Bies - Marcin Cieślik - ebook

Bies ebook

Marcin Cieślik

0,0

Opis

Na jednym z poznańskich osiedli zaległo się zło. Zaginęło dziecko. Strach dzieci ze szkoły uaktywnia falę koszmarów, z którymi przyjdzie im się zmierzyć. W okolicy grasuje pedofil, a Krycha mówił do Grubego, że prawdziwego diabła w nocy widział. Historia prawdziwa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 164

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marcin Cieślik

Bies

FotografAnnie Spratt

© Marcin Cieślik, 2017

© Annie Spratt, fotografie, 2017

Na jednym z poznańskich osiedli zaległo się zło. Zaginęło dziecko.

Strach dzieci ze szkoły uaktywnia falę koszmarów, z którymi przyjdzie im

się zmierzyć. W okolicy grasuje pedofil, a Krycha mówił do Grubego, że

prawdziwego diabła w nocy widział. Historia prawdziwa.

ISBN 978-83-8126-178-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Dedykuję książkę moim dzieciom.

Króluj nam, Chryste, zawsze i wszędzie,

To nasze rycerskie hasło,

Ono nas zawsze prowadzić będzie,

I świecić jak słońce jasno,

Naprzód przebojem młodzi rycerze,

Do walki z grzechem swej duszy,

Wodzem nam Jezus w Hostii ukryty,

Z Nim w bój nasz zastęp wyruszy.

Pójdziemy naprzód, naprzód radośnie

Podnosząc w górę swe czoła.

Przed nami życie rozkwita w wiośnie.

Odważnie, bo Jezus woła.

Prolog

Uniosłem raz jeszcze głowę i mgliście dojrzałem w blasku słońca dwa trykające się koziołki na Ratuszu, trzymając babcie Klemencję i dziadka Bartłomieja za ręce. Była punkt dwunasta w Poznaniu. Rok 1986. Wakacje u dziadków. Z nieba lał się wytapiający ciała żar, w zmęczonych nogach nadzieja na lepsze jutro czekała w nieskończonych kolejkach a zielone polonezy, czerwone maluchy i pomarańczowe żuki malowały polskie drogi. Wszystko to okraszone dziecięcymi radosnymi pół nagimi okrzykami, chłodzonymi wodą ze studzienki Bamberki. Na rogu ul. Woźnej Pani Maria w białym kitlu, przy kremowym wózku na dwóch motocyklowych kołach, pod parasolką chroniąc się przed słońcem, gasiła ludzkie pragnienia. Pan Antoni, upojony własnym szczęściem niósł z kolegą nowo zakupioną Franie po kocich łbach, odprowadzany oczami zazdrości cudzych żon. Grupka studentów w półdługich włosach, kurtkach z pagonami, wysoko sznurowanych butach, lenonkach na nosie, chłodziła się, przystawiając ciemne szkło do zapuszczonej brody zimnym piwem, w myślach obalając rząd na Wronieckiej. Przez uchylone okno za moimi plecami w kamienicy zza powiewającej białej firanki z radioodbiornika Zbigniew Wodecki oglądał świat ze Zdzisławą Sośnicką. Na dwunastym tryknięciu koziołków wyszedł mężczyzna w czarnym garniturze z białą wyciągnięta koszulą i rozwichrzonym włosem. Pojawił się nagle na trzeciej kondygnacji loggii, stając pod czwartym łukiem i rzucił się na bruk. Roztrzaskał mózg pod rzeźbami znajdującymi się między łukami arkad parteru przedstawiającymi parę kobiet. Jedną z dwojgiem dzieci będącą alegorią miłości i drugą z wagą i mieczem będącą alegorią sprawiedliwości. Byłem wtedy dzieckiem i nie sądziłem, że ludzka czaszka może pęknąć z taką lekkością, jak skorupka jajka. Krew chlusnęła jakby sam Jackson Pollock pędzlem dyrygował szkarłatną farbą, malując wielkie dzieło na pradawnym bruku. Prawym okiem i częścią rozbitej czaszki wypłynął galaretowany mózg. Nos i usta mężczyzny osunęły się plastycznie na kamiennych kostkach a lewe oko, zostało na swoim miejscu. Było zamknięte. Wyglądało jakby spało. Reszta twarzy topniała jak lód na słońcu. Krople krwi na mojej stopie, pomimo że było upalnie, szybko się wychłodziły. Tylko samo tryśnięcie było ciepłe. Dziadkowie byli w szoku. Nie zauważali, że całą drogę wracałem z krwią między palcami. Na ścianie ratusza widnieje napis po łacińsku:

Czyńcie sąd i sprawiedliwość siłą uciśnionego i uwalniajcie z ręki potwarcy. Przybysza, sieroty, wdowy nie zasmucajcie. Ani moc, ani strach niech nie powstrzymują haniebnie słusznego sądu.

