Bladość powłok - Marcin Pełka - ebook + audiobook + książka

Bladość powłok ebook i audiobook

Marcin Pełka

2,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Reforma służby zdrowia wreszcie zakończyła się sukcesem. Niekończące się kolejki zniknęły niczym zły sen, a procesy diagnozowania i leczenia bez udziału lekarzy oraz pielęgniarek przebiegają szybko i sprawnie. Pacjenci są zadowoleni, choć wyglądają nieco blado. Ziemia w niedalekiej przyszłości walczy z nasilającym się efektem cieplarnianym, a poza tym obcy są wśród nas. Czasami mają wrogie nastawienie, innym razem są przyjaźni, a jeszcze innym traktują nas jak zgraję półgłówków.

Taką właśnie, trochę śmieszną, a trochę straszną wizję przyszłości znajdziecie w opowiadaniach ze zbioru „Bladość powłok”. Szalone, ironiczne, prześmiewcze, a jednocześnie skłaniające do zadumy nad tym, dokąd zmierza nasza cywilizacja – od tej lektury nie sposób się oderwać!

Nie dziwiłem się reakcjom kumpli. Sam stanąłem jak wryty i rozglądałem się dookoła w zachwycie. Tu było pięknie i tego wrażenia w żaden sposób nie mąciła świadomość, że wszystkie te bajeczne rośliny wykonano z plastiku. W suchym jak pieprz i gorącym, pełnym pyłu świecie nie uchowały się żadne palmy, nie było lian, nie rosły i nie owocowały prawdziwe drzewa cytrynowe. Te, na które się gapiliśmy, wykonano na wzór i podobieństwo oryginałów i trzeba przyznać, że było to bardzo staranne wykonanie. Soczysta zieleń aż do nas krzyczała, płynący z głośników świergot ptaków kłuł w uszy, a do nosów wdzierało się cudownie czyste, rześkie powietrze. W tym momencie zazdrościłem moim przodkom tego, że na co dzień nie musieli nosić tych cholernych hełmów, że mogli swobodnie oddychać zawsze i wszędzie, a nie tylko w odpylonych klitkach mieszkalnych czy – tak jak my teraz – w Palmiarni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 232

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 6 min

Lektor: Jakub Kamieński

Oceny
2,5 (6 ocen)
1
0
2
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Największy pech w życiu

Johny Coleman, odkąd pamiętał, zawsze był nieudacznikiem. Nigdy nic mu się nie udawało, bez przerwy robił z siebie pośmiewisko. Był niezgrabny, niezdarny, zapominalski i w ogóle mało zorganizowany. Nie przepuścił żadnej okazji, by oblać się kawą, zbić wazon, potknąć się albo na przykład przypalić odgrzewany obiad. Nieustanny, bezlitosny pech prześladował go na każdym kroku. Notorycznie uciekały mu autobusy, kupowana odzież darła się i pruła w krótkim czasie po założeniu, a żeby poślizgnąć się i przewrócić, nie potrzebował nawet skórki od banana. Robił to na zwykłej, prostej i równej drodze.

W szkole krzesła, na których siadał, dziwnie często okazywały się zepsute i Johny ostatecznie lądował na podłodze pod ławką. Pakując się na zajęcia, mylił zeszyty, a drugie śniadanie prawie za każdym razem plamiło mu jakąś książkę. Wszyscy śmiali się z jego niezdarności. Dochodziło nawet do takich sytuacji, że rówieśnicy nie znali jego imienia, ale wystarczyło powiedzieć przezwisko „Fajtłapa” i każdy wiedział, o kogo chodzi.

Kiedy Johny był w trzeciej klasie, jeden z nauczycieli wpadł na pomysł, że przyczyną tego wszystkiego może być wada wzroku. Rzeczywiście – Johny był krótkowidzem, chociaż jego wada była raczej nieznaczna. Wszyscy pomyśleli wtedy, że sytuacja wróci do normy, gdy tylko zacznie nosić okulary. Niestety byli w błędzie. Liczba wypadków wiążących się z jego osobą nie zmalała, a według niektórych nawet jeszcze wzrosła. Zresztą niezdarność Johny’ego owocowała tym, że często tłukł okulary i zdecydowanie więcej czasu chodził bez nich niż z nimi na nosie.

W towarzystwie też nie potrafił się zachować. Miał problemy z wyrażaniem swoich myśli, a chcąc być zabawnym, próbował rozśmieszać swoich rówieśników. Prawie zawsze wtedy słyszał: Johny, nie wygłupiaj się! Bądź po prostu sobą! O kontaktach z dziewczynami szkoda w ogóle wspominać.

Nieustanne nieszczęścia, jakie go spotykały na każdym kroku, doprowadziły w końcu do tego, że Johny wyrósł na skrytego, cichego i nieco zgorzkniałego młodzieńca. Niestety pech towarzyszył mu w życiu dalej. Kiedy golił się po raz pierwszy, nie dość, że pozacinał się prawie wszędzie, gdzie tylko mógł, to jeszcze złamał maszynkę do golenia, boleśnie kalecząc palce. Kupowane mleko prawie zawsze okazywało się zsiadłe, a konserwy zepsute. Autobusy uciekały mu w dalszym ciągu, w dalszym ciągu zapominał o wielu ważnych spotkaniach. Ciągle się czymś oblewał, więc często musiał prać ubrania. Jego sąsiedzi szybko się nauczyli, że gdy tylko Johny wywiesi pranie na balkon, swoje powinni schować, bo rozpada się w przeciągu jednej, góra dwóch godzin.

