Birma. Złota ziemia roni łzy - Bogdan Góralczyk - ebook

Birma. Złota ziemia roni łzy ebook

Bogdan Góralczyk

5,0

Opis

[…] Współczesne krytyczne wobec Birmy zachodnie, bliskowschodnie i nadwiślańskie głosy, słusznie oburzając się na prześladowania Rohingya, nie biorą wszakże pod uwagę ogromu zmian, jakie zaszły nad Irawadi, oraz specyfiki tego kraju. Lektura „Złotej ziemi” z pewnością im się przyda. Będąc świetnym zapisem chwili tuż przed zmianami, książka ta oferuje rzecz w obserwowaniu rzeczywistości birmańskiej bezcenną: perspektywę. Uświadamia, jak daleko Birma doszła w ciągu dekady. Pozwala spojrzeć na ten kraj i gnębiące go problemy z dystansu, z większą empatią. Powinna stać się lekturą obowiązkową dla każdego, kto nie pamięta Birmy sprzed 2011 roku (a tym, którzy pamiętają, z pewnością pomoże przypomnieć sobie, jak źle się działo w kraju pod generalskim butem). Po jej przeczytaniu spojrzenie na Birmę powinno stać się bardziej zniuansowane, głębsze.

Birma wciąż czeka na swoją „jedność w różnorodności”, na rozwiązanie etnicznego węzła gordyjskiego. Wciąż trwa mierzenie się z niejednoznacznym dziedzictwem kolonialnym. Nie zmienił się również – wzrósł wręcz – polityczny kult Aung Sana, założyciela państwa. Utrzymało się uwielbienie dla jego córki, Aung San Suu Kyi, i to mimo pięciu lat jej rządów, co wiązało się z koniecznością pójścia na liczne kompromisy moralno-polityczne. Birmańczycy – inaczej niż Zachód – świetnie rozumieją tę cenę i wciąż stoją za Suu Kyi murem. Bo jest dla nich niczym symboliczna tarcza, broniąca przed generałami. Ludzie w Birmie – zarówno Birmańczycy, jak i mniejszości – doskonale pamiętają uchwycone w „Złotej ziemi” przez Bogdana Góralczyka „długie trwanie” rządów Tatmadaw i za żadne skarby świata nie chcą by się powtórzyło. Niestety, mroczne widmo ery generałów powróciło 1 lutego 2021 roku, ponownie sprawiając, że Złota Ziemia roni łzy.

dr hab. Michał Lubina

Instytut Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ

Prof. zw. dr hab. Bogdan J. Góralczyk, politolog i sinolog, b. dyplomata, publicysta, wykładowca w Centrum Europejskim Uniwersytetu Warszawskiego i jego były dyrektor. W latach 2003–2008 był ambasadorem RP w Tajlandii, akredytowanym również w Republice Filipin i Związku Mjanma. Do Mjanmy – Birmy – później jeszcze wielokrotnie jeździł. Specjalizuje się we współczesnych stosunkach międzynarodowych, w tym w zagadnieniach globalizacji, tematyce europejskiej oraz rynków i przemian zachodzących w Azji. Szczególnie dogłębnie zbadał specyfikę, rolę i zmiany dokonujące się w Chinach i na Węgrzech (znając języki obu krajów), czego najlepszym dowodem są dwie książki wydane nakładem Wydawnictwa Dialog: „Wielki Renesans. Chińska transformacja i jej konsekwencje” (2018) oraz „Węgierski syndrom Trianon” (2020).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 512

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (6 ocen)
6
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


WEJŚCIE WKRAJ EKSTREMALNY

Wyprawa do Birmy, od 1988 roku oficjalnie zwanej Związkiem Mjanma, to nie tylko podróż w przestrzeni do odległych ziem, to przede wszystkim wędrówka w czasie. Owo państwo, bo trudno ten specyficzny twór nazwać zwykłym krajem, ma wszystko, co zglobalizowany świat już utracił: agrarną gospodarkę, wolne tempo życia, zgodne z naturą, głęboką wiarę w to, że są siły potężniejsze od człowieka – i to one rządzą naszym losem. Tu nikt się nie spieszy, nie ma po co, nie ma za czym gonić, tu ludzkie namiętności i żądze, poza drobnymi wyjątkami, są sprowadzone do prawd podstawowych: znaleźć pożywienie, mieć pod dostatkiem wody, wykarmić i odziać dzieci, przetrwać do jutra, co – jak się okazuje – często wcale nie jest takie proste.

Birma znajduje się nie tylko poza globalizacją i cywilizacją informatyczną, ale nierzadko także poza cywilizacją przemysłową. To w Azji ostatni taki ogromny region zacofania i biedy, obok sąsiedniego Bangladeszu i dalekiej Korei Północnej (też biedny Laos jest jednak mniej tragiczny). Tu ocena świata i ludzi się zmienia. To inny wymiar. Świat ma to, czego nie ma Związek Mjanma, a on ma to, czego nie ma świat. Pierwszy ma przyszłość, drugi ma przeszłość; świat ma nadzieję, Mjanma zmuszona jest żyć beznadzieją. Jak długo tak będzie? Żadne z naszych utrwalonych prawd tu nie pasują. My już za nic nie pogodzilibyśmy się z życiem w takiej nędzy, upodleniu i upokorzeniu, wyzuci z wszelkich praw, z dala od świata i nowoczesnych technologii, a oni tutaj pokornie znoszą swój los, godnie i dumnie trzymają głowy, choć ciała jakże często mają pokryte łachmanami. Dlaczego tak jest? Skąd to się bierze? To tematy, które będę tu zgłębiał.

Birma jest rajem dla antropologów, etnologów, lingwistów, kulturoznawców. Na tych rozległych ziemiach, obejmujących obszar większy od Francji, naliczono ponad 200 języków i narzeczy oraz aż 129 narodowości.

Nawet na oficjalnej mapie Związku Mjanma (popularnej i łatwo dostępnej na bazarach, ponieważ obecne władze lubią się chełpić tym, że trzymają w ryzach nowe birmańskie imperium) rozległe ziemie rdzennie birmańskie podzielono na siedem krain (division)współistniejących z także siedmioma państwami związkowymi będącymi zarazem enklawami największych zamieszkałych tu „narodów związkowych”: Rakhine (daw. Arakan), Chin [Cin], Kachin [Kaczin], Kayin (bardziej znane jako Karen), Kayah (daw. Karenni), Mon i Szan. Te nazwy mało nam mówią, tymczasem kryją się za nimi albo bogate historie, często – niestety – tragiczne (Mon, Arakan, Karen), albo bogactwo zwyczajów i obyczajów, cała paleta kolorów na ludowych strojach i dźwięków w odmiennych językach.

Birma to dla mnie przede wszystkim niepowtarzalne obrazy i mocne przeżycia. Po raz pierwszy trafiłem tam pod koniec 2004 roku, przy okazji składania listów uwierzytelniających na ręce głowy państwa, trzymającego żelazną ręką te ziemie już od 1992 roku „starszego generała”, Than Shwe. Wiedziałem, gdzie przyjeżdżam i z kim rozmawiam – z jednym z najbrutalniejszych satrapów na globie, dbającym bardziej o siebie i najbliższych niż o dobro podległych mu ludów.

O warunkach panujących w tym kraju świadczyło już stołeczne wówczas lotnisko Mingaladon w Rangunie zwanym teraz oficjalnie Yangonem: senny nastrój, kilka samolotów na krzyż, jeden pas, żadnych rękawów przy budynku przypominającym raczej hangar i tylko pośrodku piętrowy gmach w birmańskim wystroju architektonicznym, z bogatą pozłacaną sztukaterią wokół dachu. Zaprowadził nas tam (jak wielokroć podczas tych wojaży, byłem z małżonką) szef protokołu dyplomatycznego w stroju narodowym, czyli w zawiązanej w pasie na supeł, przypominającej spódnicę longyi, ładnej jedwabnej kamizelce i w klasycznych birmańskich klapach przypominających japonki. Miał też oczywiście tutejszy turban zwany gaung-baung, zabawnie wiązany w kokardę, tradycyjnie skierowany na bok. Zasiedliśmy sami w wystawnych fotelach suto nabitych atłasem i skórą. Nikogo innego tam nie było. Za to gdy wylatywaliśmy z tego samego lotniska, już nie przez gmach dla VIP-ów, rozegrały się sceny wprost dantejskie: tłok, chaos, przepychanka, zabrakło bowiem miejsc na jedyny tego wieczoru samolot, do Bangkoku – widocznie obrotni skorumpowani pracownicy lotniska sprzedali je po znajomości…

Widząc powszechną biedę i wyniosłość oraz izolację władz, zapytałem „starszego generała”, jak widzi przyszłość swego – w domyśle: bardzo ubogiego i zacofanego – państwa w związku z tym, że zarówno Tajlandia, w której żyliśmy już ponad rok, jak i nieźle mi znane Chiny, kraje będące najważniejszymi partnerami Związku Mjanma w sensie gospodarczym, szybko pną się w górę i idą do przodu, jego kraj natomiast jest tej dynamiki pozbawiony. Myślałem, że nie odpowie. Po długiej tyradzie – rozmawialiśmy przez tłumacza – jednak odpowiedział. Stwierdził, że „kraj już odszedł od socjalizmu” i „będzie czerpał to, co najlepsze, od sąsiadów”, więc „dobrobyt i postęp stopniowo dotrą i do nas”.

Ponieważ Birmą się zaraziłem i od tamtej pory byłem tam już dziesięciokrotnie rok w rok, mogę stwierdzić, że „starszy generał” rzeczywiście nie kłamał. Kraj naprawdę odszedł od socjalizmu i przeszedł na gospodarkę rynkową; tyle tylko, że „dobrobyt” dociera do niego specyficznie – to jeszcze jeden jaskrawy przykład uwłaszczonej nomenklatury, która akurat w tym przypadku ma imię nie tyle politycznej partii, ile wojskowej junty zwanej Tatmadaw. Wojsko – dzisiaj jedyna w miarę sprawnie funkcjonująca tu instytucja – stało się prawdziwym państwem w państwie. Żyje dla siebie, nie dla narodu, i przejmuje się tylko sobą, dba o własne przywileje, a nie o upodlone i zubożałe liczne narody.