Wydaje mi się, że tamte wakacje odmieniły mnie i idąc od września do piątej klasy, nie byłem już tą samą osobą. W tym samym czasie trzysta kilometrów dalej z czarnej limuzyny pod Salą Kongresową wysiadał Jaruzelski w zgniłozielonym mundurku i przyciemnianych okularach, chroniących oczy zniszczone niegdyś na dalekiej Syberii, a dziesięcioletnia dziewczynka, w krótkich blond włoskach na chłopaka, w granatowej sukience w białe grochy przywiezionej z Włoch przez kochających rodziców, wykonywała kolejne okrężnie po wybojach przeszłości, potrząsając rytmicznie enerdowskim żółtym wózkiem, z pompowanymi kołami, model ze szprychą, na nowo powstałym osiedlu Orła Białego. W wózku leżała sztywna Paulinka. Lalka przywieziona przez Florentynę z Czechosłowacji z wbudowanym mechanizmem grawitacyjnym imitującym płacz dziecka. Małe rączki, które pchały wózeczek należały do Niny — mojej żony. Dzieci pieluch tetrowych, soków z woreczka i zranionych kolan, na które babcia Róża przyklejała liście babki. W całej tej historii było coś magicznego, bo Nina mieszkała na drugim końcu Poznania, albo ja, zależy, kto patrzy, a klatkę obok rodziców Niny mieszkała moja babcia, a mama Abrahama, znaczy się ojca mojego, z którym to jeździłem z wizytą bądź na wakacje przywożony byłem z Piątkowa na Rataje. Moja babcia Klemencja zabierała mnie z dziadkiem Bartłomiejem, malarzem, specjalizującym się w kopiowaniu Pabla Picasso, pół życia pracującego na kolei, na spacery po łąkach, polach i sadach wokół bloku. Nic innego nie było, zresztą tak samo, jak po mojej części miasta. Nie umiem powiedzieć, dlaczego wówczas nie wiedziałem, co skrywa las za blokiem. Dwadzieścia pięć lat później Fort II odkryły moje własne dzieci. Być może dziadkowie skrywali tę tajemnicę, by mnie nie narażać na niebezpieczeństwa czyhające w lesie mając mnie pod opieką. Jest wysoce prawdopodobne, że musiałem wpaść na przyszłego świętej pamięci, Panie świec nad jego duszą teścia Ferdynanda, którego nigdy nie poznałem, a którego babcia Niny, Róża na każdych imieninach Florentyny zachwalała, z ciaćkająca obok nadziewane cukierki owocowe praprababką Wiktorią. Florentyna po kieliszku koniaku zawsze zaczynała zdanie od: gdyby Ferdynand żył. Ile razy mogłem spotkać Ninę w jedynym warzywniaku na osiedlu, u Pani Laury, która do dzisiaj prowadzi sklep pomimo konkurencji Pana Bonawentury, a która mogłaby być narratorem całej tej historii, bo znała wszystkich bohaterów osobiście. Rodzina od strony mojej matki Eleonory była dla rodziny od strony ojca Abrahama jak Montecchi dla Capuletich, dlatego właśnie woził mnie ojciec sam całe miasto. Abraham był rudy to raz, a dwa, to z katolickiej rodziny. Jestem przekonany, że jak Eleonora dostawała spazmów na Tymińskiego i jego teczkę to Abraham po cichu oddawał głos na Wałęsę. Te niuanse polityczne doprowadziły do tego, że dopiero po ponad dwudziestu latach chrzest przyjąłem pod osłoną nocy w Katedrze, z ręki arcybiskupa Stanisława Gądeckiego na siedem dni przed śmiercią Jana Pawła II, o czym nie omieszkała mi Eleonora przypominać codziennie po tylu latach, nawracając się. Nina nie chcąc historii bardziej zabrudzić, jednak prawdą to jest i trzeba napisać, moją matką chrzestną została. Dzisiaj mieszkamy pięć klatek dalej od Ramony drugiej żony wuja Leona, brata Abrahama, którzy wykupili mieszkanie po śmieci dziadka Bartłomieja wraz z kopiami Picassa, przenosząc Klemencję do kawalerki w wieżowcu, a cztery klatki od Florentyny, co broń boże nie oznacza jednej wielkiej szczęśliwej rodziny, z niedzielnymi spotkaniami. Babcia Klemencja mieszkająca w wieży niczym Roszpunka, nie napiszę samotnie, bo byłoby to nadużycie z mojej strony, gdyż Ramona z Leonem w każdą niedzielę i kilka razy w tygodniu wsiadają do szarego poloneza i podjeżdżają kilka klatek do Klemencji, co widzę niewinnie, zmywając naczynia w kuchni, nigdy właściwie nie poznała osobiście Cynamona i Janka. Pogodzeniem zwaśnionych rodzin miał być mój ślub z Niną, na którym mieli się spotkać rody od Klementyny i Bartłomieja po stronie ojca, po stronie matki dziadek Gerald podporucznik sił zbrojny z druga żoną Oktawią, bo tych drugich żon to ci u nas dostatek a we wszystko mieli być wplątani Florentyna ze swoją matką Różą w zastępstwie Ferdynanda, a od strony Ferdynanda już też niestety świętej pamięci dziadek Albrecht z kochanką. Ostatecznie chuj wszystko strzelił, bo Abrahama nerwy poniosły i pojechał do Klemencji dzień przed ślubem robiąc awanturę i krzycząc coś o straconych latach, w wyniku czego matka moja wyjechała do Turynu a ojciec do Palermo i się rzymskie wakacje skończyły. W ten oto sposób zacząłem tworzyć z Niną własną historię na zakupionym rudym tapczanie jak włosy Abrahama na świat przyszły moje własne dzieci, Cynamon i Janek. Niniejsza historia, w którą za chwilę się zatopisz drogi czytelniku jakkolwiek wydawać się może nieprawdopodobna, fantastyczna lub przerażająca to wydarzyła się naprawdę.