Mimo usilnych prób nic mu się nie udawało, z niczym nie mógł sobie poradzić. Nie miał żadnych przyjaciół, nie miał nawet dobrych znajomych. Wyjątkiem był tylko Stanley Kraicek, syn emigranta ze Słowacji. Był najlepszym w okolicy ślusarzem, a Johny, który przynajmniej raz w miesiącu gubił klucze do mieszkania, był jego stałym klientem. Chociaż Stanley dziwił się niezmiernie niezdarności Johny’ego i choć nie mieściło mu się w głowie, jak można tak często gubić klucze, zawsze był uprzejmy i wymieniał zamki na nowe bez mrugnięcia okiem i bez żadnych komentarzy, nawet w środku nocy. Johny lubił sympatycznego ślusarza i chciał się z nim zaprzyjaźnić. Zaprosił go kiedyś na piwo, ale po tym, jak dwa razy wylał na niego pełny kufel – najpierw jego, potem swój – zorientował się, że nic z tego nie wyjdzie. Pozostali więc tylko znajomymi, a Johny był dodatkowo dla Stanleya dobrym i regularnym klientem.

Największy pech w życiu Johny’ego miał jednak dopiero nadejść. Wszystko zaczęło się w dniu jego dwudziestych szóstych urodzin. Była to brzemienna w skutkach data. Od tego dnia w nieprzerwanym ciągu spotykających go nieszczęść coś uległo zmianie. Być może dzięki temu, że po raz pierwszy uśmiechnął się do niego los, lub być może za sprawą krótkowzroczności jednego z pracowników naukowych Instytutu Mikrobiologii Doświadczalnej Johny dostał pracę w laboratorium.

Była to pierwsza w jego życiu praca i był z niej bardzo dumny. Zależało mu ogromnie na tym, żeby jej nie stracić, więc starał się tak mocno, jak tylko potrafił. O dziwo te jego starania były skuteczne! W dalszym ciągu spóźniał się prawie wszędzie, ale w pracy zawsze był na czas. Pracował w białym fartuchu i – co było dla niego samego wielce zaskakujące – fartuch ten brudził się bardzo rzadko. Szkło laboratoryjne, z którym pracował – różne probówki, pipety, menzurki i szklane płytki – nigdy nie wysuwało mu się z rąk i nie tłukło. Johny prawie uwierzył, że może żyć jak normalny człowiek.

Niestety jego pech dążył do odzyskania przewagi. O ile w pracy wszystko było w należytym porządku, to poza nią różnorodne niespodzianki i przykre wypadki zdarzały się dwa razy częściej. Długopis wypisywał się w najmniej odpowiednim momencie, przyszywając bez przerwy urywające się guziki, kłuł się niemiłosiernie igłą w palce, zlew zatykał się niewiarygodnie często.

Johny jednak jakoś sobie z tym radził, bo wiedział, że w pracy wszystko jest inaczej – zachowuje się tak, jak powinien, wykonuje powierzone zadania na czas i zgodnie ze stawianymi wymaganiami. Czuł się potrzebny i dzięki temu był prawie szczęśliwy. Od momentu, kiedy dostał pracę w laboratorium, rozpoczął się w jego życiu nowy, bardziej radosny i… jak się później okazało, opłakany w skutkach okres.

Walczący o dominację pech wziął w końcu górę i Johny’emu przydarzył się wypadek w pracy. Kiedy przenosił z jednej pracowni do drugiej statyw z probówkami wypełnionymi różnokolorową, płynną zawartością, potknął się o wystający próg. Niesione probówki z głośnym brzękiem upadły na kamienną posadzkę i rozpękły się na drobny, szklany mak. Ich zawartość rozlała się dookoła, tworząc owalnego kształtu śmierdzącą kałużę. Dwóch stojących akurat na korytarzu naukowców, widząc skutek całego zajścia, z wrzaskiem rzuciło się do ucieczki, włączając po drodze alarm skażenia biologicznego. To samo zrobiła pozostała część personelu instytutu. Jeden z siwowłosych i siwobrodych profesorów, przebiegając obok osłupiałego Johny’ego, wykrzyknął:

– Ty baranie! Rozbiłeś probówkę z NNV! – I chwilę po tym już go nie było.

Cały Instytut Mikrobiologii Doświadczalnej błyskawicznie opustoszał, a Johny stał dalej w tym samym miejscu, przyglądając się parującej na posadzce kałuży. Nie mógł zrozumieć, jak to się mogło stać. Postanowił dowiedzieć się czegokolwiek o konsekwencjach swojej niezdarności i wszedł do najbliższej pracowni. Podszedł do komputera, włączył go i wystukał na klawiaturze trzy litery: NNV. Ledwo zdążył uruchomić funkcję wyszukiwania danych, gdy na ekranie pokazały się równe rzędy literek.