Mogę tak twierdzić, ponieważ od tamtej chwili nieźle Birmę zjeździłem. Tkwią mi w głowie niepowtarzalne widoki i sceny. Co się powszechnie rzuca w oczy? Mężczyźni w kraciastych, wzorzystych longyi; kobiety i dziewczynki z twarzami pobielonymi tanaka(tutejszą odmianą kosmetyku na dobrą cerę, zarazem chroniącą przed słońcem, w postaci proszku lub pasty wyrabianych ze specjalnego ścieranego na pył drewna); powszechny do dziś, znany od pradziejów, zwyczaj żucia betelu (orzecha areca) zmieniającego zęby i jamę ustną w czerwono-brunatną otchłań; kobiety na wsiach palące cheerot, wielkie i małe skręty, ni to cygaretki, ni to cygara; powszechny zwyczaj częstego mycia się przy studni lub rzece i polewania się wiaderkiem lub konewką od głowy w dół; równie powszechna radość z nicnierobienia, powolnej egzystencji i kontemplacji; strach przed duchami, wiedźmami, wszystkim, co nadprzyrodzone, i wcale nie mniejszy strach przed władzą, przed którą stale trzeba się kurczyć i kulić, taka jest bowiem sroga (zresztą zawsze taka była – i tak jest do dziś). Od razu widać, że to inny świat, nie za bardzo przystający do tych skądinąd nam znanych.

Są także wrażenia mocniejsze. Oto Taunggyi, stolica państwa Szan, jedno z najpiękniej położonych (na wysokim wzniesieniu), a zarazem najbrzydszych miast, jakie w życiu spotkałem. Podjazd samochodem w górę od wspaniałego jeziora Inle, rozległej tafli czystej wody na wysokości kilkuset metrów nad poziomem morza, schowanej między dwoma łańcuchami gór. Po drodze jednostka za jednostką, garnizon za garnizonem, batalion za batalionem, a przy wjeździe do miasta jeszcze rogatki. Junta pamięta, że to Szanowie w 1962 roku omal nie wyszli z ówczesnej Unii, zamieniła więc 300-tysięczne obecnie Taunggyi w garnizon. Pełno tu wojska, ale też Chińczyków, którzy opanowali nie tylko bazar w środku miasta, lecz także całe ulice, sprzedając, co popadnie: tkaniny, płyty kompaktowe, przyprawy, herbatę, obuwie, marnej jakości plastikowe zabawki, a nawet rękodzieło – wszystko made in China.

Zanim to jednak zobaczyłem – wspinając się po serpentynie i mijając niezliczone zakręty, bo jeden ślimak w górę, a drugi ślimak w dół, tyle że ich zakola nieco inaczej ułożone, obie jezdnie nie biegną bowiem obok siebie równolegle, omijając co większe wzniesienia i skały – ujrzałem obraz niczym ze średniowiecznej ryciny, jak z Hieronima Boscha: drobniutkie, chude jak szczapy, ważące może po 40 kilogramów kobiety noszące w bambusowych koszach na głowie i na plecach… roztopiony asfalt. Maszyn tu nie uświadczysz, nawet przy takiej pracy. Te kobiety chodziły jak automaty, w tę i nazad, z pustym wzrokiem utkwionym gdzieś w dali, jakby nieobecne, pogrążone w oparach dymiącej zawartości koszy, mechanicznie wykonując to, czego od nich oczekiwano: zalać kawałek drogi. Najbardziej uderzała ich cera i skóra. Niczym się nie różniła od asfaltu, z którym los te biedne kobiety, chciałoby się powiedzieć istoty, sprzągł – taka sama głęboka czerń. Czyżby tutejsze Czarne Madonny? Chyba jednak nie, bo ze świętości pozostało w nich tylko poświęcenie wzbudzające współczucie, wręcz płacz.

Tak oto wkraczam w cały krąg skojarzeń składających się na niezwykłą opowieść o nazwie birmańska droga. Niemal wszędzie wygląda ona tak samo: jest wąziutka, kręta, wyboista, nawet jeśli utwardzona, to i tak nierówna, z asfaltem lub szutrem falistym, powybijanym, garbatym. Nawet nowo oddana szybka dwupasmowa trasa łącząca Rangun z Mandalaj i nową stolicą Naypyidaw nie zmienia obrazu całości. Birmańska droga jest tematem samym w sobie. Jazda nią to permanentny wstrząs, dosłownie i w przenośni. Boli siedzenie, ale boli też głowa, bo roztrzęsiony umysł skazany na widoki mijanych co chwila zdezelowanych pojazdów – jako że innych tu nie ma; z niewielkimi wyjątkami sprowadza się do tego kraju tylko samochody używane, a własnych się nie produkuje – każe w tym chaosie, huku i kurzu bezustannie pytać: gdzie jest to państwo i jak daleko zajdzie z taką poszarpaną, połamaną, podziurawioną, bezładną, przestarzałą i zardzewiałą infrastrukturą?

Jeśli mówię Birma, to natychmiast pojawiają się obrazy. Zazwyczaj niezwykłe, także w pozytywnym sensie. Oto statek na rzece Irawadi (Ayeyarwaddy) w pobliżu dawnej stolicy Sagain. Na wzgórzach setki pagód zwanych pajai pomniejszych iglic, zedi, czyli buddyjskich stup. Stoją tam niczym białe pieczarki z dodatkowymi złoceniami na kapeluszach, gęsto rozsiane po zboczach. I zaraz obok, kilka kilometrów stąd, inna dawna stolica, Innwa, dawniej zwana Ava. Była centrum państwa przez kilkaset lat (z niewielkimi przerwami w latach 1364–1837). Leży u zbiegu dwóch rzek; dzisiaj inaczej do niej nie dotrzesz, jak tylko starym, rozklekotanym promem ociężale posuwającym się przez wartki nurt na drugi brzeg. Tam, już po „stołecznej” stronie, czekają na gościa maleńkie dwukołowe drewniane wozy z żelaznymi obręczami na dużych kołach i woźnica z batem. Ten, walcząc z liczną konkurencją, proponuje, by objechać całą „stolicę”. Nie ma wyboru. Trzeba na tę propozycję przystać. Za mało czasu, by tak rozległy teren obejść pieszo. Wsiadamy więc na koc tego niezbyt wygodnego wozu wysoko zawieszonego nad ziemią, bo koła ogromne, i co obserwujemy? Żadnej utwardzonej drogi tu nie ma, tylko polne ścieżki z głęboko wrytymi w ziemię i chaszcze koleinami. Krajobraz rustykalny, przetykany jedynie zarośniętymi ruinami dawnych murów miejskich, i nagle, w szczerym polu, wśród zieleni, krzywa wieża zegarowa, jedyny tak naprawdę dowód na to, że kiedyś było tu duże miasto, potem doszczętnie spalone, ponieważ było drewniane. Zegar na wieży, teraz mocno pochyłej, przetrwał dlatego, że był umieszczony w jednym z nielicznych budynków murowanych. Zdumiewające, że ten widok jest niemal dokładnie taki sam jak w 1855 roku, kiedy przybywał tu sekretarz brytyjskiego poselstwa, Henry Yule, i rysował tę właśnie wieżę; tyle że dziś ma drewniany podest i schody prowadzące na werandę na dachu, skąd roztacza się ładny widok na pobliską zieleń. Ava (Innwa) ucierpiała nie tylko od pożarów – w 1839 roku została zrujnowana w potężnym trzęsieniu ziemi, które ostatecznie przesądziło o jej losie; choć przyczyny były też jak najbardziej polityczne, o czym się jeszcze przekonamy.

Zabytki, które przetrwały po stuleciach świetności, można policzyć dosłownie na palcach jednej ręki. Nie, to nie są Pompeje czy starożytny Olimp, to dziś kilka wsi, pośród których pozostały pojedyncze obiekty, niektóre wielkiej klasy i o unikatowej wartości, takie jak drewniany klasztor Bagaya Kyaung. Wybudowany jeszcze w 1834 roku, szczęśliwie przetrwał do naszych dni, nie dając się pożarom, trzęsieniom ziemi i tropikowi. Innym przykładem jest porzucony, a jednak majestatyczny kamienny zespół Ok Kyaung pochodzący z 1818 roku, ale odrestaurowany po wcześniejszym trzęsieniu ziemi w 1873 roku, dzięki czemu jest w tak dobrym stanie. Można powiedzieć, że w zasadzie tylko tyle zostało po latach, a nawet wiekach wielkiej świetności.

Inny obraz: wspomniane jezioro Inle. Jest jedną z największych turystycznych atrakcji całego kraju. Widzimy to, docierając tu po czteroletniej przerwie: zdecydowanie więcej plastiku w wodzie, a samej wody mniej. Ostatnio doskwiera susza; nawet tu, pośród wysokich gór, skąd do jeziora spływają strumienie ciągle świeżej i czystej wody. Myślę, że czas zastanowić się nad tym, czy jezioro, choć duże, nie jest jednak zbyt małe na masową turystykę.

Stąd ruszamy z małżonką na wyprawę, jedną z pierwszych w wydaniu obcokrajowców, ponieważ do niedawna było to niemożliwe. Udajemy się w kierunku drugiego, położonego bardziej na południe jeziora o nazwie Ankar. To blisko 80 kilometrów motorówką w jedną stronę. Po drodze – a jakże – punkt kontrolny pod jedynym mostem, jaki mijamy (obiekt strategiczny?), w miejscowości Mawbe, na którą składają się ze cztery skromne domostwa. Pod samym punktem kontrolnym, gdzie sprawdzają nam dokumenty, walają się w kałużach i błocie małe czarne warchlaki. Czyżby też strażnicy? Towarzyszy nam przewodnik, a poniekąd nasz strażnik na wypadek przeciwności losu, elokwentny ciceronez mniejszości etnicznej Pa O, do której należą te ziemie. Pokazuje na mijane po drodze wysokie wzgórza, w których, jak twierdzi, do dziś tkwią ludzie „niezarejestrowani”, w istocie bezpaństwowcy; posiadają broń i nie wpuszczają na swój teren przedstawicieli władz. Tak właśnie wygląda Związek Mjanma – i to nawet znaczna jego część: tereny poza wszelką kontrolą, jak też niepodporządkowane centralnym władzom. Nic dziwnego, że to właśnie na obszarze tego państwa działa najstarsza partyzantka na globie, Karenów walczących o swe prawa i racje od – bagatela – 1949 roku – ponad pół wieku. To dlatego podróże łodzią z Inle do Samkar były do niedawna nie do pomyślenia, a i teraz można je odbyć jedynie w ciągu dnia, i to w towarzystwie autochtona.

