Zwiadowcy 4. Bitwa o Skandię - John Flanagan - ebook

Zwiadowcy 4. Bitwa o Skandię ebook

John Flanagan

4,7

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Wiosna miała oznaczać koniec niewolniczej doli Evalyn i Willa. Ale gdy tylko przyjaciołom udało się dać nogę z zimowych siedzib Skandian, tajemniczy jeździec porywa dziewczynę. Will, choć zahartowany i sprytny nie jest w stanie stawić czoła sześciu napastnikom… Na szczęście Halt i Horace przybywają w samą porę! Rychło okazuje się, że ci, których wzięto za przypadkowych rzezimieszków są tak naprawdę szpiegami wielkiej armii. Władca Temujai przygotowuje gigantyczną inwazję, która zagrozi nie tylko Skandii, ale również innym niezależnym królestwom. Czworo Aralueńczyków musi przekonać dumnych mieszkańców Północy o tym, że wszystkim grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Will, Evanlyn, Halt i Horace są gotowi stanąć do walki u boku Skandian i wesprzeć ich swoimi umiejętnościami i mądrością – o ile oczywiście Oberjarl wyrazi zgodę na to, by w szeregach jego wojowników znaleźli się obcy…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 384

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (1152 oceny)
911
188
42
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdaMycekk

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka polecam ją wszystkim
kordowiecka

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
40
apahe64

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja
30
Misiu579

Nie oderwiesz się od lektury

Książka fajna. Jak wszystkie poprzednie tomy napisana bardzo dobrze, większość książki jest o bitwie o skandie jak mówi tytuł lecz koniec jest smutny bo chciałem że Cassandra zeszła się z Willem a nie z Horac'em co pewnie nastąpi
Kornel9

Nie oderwiesz się od lektury

Ok nick stuble gyjs KornelMiszcz
20

Popularność




Tytuł oryginału: Ranger’s Apprentice. Oakleaf Bearers

First published Random House Australia Pty Limited, Sydney, Australia

This edition published by arrangement with Random House Australia

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2010

Skład i łamanie: EKART

Redakcja: Julia Holewińska, Tadeusz Lewandowski

Typografia na polskiej okładce: Andrzej Chojecki

ISBN 978-83-7686-093-0

Copyright © John Flanagan 2006

All rights reserved.

Cover design & illustration © www.blacksheep-uk.com

All rights reserved.

Copyright for the Polish edition © 2010 by Wydawnictwo Jaguar

Książka dla czytelników w wieku 11 +

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar S.C.

ul. Kazimierzowska 52 lok. 104

02-546 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2011

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla Leonie – która zawsze we mnie wierzyła

Odgłos miarowego stukania wybił Willa z błogiego snu.

Nie bardzo wiedział, kiedy właściwie zdał sobie z niego sprawę. Rytm przenikał do śpiącego umysłu chłopca, narastał i gęstniał w podświadomości, aż wreszcie przebił się do świata jawy. W końcu Will całkiem się rozbudził.

Stuk-stuk-stuk-stuk…

Cóż to za stukot? Dźwięk stracił już co prawda na sile, gdyż wtopił się w inne odgłosy, rozlegające się w ciasnym wnętrzu chatki, ale mimo to Will wciąż go słyszał.

Zza zasłony, uczynionej z rozprutego worka, dobiegał równy oddech Evanlyn. Stukanie najwyraźniej nie budziło dziewczyny. Na palenisku, cicho trzaskając, żarzyły się drwa, ten trzask nakładał się na wciąż dobiegający z zewnątrz dźwięk. Stuk-stuk-stuk…

Stukanie rozlegało się gdzieś w pobliżu. Will przeciągnął się i ziewnął, po czym siadł na twardej pryczy, którą sporządził z drewna i płótna. Uporczywy odgłos na moment ścichł, ale po chwili chłopak znów go usłyszał. Dochodził zza okna, bez wątpienia. Nasączone oliwą płótno zastępujące szybę przepuszczało światło – szary blask przedświtu – jednak niczego więcej nie sposób było dostrzec. Will uniósł się i przyklęknął na pryczy, po czym odgiął haczyk, zdjął ramę i wysunął głowę na zewnątrz, by sprawdzić, co dzieje się na maleńkim ganku.

Do izby wtargnął powiew mrozu. Will usłyszał, jak Evanlyn poruszyła się niespokojnie, gdy zasłaniająca ją opończa pod wpływem powietrza wybrzuszyła się do wewnątrz. Węgle rozżarzyły się mocniej, po chwili zabłysnął mały, żółtawy płomyk.

Gdzieś pośród drzew samotny ptak witał pierwszy blask wstającego dnia, a jego śpiew znów zagłuszył stukot.

Wreszcie Will zorientował się, skąd dochodził jednostajny, drażniący dźwięk. Okap nad gankiem. Stamtąd dobiegał odgłos kapania. Woda ściekała po koniuszku długiego, zwisającego pod okapem sopla. Krople uderzały o odwrócone do góry dnem i pozostawione pod soplem wiadro.

Stuk-stuk-stuk… Stuk-stuk-stuk.

Will zmarszczył czoło. Wiedział, że zjawisko to ma jakieś szczególne znaczenie, ale jego wciąż jeszcze ospały umysł nie był w stanie niczego rozszyfrować. Wstał, przeciągnął się po raz kolejny. Wzdrygnął się, bo odrzucił ciepły koc, chłód zaś wyraźnie dawał się we znaki. Podszedł do drzwi.

Starając się nie obudzić Evanlyn, uniósł delikatnie drewniany skobelek. Drzwi otwierał powoli, bacząc, by nie szurały o podłogę – musiał w tym celu podtrzymać je ramieniem, bowiem skórzane zawiasy były mocno rozciągnięte.

Zamknąwszy drzwi za sobą, wyszedł na nagie deski ganku, wyczuwając bosymi stopami ich dojmujący chłód. Podszedł do miejsca, gdzie kapiąca woda bębniła nieustannie o dno wiadra; krople spadały też z innych sopli. To dziwne, bo przedtem kapania nie zaobserwował. Tak, z całą pewnością dotąd woda z lodowatych sopli nie kapała.

Spojrzał dalej, ku drzewom. Przez gałęzie prześwitywały pierwsze promienie porannego słońca.

Daleko w lesie rozległ się głuchy łomot; to śnieżna czapa osunęła się z podtrzymującej ją od miesięcy sosnowej gałęzi i opadła ciężko na ziemię.

Wtedy zdał sobie sprawę, dlaczego od samego początku kapiące krople wydały mu się tak ważne.

Drzwi za nim zaskrzypiały. Obejrzał się i ujrzał Evanlyn, solidnie rozczochraną i od stóp do głów owiniętą szczelnie kocem, który miał ją chronić przed zimnem.

– Co się tak zerwałeś? – spytała. – Coś cię zaniepokoiło?

Milczał przez krótką chwilę, wpatrując się z namysłem w powiększającą się wciąż kałużę wokół wiadra.

– Nadeszły roztopy – stwierdził.

Po skromnym śniadaniu oboje zasiedli na ganku w promieniach porannego słońca. Nie mieli ochoty rozwodzić się nad tym, co oznaczało nadejście wiosny. Doskonale wiedzieli, że niebawem zmuszeni będą opuścić dotychczasowe schronienie.

Spod śnieżnej pokrywy wokół chaty wyłaniała się już tu i ówdzie mokra, zbrązowiała trawa, a tąpnięcia spadającego z gałęzi śniegu rozlegały się coraz częściej.

Oczywiście wszędzie zalegała jeszcze gruba warstwa puchu, zwłaszcza między drzewami, lecz bez wątpienia nadeszła odwilż, a wraz z nią wiosna.

– Chyba wkrótce przyjdzie nam ruszać – odezwał się wreszcie Will, ujmując w słowa myśl, która zaprzątała umysły obojga.