Johny przeczytał, że NNV to skrót oznaczający wirusa niepohamowanej nekrozy. Wirus ten był najnowszym osiągnięciem inżynierii genetycznej, a jego właściwości polegały na wywoływaniu procesów doprowadzających do śmierci komórki w ciągu kilku milisekund od zakażenia. Tak szybki postęp nekrozy oraz niewiarygodne, nie do końca jeszcze poznane możliwości niepohamowanego szerzenia się doprowadzały do śmierci zwierząt doświadczalnych w ciągu niecałej minuty od kontaktu z wirusem. Do tej pory nie wynaleziono skutecznej szczepionki przeciw NNV.

Johny wyłączył komputer. Doszedł do wniosku, że rzeczywiście nieźle narozrabiał i był za to na siebie wściekły. Mrucząc pod nosem różne przekleństwa pod własnym adresem, wrócił do domu z postanowieniem, że jutro z samego rana zaniesie szefowi podanie o zwolnienie z pracy. Otwierając butelkę piwa, skaleczył się otwieraczem w palec. Nic nowego. Piwo okazało się nieświeże. Też nic nowego. Rozgoryczony życiem i samym sobą w ogóle Johny tego wieczoru zwyczajnie się upił.

Przez cały wieczór, noc i do południa następnego dnia wszystkie organizmy żywe na ziemi, zarówno roślinne, jak i zwierzęce umierały w zastraszającym tempie zakażone wirusem niepohamowanej nekrozy. Wirus szerzył się błyskawicznie i działał jeszcze szybciej. Następnego dnia w południe umarło praktycznie wszelkie życie na ziemi. A Johny znowu miał pecha. Był odporny na zakażenie wirusem.

Prymitywna rasa

Obudziłem się. Było mi zimno, leżałem na brzuchu, a coś niemiłosiernie twardego wpijało mi się w ramię. Język miałem unieruchomiony jakąś kluchowatą masą. Otworzyłem oczy i wyplułem zawartość ust. Błoto… Co za ohydztwo! Kompletnie zaskoczony jego widokiem uniosłem nieco głowę, rozglądając się na boki. Ze zdziwieniem zauważyłem, że właśnie świtało. Coś, co boleśnie wpijało mi się w ramię, okazało się krawężnikiem. Leżałem w rynsztoku i powoli zaczął docierać do mnie fakt mego skrajnego upodlenia. Zastanowiłem się przez moment nad jego przyczyną, ale chwilowo nic konkretnego nie przychodziło mi do głowy.

Podniosłem się powoli na czworaki. Pierwszą falę nudności udało mi się jakoś zwalczyć, drugiej już nie. Mój żołądek skręcił się gwałtownie i nie podejmuję się opisania odgłosów, które towarzyszyły tej akcji. Całkowicie zdezorientowany usiadłem z ciężkim westchnieniem na krawężniku. Bolała mnie głowa i ramię, bolały żebra, brzuch, lewe kolano. Wszystko mnie, cholera, bolało! Przeczesałem dłonią włosy. Udało mi się to tylko połowicznie, bo były niemiłosiernie posklejane błotem, w którym przed chwilą leżałem. Strugi wody powstrzymywane do niedawna bezwładnym ciałem mknęły teraz bez żadnych przeszkód między moimi nogami do znajdującej się nieopodal studzienki. Z rękawów kompletnie przemoczonej marynarki rytmicznie skapywały brudne, oleiste krople. Musiałem wyglądać jak ostatnie nieszczęście i tak się właśnie czułem.

Co ja tu właściwie robię? Co porządny, mający kochającą rodzinę i ładny dom mężczyzna po czterdziestce robi w rynsztoku gdzieś w nieznanej części miasta? Poza tym oczywiście, że leży. Przeszukałem kieszenie. O dziwo niczego nie brakowało. Mokre dokumenty, sklejony wodą zwitek banknotów, kluczyki do samochodu… Zegarek tkwił jak zawsze na lewym nadgarstku, złota obrączka była na właściwym palcu. Wszystko na swoim miejscu, nie padłem więc ofiarą napadu rabunkowego. Może film mi się urwał? Niemożliwe! Od operacji pęcherzyka żółciowego przed trzema laty wprost odrzuca mnie od alkoholu. Narkotyki? Mowy nie ma! Chyba że ktoś postarał się o to, żebym nic nie wiedział o fakcie ich przyjmowania. Tylko w jakim celu miałby to robić? I kto? Nie, to bez sensu! Musi być inna przyczyna tego wszystkiego. Jasne, tylko jaka?

Może miałem wypadek? – analizowałem dalej. Ludzie robią różne rzeczy w stanie szoku pourazowego. Czyżbym rozbił gdzieś samochód, uderzył się mocno w głowę i nie mając pojęcia, co robię, dotarł aż do tego miejsca? Teoretycznie możliwe. Tak, a potem grzecznie i po cichu położyłem się na zasłużoną drzemkę w rynsztoku zamiast łóżka, traktując krawężnik jako poduszkę. To też nie trzymało się kupy. Owszem, bolała mnie głowa, wszystko mnie zresztą bolało, ale nie aż tak, żeby podejrzewać jakiś cios, który mógłby spowodować wystąpienie szoku pourazowego. Co więc, do jasnej cholery, mi się przytrafiło?!