Jeśli jednak pójdzie się na te kompromisy – a już sam wyjazd do Birmy objętej politycznym ostracyzmem przez Zachód jest swego rodzaju kompromisem, jak też wyzwaniem – to otrzymuje się w zamian widoki niepowtarzalne: biegnący przez sam środek drugiego jeziora stary mur, według legendy odgradzający kiedyś dwie krainy, które za nic nie potrafiły podzielić swych ziem, toteż ostatecznego podziału dokonały przez taflę jeziora, przez sam jego środek. A tuż obok jeziora stary zespół klasztorny Sankar Myow Hit. Bieda aż piszczy, co jest częste, jednak tutaj, że tak to ujmę, jest jeszcze bardziej skondensowana, niczym w kapsułce. Rozsypująca się nekropolia w postaci stojących obok siebie ceglanych stup, tych birmańskich odpowiedników kurhanów, z których opadł już tynk. Obok stary, ponoć XVIII-wieczny, drewniany klasztor, z którego ścian poodpadały deski i pozostało jedynie rusztowanie z zachowanych w lepszym stanie, bo grubszych bali. Cała ta ruina wypełniona stertą złomu, śmiecia i spróchniałych desek, a w tym wszystkim: trzy pozłacane posągi Buddy, dobrze zachowane, bez żadnej rysy czy nacieku, dzięki temu, że – szczęśliwie – blaszany dach jakoś się ostał. Piękno sztuki, stare rękodzieło, teraz w rozsypce, porzucone muzeum w stanie rozkładu. Nikt tu nie dociera, nikt nie inwestuje. Gromadzące się na nasz widok dzieci z radością przyjmują rozdawane im słodycze, ołówki czy gumki, które przezornie, znając tutejsze realia, przywieźliśmy ze sobą. Dzieła sztuki, którymi nikt się nie opiekuje, sypiące się drewniane klasztory, ceglane stupy nekropolii zarośnięte krzewami, łuszczące się i rozsypujące pod wpływem bujnej przyrody i tropikalnego klimatu – tu, w Samkar, nałożyły się na siebie, wywołują piorunujący efekt. Ten świat ginie – i nie ma żadnej nadziei, by go uratować, ponieważ ludzie tu mieszkający marzą o misce ryżu, nie myślą o innych wzniosłych celach.

I jeszcze jedno. Chcąc tu trafić, należy siedzieć w łodzi pół dnia. To kilka najbardziej niezwykłych godzin, jakie przyszło mi przeżyć – po drodze mijałem same wsie na wodzie, drewniane domy na palach i słupach, wszystkie kryte strzechą lub – co najwyżej – eternitem, ponieważ blacha to już luksus. To stan natury nieskażonej niczym, bo im dalej od Inle, jak zauważam, tym elektryczności mniej, a z czasem nie ma jej zupełnie. I tak przez 80 kilometrów. Zestawiam to z dwugodzinną przejażdżką po khlongach, czyli kanałach Bangkoku, za którą trzeba słono zapłacić. Z tej perspektywy kanały w Bangkoku, choć przecież też autentyczne, sprawiają wrażenie filmowej dekoracji. Prawdziwe „wodne miasto” jest tu, nie tam. Tu za­chowało się życie na wodzie takie samo jak przed wiekami, jest takie, jakie było, jak można przypuszczać, przed 100, 200, a może 500 laty. Ludzie żyją z wody, wodorostów, ryb, raków oraz trzcin, paproci i chaszczy rosnących przy brzegach. To im wystarcza, bo musi wystarczyć. Ponadto sami są przekonani, że przecież zawsze, od pokoleń tak było.

Zresztą nie tylko tu. Inna podróż, też wodą, na obrzeża państwa Chin, graniczącego z Indiami i Bangladeszem. Chcąc się tam dostać, trzeba – jak to robi zdecydowana większość obcokrajowców – wylecieć z Bangkoku. Lotnisko Mingaladon w Rangunie, ostatnio odremontowane, choć niewiele żywsze, niż było, to największa furtka do tego zamkniętego państwa. Tam należy się przesiąść na lokalne linie lotnicze i polecieć do stolicy Rakhine, miasta Sittwe (dawnego Akyab), skąd po przejeździe rykszą lub starą toyotą przez szare ulice pełne wybiedzonych mieszkańców – co natychmiast uderza w oczy – trafia się do rzecznego portu. Tam przesiada się na łódź, która po ponad sześciu godzinach dziewiczymi, nieskażonymi żadną cywilizacją kanałami na podmokłej równinie zawiezie nas do dawnej stolicy Arakan, miasta Mrauk U (to temat sam w sobie, będzie tu omawiany). Stamtąd jeszcze następnego dnia kolejne prawie cztery godziny inną motorówką po majestatycznej rzece Lemro, której brzegi też naturalnie nie są skażone cywilizacją. Płynąc w głąb, odnosi się wrażenie, że los kieruje nas do jądra ciemności. Sceneria jak z prozy Josepha Conrada lub pamiętnego Czasu apokalipsy Francisa Forda Coppoli. Ta sama tajemnica, taka sama niepewność, tyle że pułkownika Kurza tu nie ma. Choć są inni pułkownicy, a nawet generałowie – i to w nadmiarze.

Tym razem cel naszej długiej podróży jest inny: są to położone nad tą rzeką wioski, w których mieszkają kobiety o wytatuowanych twarzach. Ów zwyczaj wziął się stąd, że kobiety z Chin uchodziły za lokalne piękności, więc ich matki lub najbliższe krewne, by nie dopuścić do porwania dziewcząt przez chłopców z innych wsi, same tatuowały, przez kilka dni i bez znieczulenia, twarze najpiękniejszych. Wykonywały na nich symboliczne wzory i desenie, które pozostawały już do śmierci. Choć obyczaj ginie (mówiono nam, że wyżej, w górach, jeszcze się utrzymuje, ale też zanika), stare kobiety z tatuażami na twarzach jeszcze tu żyją. Jedna, siedząca na słomianym materacu przed chatką skleconą z bambusowych plecionych mat, prosi moją żonę o wspólne zdjęcie. Wręcz błaga o to, bo – jak nam tłumaczą – umiera, co zresztą widać i czuć bez tłumaczenia. Prosi, choć delikatnie i słabym gestem, by zrobić jej fotografię z bardzo rzadkim tutaj gościem – obcokrajowcem – i przynajmniej w taki sposób przenieść się do wieczności. Czy można odmówić?

Birma to nade wszystko ludzie: biedni, pokarani przez los, z naszego punktu widzenia nieszczęśliwi, a jednak uśmiechnięci, godni, ciepli w kontakcie, wyrozumiali, jakby oderwani od trudów życia, wygaszeni. Krzyk jest tutaj ogromnie rzadki, kłótni nie widziałem. Kontakt z nimi, nawet bez znajomości języka, jest łatwy, ponieważ niemal w każdych okolicznościach dają znać, że kontaktu chcą, są zaciekawieni relacjami z obcymi, wychodząc – i słusznie – z założenia, że jeśli już ktoś wybrał się tutaj, gdzie inni nie docierają, to widocznie tak zdecydował – i za to są mu wdzięczni: że widzi, co tu się dzieje, że nie gardzi ich skromnym bytem, że chce choć na chwilę dzielić z nimi ich niełatwy los.

Spotkania z ludźmi i zetknięcie się z zabytkami, a biedna z pozoru Birma zdaje się mieć ich w nadmiarze, decydują o charakterze tutejszych pobytów. Transcendentne uczucia wywołuje wizyta w Shwedagon, najświętszej ze świętych ikon birmańskiego buddyzmu, zmieniającej swój charakter o każdej porze dnia. Słońce lub cień zawieszone nad przeszło 50 tonami złota, którymi ta pagoda jest pokryta, natychmiast przeobraża jej oblicze, więc o każdej godzinie jest nieco inne (o porach roku raczej trudno tutaj mówić, chyba że o deszczowej i suchej). A przecież można tu jeszcze oglądać, jeśli ten niebywały zespół architektoniczny dobrze się zna, ponad 1100 diamentów zatkniętych w wieńczącej główną stupę koronie hti, w odpowiednim czasie świecących strumieniem niczym z lasera w blasku słońca czy księżyca.

Inny widok, przez wielu uznawany za nieziemski: dolina Pagan (Bagan) o świcie czy zmierzchu. W charakterystycznej poświacie mieni się przed nami ponad 2 tysiące pagód, z których niemal każda liczy ponad tysiąc lat. Nawet Birmańczycy to doceniają. Tak jak my mówimy, że czegoś jest tak dużo jak gwiazd na niebie, tak oni powiadają: „tak dużo jak pagód w Paganie”.

A przecież Shwedagon czy Pagan to turystyczne emblematy, takie pocztówki tego niezwykle bogatego kulturowo państwa, kto wie, czy nie najbogatszego w całej Azji Południowo-Wschodniej. Są też „pocztówki” o wiele mniej znane, bo robione w miejscach przez obcokrajowców niemal nieodwiedzanych, na przykład w zespole wykutych w jaskiniach pagód w miejscowości Poh Win Taung, nieopodal miasta Monywa na północnym zachodzie kraju. Znajdują się tam tysiące statuetek Buddy (według szacunków, ponieważ przewodniki na ten temat milczą, jest ich łącznie aż 446 444!) pokrytych kurzem i pajęczyną, chyba nigdy nierestaurowanych i od wieków pozostawionych samym sobie. A na ścianach i sufitach jaskiń wykutych nie wiadomo kiedy w twardej skale – freski i malowidła, głównie sceny z życia Buddy, czasami zachowane w zdumiewająco dobrym stanie, choć zazwyczaj aż proszące o rękę restauratora. Nikt tego nie pilnuje, nikt nie strzeże i prawie nikt tego odległego miejsca nie odwiedza. (Gdyby takie cudo znajdowało się w innym państwie, wręcz by krzyczano, jak najbardziej słusznie, że to zespół architektoniczny i zabytek kultury najwyższej światowej klasy).