Komisariat policji Poznań — Nowe Miasto

Ja masz na imię? Hans. A jak się nazywasz? Jak się nazywasz? Fisher. A ile masz lat. Pięć. Pięć lat. Widzisz, ja to wszystko muszę sobie tutaj dokładnie napisać. Hans Fisher. Lat pięć. A gdzie mieszkasz? W Laboratorium Pana Urbana. A wcześniej gdzie mieszkałeś z mamą i tatą. W Poznaniu. W Poznaniu. Zobacz, wszystko wiesz. Mądry chłopiec jesteś. A na jakiej ulicy? To tak z ciekawości pytam. Znasz ulicę też? Nie. Dobrze, to będziemy sobie teraz rozmawiać, tylko muszę ci o dwóch rzeczach powiedzieć. Pierwsza, że będziesz nam tutaj musiał mówić prawdę, wiesz? Rozumiesz, o co chodzi, tak? Wiesz co to prawda. Nie możesz nam tutaj zmyślać i mi mówić i Pani Ramonie jakiś wymyślonych rzeczy. Musisz nam mówić to, co widziałeś i słyszałeś na własne oczy i uszy. Tak, Hans? No. Halo, tu jesteśmy. Ja cię zapytam, czy Pan Policjant jest dziewczynką. Czy to jest prawda? Nie. Zgadza się, to nie jest prawda, że Pan Policjant jest dziewczynką. A na przykład, że to krzesełko jest zielone. To jest prawda? Tak. Tak, to prawda. Druga rzecz to, że jeżeli będziesz chciał, to masz takie prawo, że możesz nam nic nie powiedzieć. Jak tak będziesz chciał, ale my byśmy woleli, żebyś nam coś powiedział, bo to może nam tutaj dużo powiedzmy pomóc jakby w ocenie całej sytuacji. Jesteś w stanie powiedzieć, tak jak czujesz, czy długo cię nie było, czy raczej krótko. Nie wiem. Czy w Laboratorium mieszkałeś tylko z Panem Urbanem? Tak. Czy ktoś Cię tam odwiedzał oprócz Pana Urbana? Nie. Czyli mieszkaliście tylko w dwójkę. Tak. Świat się skończył. Jak to się skończył. Był duży wybuch i wszyscy umarli. Ale ty przecież nie umarłeś. Pan Urban mnie uratował. A ile mieliście tam pokoi. Jeden. Jeden pokój. I w tym jednym pokoju byliście cały czas. Tak. Czy Pan Urban często wychodził? Tak. A mówił dlaczego wychodzi? Mówił, że idzie szukać dla mnie kolegi. I co, znalazł kogoś. Nie. Czy bałeś się Pana Urbana? Czasami. To znaczny kiedy? Kiedy nie byłem grzeczny. A kiedy nie byłeś grzeczny. Kiedy nie chciałem robić tego, co Pan Urban kazał. I co wtedy mówił Pan Urban? Że da mi wpierdal. A co to znaczy. Opowiesz nam. Halo, tu jesteśmy. Pan Urban dawał wpierdal, tak? Hans pokiwał twierdząco głową. Co Pan Urban wtedy robił? Bo to jest dosyć ważne dla nas, wiesz. To na czym to polegało? Hans milczał. A powiedz mi… a powiedz… a spójrz tu na mnie tylko. Spójrz na mnie tylko. A co masz tam na buzi takiego? Pan Urban mnie poparzył… papierosem. To tutaj co tutaj masz. Hans pokiwał twierdząco głową. Pamiętasz, jak to się stało? Nie. Co się wtedy działo? Nie powiem. A masz jeszcze gdzieś jakieś ślady? Hans włożył prawą rękę pod koszulkę od strony szyi. Gdzie masz. Na szyi też? Masz coś na plecach. Pokaż. O mój boże. Powiedz, w jakich okolicznościach to się stało? Powiesz nam. Czy to się stało w jeden dzień? Nie powiem. A czemu nie chcesz z nami rozmawiać? Powiedź. Możesz mi powiedzieć, dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać. Bo nie. Tak po prostu nie masz ochoty, tak? Nie. Nie masz ochoty i koniec. A powiesz coś innego. Nie. A jakbym cię zapytała, czy Pan Urban cię dotykał w miejscach, w których nie chciałbyś być dotykany, to mi coś powiesz. Nie. Też nie powiesz. Wiesz co, ja mam taki pomysł. Jak już nam nie chcesz nic powiedzieć, to może powiesz coś Panu Słonikowi. O zobacz, mam tu takiego fajnego pluszowego słonika. Nie. A tak na ucho byś mu powiedział. Nie. Boisz się czegoś. Hans spojrzał na kamerę. OKO KIMI-KOKO patrzy. Czy ktoś mógłby w końcu przynieść jakieś chłopięce ubranie dla tego dziecka i zdjąć tę sukienkę.