– Nie masz jeszcze dość sił – zaprotestowała Evanlyn. Minęły ledwie trzy tygodnie, odkąd chłopak otrząsnął się z otępiającego działania ziela, za którego pomocą nadzorcy na dworze Ragnaka usiłowali podporządkować sobie krnąbrnych niewolników. Zagłodzony, przemarznięty do szpiku kości i wycieńczony morderczą harówką, Will stracił wiele sił, nim zdołali uciec. Od tamtej chwili odżywiał się co prawda znośniej, przynajmniej na tyle, by utrzymać się przy życiu – lecz nie dość solidnie, by odzyskać dawne siły i odporność. Żywili się bowiem głównie kaszą, plackami z mąki, suszoną wołowiną oraz suszonymi warzywami; jedynym urozmaiceniem tej diety była drobna zwierzyna, bo Evanlyn od czasu do czasu udawało się coś upolować lub schwytać w sidła.

Zwierząt jednak zimą spotykała niewiele, w dodatku upolowane przez nią ptactwo czy króliki okazywały się mocno wychudzone z braku paszy.

– Trudno – Will machnął ręką. – Jakoś sobie poradzę. Muszę.

W tym właśnie rzecz – musiał. Oboje zdawali sobie sprawę, że gdy tylko stopnieje śnieg na wysokich przełęczach, w górach znów pojawią się myśliwi. Evanlyn nie tak dawno zauważyła w lesie jakiegoś tajemniczego jeźdźca – tego samego dnia, gdy chłopiec powrócił do rzeczywistości. Szczęśliwie od tamtego czasu nikt więcej się nie pojawił. Stanowiło to jednak ostrzeżenie. Wkrótce przybędą inni, a gdy tak się stanie, Will i Evanlyn powinni być już daleko stąd, w drodze na wschód, ku przełęczom prowadzącym do Teutonii.

Evanlyn, wciąż nie do końca przekonana, milczała przez chwilę, choć przecież Will miał rację. Niedługo będą musieli wyruszyć, niezależnie od stanu Willa. Trzeba iść, nawet jeśli chłopak nie odzyskał pełni sił, nawet jeśli trudy drogi okażą się bardzo dokuczliwe.

– Tak czy inaczej – odezwała się po chwili – mamy w zapasie parę tygodni. Dopiero zaczęło się ocieplać i kto wie, czy nie czeka nas jeszcze kolejny atak zimy.

To przecież możliwe – pomyślała. Owszem, mało prawdopodobne, ale niewykluczone.

Will skinął głową.

– Niby tak… – rzekł.

Znów zapadła cisza. Nagle Evanlyn wstała i otrzepała spodnie.

– Pójdę sprawdzić sidła – oznajmiła. Ale gdy Will chciał się podnieść, by jej towarzyszyć, powstrzymała go. – Ty zostaniesz – stwierdziła. – Od tej chwili musisz się oszczędzać. Zbieraj siły na drogę!

Will, choć niechętnie, musiał się z nią zgodzić.

Sięgnęła po worek, który służył jej za torbę myśliwską, i zarzuciła go na ramię. Uśmiechnęła się do przyjaciela i zniknęła pomiędzy drzewami.

Przygnębiony, w poczuciu własnej bezużyteczności, Will niespiesznie zebrał drewniane talerze, na których spożyli posiłek. Do tego tylko się nadaję – pomyślał. – Do zmywania garów!

W ciągu minionych trzech tygodni umieszczali wnyki coraz to dalej i dalej od chaty. Z początku drobna zwierzyna – króliki, wiewiórki, a czasem nawet śnieżny zając – wpadały w sidła dość często, ale wkrótce zaczęły się mieć na baczności. Musieli więc co kilka dni przenosić pułapki, lokując je w nowych miejscach i za każdym razem wciąż na nieco odleglejszych stanowiskach niż poprzednio.

Wedle oceny Evanlyn od najbliższych sideł dzieliło ją czterdzieści minut marszu wąską ścieżką pod górę. Gdyby mogła iść prosto, jak strzelił, trwałoby to oczywiście krócej, jednak ścieżka wiła się pośród drzew i zahaczała o nierówności terenu, co sprawiało, że dziewczyna musiała pokonywać niemal dwukrotnie dłuższy dystans.

Wokół dostrzegała coraz to nowe oznaki odwilży. Zdała sobie sprawę, że biały puch nie skrzypi już sucho pod jej stopami. Stał się cięższy, wilgotniejszy, zapadała się weń głęboko. Skórzane buty szybko przemiękły od topniejącego śniegu, a przecież, gdy szła tędy ostatnio, nie roztapiał się, był sypki i oprószał buty niczym suchy, biały piasek.

Dostrzegła w lesie także inne przejawy nowego życia: raz i drugi nad jej głową przeleciał jakiś ptak, a potem spłoszyła królika, który skrył się w pośpiechu pośród ośnieżonych jeżynowych krzewów.

Evanlyn przyszło na myśl, że może dzięki roztopom rośnie szansa, by w sidła złapała się jakaś godniejsza uwagi zdobycz.

Zauważyła dyskretny znak, który Will uczynił na korze jednej z sosen; zeszła ze ścieżki, kierując się do miejsca, gdzie razem zastawili pierwszą pułapkę.

Przypomniała sobie, jak wdzięczna była losowi, gdy Will otrząsnął się z narkotykowego amoku i okazało się, że dysponuje niemałymi umiejętnościami w dziedzinie sztuki przetrwania. Evanlyn wcześniej nawet nie przyszło na myśl, by polować, używając pułapek, tymczasem Will od razu zabrał się za sporządzanie wnyków, wykazując przy tym niemałą zręczność oraz pomysłowość. Na efekty nie trzeba było długo czekać – monotonna dieta porządnie wzbogaciła się o smakowite królicze mięso, które wspólnie gotowali w kociołku.

Will wyjaśnił przy okazji, że zakładanie wnyków należało do zestawu bardzo licznych umiejętności, w których kształcił go Halt. Evanlyn pamiętała, jak zamglił się jego wzrok na wspomnienie nauczyciela i jak głos chłopaka załamał się ledwie dostrzegalnie, gdy wypowiedział imię mistrza. Oboje poczuli wtedy – który to już raz? – że znaleźli się bardzo, bardzo daleko od rodzinnych stron.

Gdy pokonała wreszcie okryte śniegiem zarośla, zresztą solidnie przy okazji przemoczona, poczuła przypływ zadowolenia. Oto bowiem już w pierwszej z zastawionych pętli tkwił nie lada łup. Trafiła jej się kuropatwa, odmiana dzikiego drobiu trochę co prawda mniejszego od kury, lecz już kiedyś udało im się coś takiego złowić, wiedziała zatem, iż mięso ma wyjątkowo smaczne. Ptak, skuszony garstką ziaren, wetknął łepek w pętlę, a ta zacisnęła się bezlitośnie; podczas rozpaczliwej szamotaniny, której ślady widniały na śniegu, a która trwać mogła wiele godzin, kurak rzucał się i tarzał, aż w końcu drut go udusił. Evanlyn uśmiechnęła się z niejaką goryczą na myśl, że jeszcze niedawno nie wyobrażała sobie siebie samej w roli choćby świadka, a cóż dopiero sprawczyni myśliwskiego okrucieństwa. Teraz cieszyła ją tylko perspektywa smacznego posiłku.

Zdumiewające, do jakiego stopnia głód może wpłynąć na zmianę punktu widzenia – pomyślała, rozluźniając pętlę na szyi ptaka, po czym wsadziła zwłoki nieszczęsnego stworzenia do worka. Zastawiła wnyki na nowo, nasypała nieco świeżego ziarna, a potem wstała. Zmarszczyła brwi, bo ku swej irytacji stwierdziła, że gdy przyklęknęła w mokrym śniegu, na kolanach jej spodni utworzyły się dwie mokre plamy.

Raczej wyczuła, niż dosłyszała jakieś poruszenie za sobą.

Nie zdążyła się jednak odwrócić. Coś pochwyciło ją za gardło żelaznym uściskiem, a okrzyk przerażenia stłumiła futrzana rękawica, cuchnąca dymem, potem i brudem.

Dwaj jeźdźcy wyłonili się spośród drzew, wyjeżdżając na polanę.

Tutaj, w Teutonii, u stóp gór, wiosnę dawało się dostrzec o wiele wyraźniej, niż na wyżynach pozostałych za nimi. Trawy już się zieleniły i tylko gdzieniegdzie, w miejscach przez większość dnia zacienionych, bielały rozleglejsze plamy śniegu.