I wreszcie, na koniec, choć mógłbym wyliczać dłużej, las pagód w schowanym przed światem i trudno dostępnym Kekku w krainie Szan, gdzie obok siebie stoi blisko 2,5 tysiąca zedi, istny las buddyjskich stup, prawdziwa nekropolia rodzimych kurhanów. To wielkie cmentarzysko ze świątynią schowaną w środku nie ma u wejścia groźnych ogrów bilu, a pełniące w takich miejscach rolę strażników lwy, chinthe, teżsię nie wyróżniają, jakby zdumione nagromadzoną tu architekturą. Jednak turystów tu niewielu, docierają pojedyncze, bardziej zdeterminowane osoby, bo daleko i też trzeba się przebijać przez punkty kontrolne, a nawet ustawione w poprzek drogi zasieki. Bardziej legenda niż zapisana historia, co tu częste, mówi o tym, że obiekt powstał z woli drugiego ważnego władcy z pierwszej wielkiej dynastii Pagan, Kyansitthy, przed prawie tysiącem lat. Potem przez stulecia rosły kolejne iglice stup, każda mierząca po kilka lub kilkanaście metrów wysokości i niemal każda bogato zdobiona. Kto to zapisze, kto skodyfikuje? Szczęśliwie obiekt jest w dobrym stanie, ponieważ przed dwiema dekadami zainteresowali się nim bogaci buddyści z Singapuru i łożą nań, co widać, spore środki; więc Kekku, nie tak jak dziesiątki innych mniejszych obiektów rozsypanych po rozległych ziemiach birmańskich, zdaje się kwitnąć. Tu właśnie, w tej niepowtarzalnej scenerii, wysłuchałem, zupełnie sam, najciekawszego bodaj koncertu w swoim życiu: gdy zawiał wiatr, odezwały się dzwoneczki na hti,czyli „koronie” zedi. Czysta poezja, choć ktoś mógłby określić taki „koncert” mianem kakofonii. Kwestia wyboru… a może wrażliwości?

Wbrew pozorom ta książka to nie pamiętnik, wspomnienia, reportaż czy tak zwana literatura drogi pisana na zasadzie: byłem, zobaczyłem, na miarę swych możliwości opisałem. Tu chodzi o coś innego. Jest to próba – może nazbyt ambitna – uchwycenia birmańskiego fenomenu, wyjaśnienia, skąd się wziął i na czym polega. Dlaczego w tej pięknej buddyjskiej atmosferze tolerancji, wzajemnego zrozumienia i szacunku, poszukiwania środkowej drogi rodzi się taki ekstremizm, a jedna brutalna dyktatura zastępuje drugą? Jakie ukryte mechanizmy sprawiają, że kraj ludzi wolnych pod względem cywilizacyjnym i religijnym politycznie od dziesięcioleci grzęźnie w atmosferze strachu, przerażenia i braku tolerancji? Kto i dlaczego sprowadził Birmę na tę złą drogę? Komu tamtejsi Bogu ducha winni mieszkańcy zawdzięczają swój niegodny pozazdroszczenia los? Skąd tyle biedy w kraju tak bogatym zarówno w surowce naturalne czy minerały, jak i w wartości duchowe czy zabytki kultury? Na czym zasadzają się tutejsze sprzeczności: etniczne, ekonomiczne oraz – dziś starannie zamiecione pod dywan, lecz jednak odczuwalne – polityczne? Czemu aż tylu obywateli tego kraju źle się czuje w swym domu i głosuje nogami, idąc przez dżunglę i góry, decydując się na poniewierkę, nierzadko wybierając uchodźczy obóz w sąsiedniej Tajlandii, masowo godząc się na status gastarbeitera,gdzie się da, chociaż najczęściej też w Tajlandii? Czemu aż tylu tu wysiedlonych, umęczonych, wygłodniałych i pokiereszowanych – fizycznie i psychicznie? Przecież Birma zawsze szczyciła się – jak najbardziej słusznie – wysoką kulturą, jednym z najwyższych wskaźników wykształcenia swych obywateli, dawała tyle dowodów niezwykle wysokiej kultury materialnej. Czemu o tym wszystkim pisze się w czasie przeszłym, czemu dzień dzisiejszy jest tam nie do pozazdroszczenia?

Birma to skrajności, kraj głębokich, ekstremalnych przeżyć i doświadczeń, to ziemie dla poszukiwaczy przygód, jakich gdzie indziej – no, może poza Afryką – już dzisiaj nie znajdziemy. Nic tu nie jest takie jak w innych państwach: ani widoki, ani zabytki, ani zachowania ludzi, ani realia, nie tylko polityczne. Nawet historia tych ziem zdaje się niepowtarzalna. Bez jej poznania niczego nie pojmiemy. Opowiedzmy ją zatem jak należy, z pewnością bowiem na to zasługuje.

CZĘŚĆ IZIEMIA ILUDZIE

1. ZŁOTA ZIEMIA

Złoto zdaje się Birmie pisane – przez los i historię. Pozłacane pagody, ich błyszczące złotem korony, wspomniane już hti z reguły nie ze złota, lecz pokryte grubą warstwą przypominającej złoto farby, to bardzo częsty tu obraz. Złoty kolor mają też posążki Buddy oraz jego sług. Nawet dźataki (jataki [dżataki]), czyli sceny z życia Buddy (łącznie naliczono ich aż 547, choć w samej Birmie więcej, bo 550), też są pozłacane, o ile wykonano je, a to zdarza się najczęściej, z drewna. Każdy, kto tu trafi, szybko uświadamia sobie, czemu ten kraj jest często nazywany Złotą Krainą. Czy aby na pewno?

Zachód odkrywał te ziemie dość późno. Dopiero w XVI wieku zaczęli je penetrować Portugalczycy, zresztą nie stroniąc od przemocy. Wcześniej Europa była skazana na mity. Już starożytni Grecy, czerpiąc z przykładu podbojów Aleksandra Wielkiego, wierzyli, że muszą być tu rozległe ziemie, które nazwali Chryse, Złotą Wyspą, bo nie byli do końca przekonani, czy to ląd, czy wyspa niczym dzisiejsza Sri Lanka. Ptolemeusz na swych mapach zawartych w wiekopomnym Geographike hyphegesis (połowa II w.n.e.), a po nim Rzymianie poszli w tym samym kierunku, zwąc te ciągle mityczne ziemie Chryse Chersonesus – Złotym Półwyspem i Chryse Chora – Złotą Ziemią, umieszczając je – jako krainy India Extra-Gangem, a więc Indii poza Gangesem, gdzieś nad dzisiejszą Zatoką Syjamską.

Dopiero wspomniani portugalscy żeglarze, z wiodącą rolą Vasco da Gamy i Alfonsa Albuquerque’a, naprawdę odkryli Azję Południowo-Wschodnią, choć jeszcze nie Birmę. Tę ostatnią odwiedzał ponoć Marco Polo, ale niewiele się dowiemy na temat Birmy z jego dzieła poza opisami bitw. Tę lukę zaczęli wypełniać inni Wenecjanie: Nicolo di Conti w połowie XV stulecia, który jako pierwszy znany nam Europejczyk dotarł do ówczesnej stolicy Pegu (dzisiaj Bago, przez Contiego zwana Panconią), a w sto lat po nim Caesar Frederick i Gasparo Balbi. Niewiele później po tych ostatnich, w 1587 roku, dotarł do Pegu pierwszy Brytyjczyk, Ralf R. Fitch. Ten, w przeciwieństwie do Ptolemeusza, który opisywał mieszkańców tutejszych ziem jako „kanibali o jasnej skórze i płaskich nosach, owłosionych karłów”, nie karmił się mitami, lecz własnym doświadczeniem. Na jego podstawie chwalił tę ziemię jako „pełną owoców”, był pod wrażeniem królestwa i wiary oraz budownictwa, ale – chcąc nie chcąc – otworzył drogę ku skarbom tej ziemi brytyjskim kupcom. O kupcach z pasją pisał znawca tych ziem, Terence R. Blackburn:

Ci handlarze, z wyjątkiem kilku godnych szacunku, chwytali, co tylko się dało, byli chciwi i gotowi do rabunku, kłamali i oszukiwali lokalną ludność. Ponoć uchodzili za chrześcijan, ale jedynym ołtarzem, który szanowali, była podobizna Mamony.

Jednak to nie brytyjskim, lecz wcześniejszym – portugalskim korsarzom i rozbójnikom trzeba przypisać pierwsze prawdziwe rozpoznanie tych ziem. Pozostawiali po sobie nie tyle pamiętniki i relacje, ile najczęściej krwawe wspomnienia. Angażowali się w tutejsze walki, podbijali ziemie sami lub łączyli się z tymi, którzy im dobrze płacili. Tak robił najgłośniejszy z nich, Philip de Brito, służąc najczęściej królom z Arakan, za co poniósł męczeńską śmierć – na palu, z rąk królów z Pegu. Mamy też zapis w kronikach, że gdy w 1548 roku doszło do kolejnej wojny Birmańczyków z Tajami, jeden z Portugalczyków, James Suarez de Melo, walczył po stronie Pegu, zaś jego rodak, James Pereyra, pod flagą przeciwników. Tutejsze ziemie i jej złote skarby rozpoznawano więc po prostu bezustannym podbojem i ciągłą walką.

Jest jednak jeszcze jedno, głębsze i poważniejsze uzasadnienie każące nam używać wobec tych stron terminu „Złota Ziemia”. W tym celu trzeba sięgnąć do samego zarania birmańskich dziejów. Jak wiele innych, również one są skąpane w mrokach historii, spowite w legendy i mity. Dwa z nich przetrwały do dziś i uzasadniają, czemu te ziemie zwano Suwannabhumi (Suvannabhumi), Złotą Ziemią, zresztą do dziś dosłownie tak nazywaną przez Birmańczyków: Shway Pyi Daw.

Pierwszy z tych mitów mówi o legendarnym władcy Aśoce (III wiek przed naszą erą), który ponoć wysłał na te ziemie swych dwóch wiernych uczniów, Sonę i Uttarę, którzy mieli „ewangelizować” te strony. Po długich wędrówkach przywieźli mu relację, że kroczyli najczęściej po złotych piaskach i złotej ziemi, więc nazwa Suwannabhumi nasuwała się sama. Taką relację zawierają dwie syngaleskie, a więc cejlońskie, pochodzące z dzisiejszej Sri Lanki, znane i ważne kroniki: Dipawansa (Dipavamsa) oraz Mahawansa (Mahavamsa).