Dźwignąłem się powoli z krawężnika i ostrożnie kuśtykając, ruszyłem przed siebie wzdłuż ulicy. Nie miałem zielonego pojęcia, gdzie jestem, więc prawdę mówiąc, nie robiło mi różnicy, w którą stronę idę. Gdzieś w końcu i tak dojdę. Rozruszałem nieco bolące kolano i mogłem trochę przyspieszyć tę nieporadną wędrówkę. Zrobiłem to prawie odruchowo, można by powiedzieć, że całkowicie mechanicznie, moja głowa bowiem całą mocą przerobową próbowała rozwiązać frapującą mnie wielce zagadkę. Co takiego stało się wczoraj wieczorem? Co doprowadziło mnie do tego, że jestem po uszy ubabrany w błocie, czuję się jak ostatni śmieć, a cuchnę zapewne jeszcze gorzej, niż się czuję? Coraz to nowsze wytłumaczenia przychodziły mi do głowy, żadnego z nich nie mogłem jednak wziąć pod uwagę – po krótkiej analizie wszystkie okazywały się mniej lub bardziej nielogiczne. Jakaś przyczyna musiała istnieć, ale mimo moich usilnych starań pozostawała na razie nieodkryta.

Przeszedłem jakieś pięćset metrów, minąłem dwie przecznice. Ich nazwy nic mi nie mówiły. Po dalszych stu metrach przystanąłem na rogu kolejnej ulicy. Byłem zrezygnowany. Może gdybym nie był taki obolały i gdyby nie było mi tak zimno, tobym się na przykład wściekł. Wrzasnąłbym, ile sił w płucach, kopnął jakiś samochód, przewrócił śmietnik albo nawet wybił szybę w pierwszej lepszej wystawie sklepowej. Ale w tej sytuacji? Stałem po prostu jak sierota niezdolny do żadnej agresji. Zdecydowanie bardziej przypominałem katatonika niż furiata.

– O cholera! – rzuciłem, kiedy dotarło do mnie znaczenie tego faktu. W jednej chwili znalazłem rozwiązanie mojej zagadki. Świadomość ta sprawiła, że i tak niepewne nogi ugięły się pode mną całkowicie. Po raz drugi tego ranka usiadłem na krawężniku. Po plecach przebiegł mi zimny, nieprzyjemny dreszcz. Byłem chory psychicznie. Taka właśnie była prawda. Tylko w ten sposób mogłem wytłumaczyć obecną sytuację.

Niepijący, niećpający, praworządny obywatel wracał wczoraj po pracy do domu. Zwykły dzień, zwykłe sprawy, wszystko niby po staremu, a tu nagle: bum! Dostał napadu jakiejś psychozy. Zeszmacił się do granic możliwości i na dodatek miał luki w pamięci. To ostatnie było właściwie nieco pocieszające. Może to i dobrze, że niczego nie pamiętał, bo kto w końcu wie, co najlepszego wyprawiał. Ów praworządny obywatel w dniu dzisiejszym rano podjął decyzję o powrocie do domu po nocy spędzonej w rynsztoku. Nadal był niepijącym i niećpającym facetem, tym razem jednak jego wygląd świadczył o czymś innym.

Niezłe szambo! Po prostu jestem wariatem. Za dużo stresującej pracy, kłopoty w domu, niespłacony kredyt, sąsiad imbecyl i jeszcze kilka innych rzeczy do tego i proszę, mam piękny efekt. Odbiło mi. Ale jaja!

Nie wiem, ile czasu przesiedziałem tak na krawężniku. Pewnie dość długo. Cholernie trudno jest oswoić się z takim odkryciem. Przejechało kilka samochodów, jeden nawet mnie ochlapał, rozbryzgując stojącą dotąd spokojnie kałużę. Nie wzruszyło mnie to zbytnio. I tak byłem cały mokry i brudny. Nieliczni przechodnie z reguły odwracali ode mnie wzrok. Jakaś stara baba wyzwała mnie od zawszonych dziadów. Nie byłem dziadem, ani tym bardziej zawszonym, ale tak pewnie wyglądałem. Nie odezwałem się do niej ani słowem. Zresztą i tak by mi nie uwierzyła. W pewnym momencie, nie wiadomo skąd, przytruchtał pies. Obwąchał mnie podejrzliwie, zamachał ze trzy razy ogonem, a następnie zadarł nogę na stojącą w pobliżu latarnię. Dopiero powiększający się stopniowo i przybliżający się strumień psich sików zmusił mnie do działania.

Podniosłem się z krawężnika i znowu poczłapałem przed siebie. Byłem chory. To fakt, ale może da się coś z tym zrobić? W końcu wielu wariatów udaje się wyleczyć w szybki i w miarę dyskretny sposób. Może uda się to i w moim przypadku? Musi! Podniesiony tym pomysłem na duchu, mimo dającego się mocno we znaki bólu kolana, przyspieszyłem kroku. Za rogiem kolejnej ulicy zobaczyłem aparat telefoniczny. Wygarnąłem z kieszeni garść mokrych monet i wrzuciłem do niego kilka z nich. Zadzwoniłem do domu. Żona była jednocześnie przerażona tym, co mi się przydarzyło, jak i szczęśliwa, że się w końcu znalazłem. Podałem jej obco brzmiącą nazwę ulicy, na której się znajdowałem, i dwadzieścia minut później zabrała mnie stamtąd taksówka. Szofer, nawet jeżeli zdziwił się wyglądem niecodziennego pasażera, nie dał niczego po sobie poznać. Przemoczony, brudny i zmęczony wracałem do domu, trzymając żonę za rękę. Na pojutrze miałem już umówioną pierwszą wizytę u psychiatry. Podobno był to wysokiej klasy specjalista z ogromnym doświadczeniem w swojej dziedzinie. Za dwa dni miałem się przekonać, jak bardzo jestem chory.