Ktoś, kto przypadkiem ujrzałby owych jeźdźców, zwróciłby prawdopodobnie uwagę, że każdy prowadzi zapasowego wierzchowca. Z pewnej odległości wziąłby ich zapewne za kupców, którzy pragnęli jak najwcześniej przekroczyć przełęcz prowadzącą do Skandii. Mogli teraz akurat liczyć na spore zyski. Bowiem w krainie odciętej przez całą zimę od reszty świata każdy przedsiębiorczy przyjezdny właśnie wczesną wiosną miał prawo liczyć na korzystniejsze niż kiedy indziej ceny przywożonych towarów.

Jednak gdyby ów hipotetyczny ciekawski przyjrzał się obydwu jeźdźcom z nieco bliższego dystansu, zorientowałby się szybko, że ma do czynienia nie z handlarzami, lecz obserwuje dwóch uzbrojonych wojowników.

Niższego, brodacza, spowijał dziwaczny, zielonoszary płaszcz, mieniący się w dość szczególny sposób, zwłaszcza kiedy jeździec poruszał się zgodnie z rytmem swego wierzchowca. Brodacz dysponował długim łukiem przerzuconym przez ramię, a do siodła przytroczył kołczan wypełniony strzałami.

Jego towarzysz prezentował się bardziej krzepko i wyglądał na młodszego. Jego kark oraz ramiona okrywał brązowy, prosty płaszcz, na którym połyskiwała kolcza zbroja. Spod płaszcza wychylała się pochwa długiego miecza. Na plecach jeźdźca był umocowany okrągły puklerz, przyozdobiony dość nieudolnie wymalowanym liściem dębu.

Wierzchowce też się od siebie różniły. Wyższy ze zbrojnych dosiadał potężnego gniadosza, mocnego bojowego rumaka o długich nogach, krzepkim zadzie i mocarnej piersi. Za nim, na uwięzi, szedł stępa drugi, zbliżonej postury, lecz maści karej.

Natomiast wierzchowiec, którego dosiadał brodacz w pelerynie, wywodził się z całkiem innej rasy – kudłaty, o beczułkowatym tułowiu, bardziej przypominał kucyka niż wierzchowca. Tyle że prawdziwy znawca stwierdziłby bez chwili wahania, iż jest to z pewnością koń silny i bardzo wytrzymały. Z tyłu stępował drugi, całkiem podobny konik, objuczony niezbyt ciężkimi sakwami, zawierającymi tylko przedmioty najpotrzebniejsze w trakcie długiej podróży. Co ciekawe, zwierzak wyraźnie nie potrzebował uprzęży, by dreptać za swym panem niczym wierny pies.

Horace zadarł głowę, usiłując spojrzeć na wierzchołek najwyższej turni spośród piętrzącego się przed nimi ogromu. Zmrużył nieco oczy, bowiem oślepiał go blask słońca odbitego od śniegu, który wciąż zalegał wyższe partie górskiego pasma.

– I co, naprawdę przejedziemy szczytami? – spytał, pełen niedowierzania.

Halt zerknął na niego z ukosa, chyba nawet uśmiechnął się lekko pod wąsem. Jednak Horace nie zauważył spojrzenia Halta, wpatrzony w piętrzące się majestatycznie góry.

– Szczytami? – powtórzył zwiadowca. – Skądże znowu. Doliną.

Horace zmarszczył brwi, rozważając odpowiedź.

– Jest jakiś tunel albo co?

– Przełęcz – wyjaśnił cierpliwie Halt. – Następnie spotkamy wąski przesmyk, wijący się pośród gór. Nim dotrzemy do serca Skandii.

Towarzysz Halta potrzebował chwili lub dwóch, by przetrawić informację. Następnie Halt dojrzał, że ramiona młodzieńca uniosły się, bo chłopak wziął wdech. Zwiadowca dobrze wiedział, że stanowi to nieomylną zapowiedź kolejnego pytania. Zamknął oczy, wspominając dobre czasy, odległe jak dawne wieki, gdy przemierzał świat samotnie i nie musiał wciąż wszystkiego wyjaśniać.

W skrytości ducha musiał przyznać, że obecny stan rzeczy chyba bardziej mu odpowiada. Jednak czekając na owo kolejne pytanie, musiał zapewne wydać z siebie jakiś niekontrolowany, poirytowany pomruk, bowiem, ku jego zdumieniu, Horace zacisnął usta, a na obliczu młodzieńca pojawił się wyraz determinacji. No tak, chłopak wyczuł zniecierpliwienie i postanowił, że oszczędzi Haltowi kolejnej serii pytań. Przynajmniej do czasu.

W rezultacie Halt zaczął zachodzić w głowę, czegóż to takiego Horace chciał się bezzwłocznie dowiedzieć. Coś przecież pozostało niedopowiedziane i wciąż wisiało w powietrzu. Niedopowiedzenie zakłócało rześką harmonię pięknego poranka. Próbował zignorować to uczucie, ale bez powodzenia. Akurat teraz jednak Horace potrafił zdusić w sobie niepohamowaną zazwyczaj potrzebę zasięgania języka u swego towarzysza.

Halt odczekał minutę, jednak nie doszedł go żaden odgłos, prócz stukotu końskich kopyt i skrzypienia skórzanej uprzęży. W końcu nie wytrzymał:

– No, co?

Wypowiedział pytanie głośniej i gwałtowniej, niż zamierzał; krótka kwestia rozbrzmiała niczym wybuch niezrozumiałego gniewu. Wrzasnął o wiele za głośno, bo gniadosz Horace'a spłoszył się i cofnął zalękniony o kilka kroków.

Horace rzucił starszemu mężczyźnie spojrzenie pełne wyrzutu, uspokoił wierzchowca i znów zrównał się z Haltem.

– Co z czym? – spytał, a wówczas niższy od niego towarzysz podróży westchnął ciężko.

– O to właśnie pytam – rzekł z irytacją w głosie. – Co takiego?

Horace popatrzył na niego jak na kogoś, kto ze szczętem postradał zmysły. Osiągnął tyle, że Halt rozzłościł się jeszcze bardziej.

– Co jakiego? – zdumiał się Horace, nic już nie pojmując.

– Przestań mnie przedrzeźniać! – wrzasnął Halt. – Przestań powtarzać za mną! Pytałem: „co?”, więc powiedz mi co. Zrozumiałeś?

Horace rozważał w myśli pytanie przez chwilę lub dwie, po czym odparł rzeczowo:

– Nie.

Halt wziął głęboki wdech, przy czym jego brwi utworzyły krzaczastą literę V, a oczy zaczęły ciskać gniewne iskry. Nim wszakże się odezwał, Horace uprzedził go:

– To znaczy, co za „co”? – a następnie, by wyrazić się jaśniej, sprecyzował: – To znaczy, dlaczego „co”?

Nadludzkim wysiłkiem, odzyskując panowanie nad sobą, acz bynajmniej nie kryjąc przy tym własnej irytacji, Halt wycedził:

– Chciałeś zadać mi pytanie.

Horace uniósł brwi.

– Tak?

Halt skinął głową.

– Owszem. Widać to było po tobie.

– Rozumiem – odrzekł Horace. – A jakie pytanie?

Halta zamurowało i to na dłuższą chwilę. Otworzył usta, zamknął je – otwarł znowu, nim zdołał wykrztusić:

– Właśnie o to cię pytałem – warknął. – Spytałem: „co?”, bo chciałem wiedzieć, o co chcesz mnie zapytać.

– Nie chciałem cię pytać o żadne „co” – obruszył się Horace, a Halt rzucił mu podejrzliwe spojrzenie. Przyszło mu do głowy, że młodzieniec kpi sobie z niego w żywe oczy i w duchu śmieje się zeń do rozpuku. Jeśliby tak rzeczy się miały, Halt wolałby nie znajdować się w skórze Horace'a. Nikt nie naśmiewa się bezkarnie ze zwiadowców. Jednak, spoglądając na szczere oblicze chłopaka oraz wpijając wzrok w niewinne błękitne oczy, uznał, że zbytnio folguje swej wrodzonej podejrzliwości.

– A więc, jeśli wolno mi raz jeszcze użyć tego słowa, o co chciałeś mnie zapytać?