Zachrystia

Podsłuchałem, jak Krycha mówił do Grubego, że prawdziwego diabła w nocy widział. Stał przy drzewie, czarny jak smoła i ogonem machał. Gruby jak słuchał to mu batony z ręki leciały, sam widziałem — szeptał w zachrystii Antek do Cynamona. Cicho! Stójcie spokojnie i przestańcie rozmawiać — strofował Janek. Plotkujecie jak baby na targowisku, a Ty Antek swoją drogą to też pierwszej szczupłości nie jesteś. Wciągnij bęben i oddaj się modlitwie, a nie pierdoły na zachrystii opowiadasz. Nad Jankiem pochylił się szafarz Antonii i przystawił palec do ust, marszcząc przy tym krzaczaste brwi i purpurę tym samym malując na Jankowym bladym licu. Janek, Janek, przyniosłem kilka kart z piłkarzami na wymianę. Zobacz, mam samego Lewego limited edition — szepnął teatralnie Beksa, wychylając małą blond główkę ostrzyżoną na garnek. Limited edition-powtórzył, głowę do góry zadzierając, bo najmniejszy był w szeregu. Janek nawet się nie odwrócił. Stał wyprostowany z rękami złożonymi na wysokości piersi i mruczał pod nosem dalej: proszę cię Panie o łaskę skupienia, by myśli moje były przy tobie. Wy tu o diabłach i kartach a matka mi wczoraj mówiła, że jakiś dzieciak z osiedla zaginął — powiedział Zagapiacz, któremu dźwięk sygnaturki przerwał, dając tym samym znak ministrantom do wyjścia. Ręce -szepnął jeszcze Janek do reszty, odwracając głowę. Chłopcy przeszli obok obrazu najświętszej Marii Panny Różańcowej, środkiem głównej nawy do prezbiterium, gdzie spokojnie przyklęknęli. Następnie skierowali się do ław, prócz Janka. Janek tylko skłonił głowę, wszedł na górę do ołtarza celem rozłożenia na nim ewangeliarza. Pokaż tę kartę Beksa, jak Janek nie widzi — powiedział Zagapiacz. Beksa podciągnął komże do góry i wyjął z kieszeni karty, które rozsypały się przy ławach. Beksa, Jezus, weź to szybko ograni. Beksa na kolanach z czerwonego dywanu zbierając karty, odrzuciły w panice — ty mnie tu imienia Pana nadaremno — a już przestań, przerwał Zagapiacz- kto zabiera karty piłkarskie do Kościoła. Cicho, Janek wraca — szepnął Antek. Beksa wracaj na miejsce — dodał. Janek podszedł do Cynamona i wycedził przez zęby, tylko jedno słowo — ampułki. Cynamon zerwał się na równe nogi, a były to najszybsze nogi na osiedlu i wystrzelił jak z procy. Pięć metrów dalej wpadł w poślizg pod samym ołtarzem, przypomniawszy sobie, że jest w kościele, po czym udając, że nic się nie stało, wolnym krokiem poszedł dalej po