***

– Strategu Quann!

– Tak, Wasza Ekscelencjo! – odparł nieco przesadnie służbowym tonem wezwany Alqusanin. Wyprężony w regulaminowej postawie czekał na rozkazy swego pana, a złożone skrzydła drżały nieznacznie w oznace zdenerwowania.

– Proszę zapisać, zaszyfrować i wysłać komunikat następującej treści – powiedział Przodownik Braqus. Kiedy tylko spostrzegł, że czułki sensoryczne podwładnego oficera zaplotły się w układ umożliwiający zapamiętywanie, podyktował: – W dniu siedemdziesiątym czwartym okresu Trioes, u schyłku szóstej ery Paquious, nastąpiła próba nawiązania kontaktu mentalnego z odkrytymi i opisanymi w poprzednim raporcie osobnikami. Próba całkowicie nieudana. Powtarzam: całkowicie nieudana. Brak jakiegokolwiek kontaktu. Wszystkie poziomy psychodostępności zablokowane. Mimo usilnych prób żadna z naturalnych barier psychicznych nie została przełamana. Zapisy nieczytelne. Trudności w interpretacji. Przy próbie nawiązania zespołowego kontaktu mentalnego u badanego osobnika zaobserwowano napady irracjonalnego lęku, nadmierną pobudliwość ruchową i poważne zaburzenia równowagi. Kontakt natychmiast zerwano. Badane obiekty nie dają się kontrolować. Są całkowicie niesterowalne. Powtarzam: całkowicie niesterowalne. Eksperyment nieudany. Zarządzam zakończenie badań całego sektora ze skutkiem natychmiastowym. Planowany skok do sąsiedniego układu planetarnego za trzy jednostki interwału. Początek kolejnej procedury poszukiwawczej za dwie dalsze jednostki. Koniec. Zapamiętałeś?

– Tak, Wasza Ekscelencjo. – Służalczy ton stratega był tym razem jeszcze bardziej wyraźny.

– Wybierz tajny kanał łączności podprzestrzennej. Komunikat ma jak najszybciej dotrzeć na Alqusa. Priorytet dostępu: zero, zero, jeden.

Strateg Quann zasalutował jednym czułkiem i błyskawicznie pofrunął wykonać powierzone mu zadanie. Przodownik Braqus stał przez chwilę bez ruchu. Jego czułki sensoryczne splatały się i rozplatały naprzemiennie, świadcząc o konsternacji. Nabrzmiałe torby lęgowe zmieniły kolor na ciemnoniebieski. Za około dziesięć jednostek interwału nadejdzie okres lęgu. Dowódca wyprawy miał wielką nadzieję, że do tego czasu znajdzie jakąś rasę, z którą uda się nawiązać mentalny kontakt. Wprost nie mógł się doczekać chwili, kiedy do szczęśliwego imperium Alqusan wcieli kolejne formy życia.

***

– Bohaterze Fozzy!

– O co chodzi? – Zagadnięty dowódca odwrócił się w kierunku podoficera. Środkowa para oczu skoncentrowała się na wykonawcy Drianie. Górna obserwowała holograficzną mapę gwiezdną unoszącą się pod kopułą sterowni, a dwoje dolnych oczu było zamknięte.

– Przechwyciliśmy zaszyfrowany komunikat Alqusan – powiedział wykonawca. – Zgodnie z naszymi przewidywaniami zamierzają wycofać się z tego sektora i rozpocząć poszukiwania w sąsiednim układzie planetarnym.

– Wspaniale! – Bohater Fozzy poczuł uniesienie. Dźwignął się na czterech potężnych odnóżach, aż zaszeleściły starannie wypolerowane łuski. – Kto uniemożliwił wrednym alqusańskim robalom nawiązanie mentalnego kontaktu z mieszkańcami tej wodnistej planety?

– Kreator Mussum, bohaterze – poinformował wykonawca. – Zagnieździł się w wybranym przez Alqusan osobniku i blokował wszystkie ich poczynania. W wyniku konfliktu na praktycznie każdym poziomie psychodostępności osobnik ów stracił na pewien czas kontrolę nad sobą, ale przeżył i według kreatora Mussuma nic mu nie będzie.

– Mam rozumieć, że Alqusanie nie odkryli naszej obecności?

– Nie, bohaterze Fozzy, nie odkryli – odpowiedział szybko podkomendny.

– Świetna robota! – westchnął z uznaniem dowódca. – Naprawdę świetna robota! – Rozłożył szeroko telepatyczne macki i objął umysłem całą załogę statku. Przesłał jej uczucie zadowolenia i dumy z dobrze wykonanego zadania. Kolejna próba poszerzenia imperium robali została udaremniona. W nagrodę pozwolił wszystkim na dwa pełne cykle relaksu, a kreatorowi Mussumowi wydał potrójne zezwolenie na prokreację.

– Wykonawco Drian! – zwrócił się ponownie do podwładnego. – Proszę ustalić parametry skoku podprzestrzennego statku Alqusan i udać się za nimi w odpowiedniej odległości i czasie. – Emanując ciągle uczuciem zadowolenia, dodał już nieco ciszej: – Nie możemy w końcu spuszczać ich na zbyt długo z oczu.

