To bardzo intymna chwila. To jedne z nielicznych momentów w życiu, w których doświadczamy prawdziwej samowystarczalności. Nie wymagają niczego poza tobą samym. To sprawianie sobie przyjemności wyłącznie za pomocą myśli, które wytworzy twój umysł. Te myśli sporo o tobie mówią: o czym marzysz, kiedy ty sam wybierasz i kontrolujesz to, o czym marzysz.

– …

– …

– O cyckach.

– O cyckach?

– Zapytałeś, to ci mówię.

– To wszystko? Cycki?

– A co byś chciał usłyszeć?

– Po prostu cycki? W izolacji? Po prostu jakieś abstrakcyjne cycki?

– Dobra. Wal się.