Horace zaczerpnął tchu, ale zawahał się.

– Zapomniałem – wyznał. – A o czym rozmawialiśmy?

– Nieważne – rzucił Halt i spiął Abelarda kolanami, by wysforować się o parę kroków przed swego towarzysza.

Przez jakiś czas pomrukiwał coś półgłosem sam do siebie, zresztą dość niewyraźnie, lecz Horace wyłowił z mruczenia zwiadowcy kilka gniewnych stwierdzeń, takich jak „dzisiejsza młodzież”, „pyta jeden z drugim, a nawet nie wie, o co” oraz „co, co…”. Pojął tyle, że Halt był bardzo niezadowolony z rozmowy, jaką przed chwilą odbyli. Ale nie pojmował, dlaczego. Miał niejasne poczucie winy, że powinien przecież pamiętać, o co chciał zapytać, i próbował cofnąć się myślami do początku rozmowy. Swoją drogą, dziwne. Halt miał mu za złe, że pytanie nie padło, a przecież zawsze pytania Horace'a tak go irytowały. Z tym zwiadowcą czasem trudno dojść do ładu – pomyślał młodzieniec. A potem, jak często się zdarza, gdy tylko przestał drążyć swą pamięć w poszukiwaniu zapomnianego pytania, od razu je sobie przypomniał.

Tym razem, nim zdążył zapomnieć lub choćby ugryźć się w język, zawołał:

– A ile jest tych przełęczy?

Zwiadowca gwałtownym ruchem odwrócił się w siodle, by zgromić go spojrzeniem.

– Co? – wrzasnął.

Horace uznał, że lepiej będzie nie roztrząsać już zawiłości wiążących się z rzeczonym słowem. Wskazał ręką na piętrzące się przed nimi masywy górskie.

– Pytałem, czy wiele jest takich przejść prowadzących do Skandii.

Halt pohamował nieco Abelarda, pozwalając także Kickerowi zrównać się z nimi.

– Trzy albo cztery – odpowiedział.

– Skandianie ich nie strzegą? – zdziwił się Horace, bo na zdrowy rozum zdawało mu się, że powinni trzymać tam nieustanną straż.

– Oczywiście, że ich pilnują – rzekł Halt. – Ten łańcuch górski stanowi podstawową gwarancję bezpieczeństwa ich kraju.

– Jak więc zamierzasz uporać się ze strażami?

Właśnie. Odkąd ruszyli w drogę, zostawiwszy za sobą Chateau Montsombre, pytanie dotyczące sposobu ominięcia straży spędzało zwiadowcy sen z powiek. Gdyby był sam, bez trudu przekradłby się niepostrzeżenie; rzeczy jednak miały się całkiem inaczej, gdy podróżował w towarzystwie Horace'a, którego, jak Halt zdawał sobie sprawę, trudno będzie przemycić, nie wspominając już nawet o jego rosłym wierzchowcu. Miał co prawda na podorędziu kilka pomysłów, ale żadnego dotąd nie wybrał. – ia – – Coś wymyślę – rzucił, a Horace skwitował odpowiedź milczącym skinieniem głowy, w głębokim przekonaniu, iż, w rzeczy samej, Halt z pewnością coś wymyśli. W mniemaniu Horace'a tym właśnie powinni zajmować się zwiadowcy – myśleniem – a najlepszą rzeczą, jaką może uczynić rycerski czeladnik, jest nie przeszkadzać i zająć się swoją częścią zadania, to jest rozbijaniem po drodze łbów tym, którym łby rozbijać należało. Rozsiadł się wygodnie w siodle, zadowolony z losu, jaki przypadł mu w udziale.

Także Halt odetchnął, bo przestały go dręczyć wątpliwości związane z pytaniem, jakie chciał mu zadać Horace. Chyba że…

Mimo woli znów zaczął się zastanawiać, a wahania powróciły ze zdwojoną siłą. Czy więc padło pytanie, które chłopak początkowo zamierzał zadać, czy może zadał jakieś inne? Halt uznał, że musi tę sprawę wyjaśnić raz na zawsze.

– O to właśnie chciałeś spytać?

Nieco zaskoczony, Horace łypnął na niego.

– Co… – zaczął, ale ugryzł się w język i czym prędzej się poprawił: – To znaczy: słucham?

Halt znów westchnął ciężko.

– Chodzi mi o twoje pytanie, o pytanie o przełęcze. O to właśnie chciałeś mnie spytać przedtem? – rzucił tonem osoby, która zna właściwą odpowiedź, lecz na wszelki wypadek chce się upewnić.

– Chyba tak – odrzekł Horace z wahaniem. – Nie jestem już pewien, bo… tego, trochę się w tym wszystkim pogubiłem – zakończył niezręcznie.

Halt wysforował się do przodu, a do uszu Horace'a trafiły słowa zgoła nienadające się do powtórzenia.

Erak, dowódca wilczego okrętu i jeden ze starszych rangą skandyjskich jarlów, zmierzał nisko sklepionym korytarzem do Wielkiej Sali dworu Ragnaka. Na jego twarzy malował się posępny wyraz. Bo przecież zbliżał się sezon wiosennych wypraw, okręt zaś wciąż wymagał całego mnóstwa drobnych napraw oraz licznych poprawek. Przede wszystkim zaś należałoby kilka dni spędzić na morzu, co pozwoliłoby wykryć wszelkie istniejące niedomagania, a następnie je usunąć.

Tymczasem Ragnak właściwie bez przerwy wzywał do siebie jarla, wywracając tym samym jego plany do góry nogami. Eraka drażniło to tym bardziej, że audiencje zawdzięczał Borsie, hilfmannowi, czyli zarządcy dóbr oberjarla. Gdy Borsa pojawiał się na horyzoncie, najczęściej wynikało z tego jakieś niby błahe, lecz uciążliwe zadanie dla Eraka. Albo i nie takie znów błahe – pomyślał rozgniewany jarl.

Dawno minęła pora śniadania, toteż gdy zjawił się w sali jadalnej, kręciło się po niej już tylko kilku zajętych sprzątaniem służących. Naprzeciwko wejścia, u szczytu pomieszczenia, stał tron Ragnaka. Tę funkcję spełniało wyższe nieco od pozostałych, masywne krzesło, w którym zasiadał skandyjski władca podczas oficjalnych uroczystości. Obok tronu, przy stole z prostych desek, Ragnak i Borsa pochylali się nad stosem pergaminów. Erak natychmiast rozpoznał owe pergaminy, bowiem widywał je już wielokrotnie. Były to rejestry podatkowe, zestawienia dochodów pochodzących z rozmaitych miast i okręgów całej Skandii – w sumie istna obsesja Ragnaka oraz treść życia Borsy. Borsa ślęczał nad papierzyskami przez całe dnie, a też śniły mu się one po nocach. Biada nieszczęsnemu jarlowi, który dałby się przyłapać na próbie uszczuplenia sum należnych Ragnakowi, bowiem Borsa, przeczesując wciąż na nowo kwity oraz rachunki, z szatańską precyzją wyławiał winowajców, których czekały surowe kary.

Zobaczywszy, co się dzieje, Erak nie miał już żadnych wątpliwości. Westchnął cicho; wezwanie i stosy szpargałów mogły znaczyć tylko jedno. Czekała go kolejna wyprawa, podczas której będzie musiał wyegzekwować zaległe podatki.

A przecież ściąganie należności nie należało do ulubionych zajęć Eraka. Był urodzonym wilkiem morskim, piratem i wojownikiem. Szczerze mówiąc, zazwyczaj większą sympatią darzył niesfornych podatników niż Borsę, tego skrzętnego liczykrupę pozostającego na usługach oberjarla. Tak się jednak złożyło, że podczas poprzednich misji związanych z poborem Erak spisał się aż nazbyt dobrze, bowiem – na swoje nieszczęście – za każdym razem zgarniał niezapłacone lub zaległe podatki. Od jakiegoś czasu, gdy choć cień podejrzenia padał na mieszkańców jakiejś osady lub na lokalnego władcę, pierwszą myślą Borsy było, by posłać tam Eraka, który raz dwa załatwi sprawę.