Bohater Fozzy wrócił do rozgrywanej telepatycznie decydującej partii gry strategicznej, w której uczestniczyła poślubiona niedawno przez niego robotnica Nybbo. Grał mechanicznie, bez większego wysiłku, z wyraźnie mniej inteligentną partnerką, marząc jednocześnie o zaszczytach, które czekają go po powrocie do Światów Matek wielkiego imperium Kazzanów.

– Co zrobimy z mieszkańcami tej planety? – zapytał wykonawca Drian.

– Nic – odpowiedział bohater Fozzy. – Nie są nam do niczego potrzebni. To w końcu bardzo prymitywna rasa.

Posterunek

Bezkresną lodową pustynię smagał niestrudzenie przeraźliwie mroźny wiatr. Czasami jego wycie do złudzenia przypominało skowyt jakiegoś śmiertelnie rannego zwierzęcia, innym znów razem płacz małego dziecka. Hulał niezatrzymywany przez nikogo po ośnieżonych stokach, ciągnąc za sobą tumany maleńkich, ostrych jak brzytwa kryształków lodu. Niektóre z jego silniejszych podmuchów wydobywały świsty i gwizdy ze sterczących samotnie, nagich skał. Tylko w tym jednym miejscu na odcinku niecałych pięciuset metrów oślepiająca biel śniegu poprzecinana była nieregularną czernią i szarością kamiennych monolitów. Wszędzie indziej jednak, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się aż po horyzont zaspy zmrożonego, białego puchu królującego niepodzielnie w lodowej, śmiertelnie mroźnej krainie.

Kevin Gardener odłożył na chwilę lornetkę i wierzchem dłoni potarł bolące oczy. Mógł przestać obserwować okolicę przez lornetkę i zająć się śledzeniem obrazów przesyłanych przez sieć kamer z odległych czujników. Wtedy zapewne przestałyby go boleć oczy, za to rozbolałaby głowa. Ból głowy czy ból oczu – sam nie wiedział, co gorsze. Westchnął ciężko i z ponurym grymasem malującym się na twarzy ponownie podniósł lornetkę. Nic. Ta sama bezkresna biel, ta sama czerń i szarość skalnych szczytów opodal. Potrafiłby z zamkniętymi oczami naszkicować układ co większych śniegowych zasp. Mógłby odtworzyć z pamięci tysiące skomplikowanych i zawiłych wzorów, w jakie układały się smugi śnieżnobiałego pyłu gnane przez nieustannie dmący, mroźny wicher.

Kiedyś zachwycało go to surowe piękno obcego świata. Kiedyś godzinami siedział bez ruchu, obserwując otaczające posterunek wrogie środowisko. Kiedyś nawet marzył o tym, żeby wyjść na zewnątrz na krótki spacer. Dziś, pod koniec pierwszego roku służby w tym miejscu, nienawidził otoczenia posterunku z całych sił. Monotonia krajobrazu przyprawiała go o mdłości, a nieustanne dzikie zawodzenie wiatru doprowadzało do szewskiej pasji. Dziś już nie marzył o wycieczkach dokądkolwiek w siedemdziesięciostopniowym mrozie i w śniegu po pas. Dziś marzył tylko o jednym – o powrocie do domu. Przeklinał w duchu swoją romantyczną głupotę, która ostatecznie sprowadziła go do tego miejsca. Po dziesięciu miesiącach służby, w czasie których wszystkie dni były dokładnie takie same, w nosie miał szczytne ideały i patriotyczne obowiązki. Wojna ludzi i Calian przestała go zupełnie obchodzić. Chciał tylko wrócić, pragnął być znowu zwykłym człowiekiem.

– Pieprzę to! – powiedział i ponownie odłożył lornetkę. Setki godzin spędzonych w całkowitej samotności doprowadziły go do takiego stanu, że zaczynał mówić sam do siebie. Może były to pierwsze symptomy jakichś zaburzeń psychicznych, Kevina jednak nie obchodziło to ani trochę. I tak już dawno temu doszedł do wniosku, że ma nierówno pod sufitem, skoro dobrowolnie dał się zamknąć w takiej dziurze.

– Pieprzony uran! Pieprzona lalunia! – znowu powiedział do siebie i po raz nie wiadomo który w tym dniu ciężko westchnął. Odchylił się w fotelu, oparł głowę o jego miękki brzeg i na chwilę zamknął piekące oczy. Tysięczny już chyba raz pogrążył się w gmatwaninie minionych zdarzeń, analizując kręte ścieżki, które ostatecznie zawiodły go na mroźną planetę Ishthar.

Dla ludzkości zaczęło się to ponad trzysta lat temu, kiedy to wreszcie po długich poszukiwaniach udało się odkryć w bezkresnym kosmosie braci w rozumie. Cywilizacja humanoidalnych Calian stała na porównywalnym poziomie rozwoju i podobnie jak ludzkość była we wstępnej fazie podboju i kolonizacji sąsiednich układów planetarnych. Po trudnych i pełnych wzajemnej nieufności pierwszych kontaktach nastąpiło przełamanie lodów i zrodziło się coś w rodzaju cichego przymierza. Niektórzy głośno mówili nawet o kształtującej się międzycywilizacyjnej przyjaźni. W obie strony – na Ziemię i na Calio, macierzystą planetę Calian – popłynęły najpierw terabajty informacji, potem poleciały setki dyplomatów i ambasadorów, aż wreszcie miliony ciekawskich turystów ruszyły zwiedzać obce światy.