Dziś wielu uczonych kwestionuje misję Sony i Uttary i zalicza ją do legend. Podobnie, choć ją znają i nawet cenią, czynią sami Birmańczycy. Są oni przywiązani raczej do powszechnie znanych relacji wywodzącego się z miasta Thaton, a więc z krainy Mon, szanowanego komentatora i autora buddyjskich tekstów, Buddhaghosy, który około 400 roku naszej ery opuścił swe rodzinne strony i udał się z pielgrzymką na Sri Lankę. To właśnie tam rozwijał się buddyzm w wersji therawada, a więc małego wozu hinajana (hinayana), bardziej ascetycznej i indywidualistycznej od drugiej największej szkoły, mahajana, czyli dużego wozu. Mahajana przywiązuje większe znaczenie na przykład do ceremoniałów i zbiorowych rytuałów, podczas gdy hinajana, częściej występująca pod mianem therawada (to znaczy słowo lub droga starszych), raczej od nich stroni. Eksperci podkreślają, że to therawada jestbliższa prawdziwym, oryginalnym naukom Buddy, jako że jest właściwie jedyną wersją hinajany, która przetrwała do dziś. Wcześniej było takich szkół kilka, pozostałe zniknęły w mrokach dziejów.

Buddhaghosa przywiózł ponoć z Cejlonu „święte księgi” – dzisiaj należałoby to rozumieć, że przywiózł po prostu wiarę. Innymi słowy, buddyzm w wersji therawada zapanował na ziemiach Mon – była to wówczas dominująca cywilizacja na tych terenach, już od V stulecia naszej ery. W dużej mierze potwierdzają te tezy bogate znaleziska archeologiczne w miejscowości Hmawza (Maunggan), dziś wiosce w pobliżu miasta Pyay (dawniej Prome), w starych kronikach zwanym Sri Kestra (z sanskrytu Śri-kszetra), czyli Ziemia Pełna Chwały. Wprowadzają one nowy element do pradziejów tych ziem, większość napisów na znaleziskach nie jest bowiem w pali, a więc tradycyjnym liturgicznym języku Cejlonu, lecz w pyu, najstarszym ze znanych, obok języka Monów, języków protobirmańskich. A pyu, jak dowodzi w swych licznych i wnikliwych dziełach indyjski uczony Niharranjan Ray, jest bliższy hinduskim tekstom bramińskim z południowych Indii niż tradycjom – i składni– pali. Inaczej ujmując, do dziś nie rozstrzygnięto naukowego sporu o to, czy buddyzm therawada trafił do Birmy z południowych Indii, z regionu Kiratas (Cilata), czy ze Sri Lanki. Za to mniej sporne wydaje się to, że zadomowił się na tych ziemiach gdzieś w IV–VI wieku naszej ery, ponieważ w wersję, że został przyniesiony wiele wieków wcześniej przez Sonę i Uttarę, dziś w Birmie mało kto wierzy.

Za to nikt, dosłownie nikt, nie podważa tezy, że te ziemie zwano właśnie Suwannabhumi (Shway Pyi Daw). Pojawia się za to inny problem: jak daleko sięgały te ziemie, co obejmowały? Nie jest on błahy, do tradycyjnej nazwy Złotej Ziemi odnoszą się bowiem, co zrozumiałe, Birmańczycy powołujący się nie tylko na dwie wspomniane znane i wpływowe kroniki syngaleskie, ale także na jedno z podstawowych i najbardziej szanowanych buddyjskich dzieł, jakim jest traktat Mahaniddesa. Sprawę komplikuje to, że do owej tradycji odwołują się też Monowie, którzy na podstawie swych starych kronik i dzieł dowodzą, że Złota Ziemia – i to już od misji Sony i Uttary – to nic innego jak okolice Zatoki Martaban, a więc dzisiejszego kraju Mon, którego stolicą jest dawny Martaban, dziś zwany Mulmejn. Jest trzecim – po Rangunie i Mandalaj – największym miastem kraju. Ba! Do tej tradycji odwołują się też Tajowie, również wyznawcy buddyzmu w wersji therawada. Ostatnio dali temu wyraz, nazywając swoje nowe ogromne lotnisko w Bangkoku nie inaczej jak Suvarnabhumi.

Istnieje jeszcze jeden ciekawy i ważny mit każący nazywać tę ziemię złotą. Ten także wywodzi się z dawnych źródeł syngaleskich, lankijskich. Kiedy Budda Gotama zaszył się w lesie Kiripalu, oddając się medytacji, trafili do niego dwaj bracia zwani Tapusa i Palika. Przywieźli ze sobą aż 500 wozów różnych darów. Twierdzili, że przybywają z portu Ukkalaba na Suwannabhumi. Wręczyli Buddzie przywieziony ze sobą miód i poprosili, by on z kolei dał im coś, co mogliby zachować jako relikwię. Budda wyrwał osiem włosów z głowy i wręczył gościom. Tapusa i Palika wrócili do Złotej Ziemi i przekazali włosy Buddy do stupy w wiosce Dagon, pierwowzoru dzisiejszej Shwedagon. Tym samym umieścili tam relikwie Buddy. Nic dziwnego, że kiedy w XVIII stuleciu pisano pierwszą Wielką kronikę królewską (Mahayazawingyi), określono ten obiekt mianem Dagon San Daw Shin, czyli „relikwiarz z włosa w Dagon”.

Tę legendę chętnie powtarzają Monowie, ale opowiadają ją także Birmańczycy, którzy nie przeczą, że ich dzisiejsza świętość, Shwedagon, to ważny spadek po Monach. Przy okazji muszą potwierdzić jeszcze co najmniej dwie kwestie. Po pierwsze – jest niemal pewne, że stojąca na tym samym wzgórzu co Shwedagon druga wielka stupa, Naungdawgyi, według wszelkich ustaleń jest starsza od Shwedagon, co zresztą potwierdza jej birmańska nazwa oznaczająca starszego brata. Po drugie i ważniejsze – jeśli chodzi o rodowód, nawet ten narodowy relikt niknie w mrokach historii. Tak się bowiem złożyło, że długo pisano tu wyłącznie na palmowych liściach (zresztą do dziś się tak pisze, przynajmniej w klasztorach), a na pomysł, by ryć znaki pisma na kamieniach, wpadli władcy znacznie późniejsi. Efekt? Poza archeologią i językoznawstwem porównawczym trudno posłużyć się tu innymi metodami. Historia Birmy u swego zarania, lecz także w wielu późniejszych stuleciach, niknie w domysłach, legendach i przenoszonych z pokolenia na pokolenie podaniach lub mitach, kryjąc w sobie do dziś wiele niewyjaśnionych tajemnic.

Mimo istniejących sporów i różnych tradycji przynajmniej jedno wydaje się pewne: największe prawa do używania pojęcia „Złota Ziemia” mają Monowie i Birmańczycy – i obie te nacje chętnie to robią. Bezdyskusyjne wydaje się też to, że Suwannabhumi to południowe, nadmorskie obszary dzisiejszego Związku Mjanma. Ziemie dalej na północ, dziś birmańskie, nie były obejmowane tym pojęciem.

Tu pojawia się jednak następny problem: kim są Birmańczycy, skąd się wzięli? Czy są autochtonami, czy ludnością napływową? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Niektórzy uważają, że cała tutejsza ludność napłynęła z północy, gdzieś z terenów Chin i Tybetu, ale pewności nie ma. Lingwiści są wręcz zdumieni, jak dużo terminów birmańskich pokrywa się z tymi, których używa się w Tybecie czy Nepalu. To skłania ich do tezy, że kiedyś musiały to być języki bliźniacze, a Birmańczycy napłynęli właśnie stamtąd, z wysokich Himalajów. Nie jest to jednak w pełni i przekonująco dowiedzione. Wiadomo jedynie, że ludność państwa Szan, największego dziś kraju związkowego Birmy–Mjanmy, należąca do narodów tajskich, napłynęła tu w dawnych wiekach z terenów dzisiejszej chińskiej prowincji Yunnan, szczególnie po rozbiciu w początkach X wieku naszej ery wpływowego wcześniej królestwa Nanzhao (które ostatecznie podbił mongolski – i chiński – cesarz Kubilaj-chan w XIII stuleciu).

Do tej koncepcji na pewno nie przystają Monowie, twórcy pierwszej silnej cywilizacji na tych terenach, do której będziemy tu jeszcze niejednokrotnie wracali. Dowodzą oni – w tradycji i języku – że byli ludem morskim. Zatem oni, nie tak jak Birmańczycy, z całą pewnością są autochtoniczni, wywodzą się z tych ziem. Co prawda o czymś podobnym wydają się przekonani także rodowici Birmańczycy, ich pradzieje są jednak spowite tajemnicą i do dziś stanowią przedmiot różnych spekulacji i teorii. Znaczące jest to, że pierwszego prawdziwego wysiłku spisania swych dziejów, w początkach w przeważającej mierze mitycznych, dokonali oni dopiero – z polecenia ówczesnego króla Bagyidawa – w 1829 roku, co przybrało formę Kroniki ze Szklanego Pałacu Birmańskich Królów (Hmannan Yazawiti).Poprzedziła ją co prawda spisana w 1530 roku przez mnicha i poetę, Thila Wuntha, Celebrowana kronika (Razawin Gyaw, zwana też Maha Hamada Wuntha), ale były to raczej mityczne pradzieje Birmańczyków wymieszane z buddyjskimi legendami; raczej poemat niż historia. Dopiero z Hmannan Yazawin wynika, że pierwszą stolicą Górnej Birmy było miasto Tagaung, a lista królów, w większości mitycznych, którzy tam panowali, rozpoczyna się już w IX wieku przed naszą erą. Kronika ta nie przejmuje jednak, w przeciwieństwie do źródeł Monów, mitu o wysłańcach Aśoki na ziemie birmańskie.

Obok Tagaung, co okazało się charakterystyczne dla całych dziejów birmańskich, powstały, chyba nieco później, jeszcze dwa inne ważne ośrodki kultury, a może i państwowości, choć nie w dzisiejszym rozumieniu, w znanym już nam Sri Kestra, czyli późniejszym Prome, dzisiaj zwanym Pyay (czyli stolica), oraz w Halingyi (Halin) w pobliżu dzisiejszego Szwebo. Kroniki birmańskie mówią również o tym, że od najdawniejszych dziejów Birmańczycy byli podzieleni co najmniej na trzy główne klany czy plemiona: Pyu, Kanran i Thek. Innymi słowy, te tereny od pradziejów były zamieszkałe przez różne ludy.