ampułki. Kiedy wrócił rozpoczęła się msza. Palacz czytał przypowieść o kąkolu, a chłopcy w ławach chichotali o rozsypanych kartach Beksy. Chłopacy, za Kościołem widziałem fajne krzaki, gdzie można zrobić bazę — wyszeptał Janek. Cynamon, Beksa i Zagapiacz spojrzeli równocześnie ze zdziwieniem na Janka, że przemówił w trakcie mszy. Pójdziecie ze mną, czy będziecie się tak dalej na mnie gapić. Pójdziemy — wyszeptali chłopcy.

Pierwsze orły za płoty

Masz, weź do buzi papierosa, nikomu nie powiem. Nie wezmę, daj spokój! No dalej, kurwa bierz, jak ci daję. Goń się, sam się truj. Taki z ciebie ministrant jak z koziej dupy trąba. Nie rzucaj się tak Cynamon, może i szybko biegasz, ale jedną ręką bym cię złamał powiedział Palacz. Hej! Weźcie wszyscy na luz — zawołał Janek. Jak Cię ksiądz Mateusz zobaczy z tym papierosem, to cię przez całą parafię za ucho przeciągnie. Straszysz mnie Janek. Ja nie straszę. Mówię, jak będzie. Mieliśmy iść za kościół. Idziesz, czy się trujesz? W dupie mam waszą bazę. Spadam na chatę. Cynamon wszystko w porządku? — zapytał Antek. Tak- chodźmy już, bo nigdy nie dojdziemy — powiedział Cynamon, poprawiając kołnierzyk. Cynamon był dzieciakiem, który oszukał śmierć, do żywych jednak wrócił pozbawiony słuchu. Za lewym uchem nosił procesor mowy, dzięki któremu słyszał. Palacz pomyślał, że niesłyszącego dzieciaka ulepi pod siebie, lecz nie wiedział, że w ciszy Cynamon budował wiele lat stalową zbroję, przez którą ciężko było się przybić komukolwiek. Chłopcy weszli w krzaki za kościołem i usiedli na gołej ziemi. Wczoraj Hefner na przerwie opowiadał, że dziewczyny biorą penisy do buzi — powiedział Janek. Blee, ale jak to, po co — powiedział skrzywiony Antek. A skąd ja mam niby wiedzieć. Wiem tylko, że Hefner chwalił się, że wie co wpisywać do wyszukiwarki internetowej i pokazywał jak czyścić historię w telefonie, by rodzice nie widzieli — opowiadała dalej Janek. Mało tego, wczoraj wraz z Archibaldem i Krychą zeszli do szatni i pokazywali, jak wali się konia. Jak się co robi — zapytał Beksa. Po co ktoś miałby uderzać konia, przecież to bezsensu. Aleś ty głupi Beksa — powiedział Zagapiacz, trącając Beksę w głowę. Hefner mówił, że trzeba skórkę z penisa zsuwać szybkimi ruchami, do góry i na dół, po czym wyjął penisa i pokazał. I co zrobiłeś? Uciekłem i powiedziałem Pani Platte o tym. A widzieli cię — zapytał Antek z przejęciem. Chyba tak. No to będzie wojna — powiedział Cynamon.