Niecałe sto lat temu zaś obie cywilizacje stanęły w obliczu wielce istotnego problemu, którego mimo dobrych chęci nie potrafiły rozwiązać na drodze pokojowych negocjacji. Wybuchła gigantyczna, stopniowo wyczerpująca obie strony i do dziś nierozstrzygnięta wojna, a licząca już prawie dwieście lat międzycywilizacyjna przyjaźń prysnęła jak mydlana bańka. Przyczyną konfliktu był uran – wyjątkowo rzadki i w związku z tym wyjątkowo cenny we wszechświecie pierwiastek. Zarówno Ziemianie, jak i Calianie wykorzystywali go jako rozszczepialne źródło energii do napędu statków międzygwiezdnych. Wzajemna współpraca i wymiana myśli technologicznej zaowocowały szybką i intensywną ekspansją obu ras. Ziemskie i caliańskie statki docierały już prawie do samego centrum Drogi Mlecznej i nikt nie zamierzał poprzestać tylko na tym. Snuto setki wizji i układano tysiące planów podbojów sąsiednich galaktyk. Wszystko wyglądało pięknie i było teoretycznie możliwe do zrealizowania. Wydawało się, że wszystko było w zasięgu ręki. Był tylko jeden problem – paliwo do napędu statków międzygwiezdnych: uran. Było go wciąż za mało, a wszelkie nowo odkryte złoża tego pierwiastka automatycznie stawały się pilnie strzeżoną tajemnicą odkrywcy. Przyjaźń przerodziła się w konkurencję, konkurencja doprowadziła do konfliktu i ostatecznie do wybuchu wojny o uran. Tak właśnie wszystko zaczęło się dla ludzkości.

Dla Kevina Gardenera zaczęło się to trzy lata temu, kiedy poznał Elizabeth. Dokładnie rok po ich pierwszej randce miały miejsce oficjalne zaręczyny, a dwa miesiące później się pobrali. Tworzyli razem dobraną, kochającą się i szczęśliwą parę. Tak przynajmniej wydawało się Kevinowi. Pewnego wieczoru, mniej więcej sześć miesięcy po ślubie, Elizabeth przyszła z pracy do domu, spakowała swoje rzeczy w trzy duże walizki, powiedziała, że poznała bardziej interesującego faceta niż on, i się wyprowadziła. Dwa tygodnie później, po wyjątkowo krótkiej rozprawie sądowej, mimo licznych protestów Kevin został rozwodnikiem, a Elizabeth ostatecznie znikła z jego życia.

Próbował ułożyć je od nowa, ale wszystkie jego wysiłki w tej materii były całkowicie bezowocne. Chcąc uciec od tego wszystkiego, zgłosił się na ochotnika do Ziemskich Sił Przestrzennych. Szybko załatwił wszystkie niezbędne formalności i ostatecznie wylądował na Ishthar, wierząc głęboko, że odosobnienie na tej ponurej, mroźnej planecie będzie doskonałym lekarstwem na jego zmartwienia.

Ishthar była małą planetą z zaskakująco bogatymi złożami uranu. Krótko po ich odkryciu otoczona została szczelnym kordonem okrętów wojennych Ziemskiej Floty Przestrzennej. Strzeżono jej przed Calianami jak oczka w głowie, a na skutej lodem powierzchni zaczęto prace wydobywcze. Był tylko jeden problem. Stanowiła go humanoidalna, tubylcza rasa określana przez biologów mianem bohold. Prymitywni, obrośnięci od stóp do głów gęstym, chroniącym przed siarczystymi mrozami futrem krwiożerczy kanibale nie mieli najmniejszej ochoty zadawać się z żadną inną rasą. Mimo usilnych prób nawiązania pokojowych kontaktów pozostawali głusi i ślepi na wszystkie akty dobrej woli ze strony człowieka. Kilka stoczonych bitew zakończyło się ich sromotnymi klęskami. Były to w zasadzie zwykłe rzezie, bo kamienne topory i maczugi w rękach dzikusów są niczym w porównaniu z nowoczesną bronią laserową w rękach człowieka. Boholdowie nie wyciągnęli jednak z tych porażek żadnej nauki. W dalszym ciągu przy każdej nadarzającej się ku temu okazji atakowali ludzkie osiedla skupione wokół kopalń uranu. Ich dziki upór i zaskakująca niefrasobliwość wobec druzgocącej przewagi wroga wydawały się wręcz niewyczerpane.

W końcu jednak napór boholdów zelżał, ich ataki stawały się coraz rzadsze, aż z czasem zupełnie ustały. Ludzie odetchnęli z wyraźną ulgą, ale nie uwierzyli, że prymitywna, wrogo nastawiona rasa dzikich tubylców dała ostatecznie za wygraną. Wokół kopalń uranu utworzono gęstą sieć posterunków. Małe, jednoosobowe wartownie wysunięte były daleko we wszystkich kierunkach, a obsadzani w nich żołnierze mieli jedno proste zadanie. Przy pomocy siatki zdalnie sterowanych teleobiektywów, czujników ruchu, czujników nacisku i kamer podczerwieni oraz za pomocą zwykłych, konwencjonalnych lornetek z ciekłokrystalicznymi obiektywami mieli obserwować całą okolicę i ostrzegać przed nadejściem boholdów.