Na domiar złego stosowane przez Eraka metody czyniły zeń nad wyraz skutecznego poborcę, więc tym chętniej Borsa się nim wyręczał. Erak uważał tego rodzaju poczynania za tyleż nudne, co poniżające, a przy tym wprawiały go one w zakłopotanie – toteż z niezbędnymi czynnościami starał się uporać możliwie szybko. Brakowało mu cierpliwości, by wieść zawiłe spory, czy zagłębiać się w skomplikowane obliczenia. Sposób wypróbowany w takich razach przez Eraka sprowadzał się do tego, że jarl zamierzał się toporem o podwójnym ostrzu, grożąc, że rozłupie łeb pechowcowi, który miał nieszczęście narazić się Borsie – o ile wszystkie podatki nie zostaną natychmiast zapłacone.

W całej Skandii Erak cieszył się reputacją niezrównanego wojownika, lecz, ku jego ubolewaniu, nikt nie miał dość odwagi, by sprawdzić słuszność powszechnego sądu. Oporni podatnicy z miejsca przy Eraku miękli niczym wosk, zawsze wyszperali gdzieś należną sumę, a często dorzucali i nieco więcej, nie spierając się przy tym ani nie ociągając.

Władca oraz jego rękodajny spojrzeli znad stołu ku zbliżającemu się jarlowi. Wielka Sala, zwana też jadalnią, miała wiele zastosowań – tu właśnie Ragnak i jego wojownicy spożywali posiłki, lecz tutaj również odbywały się wszystkie oficjalne zebrania, a także uroczystości. Natomiast niezbyt wielka otwarta wnęka, w której zasiadali teraz Ragnak i Borsa, studiując podatkowe rejestry, pełniła rolę osobistego gabinetu oberjarla. Trudno by ją nazwać gabinetem prywatnym, bowiem do sali jadalnej o każdej porze dnia mieli dostęp wszyscy członkowie wielkiej i małej Rady Wojennej. Ragnakowi jednak to zupełnie nie przeszkadzało, dawał bowiem w ten sposób wszem i wobec do zrozumienia, że nie ma nic do ukrycia.

– O, jesteś, Eraku – oznajmił Borsa rzecz dla wszystkich oczywistą, jak to było w jego zwyczaju.

– Dokąd tym razem? – spytał jarl zrezygnowanym tonem. Wiedział doskonale, że nie uda mu się wymigać od kolejnej poborczej misji, więc im prędzej będzie miał ją z głowy, tym lepiej dla niego. Może, przy odrobinie szczęścia, wyznaczą mu jakieś miasteczko usytuowane na wybrzeżu, tak że po drodze będzie mógł popracować nad niedostatkami okrętu, a przy okazji wzmocni ducha załogi.

– Ostkrag – rzekł oberjarl, a wówczas Erak stracił wszelką nadzieję, iż wyprawa przyniesie jakiekolwiek korzyści. Miejscowość Ostkrag położona była w głębi lądu, daleko na wschód od Hallasholm. Chodziło właściwie o małą osadę, przycupniętą w odległym krańcu łańcucha górskiego, tworzącego skalny kręgosłup Skandii; dotrzeć tam dawało się tylko przez góry, kilkoma wąskimi i krętymi przesmykami.

W najlepszym razie, podsumował jarl, czeka go niewygodna podróż na końskim grzbiecie, a tego środka transportu wyjątkowo nie lubił. Gdy pomyślał o górskim masywie, wznoszącym się nad Hallasholm, na krótką chwilę wróciło do niego wspomnienie dwojga aralueńskich niewolników, którym wiele miesięcy wcześniej pomógł uciec. Ciekawe, co się z nimi stało – czy udało im się dotrzeć do domku myśliwskiego w górach, a jeśli tak, to czy przeżyli zimę. Nagle zdał sobie sprawę, że Borsa i Ragnak czekają na jego odpowiedź.

– A, Ostkrag – odparł beznamiętnie.

Ragnak, komentując, aż kipiał od gniewu.

– Zalegają z kwartalną wpłatą. Chcę, żebyś tam pojechał i ich pogonił – ryknął oberjarl. Erak mimochodem zwrócił uwagę na chciwy błysk w oczach Ragnaka, który pojawiał się za każdym razem, gdy mowa była o pieniądzach, dochodach, podatkach, wpływach. Mimo woli westchnął.

– Może i zalegają, ale przecież nie więcej niż tydzień – machnął lekceważąco ręką. Lecz nie z Ragnakiem takie argumenty. Potrząsając pięścią w powietrzu, oberjarl darł się:

– Co najmniej dziesięć dni! – wrzeszczał. – I to już nie pierwszy raz! A przecież ich ostrzegałem – zwrócił się ku Borsie, biorąc zarządcę na świadka swych słów; hilfmann gorliwie pokiwał głową.

– Tamtejszym jarlem jest Sten Żelazna Ręka – stwierdził, jakby owo imię mówiło samo za siebie. Erak nie zrozumiał, więc Borsa wyjaśnił: – Powinien raczej się zwać Sten Lepka Ręka! Bo już i wcześniej bywało, że należne oberjarlowi pieniądze kleiły mu się do palców, a nawet gdy płacił wszystko, co do grosza, czynił to z wielkim opóźnieniem. Pora, byśmy dali mu porządną nauczkę.

Erak uśmiechnął się pod wąsem, spoglądając na zacietrzewionego zarządcę, który był mizernego wzrostu i nie zaliczał się do mocarzy. Borsa istotnie staje się człowieczkiem bardzo groźnym – pomyślał – o ile znajdzie się ktoś, kto jego groźby wprowadzi w życie.

– Chcesz rzec, że nadeszła pora, żebym to ja dał mu nauczkę? – upewnił się, ale Borsa nie wyczuł kpiny w jego głosie.

– Tak jest! – oświadczył. Jednak Ragnak wykazał się większą spostrzegawczością:

– Bądź co bądź, Eraku, przecież chodzi o moje pieniądze! – rzekł niemal płaczliwym tonem. Erak uważnie popatrzył mu w oczy. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że Ragnak się starzeje. Płomiennorude ongiś włosy oberjarla straciły swój blask i zaczęły siwieć. Eraka zaskoczyło własne spostrzeżenie. Stanowczo nie czuł się jeszcze przygnieciony brzemieniem wieku, a przecież Ragnak był niewiele od niego starszy. Gdy uważniej przyjrzał się swemu władcy, dostrzegł też i inne zmiany. Prócz siwiejących włosów – obwisłe policzki, wyraźnie zarysowana wypukłość w pasie… Przyszło mu do głowy, że może i on sam, Erak, nie prezentuje się już tak wyśmienicie, jak dawniej, ale natychmiast odrzucił tę myśl. Nie dostrzegał na swej twarzy żadnych zmian, a przecież spoglądał na nią co rano w lustrze z wypolerowanej blachy. Uznał więc, że to zapewne ciężar odpowiedzialności wiążącej się ze sprawowaniem stanowiska oberjarla przydał Ragnakowi lat.

– Mieliśmy surową zimę – rzekł na głos. – A pod sam jej koniec spadło niemało śniegu. Może przejścia przez góry są wciąż nieprzejezdne?

Podszedł do wielkiej mapy Skandii wiszącej na ścianie za stołem Ragnaka. Odszukał na niej Ostkrag i przejechał palcem aż do najbliższej przełęczy.

– Wężowy Szlak – mruknął, właściwie do siebie samego. – Najpierw te śniegi, a potem nagła odwilż… Mogło osunąć się jakieś zbocze. – Odwrócił się do Ragnaka i Borsy, nie odrywając palca od mapy. – Może posłańcy nie zdołali jeszcze tam dotrzeć?

Ragnak potrząsnął głową i Erak spostrzegł na jego twarzy rozdrażnienie, które często ujawniało się ostatnimi czasy, gdy ktokolwiek ośmielał się sprzeciwić oberjarlowi lub poddawać w wątpliwość jego sąd.