Nie ma niemal żadnych wątpliwości, że największym ośrodkiem kulturotwórczym, a zarazem chyba pierwszym birmańskim królestwem była Sri Kestra, zwana wówczas Pyu, gdzie wypracowano pierwszy pisany język na tych ziemiach, wspomniany już i noszący tę samą nazwę. Właśnie to królestwo wydało pierwszych znanych z imienia i nazwiska władców, a ponadto jego historia jest dość dobrze udokumentowana: trwało ono ponoć od V wieku przed naszą erą aż do 832 roku (to akurat wydaje się pewne), kiedy to splądrowały je wojska królestwa Nanzhao, powodując szybki upadek polityczny, a potem powolny upadek kulturowy Pyu, w którego języku do dziś można spotkać napisy ukryte w zabytkach Paganu, pierwszej wielkiej cywilizacji birmańskiej. Zachowały się na przykład legendy, że kiedy założyciel tej dynastii, też o nazwie Pagan, król Anawrahta, szedł ku krainie Mon, by przywieźć stamtąd święte buddyjskie księgi, po drodze zatrzymał się w Sri Kestra, po birmańsku zwanym Thiriketra, znalazł tam wiele obiektów w stanie rozsypki, nad czym bardzo ubolewał, widząc ich dawną świetność. A ubolewał tym bardziej, że traktował te ziemie i tę kulturę jak własną, birmańską, a nie należącą do obcych Monów.

Na to, że nawet rodowici Birmańczycy byli od zarania dziejów podzieleni, nakłada się jeszcze inny, nie mniej znaczący dla późniejszej historii tych ziem czynnik godzien naszej największej uwagi. Otóż wtedy, gdy na ziemiach czysto birmańskich współistniały, a może i konkurowały ze sobą Pyu, Kanran i Thek czy też Pyu, Tagaung i Halingyi, na innych ziemiach dzisiejszego Związku Mjanmy kwitły już inne cywilizacje. Na ziemiach Arakan, zwanych dzisiaj Rakhine, czego dowodzą spisane w sanskrycie tamtejsze kroniki, aż 54 królów z pierwszej dynastii Dinnyawaddy panowało ponoć w latach 2666–825 przed naszą, erą, a potem przyszła druga dynastia złożona z 53 (inne źródła mówią o 49) królów. Tym samym Arakan może dowodzić, że jest starszy i jeszcze bardziej zakorzeniony na swych ziemiach niż Birmańczycy.

Tej tezy jeszcze lepiej mogą dowieść Monowie, których bogate kroniki i źródła pisane również umieszczają ich prapoczątki w mrokach dziejów, jednak bardzo dawno temu, najdawniej na tych obszarach. To oni w połowie pierwszego tysiąclecia naszej ery doprowadzili do utworzenia pierwszej prawdziwej kultury tych ziem, Dvaravati, znacznie bogatszej od Pyu.

Z nią z kolei problem jest taki, że powstała na rdzennych ziemiach Mon, a te leżą nie tylko na terytorium dzisiejszej Birmy–Mjanmy, lecz także Królestwa Tajlandii. Trzy największe i najwcześniejsze ośrodki tej kultury, Lopburi, Nakhom Pathom i U Thong, są położone na terenie Tajlandii – i do dziś pozostają ważne jako cenione ośrodki kultury i religii. Nakhom Pathom szczyci się największą stupą w całej Tajlandii, U Thong to siedziba ważnego muzeum dokumentującego sztukę ery Dvaravati, natomiast Lopburi pozostaje ważnym centrum kulturowym, jednak z zabytkami nie tyle epoki Dvaravati, ile późniejszych na tych ziemiach Khmerów. Dopiero później Monowie przenieśli się bardziej na zachód, na obszary, które zajmują do dziś, ale już wtedy silnie oddziaływali na tereny zajmowane przez oba dzisiejsze kraje. Dali im poniekąd pierwszą prawdziwą cywilizację. To Monowie, a nie Birmańczycy, byli pierwszymi prawdziwymi siewcami kultury na tych obszarach, to właśnie oni wnieśli tutaj kaganek oświaty. Robili to na obszarze zwanym wówczas Złotą Ziemią – Suwannabhumi. Później dominujący na tych ziemiach Birmańczycy odrzucili tę nazwę, ale potem zaadaptowali ją, stosując własny termin: Shway Pyi Daw. Tworzyli tu własne imperia, tradycja jednak pozostała – żaden mieszkaniec Birmy, a szczególnie jej południowych regionów, bez względu na narodowość i język nie będzie protestował, gdy mu się powie, że pochodzi ze Złotej Ziemi. Wręcz przeciwnie – uzna to za oczywistość.

2. THERAWADA

Wiemy już mniej więcej, kiedy buddyzm trafił do Birmy – około V wieku naszej ery; we wcześniejszą tradycję mówiącą o tym, że napłynął tu już niemal tysiąc lat wcześniej, wraz z wysłańcami mitycznego Aśoki, poza Monami mało kto wierzy. Wiemy też, że od momentu, gdy tu dotarł, dominowała jego wersja therawada (droga starszych) – i nic się pod tym względem przez wieki nie zmieniło, tak jest do dziś.

Jednak buddyzm, co zrozumiałe i co do czego panuje w źródłach wyjątkowa zgodność, nie był religią własną, lecz napływową. Ludy tu zamieszkałe miały własne wierzenia, najczęściej animizm, wyjątkowo żywy na przykład w tradycjach Karenów, ale też górskich plemion Naga czy w kraju Kachin. Przykładowo w górskich wioskach Kachin daleko na północy przetrwał zwyczaj, by zamiast płotów stawiać na sztorc miecze, halabardy, kosy czy widły po to, by odstraszyć złe duchy, które mogą przyjść z kolejnymi nieoczekiwanymi żądaniami. Z kolei Karenowie mający w swej tradycji i mitologii koncepcję Y-wa, Boga jedynego, co zawsze bardzo zbliżało ich do Zachodu i chrześcijaństwa, tak naprawdę też są przede wszystkim animistami. Animistami są także Monowie, chociaż jest już udowodnione, że buddyzm docierał na te ziemie właśnie przez ich terytorium. Głęboko wierzą w duchy zwane kalok, urządzają im specjalne festiwale, a przesądy z nimi związane nie pozwalają na przykład brzemiennej kobiecie spać w innym domu niż własny. Kalok może przybrać postać żółwia lub węża, potrafi być wszędzie i niewidzialnie, lecz odczuwalnie wpływa na życie codzienne. Monowie, podobnie jak inne tutejsze ludy, są niezwykle przesądni i bojaźliwi. Z wszechobecnymi duchami raczej nie zadzierają, starają się żyć z nimi w zgodzie.

Dotykamy tu niezmiernie ważnego tematu: wiary w siły nadprzyrodzone, powszechnej tutaj astrologii, horoskopów wspieranych numerologią, chiromancją, sennikami i wszelkiego rodzaju wróżbiarstwem. Nigdy w dziejach – to wiemy ze źródeł dokładnie – żaden birmański czy inny tutejszy władca nie podjął ważnej decyzji o znaczeniu państwowym czy życiowym, o bitwie, ożenku czy pogrzebie bez rady astrologa, a raczej całej grupy astrologów, która zawsze zajmowała na królewskim dworze poczesne miejsce. Ten zwyczaj przetrwał do dziś. Ogromną wagę do astrologii przywiązywał dyktator tego kraju, generał Ne Win rządzący niepodzielnie w latach 1962–1988; od astrologii i astrologów nie stronił też były dyktator, „starszy generał” Than Shwe.

Dawniej bywało tak (teraz ta tradycja nieco zanika, szczególnie w miastach), że każdy obywatel Birmy posiadał osobistą tabelę astrologiczną, spisany na liściu palmowym „horoskop życiowy” zwany sada, gdzie wszystko dokładnie notowano, począwszy od – zasadniczych – okoliczności narodzin: pory roku, pory księżyca i dokładnej godziny. Na tej podstawie przepowiadano jego los, pomagano mu, o ile posiadał na to środki, podejmować odpowiednie decyzje życiowe. Świetny znawca tych ziem, brytyjski zarządca i administrator, lecz przede wszystkim znakomity autor, James George Scott, bardziej znany pod birmańskim pseudonimem Shwe Yoe (Złoty i Uczciwy), w swym najbardziej znanym dziele traktującym o życiu codziennym Birmańczyków napisał, że „żadna siła na ziemi nie zmusi Birmańczyka do tego, by przeciwstawił się gwiazdom”. Tak jest do dziś. Na ulicach Rangunu czy Mandalaj często można spotkać wróżbiarzy (częściej są to mężczyźni, choć trafiają się także kobiety) gotowych powróżyć z ręki, z kart czy sobie tylko znanych narzędzi i przedmiotów. Jednak sada, dawniej po śmierci niszczona lub wkładana do grobu wraz ze zmarłym, lub jeśli taka była jego wola, zachowywana w rodzinnym domu jako relikwia, dzisiaj, pisana już na papierze, raczej zanika, lecz niezupełnie. Birmy niemal nie sposób oddzielić od astrologii, chociaż słusznie zwraca się uwagę, że jest to przede wszystkim kraj buddyjski. Buddyzm jest jednak na tyle liberalną wiarą, że nie zakazuje innych wierzeń i przekonań, czy to wiary w astrologię, a więc siły kosmiczne, czy w animizm, czyli po prostu wiary w liczne i odmienne duchy.

W Birmie właściwej rozwinął się bodaj najbardziej rozbudowany kult duchów i mar wszelkiej maści. Utworzono panteon własnych bożków zwanych natami, który, o dziwo, przetrwał do dziś i ma się całkiem dobrze! Kto nie zna natów, ten nie zna birmańskiej tradycji i kultury. Ich pochodzenie, jak większość tutejszych tradycji, dzieł i wynalazków, jest ukryte w mrokach dziejów. Nie wiadomo, skąd się wzięły. Wiadomo natomiast, że jest ich łącznie aż 37. Przy czym tych 37 to tylko naty najważniejsze, znane zarówno z imienia, jak i ze swej natury; są jeszcze setki, a raczej tysiące natów pomniejszych – poszczególnych gór, drzew czy rzek, nie mówiąc już o przodkach, o ile miejscowi ludzie w nie wierzą. Źródłosłów w pali czy sanskrycie wskazuje na to, że naty nie są niczym innym jak „strażnikami miejsc”, dzisiaj w powszechnym użyciu są synonimem duchów, niczym tajskie phi lub talok u Monów, i można spotkać je wszędzie. Są naty „publiczne”, chroniące terytorium: wsi, osady, cmentarza. Inne odgrywają główną rolę w rodzinie. Te są zwane mizaing oraz hpazaing i stanowią kolejno wcielenia naszych matek i ojców, którzy odeszli już z tego świata. Nie trzeba chyba dodawać, jak potrafią być srogie. Są wreszcie naty sprawujące pieczę nad poszczególnymi zawodami czy czynnościami: kowalami, rybakami, kierowcami lub woźnicami czy tkaczkami.