Do takiej właśnie samotni zlokalizowanej gdzieś pośrodku lodowej pustyni na Ishthar trafił na półtora roku próbujący zapomnieć wszystko Kevin Gardener, dopiero co wcielony szeregowiec Ziemskich Sił Przestrzennych. W momencie objęcia przez niego placówki boholdowie nie nękali ludzi już od ponad pół roku i nic nie wskazywało na to, że sytuacja ta ulegnie w najbliższym czasie jakiejkolwiek zmianie. Zapowiadała się długa i spokojna służba, co bardzo Kevinowi odpowiadało.

Początkowo było to rzeczywiście ukojenie dla jego zszarganych przez Elizabeth nerwów. Wzorowo wypełniał powierzone mu obowiązki, z fascynacją wręcz obserwując mroźny krajobraz Ishthar. W miarę upływu czasu okazało się jednak, że nie było to wystarczająco dobre lekarstwo na jego problemy. Po mniej więcej pół roku służby, niecały rok po rozwodzie, Kevin ponownie utracił z trudem odzyskany spokój ducha. Monotonia krajobrazu zaczęła działać mu na nerwy, a brak jakiegokolwiek nowego zajęcia powodował, że stopniowo narastała w nim frustracja. Był wściekły na siebie za to, że zgodził się żyć w tej pustelni, był wściekły na Elizabeth za to, że doprowadziła go do takiego stanu, był wściekły na wojnę o uran, na Calian i w ogóle na cały świat. W dodatku zaczynał gadać sam do siebie.

– Pieprzę to! – powiedział, kolejny raz podnosząc lornetkę do oczu.

Zlustrował szybko całą okolicę. Wszystko było po staremu. Nic a nic się nie zmieniło, zupełnie tak jak przez prawie cały uprzedni rok. Zmniejszyło się jedynie natężenie wiatru, który przestał upiornie zawodzić. Zaczął padać drobny śnieg, pogarszając nieco widoczność.

– Pieprzona Ishthar! – rzucił przez zaciśnięte zęby, odkładając na bok lornetkę. Zwiększył próg pobudliwości wszystkich czujników do maksimum i położył się spać. W razie czego obudzi go brzęczyk alarmu, ale prawdę mówiąc, niczego takiego się nie spodziewał, bo boholdowie zapadli się jak pod ziemię ponad pół roku temu. Zasnął dość szybko wsłuchany w dziwne, jękliwe melodie wygrywane przez wiejący znowu z odzyskaną siłą mroźny wicher.

***

Na linii, gdzie biel śniegu łączyła się z szarością nieba, pojawiła się mała czarna kropka. Przez chwilę trwała w bezruchu, po czym przesunęła się odrobinę w prawo. Obok niej pojawiła się druga, potem trzecia. Niecałe dziesięć minut później małych, ruchliwych kropek było już około tysiąca. Przybliżały się stopniowo, stawały się coraz większe.

Kevin wiedział, co to jest, ale odczekał jeszcze chwilę, żeby się upewnić, i ponownie spojrzał przez ciekłokrystaliczne obiektywy swojej lornetki. Nie można było mieć żadnych wątpliwości. W kierunku jego posterunku zbliżała się olbrzymia horda boholdów. Pierwsi z bezładnych szeregów zaczęli nabierać humanoidalnych kształtów, a ostatnich wciąż jeszcze nie było widać. Wypływali nieprzerwanym strumieniem zza linii horyzontu, zalewając całą białą do niedawna okolicę czernią kropek futrzastych ciał. Kevin widział ich już dobrych kilka tysięcy. Nigdy jeszcze wataha boholdów nie była aż tak liczna.

Odłożył lornetkę i zasiadł przed kompletem sterowników głównego komputera, który zawiadywał działaniem poszczególnych linii obronnych. Odczekał, aż pierwsze szeregi intruzów znajdą się w polu rażenia ukrytej pod śniegiem laserowej broni, i wystukał na klawiaturze odpowiednią komendę.

Jasnopomarańczowe języki światła zagłębiły się w tłum boholdów, kładąc pokotem olbrzymie ich ilości. Kevin zawczasu wyłączył fonię, nie chcąc słyszeć syku przypiekanych ciał, przerażających krzyków agonii oraz wrzasków bólu i wściekłości. Po chwili, nie chcąc też oglądać rzezi, której był sprawcą, przyciemnił na krótko ekran monitora. Kiedy ponownie uruchomił funkcję wizji, w zdziwieniu uniósł brwi. Mimo iż zginęło ponad tysiąc boholdów pociętych na różne sposoby promieniami laserów, ich pochód w kierunku wartowni nie został zatrzymany. Wręcz przeciwnie! Wydawać by się nawet mogło, że jego tempo jeszcze wzrosło. Zauważał coraz więcej szczegółów dotyczących poszczególnych osobników posuwających się na czele hordy. Przy maksymalnym powiększeniu obrazów przesyłanych automatycznie przez sieć teleobiektywów mógł zobaczyć niesioną przez nich prymitywną, kamienną broń, wykrzywione wściekłością oblicza i pozlepiane brudem kłaki.

Nie zastanawiał się długo. Wystukał na klawiaturze kolejną komendę.

Ukryte