– Nie, na pewno nie. – W głosie władcy słychać było upór. – To sprawka Stena, wiem dobrze. Gdyby o kogo innego szło, może i bym się z tobą zgodził, Eraku. – Jarl skłonił się lekko, wiedząc zarazem, że słyszy kłamstwo rzucane w żywe oczy. Ragnak rzadko kiedy zgadzał się z kimś, kto ośmielał się mieć inne zdanie niż on. – Jedź tam i wyrwij Stenowi moje pieniądze. Jeśli będzie się sprzeciwiał, aresztuj go, a potem przywieź tutaj. Właściwie, aresztuj go tak czy inaczej, nawet jeśli nie będzie stawiał oporu. Weź ze sobą dwudziestu ludzi. Niech się wreszcie przekona, kto rządzi w tym kraju. I wszyscy inni też. Mam już dosyć tego, że jacyś zadufani w sobie jarlowie biorą mnie za durnia.

Erak, zaskoczony, spojrzał na Ragnaka. Pozbawienie wolności jarla w jego siedzibie to nie przelewki – zwłaszcza gdy chodziło o tak drobne wykroczenie. Pośród Skandian miganie się od podatków stanowiło praktykę nagminną, stając się czymś w rodzaju narodowego sportu. Gdy kogoś przyłapano, kładł uszy po sobie i płacił, na tym koniec. Erak nie przypominał sobie, by kiedykolwiek karą stało się tak hańbiące upokorzenie. Skandianie, z natury dumni i niepokorni, wielce się tymi cechami chlubili. Zaś ludzi każdego jarla łączyła silniejsza więź z własnym przywódcą niż poczucie lojalności wobec dalekiego, sprawującego władzę w Hallasholm Ragnaka.

– Sądzę, iż proponujesz nierozsądny ruch – stwierdził spokojnie Erak. W odpowiedzi władca łypnął na niego z wściekłością.

– Ja decyduję, co jest rozsądne, a co nie! – warknął. – Ja tu jestem oberjarlem, nie ty.

Zabrzmiało to wręcz obraźliwie. Zgodnie z obowiązującą od niepamiętnych czasów tradycją, jarlom zawsze wolno było wyrażać swe zdanie wobec władcy, zwłaszcza gdy chodziło o kogoś tak wysoko postawionego jak Erak – choćby i zdanie wyrażał wbrew opinii oberjarla. Przygryzł wargi, by powstrzymać się od gniewnej repliki, która sama cisnęła mu się na usta. Nie było sensu kłócić się z Ragnakiem, kiedy był w podłym nastroju.

– Wiem, że ty jesteś oberjarlem, Ragnaku – odparł spokojnie. – Tyle że Sten jest jarlem w Ostkrag i należy sprawdzić powody, dla których opóźnił wpłatę. Jeśli postąpimy z nim tak, jak teraz proponujesz, być może niepotrzebnie wywołamy jakieś rozruchy.

– Powiadam ci, do wszystkich diabłów, żadnych ważnych powodów tam nie znajdziesz! – Oczy Ragnaka zwęziły się od złości, aż od niej kipiał. – To złodziej i trzeba przykładnie go ukarać. Niech inni zobaczą!

– Ragnaku… – rozpoczął znów Erak, próbując po raz ostatni przemówić oberjarlowi do rozumu. Tym razem przerwał Borsa:

– Jarlu Eraku, otrzymałeś rozkazy! A teraz czas je wykonać! – krzyknął. Erak, z wolna odwróciwszy głowę ku zarządcy, popatrzył mu zimno w oczy.

– Słucham poleceń oberjarla. Nie twoich, hilfmannie.

Borsa zdał sobie sprawę, że się zagalopował. Nie wiadomo jakim cudem zdołał się bardziej skurczyć. Trochę nawet żałował, że od Eraka nie dzieli go ogromny stół. Spuścił wzrok. Na chwilę zapadło ciężkie milczenie. Ragnak zdał sobie chyba sprawę, że powinien mimo wszystko wycofać się, odstąpić choćby o krok – lecz ani kroku dalej.

– Eraku, posłuchaj – odezwał się poirytowany – jedźże do Ostkrag i wydobądź te pieniądze od Stena. A jeśli będzie stawiał opór, natychmiast przywieź go tu, bym go osądził. Tak czy nie?

– A jeśli zwleka z jakichś ważnych powodów? – nie ustępował Erak.

Oberjarl machnął ręką, by zażegnać w końcu ich absurdalny spór.

– Jeśli rzeczywiście zwleka z jakichś ważnych powodów, daj mu spokój. Może być?

Erak skłonił się.

– Jeśli tak, może być, oczywiście – zgodził się.

Ragnak, który nigdy nie wiedział, kiedy powinien ustąpić, dorzucił kąśliwym tonem:

– Och, co ty powiesz, doprawdy? Jak to miło z twojej strony, jarlu Eraku. Może więc zechciałbyś ruszyć w drogę już teraz, nim nadejdzie lato, co?

Erak sztywno skinął głową i odwrócił się na pięcie. Dopiął swego, czyli uzyskał pewną swobodę manewru. W myślach skonstatował, że Ragnak stał się tak nudnym starym sknerą, że już sam ten fakt wystarczałby za powód, by nie płacić mu podatków. A przynajmniej nie spieszyć się z tym zbytnio.

Will ocknął się nagle. Od razu zdał sobie sprawę, że siedzi na ganku, grzejąc się w słońcu, i że znów zasnął. Zauważył, że ostatnio sypia bardzo wiele. Evanlyn twierdziła, że nic w tym dziwnego, bo przecież musi odzyskać siły. Zapewne miała rację.

Zresztą, niewiele było do roboty w chacie, która, odkąd uciekli ze skandyjskiej niewoli, służyła im jako tymczasowe schronienie. Zmył i wytarł naczynia po śniadaniu, później posłał łóżka i z nudów starannie poustawiał niezbyt liczne meble. Wszystko to zajęło mu ledwie pół godziny, więc zajął się kucykiem zamieszkującym przybudówkę. Wyczesał mu sierść tak, że aż lśniła. Konik spoglądał na niego – i na siebie – z lekkim zdziwieniem. Pewnie dotąd nikt nie poświęcił tyle troski i czasu jego wyglądowi.

Potem Will już tylko snuł się bez celu po chacie i po małej polance, przyglądając się miejscom, w których zeszłoroczna trawa zaczęła wyglądać spod śniegu. Naszła go chęć, żeby sporządzić jeszcze kilka wnyków, ale zaraz potem odrzucił tę myśl. I tak mieli więcej pułapek, niż potrzebowali. Przygnębiony, w poczuciu własnej bezużyteczności, zasiadł na ganku, by czekać, aż wróci Evanlyn. Chyba ciepłe promienie słońca sprawiły, że ponownie zapadł w drzemkę.

Gdy się na dobre przebudził, nie było już tak ciepło. Zdał sobie sprawę, że słońce przemierzyło spory odcinek na nieboskłonie i domek znajdował się obecnie w cieniu rzucanym przez sosny. Z pewnością minęło południe.

Zmarszczył brwi. Przecież Evanlyn wyruszyła sprawdzać pułapki dobrze przed południem. Co prawda rozstawiali teraz wnyki dalej, ale i tak miała dość czasu, by do nich dojść, sprawdzić, co trzeba, i wrócić. Nie było jej co najmniej trzy godziny, a może i dłużej.

Chyba że w międzyczasie nadeszła, zobaczyła, że śpi i nie chciała go budzić. Wstał, rozprostowując zesztywniałe stawy, i zajrzał do środka chatki. Nic nie wskazywało, by przyszła, kiedy on spał. Worka na zwierzynę oraz jej grubego wełnianego płaszcza nigdzie nie dostrzegł. Will zaniepokoił się na serio. Przechadzając się tam i z powrotem po polance, zaczął się zastanawiać, co powinien właściwie zrobić. Żałował, że nie wie dokładnie, od jak dawna Evanlyn nie wraca, i beształ się w duchu, że usnął. Lęk ściskał mu żołądek, gdy rozważał, co też mogło przytrafić się jego towarzyszce. Istniało kilka możliwości.

Mogła po prostu się zgubić i obecnie błądzi pośród gęsto rosnących sosen, próbując odnaleźć drogę powrotną. Owszem, możliwe, lecz niestety mało prawdopodobne. Oznaczył ścieżki prowadzące do wnyków dyskretnymi znakami, a Evanlyn wiedziała, gdzie ich szukać.