Buty ku nieznanej przygodzie

Miałem robić groźne miny i rzucać karami z rękawa, żebyśmy mogli wyglądać na normalną statystyczną rodzinę. Było wyjechać do wód z moim krzyżem, jak u Shulza, ale biednej Niny żal, że dzieci na głowę wejdą i wrócą bez butów. Zrobiłem sobie przed wyjściem termy w łazience, następnie podgrzałem jeden woreczek ryżu brązowego i jeden woreczek kaszy gryczanej. Nie, żeby to był jakiś niesamowity przepis na bolący krzyż. Grzałem co miałem. Zawinąłem paczuszki starannie w Niny czerwony szalik i obwiązałem solidnie w pasie. Wskoczyłem w szare palto, zarzuciłem szal, oświadczając, że jestem gotowy, czym wzbudziłem radość u wszystkich. Głęboki wdech. O ho ho, zauważyłem piękne buty dla dzieci, na rzepy. Absolutnie się nie zgadzam. Cynamon rzepy naciąga i niszczy. Powiedziała Nina. Spójrz na te piękne niebieskie. Są ohydne. Jesteś kobietą i na męskich butach się nie znasz. To ty się nie znasz. Mnie matka ubierała, to ja wiem, jaka to jest trauma, że niby tutaj włosek na boczek przylizany, koszulka w kratkę, guziczek pod szyjkę, że niby Jason Donovan. Jeszcze mnie wysłała na mini playback show i gdzieś tam krążą taśmy prawdy, jak się kiwam z mikrofonem w traumie. A moja mama… Cholera jasna! Tak się uruchomiłem, że mi woreczek z ryżem z dupy wyleciał, na co podeszła smukła sprzedawczyni i powiedziała, że chyba coś mi wypadło. Chyba coś panu wypadło. Tak właśnie powiedziała. Oczywiście odpowiedziałem, że to nie moje, bo przecież, na co mi woreczek ryżu w sklepie z butami i że jest niepoważna. Dostałem wylewu. Usiadłem i powiedziałem, że już nie wstanę. Cynamon zaraz podleciał i znalazł jonesowe buty, brązowe, wysokie, fajne, męskie, wiązane w sam raz dla Orłów a Janek wybrał te same i się zaczęła awantura, że dlaczego te same. Zobacz Janek, takie buty to skarb, cały świat bym w nich przebiegł — powiedział Cynamon. Mega dobre, do lasu w sam raz — odpowiedział Janek. Obróciłem się do Niny, ale Niny już nie było, bo poszła szukać butów dla siebie i zaczęły się krzyki, że kurtkę, to Janek też ma taką samą, coś o wstydzie i porucie. Co ja mam poradzić, że Janek chce mieć takie, jak Cynamon i że w domu pisakiem buty dokładnie opiszę. Nina wróciła, a ja już byłem po prawdziwym rodeo. Ostatecznie zostałem spacyfikowany i dotąd czuję posmak obcej stopy w ustach. Cynamon przez przypadek, bo to zawsze dzieje się przez przypadki, wsadził mi sklepową łyżkę do buzi. Tfu. Nina powiedziała, że pójdziemy jeszcze tylko po kapcie do drugiego sklepu, ale ja się nie dałem i z woreczkiem gryczanej w plecach usiadłem na ławce, ślepiąc na skórzane torebki. Wrócili. Janek dostał kapcie z głową Homera Simpsona a Cynamon króliczki. W domu prezentowali przez kolejną godzinę, jak chodzą w nowych butach i kapciach. Mówię, piękne kapcie, śmieszne takie, aż odezwał się Cynamon, że te króliczki to jednak są za duże i on ich nosić nie będzie, bo chce mieć takie jak Janek a ja, że spokojnie, że godzinę temu w sklepie była awantura, jakby podobna i ja normalnie uszom moim nie wierzę, co ja słyszę. Cynamon chce mieć coś jak Janek. Zapytałem Niny, ile za te kapcie dała, jak mnie pod damskimi torebkami zostawiła. Powiedziała, że sześćdziesiąt złotych i aż całą gryczaną z siebie wytrząsnąłem. Wszystko zaczęło się jakby od nowa, a te kapcie to są fatalne, bo to przecież było widać od razu.

***

Nina