Tym samym ich kult ma w sobie coś z ducha japońskiej religii shinto: wierzymy w to, w co chcemy wierzyć. Skutek jest taki, że praktycznie każda większa wioska w Birmie właściwej – ponieważ inne narodowości nie są aż tak bardzo przywiązane do natów, choć też je czczą – ma na swym terenie kapliczkę zwaną „domkiem nata”z lokalnym bóstwem, podczas gdy nie każdą stać na pobudowanie buddyjskiej pagody czy stupy. Innymi słowy, buddyzm jest religią oficjalną, podczas gdy kult natów ciągle świetnie się mającym wierzeniem ludowym. Obie te wiary wzajemnie się przenikają i współistnieją, co tylko świadczy o synkretyzmie religijnym i sporej tolerancji tutejszej ludności. Ba! Łączono obie te wiary, biorąc pod uwagę względy państwowe, by mieć unifikującą kraj religię, a nie rozproszony kult przodków. Pierwszy wielki król birmański, wspomniany już Anawrahta (panował w latach 1044–1077), głosił, że Budda jest nikim innym jak… pierwszym i najważniejszym spośród natów! To właśnie od czasów Anawrahty bezpośrednio kojarzy się z tym królem aż siedmiu z 37 głównych natów. Lud utożsamiał go – niektórzy robią to do dziś – z Zeusem hinduskiej mitologii, wszechmocnym Indrą, siłą sprawczą całych birmańskich dziejów.

Animistyczny z natury i ducha kult natów niesie ze sobą ukojenie, pozwala na lepsze radzenie sobie z trudami życia codziennego. Natomiast bardziej podniosła i uroczysta therawada mówi o zbawieniu, reinkarnacji. Naty są bliskie mieszkańcom, ponieważ w powszechnym przekonaniu są wcieleniami osób, które zazwyczaj – niekoniecznie dotyczy to tylko ojców czy matek, którzy po śmierci też zamieniają się w naty – pożegnały się ze światem doczesnym w sposób nagły, w bitwie, po chorobie czy wypadku. Mają ludzką naturę, są bowiem duchowym przedłużeniem jakiegoś żywota przerwanego nieoczekiwanie. Naty są „swoje”; mimo że są duchami, są takie same jak ludzie, kość z naszej kości i krew z naszej krwi. Buddyzm natomiast jest już religią wymagającą szacunku, ale też dystansu. Buddę się kocha i czci, natów najczęściej się boi lub przynajmniej obawia. Jest nawet takie birmańskie powiedzenie: „Szanuj Buddę, strzeż się natów”. Dlatego też chcąc je zadowolić, organizuje się znane na całą Birmę festiwale zwane pwe, poświęcone największym i najznamienitszym pośród natów. Wie o tych festiwalach cały kraj, a celebruje je nie tylko okoliczna ludność, lecz także goście z daleka, o ile udział w nich uznają za swój ważny cel, bo może akurat właśnie wybranego nata z przyczyn losowych warto byłoby mieć w tym momencie po swojej stronie.

Pamiętam, jak kierowca, z którym jechaliśmy osobowym samochodem z Rangunu do Pegu (Bago), tuż za rogatkami miasta z własnej woli zatrzymał się przed ukrytym pod drzewem, bogato udekorowanym girlandami kwiatów i pełnym zapalonych trociczek „domkiem” nata opiekującego się podróżnymi. Według tego kierowcy bez hołdu złożonego natowi dalsza droga „mogłaby być nieprzewidywalna, a nawet niebezpieczna”. Panuje bowiem głęboko zakorzenione przekonanie, że naty potrafią być złośliwe, a tych, którzy nie składają im hołdu, „czeka nagła śmierć”. Nasz kierowca dał tym samym do zrozumienia, że lepiej dmuchać na zimne, kupić wianuszek kwiatów za nieduże pieniądze i złożyć w kapliczce, przy której stale kłębi się tłum nie tylko kierowców, lecz także pasażerów (nas z tego obowiązku zwolniono).

Wszystkie naty, całą ich kolekcję, można zobaczyć w specjalnym muzeum im poświęconym, położonym tuż obok bodaj drugiej najważniejszej, po Shwedagon w Rangunie, pagodzie buddyjskiej w kraju. Jest nią licząca około tysiąca lat, ufundowana przez pierwszego władcę nowej dynastii, Anawrahtę, pagoda Shwezigon w Paganie. Można tam zobaczyć, jak są ubrane, a także jak ludzkie mają oblicza: pełne złości, smutku, niepewności lub zauroczenia (to o kobietach natach). Ciekawe, że często w wielu miejscach i przy większości „domków nata”pojawiają się „uduchowione” osoby zwane nat-htein, czyli medium utożsamiające się z danym natem,interpretujące dla nas, maluczkich – oczywiście za opłatą – jego potrzeby lub zamiłowania. Czasami potrafią one urządzić prawdziwe misterium. Sam takie widziałem. Odurzeni, chyba już nie opium, choć głowy bym nie dał, a na pewno alkoholem, aktywni widzowie-uczestnicy ceremonii kręcili się w transie wokół nat-htein, w tym akurat przypadku transwestyty, sypiąc mu za kołnierz banknoty niczym przy zbiórce papieru…

Naty są cenione, popularne i powszechne, ponieważ ich prawdziwa natura jest bliska zwykłemu śmiertelnikowi. Są pełne żądz, potrzeb i nawyków, bywają mściwe, nie stronią – a jakże – od seksu, a gdy trzeba, od bitki i wypitki – są naty łotrzykowskie i są naty alkoholicy. Tym ostatnim wręcza się… whisky, całkiem zresztą dobre – coś po Brytyjczykach przecież zostało!

Według legendy główna siedziba natów znajduje się na górze Popa, wulkanicznym wzgórzu niedaleko Paganu, z buddyjskim klasztorem na samym szczycie. Tam też znajduje się ponoć siedziba nata nad natami, wywodzącego się z okolic najstarszej stolicy Tagaung, zwanego Maung Tint Dai lub nierzadko Mahagiri, czyli Władcą Wielkiej Góry. Wiąże się z nim taka oto legenda (znana każdemu dziecku w Birmie, bo uczona w szkole):

Gdzieś na północy kraju żyli sobie brat z siostrą. On był mocarnym kowalem uchodzącym za najsilniejszego człowieka w kraju. Uderzenie jego młota powodowało trzęsienie ziemi, a jego kuźnia przypominała przedsionek piekieł. Nikogo nie bano się bardziej niż jego. Tak jak brat był potężny i silny, tak jego siostra była niewypowiedzianie piękna. Ich rodzice już zmarli; rodzeństwo zostało samo i bardzo się kochało, nie myśląc o nikim innym. Brat nie sprowadził sobie do kuźni żony, bo nie potrzebował nikogo innego poza siostrą. Ona natomiast nie reagowała na żadne zaloty i miłosne pieśni o zmierzchu pod swoim domem. I tak sobie zgodnie żyli, on stawał się coraz silniejszy, a ona coraz piękniejsza. Aż nadeszła zmiana. W stołecznym Tagaung zmarł stary król. Na tron wstąpił młody następca, który rozesłał po kraju gońców, by nakazali gubernatorom prowincji i urzędnikom, aby znaleźli najpiękniejsze dziewczyny jako kandydatki na królewskie żony i przysłali je do Złotego Miasta. Właśnie dlatego gubernator prowincji, gdzie żył kowal z siostrą, udał się do ich kuźni i powiedział im, jakie otrzymał rozkazy, po czym poprosił kowala, by pozwolił wysłać swą siostrę jako kandydatkę na królową. Nie wiadomo, jakich argumentów gubernator używał. Wiadomo natomiast, że jego misja się nie powiodła. Wtedy wysłał dziewczynę do swej żony. Ta była bardziej przekonywująca, argumentując, że taki wybór króla to wielki zaszczyt dla dziewczyny ze wsi. Nawet jeśli zostałaby tylko mniej ważną pośród królowych, to i tak znalazłaby się w pałacu położonym w samym centrum świata. W końcu dziewczyna się zgodziła, podobnie jej brat, i wysłano ją pod eskortą przed oblicze króla. Kowal nie zgodził się z nią iść. Nie skutkowały argumenty gubernatora, który mówił, że tak wielki człowiek jak on powinien się udać z honorami do Złotego Miasta; nie skutkowały też błagania i modlitwy siostry. Wszystko na próżno. Kowal się nie zgodził. I tak oto dziewczynę odesłano rzeką, w dół strumienia, a kowal wrócił do swej kuźni.

Stało się tak, jak przekonywał gubernator. Dziewczyna spodobała się królowi i została nie tylko jedną z głównych królowych, lecz także tą, która z czasem miała nad królem największą władzę. Powiadali, że była tak piękna, iż sama jej obecność była niczym cień po wielkim skwarze, że jej ruchy przypominały grację delikatnych gałązek, a dłonie – kwiaty lotosu. Oczywiście miała też wrogów. Należała do nich większość pozostałych królowych; czyhały tylko na sposobność, by jej dokuczyć, ale król nie chciał słuchać żadnych plotek na jej temat i im nie wierzył. Ona natomiast postępowała na tyle rozważnie i ostrożnie, że żadne błoto do niej nie przylgnęło. Niemniej konspiracja przeciwko niej nigdy nie ustawała. Pewnego razu, gdy siedziała samotnie w ogrodowym pawilonie, a cienie drzew grały na jej ciele, podszedł do niej król. Pogawędzili chwileczkę i wtedy król zaczął mówić o jej życiu, zanim jeszcze przybyła do pałacu, czego nigdy wcześniej nie robił. Wyglądało na to, że jednak o nim wiedział, ponieważ mówił o jej bracie; stwierdził, że słyszał o tym, iż nie ma człowieka silniejszego od kowala, brata królowej. Małżonka potwierdziła i zaczęła mówić i mówić, wychwalając brata, wspominając dzieciństwo, gdy nosił ją na swych szerokich ramionach, a nawet podrzucał wysoko w górę, a potem chwytał. Była szczęśliwa, że może o tym wszystkim opowiadać, aż na chwilę się zapomniała i stwierdziła, że jej brat jest nie tylko silny, lecz także mądry, a wszyscy ludzie go kochają. Nigdy nie było kogoś podobnego do niego. Król nie był tym wszystkim zachwycony, ale powiedział jedynie tyle, że kowal jest wielkim człowiekiem, więc królowa musi do niego napisać, by przybył do miasta, aby w ten sposób król mógł poznać człowieka, o którym słyszał tyle dobrego.