Może przytrafił jej się jakiś wypadek – na przykład przewróciła się i skręciła kostkę. Ścieżki miejscami wiodły stromiznami, po drodze nie brakowało rozmaitych muld oraz nierówności, toteż taka sytuacja zdawała się całkiem prawdopodobna. Może dziewczyna leży teraz w śniegu, nie daje rady wstać i jęczy z bólu, a przecież wkrótce zacznie zapadać zmierzch.

Trzecia możliwość była taka, że się na kogoś natknęła. Niestety, każdy w tych górach okazałby się najprawdopodobniej ich wrogiem. A jeśli schwytali ją Skandianie? Gdy Will o tym pomyślał, serce zabiło mu gwałtownie. Wiedział, że ze zbiegłą niewolnicą nie obejdą się łaskawie. Erak co prawda już raz im dopomógł, lecz istniała niewielka szansa, by uczynił to powtórnie – nawet gdyby trafiła się po temu sposobność.

Snując ponure rozważania, przygotowywał się jednocześnie do poszukiwań. Napełnił jeden ze skórzanych bukłaków źródlaną wodą, którą przynosił codziennie do chaty, zgarnął kilka kawałków suszonego mięsa, które upchnął w podręcznym woreczku, po czym włożył wysokie buty, sięgające mu prawie do kolan, zasznurował je pospiesznie i sięgnął po wiszącą na haku przy drzwiach baranicę.

W gruncie rzeczy, najbardziej prawdopodobna wydawała się druga możliwość. To znaczy, Evanlyn z takiego czy innego powodu nie może chodzić. Nie przypuszczał bowiem, żeby pojmali ją Skandianie – po prostu nie mieli czego szukać w tej akurat okolicy. Jedynym rozsądnym powodem, by zapuszczać się w góry, było polowanie, tymczasem gruba zwierzyna wyniosła się stąd na czas zimy w niżej położone rejony. Komu zaś by się chciało przedzierać przez wysokie zaspy, wciąż zalegające większość dróg, by ustrzelić kilka nędznych królików? Zatem nie, najprawdopodobniej Evanlyn była względnie bezpieczna, choć przydarzyło jej się coś niedobrego.

Jeśli więc nie mogła sama wrócić do domu, to – logicznie rzecz biorąc – najlepiej od razu założyć konikowi uzdę i go osiodłać. Kiedy bowiem odnajdzie Evanlyn, dziewczyna będzie mogła powrócić do chaty na jego grzbiecie. Co do tego, że ją odnajdzie, nie miał najmniejszych wątpliwości. Był już przecież wytrawnym tropicielem, choć może nie dorównywał jeszcze Haltowi czy Gilanowi. Natomiast odnalezienie śladu dziewczyny w śniegu wydawało mu się sprawą łatwą.

W końcu zdecydował się pozostawić konika w stajni. Kucyk robiłby niepotrzebny hałas, a coś podpowiadało Willowi, że na wszelki wypadek lepiej zachować ostrożność. Nie przypuszczał, by Evanlyn została przez kogoś pojmana, chociaż nie mógł również tego wykluczyć.

Rozsądniej więc będzie poruszać się dyskretnie i wywęszyć, co istotnie zaszło. Podjąwszy decyzję, zgarnął z łóżek koce i zwinął je w rulon, który zarzucił na ramię. Być może przyjdzie mu spędzić noc na dworze, lepiej więc być przygotowanym. Wrzucił do kieszeni hubkę i krzesiwo, leżące zazwyczaj przy palenisku.

Teraz był już naprawdę gotów do drogi. Zatrzymał się w drzwiach, by raz jeszcze rzucić okiem za siebie i rozejrzeć się po wnętrzu chaty. Chciał sprawdzić, czy nie znajdzie się tam coś jeszcze, co mogłoby mu się przydać. Mały myśliwski łuczek i kołczan ze strzałami leżały przy drzwiach. Tknęło go coś, więc schylił się, chwycił łuk, przerzucił go przez ramię. Wpadła mu do głowy jeszcze jedna myśl. Cofnął się do paleniska i wyciągnął osmoloną szczapę.

Na zewnętrznej stronie drzwi napisał wielkimi literami: „Poszedłem cię szukać. Czekaj tu na mnie”.

Możliwe przecież, że Evanlyn zjawi się już po jego odejściu. Wtedy to ona zacznie go szukać, stwierdzając, iż Will gdzieś zniknął. Niepotrzebnie, bo skoro ona tu powróci, to i on z łatwością trafi z powrotem po jej śladach.

Zdjął z pleców łuk, poświęcił kolejnych kilka sekund, by założyć cięciwę. Przypomniał sobie słowa Halta: „Łuk bez cięciwy to tylko jeszcze jedna rzecz do dźwigania. Łuk naciągnięty to broń”. Skrzywił się. Ten akurat łuczek trudno było określić mianem broni. Nie miał jednak nic innego, prócz małego noża, który zatknął za pas. Na skraju polany odnalazł świeży trop Evanlyn. Ślady rozmazały się już trochę, bo ich krawędzie stopiło rankiem wiosenne słońce, wciąż jednak były wyraźne. Will ruszył, zagłębiając się w las równomiernym krokiem.

Bez trudu podążał śladem jej stóp. Rozpoczynając wędrówkę rankiem, zmierzała w stronę wyższych partii zalesionego masywu górskiego.

Will wkrótce musiał zwolnić. Nie był w stanie biec dłużej; zdał sobie sprawę, że wciąż jest w kiepskiej kondycji. Kiedyś potrafił przez całe godziny biec truchtem. Teraz zaś, po ledwie dwudziestu minutach, był zdyszany i wycieńczony. Przeklinając własną słabość, szedł dalej tropem Evanlyn.

Okazało się to tym łatwiejsze, że świetnie wiedział, dokąd dziewczyna zamierzała się udać. Przecież razem z nią zastawiał wnyki kilka dni wcześniej. Wtedy poruszali się wolniej i robili częste postoje, by on mógł odpocząć. Evanlyn uważała zresztą, że w ogóle nie powinien wypuszczać się aż tak daleko, lecz nie miała wyboru – sama nie potrafiłaby zastawić pułapek – a ściślej mówiąc, nie umiałaby znaleźć tych miejsc, które dawały największą szansę na schwytanie ofiary. Tymczasem Will, jako ekspert w dziedzinie przetrwania, potrafił odszukać i rozpoznać niedostrzegalne dla niej znaki, wskazujące ulubione żerowiska królików oraz ptactwa.

Jak stwierdził, rankiem Evanlyn dotarła do pierwszej pułapki po około czterdziestu minutach. Will pokonał tę samą odległość w godzinę i piętnaście minut, zatrzymując się tym częściej, im bardziej zbliżał się do wnyków. Złościł się, bo wiedział, że z każdym postojem traci światło dzienne, ale nic nie mógł poradzić. Nie było sensu zmuszać się do nieustannego parcia naprzód i pod górę, jeśli miałoby go to przyprawić o skrajne wyczerpanie. Musiał zachować nieco sił, jeśli chciał zapewnić Evanlyn odpowiednią pomoc, kiedy ją odnajdzie.

Gdy dotarł do oznaczonego nacięciem drzewa, słońce zwisało nisko nad górskim grzbietem. Dotknął ręką kory i odwrócił się, by spojrzeć na ścieżkę wiodącą pośród sosen, gdy nagle ujrzał kątem oka coś, co sprawiło, że serce podeszło mu do gardła.

W śniegu dojrzał wyraźne odciski końskich kopyt, które nakładały się na ślady pozostawione przez Evanlyn. Ktoś więc jednak podążał jej tropem.

Zapomniawszy o zmęczeniu, Will, skulony wpół, pobiegł aż do miejsca, gdzie zastawili pierwsze sidła. Tu na śniegu zapisała się cała historia; Will opadł na kolana, by ją odczytać.

Po pierwsze: puste sidła. Evanlyn zastawiła je na nowo i wygładziła śnieg dookoła, po czym nasypała garstkę świeżego ziarna. We wnyki złapało się jakieś zwierzę.

Potem ogarnął wzrokiem szerszą przestrzeń i zobaczył odciski stóp kogoś, kto się za nią skradał, podczas gdy ona klęczała, zaabsorbowana ponownym stawianiem wnyków, pewnie też zadowolona ze zdobyczy. Już przedtem zauważył, że ślady kopyt urywają się jakieś dwadzieścia metrów wcześniej. Bez wątpienia koń przyuczony został, by poruszać się jak najciszej – czyli zupełnie jak konie zwiadowców. Poczuł się nieswojo. Wróg, który dysponował tego rodzaju umiejętnościami, napawał go prawdziwym niepokojem – a teraz już wiedział, że napastnik na pewno jest wrogiem. Ślady nierównych zmagań między przybyszem a Evanlyn były aż nadto czytelne dla jego wyćwiczonego oka. Jakby widział mężczyznę – zakładał bowiem, że to mężczyzna – który bezgłośnie zaszedł dziewczynę od tyłu, chwycił ją i pociągnął, ona zaś wyrywała się z całych sił.

Znaki na śniegu jasno informowały, że Evanlyn szarpała się i kopała. Potem nagle walka ustała i już tylko dwie wąskie koleiny towarzyszyły śladom wroga, który powrócił do swego wierzchowca. Koleiny wyżłobione zostały jej piętami wtedy, kiedy napastnik wlókł ją, nieprzytomną.

Nieprzytomną, czy nieżywą? Na samą myśl przeszył go zimny dreszcz. Jednak otrząsnął się stanowczo.

Po co tamten miałby ją zabierać ze sobą, gdyby ją zabił? – zastanowił się. Niemal uwierzył we własną logikę, ale wciąż w żołądku czuł nieznośny ucisk. Dopadł go strach, kiedy wracał końskim tropem do głównej ścieżki, a potem w kierunku przeciwnym niż ten, z którego przybył.

Dobrze przynajmniej – pomyślał – że zabrałem koce.

Czekała go długa, mroźna noc. Pochwalił sam siebie, bo nie zapomniał i o łuku, choć nadal żałował innego łuku, rzeczywiście solidnego, lecz utraconego bezpowrotnie, kiedy podchodził Skandian w Celtii, przy spalonym moście. Żywił bowiem graniczące z pewnością przeczucie, że w najbliższym czasie broń będzie mu bardzo potrzebna.

Tamta broń była bez porównania lepsza niż słaby, myśliwski łuczek.

Świat stanął na głowie i trząsł się niemiłosiernie.

Evanlyn powracała pomału do przytomności; zdała sobie jednak sprawę, że zwisa czaszką w dół, a jej twarz dzieli tylko kilka centymetrów od końskiego boku. Lewego boku. Znajdowała się w odwróconej pozycji, więc puls łomotał jej w skroniach, a rytm końskich kroków jeszcze to łomotanie wzmagał. Koń był kasztanowej maści – zauważyła – o długiej i skołtunionej sierści, której już dawno nikt nie czesał. Niewielki fragment końskiej skóry, jaki znajdował się w zasięgu wzroku dziewczyny, ukazywał sierść zlepioną potem oraz grudami zaschniętego błota.

Coś twardego wbijało jej się w brzuch przy każdym stąpnięciu wierzchowca, więc w pewnej chwili spróbowała zmienić pozycję, ale natychmiast poczuła mocne uderzenie w tył głowy. Wystarczająco jasny komunikat, by zaprzestała dalszych prób i poddała się losowi.

Gdy odwróciła nieco głowę, zdołała ujrzeć lewą nogę jeźdźca, skraj sięgającego kolan futrzanego płaszcza oraz buty z miękkiej skóry. Niżej przesuwała się ośnieżona powierzchnia drogi. Uświadomiła sobie, że kiedy była nieprzytomna, napastnik rzucił ją przed sobą na koński grzbiet i że owo coś, co tak boleśnie wbija jej się w brzuch, to łęk siodła.

Nagle przypomniała sobie wszystko: cichy szelest z tyłu, który wyczuła raczej, niż usłyszała; chciała się odwrócić, ale jakieś cuchnące potem, dymem i futrem łapsko zatkało jej usta i nie mogła krzyczeć. Zresztą, nawet gdyby zdołała zawołać o pomoc, w pobliżu nie znalazłby się nikt, kto by usłyszał – pomyślała z goryczą.

Walczyła zawzięcie, choć krótko. Napastnik pociągnął ją do tyłu, pozbawiając równowagi. Usiłowała mu się wyrwać, kopała i gryzła – ale bez skutku; zęby nie zdołały przebić grubej rękawicy, kopnięcia zaś trafiały w pustkę. A potem już tylko chwila ogłuszającego bólu, tuż za lewym uchem, i nastała ciemność.

Dojmujące pulsowanie obejmowało nadal lewą część głowy. Nie dość, że leżała bezradna, w wyjątkowo niewygodnej pozycji, podczas gdy jakiś obcy uwoził ją w nieznanym kierunku, to na dodatek właściwie niczego nie widziała. Nie mogła nawet spojrzeć na człowieka, który ją pojmał. Wisząc twarzą w dół, oglądała tylko but oraz kawałek końskiego boku; żadnych charakterystycznych szczegółów, które pomogłyby jej odnaleźć drogę powrotną – o ile oczywiście udałoby jej się jakimś cudem uciec.

Spróbowała dyskretnie przekręcić głowę w bok, by przynajmniej zerknąć na siedzącego tuż za nią jeźdźca. Porywacz jednak wyczuł ten ruch, choć starała się uczynić go niepostrzeżenie, i w następnej chwili uczuła kolejne silne uderzenie w tył głowy. No pięknie, tego mi tylko brakowało – pomyślała gniewnie.

Uświadomiwszy sobie wreszcie, że nie ma co dodatkowo wywoływać kolejnego ataku agresji ze strony napastnika, opadła bezwładnie, starając się rozluźnić mięśnie w nadziei, że dzięki temu łatwiej jej przyjdzie znieść niewygodę. Nie na wiele się to zdało, ale przynajmniej, gdy pozwoliła opaść bezwładnie głowie, odczuła coś na kształt ulgi w karku i w napiętych mięśniach ramion.

Koń przyspieszył lekko, przechodząc w krótki kłus; kopyta wzbijały śnieg, spod którego wyłaniały się brązowe plamy przegniłej trawy. Zdała sobie sprawę, że jadą w dół zbocza. W pewnej chwili, na bardziej stromym odcinku, jeździec ściągnął wodze, zwalniając znów do stępa. Odchylił tułów, a ona zsunęła się bliżej ku końskiej szyi i gdy przemieścił ciężar swego ciała, by zachować równowagę, ujrzała jego stopy w strzemionach.

Tuż przed nimi – co zarejestrowała kątem oka – znajdowała się połać zlodowaciałego śniegu, który wcześniej musiał stopnieć w słońcu, a teraz zamarzł na nowo. W następnej chwili poczuła na sobie końskie kopyta; zwierzak, z rozstawionymi szeroko nogami, zaczął się ześlizgiwać. Usłyszała gniewne stęknięcie jeźdźca, który odchylił się jeszcze bardziej, mocno ściągając wodze, by zapanować nad przerażonym wierzchowcem. Koń zaparł się i zjeżdżał, łomocząc tylnymi kopytami, gdy szukał dla nich oparcia. Ślizgał się jeszcze przez chwilę, aż w końcu znalazł pewniejszy grunt. Jeździec popędził wierzchowca, który znów przeszedł do równomiernego stępa.

Evanlyn odnotowała to w pamięci. Jeśli podobna sytuacja się powtórzy, być może nadarzy się okazja do ucieczki.

Bądź co bądź, nikt nie przywiązał jej do konia, leżała przerzucona luźno przez grzbiet, niczym naręcz starych szmat. Gdyby koń upadł, mogłaby zerwać się i umknąć, zanim jeździec zdołałby się podźwignąć. Tak przynajmniej sądziła.

Szczęśliwie dla niej koń jednak nie upadł. Ze swej pozycji nie mogła bowiem dojrzeć łuku przewieszonego przez bark jeźdźca ani też dostrzec kołczanu pełnego strzał, przytroczonego do siodła po prawej stronie. Na kolejnych stromiznach koń ślizgał się znów, ale ani jeździec nie stracił już nad nim kontroli, ani też koń nie wpadł więcej w panikę.