Po tym wszystkim król wstał i odszedł, królową ogarnęły natomiast wątpliwości. Im więcej się zastanawiała, tym bardziej była przekonana, że nie postąpiła właściwie, mówiąc tak dużo. To nie było rozsądne, by tak bardzo chwalić kogokolwiek przed królem. Udała się do własnych komnat i tam próbowała rozwikłać zagadkę, czemu król postąpił właśnie ten sposób – i czemu chce sprowadzić jej brata do miasta. W końcu doszła do wniosku, że wpadła w zasadzkę. Nie potrafili dokuczyć jej, więc teraz spiskują przeciwko niej przez brata. Musieli udać się do króla i długo sączyć mu w ucho złośliwe wieści. Powiadali, że brat królowej jest najsilniejszym człowiekiem w całym królestwie. „Jest też bardzo inteligentny – dodawali – i niezmiernie popularny wśród ludzi. Chełpi się również tym, że jego siostra jest królową, więc uważa, że nie ma takiej sprawy, której by nie rozwikłał”. Twierdzili też, że taki człowiek w królestwie jest niezwykle niebezpieczny, łatwo bowiem może wywołać rebelię, z którą król nie będzie w stanie sobie poradzić. Właśnie kowal jest do czegoś takiego zdolny. Co więcej, rzeczywiście zasadne są podejrzenia, że coś knuje, bo przecież nie przybył do miasta wraz z siostrą. Minęło już wiele miesięcy, a jego ciągle tu nie ma. To dowód na to, że nie można mu ufać. Każdy inny człowiek, którego siostra jest królową, przybyłby do miasta, żył w pałacu i służył królowi, a nawet mógłby zostać ministrem. Tymczasem on nadal pozostaje w swym miejscu, udając, że jest prostym kowalem.

Słuchając tych słów, król zwątpił i uznał, że przynajmniej część z tego, co mu podszeptują, musi być prawdą. Udał się więc do królowej, a ta wcale go nie uspokoiła tym, co powiedziała. Dlatego nakazał jej, by napisała do brata prośbę, aby przybył do pałacu. Królowa była przerażona błędem, który popełniła, jak też tym, że tak łatwo wpadła w sidła zastawione przez swoich wrogów. Wierzyła jednak, że król zapomni. Zdecydowała więc, że nie napisze do brata i nie wspomni o królewskim poleceniu, aby tu przybył. Jednak następnego dnia król powrócił do tematu, pytając, czy już napisała. Gdy odpowiedziała, król bardzo się zdenerwował tym przejawem nieposłuszeństwa i zapytał, jak to się stało, że nie wykonała jego poleceń. Wtedy królowa padła na kolana, skłoniła się nisko do królewskich stóp i przyznała, iż obawia się, że brat będzie tu sprowadzony tylko po to, by go uwięzić i zgładzić. Błagała króla, by zostawił go w spokoju w swej odległej wsi. Przekonywała przy tym, że jest dobra, lojalna i nie miała na myśli nic złego. Król był rozczarowany tym, że przejrzano jego myśli, ale uparcie trwał przy swym pomyśle. Zapewnił królową, że gdy kowal przybędzie do zamku, nie stanie mu się żadna krzywda. Może nawet liczyć na coś dobrego. Nakazał przy tym królowej, by go słuchała, i zagroził, że jeśli go nie posłucha, będzie to dla niego dowód braku lojalności z jej strony. Wtedy nie będzie miał innego wyjścia, jak siłą aresztować kowala, a zarazem ukarać i ją. Na to królowa odrzekła, że jeśli król przysięgnie jej, że jej bratu nie stanie się krzywda, to napisze list, tak jak jej nakazano. No i król przysiągł! Królowa napisała do brata, powołując się na jego miłość do niej i prosząc, by przybył do Złotego Miasta. Dodała, że bardzo go potrzebuje, i wspomniała, że król przysiągł, iż nie zrobi mu krzywdy. List wysłano przez królewskiego posłańca. Po pewnym czasie kowal przybył do miasta, gdzie już na rogatkach został schwytany i wrzucony do lochów.

Gdy królowa odkryła, że ją oszukano, wpadła w rozpacz. Imała się wszelkich sposobów, od łez i błagań po uprzejmości i uniżoność, by tylko zmienić zdanie króla. Wszystko na próżno. Spróbowała jeszcze konspiracji i przekupstwa, byle tylko wyciągnąć brata na wolność, ale i to się nie udało. Dzień procesu nadszedł szybko. Kowala potępiono i skazano na śmierć przez spalenie na stosie, co miało się stać nad brzegiem rzeki następnego dnia.

Tego wieczoru królowa wysłała mężowi list, w którym prosiła, by do niej przybył. Pełen podejrzeń król wszedł do jej komnat. Bał się kolejnej fali próśb i nalegań, oczekiwał łez i wyrazów żalu. Ku swemu zaskoczeniu zastał królową ubraną piękniej niż kiedykolwiek; nie płakała. Zamieniła się w jego oczach w najcudowniejszą perłę wśród kobiet. Co więcej, powiedziała mu, że to on miał rację. Stwierdziła, czule go obejmując, że odkryła prawdę – jej brat rzeczywiście spiskował przeciwko królowi, więc wyrok śmierci jest jak najbardziej uzasadniony. To straszne – mówiła – że jej brat, którego zawsze stawiała sobie za wzór, okazał się zdrajcą. A jednak tak jest, toteż król będzie teraz uchodził za najmądrzejszego spośród wszystkich królów, ponieważ odkrył ten spisek.

Król był zachwycony, znajdując żonę w takim nastroju. Koił ją, mówiąc do niej czule i uprzejmie, bo naprawdę ją kochał, nawet wtedy, gdy usłyszał złe wieści o jej bracie. Kiedy podejrzliwość króla znikła, królowa poprosiła go, by zrobił jej przysługę, to znaczy pozwolił jej pójść w otoczeniu służek nad rzekę i osobiście zobaczyć egzekucję jej zdradzieckiego brata. Król, który wtedy był już w takim stanie, że zagwarantowałby jej dosłownie wszystko, oczywiście z wyjątkiem życia jej brata, wyraził zgodę. Wtedy królowa rzekła, że jest zmęczona, musi odpocząć po wielkich trudach ostatnich dni, i poprosiła króla, by odszedł. Król posłuchał prośby królowej i zostawił ją samą. Następnego ranka, gdy krople rosy i mgła jeszcze nie zeszły z górskich zboczy pod wpływem promieni słońca, wielki tłum zebrał się na brzegu rzeki pod miastem. Były tam tysiące ludzi reprezentujących różne kraje i narody. Zebrali się po to, by zobaczyć, jak ginie ten człowiek, jak pali się na stosie zdrajca. Mężczyźni niczego bardziej nie kochają, niż patrzeć, jak ginie jeden z nich. Po krótkich przygotowaniach postawiono nad brzegiem rzeki stos z suchego drzewa i słomy, by się szybko palił; wbito też żelazny pal w samym jego środku, by łańcuchami przykuć do niego skazańca. Jedno miejsce zarezerwowano dla specjalnych gości. Wkrótce przybyła z pałacu królowa w otoczeniu swych służek. Straże pilnowały, by tłum nie przedarł się zbyt blisko stosu. Wtedy nadeszli żołnierze, a wśród nich kowal. Towarzyszyły mu okrzyki: „Zdrajca! Zdrajca!”. W pomrukach niezadowolenia przykuto go do żelaznego pala pośród suchych gałęzi i słomy, po czym straż się wycofała. Królowa siedziała i patrzyła; nic nie mówiła. Podpalono stos, a ogień wielkimi językami gwałtownie szedł w górę, niosąc ze sobą kłęby dymu. Wszystko toczyło się błyskawicznie, ponieważ drewno było suche, a znad rzeki wiał lekki wiaterek. Gdy płomienie objęły człowieka wewnątrz stosu, ten nawet nie jęknął. Patrzył w dal, w kierunku swego rodzinnego domu. Było jasne, że zginie w ciągu paru chwil. Wokół zapanowała głęboka cisza. I oto nagle, zanim ktokolwiek się zorientował, królowa ruszyła z miejsca ku płonącemu stosowi. Znalazła się tam w mgnieniu oka i rzuciła się w płomienie. Przywierając do szyi brata, odwróciła się ku tysiącom oczu patrzących w zdumieniu na ten widok. Oto królowa, w całym swym majestacie i pięknie, obwieszona drogimi kamieniami, przywarła do człowieka w łachmanach, z odkrytymi mięśniami już zajmowanymi przez ogień. Wtedy z tłumu wydobył się ryk przerażenia. Straże i dowódcy żołnierzy próbowali nawet gasić ogień, ale na próżno. Czerwone płomienie szybko zajmowały suche drągi, obejmując tę dwójkę niczym królewską peleryną. W górę tryskały strumienie iskier. Po chwili rodzeństwa już nie było widać. Zginęli spaleni żywcem, a ich ciała zamieniły się w popiół. Ona przyczyniła się do śmierci brata i ona też z bratem poszła na śmierć. Po kilku dniach do pałacu dotarł dziwny raport. Dotyczył przystani w pobliżu miejsca, gdzie wcześniej ustawiono stos, nieopodal wielkiego figowca. Figowiec był tak wielki, a zarazem tak blisko przystani, że podróżni wysiadający z łódek lub czekający na nie chętnie korzystali z jego cienia. Jednak teraz – według raportu – coś tam się działo. Podróżni, którzy nocowali pod drzewem figowym, donosili, że w jego konarach pojawiły się dwa naty, jeden płci żeńskiej, drugi męskiej. Naprawdę bardzo przestraszyli podróżnych. W gałęziach słychać było krzyki budzące przerażenie. Więcej, mówiono nawet, że jakaś niewidzialna ręka kogoś uderzyła, a były nawet przypadki zaginięć ludzi. Dzieci, które bawiły się w cieniu drzewa, znikały i nikt ich już ponownie nie widział. Zabrały je z sobą naty i rodzice na próżno ich szukali. W rezultacie przystań opustoszała, a do króla skierowano petycję, by wydał rozkaz, aby drzewo powalić. Tak zrobiono, a jego pień wrzucono do rzeki. Odpłynął poza horyzont. Człowiekowi, który ściął drzewo, nic się nie stało, chociaż istniały takie obawy.