Bibliotekarka - Janusz Niżyński - ebook

Bibliotekarka ebook

Janusz Niżyński

3,8

Opis

Bibliotekarka to emocjonująca powieść o namiętności, realiach życia w pandemii i poplątanych ludzkich losach. To przekaz o miłości i o tym, jak czasem nawet skryte marzenia się spełniają. Od początku fabuła skłania do refleksji nad ludzkim fatum i opowiada dzieje młodej dziewczyny, która przylatuje do dalekiej Ameryki za pracą. Tu mimowolnie uczestniczy w rozwikłaniu rodzinnej tajemniczej zagadki i przeżywa swą wielką miłość. Czy po powrocie do kraju jej amerykańska „przygoda” się zakończy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 547

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (5 ocen)
1
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Janusz Niżyński

Bibliotekarka

© Janusz Niżyński, 2021

Bibliotekarka to emocjonująca powieść o namiętności, realiach życia w pandemii i poplątanych ludzkich losach. To przekaz o miłości i o tym, jak czasem nawet skryte marzenia się spełniają. Od początku fabuła skłania do refleksji nad ludzkim fatum i opowiada dzieje młodej dziewczyny, która przylatuje do dalekiej Ameryki za pracą. Tu mimowolnie uczestniczy w rozwikłaniu rodzinnej tajemniczej zagadki i przeżywa swą wielką miłość. Czy po powrocie do kraju jej amerykańska „przygoda” się zakończy?

ISBN 978-83-8245-129-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Zamiast wstępu

Mówią, że oprócz naszego prawdziwego świata istnieje również inny — kolebkowy świat, za którym rozpościerają się jeszcze kolejne i następne światy. Niewiele o nich wiadomo. Dlatego, pozwólcie moi Drodzy, że nie będę się nimi zajmować. Opowiem Wam za to o kolebkowym świecie. Otóż wedle tego, co niektórzy o nim mawiają, zanim w świecie rzeczywistym cokolwiek się wydarzy, ma ono swą zapowiedź w świecie kolebkowym — zgodnie z wolą Wszechwładcy. To właśnie tam zapoznają się ze sobą człowiecze dusze, aby uzgodnić warunki, w jakich spotkają się w ludzkich powłokach na Ziemi.

A zatem…

Zatem na jednym z białych obłoków, którymi wypełniony jest kolebkowy świat, siedziała Dusza Żeńska i kołysała nogą. Siedziała i czekała, aż dołączy do niej z woli Wszechwładcy Dusza Męska. Siedziała i marzyła o tym, jak spotkają się tam, na Ziemi, w prawdziwym świecie, i obmyślała na tę sytuację różne okoliczności spotkania.

— Cześć! — Gdy wreszcie Dusza Żeńska usłyszała, natychmiast się odwróciła.

Z pobliskiego obłoku, o sympatycznie lśniącym liliowym kolorze, zerkała na nią Męska Dusza. Aureola Męskiej Duszy była gładka, bez skazy i bardzo spodobała się Duszy kobiecej.

— No, cześć! — Odpowiedziała i zaprosiła ją do siebie, na swoją chmurkę, od tej chwili lekko kołyszącą się w miękkiej liliowej aureoli.

Męska Dusza opadła na obłoczek, przycupnęła obok i zajaśniała srebrzystym blaskiem.

— Lubię cię. — Rzekła i jej blask się nasilił.

— Też cię lubię. — Odpowiedziała mu Dusza Żeńska i wokół jej aureoli przebiegła fala tęczy.

— O czym myślisz?

— O tym, jak spotkamy się na Ziemi. Czy wyobrażasz już sobie, jak to się tam stanie?

— Nie, nie wyobrażam. Bo i po co? Wszystko odbędzie się zgodnie z wolą Wszechwładcy. Po co o tym rozmyślać? — Odpowiedziała Męska Dusza i chuchnęła w nią zimnym podmuchem.

Mimo to Dusza Żeńska zbliżyła się do Duszy Męskiej i poczuła jej ciepło.

— Jesteś gorąca, Duszo, ale mówisz tak chłodno…

— Przyzwyczaj się do tego, bo tak samo będzie ze mną na Ziemi.

— No to obdarzył mnie Wszechwładca szczęściem! A niech mnie… Moja przyszła połówka jest gorąca na ciele, ale zimna w rozmowie, a na dodatek nie jest ciekawa przyszłości… Ależ będę się musiała z tobą nacierpieć na tej Ziemi. — Odpowiedziała Żeńska Dusza i jej aureola nieco zmatowiała.

Męska Dusza zmierzyła Duszę Żeńską badawczym spojrzeniem i tym razem chuchnęła w jej kierunku ciepłym powiewem.

— Hej! Nie złość się. Jestem mimo wszystko dobrą Duszą, choć owszem: trochę „z grubsza ciosaną” — jak powiedział o mnie Wszechwładca, ale jestem cierpliwa i wytrwała. Więc może będzie nam ze sobą dobrze, bo już cię polubiłem.

Żeńska Dusza ponownie zajaśniała tęczowym światłem i odpowiedziała:

— No to nie będę na ciebie zła, a jeśli już… to tylko troszeczkę, i na niedługo. A w ogóle, to wiedz, że jestem przebiegła i zaradna, czasami lubię też pofantazjować. Poza tym bywam okropnym pracusiem i uwielbiam czytać książki.

— To miłe cechy, szczególne w życiu rodzinnym. Tylko że ja chyba nie będę chciał się zbyt szybko ożenić. Kocham wolność, wiatr we włosach, więc…

— Więc najwyraźniej Wszechwładca miał rację, mówiąc o twym „z grubsza obciosaniu” — Żeńska Dusza zakończyła za nią — Tylko dlaczego akurat mnie obdarowuje taką połową? Co zrobiłam źle?

Męska Dusza rozjaśniła się, nie rozumiejąc ciemnoniebieskiego koloru swej towarzyszki, i zapytała:

— A ty, co? Oczekujesz ode mnie tylko i wyłącznie bieli? Czystej aury, bez skazy? No to idź do Wszechwładcy i proś, by nie wysyłał cię na Ziemię. Bo tacy niewinni to pomieszkują tylko tutaj. Jednak, gdy pójdziesz, on wyśle cię na Ziemię… jeszcze szybciej, żebyś za dużo sobie nie nawyobrażała i nie oczekiwała na wyrost. A mówisz, iż jesteś przebiegła! Czuję, że i ja, choliwcia, nacierpię się z tobą na tej Ziemi.

Dusza Żeńska zbladła i trochę się skurczyła.

— No, dobra. Nie szkalujmy się nawzajem. — Powiedziała i ponownie rozkwitła. — Lepiej obmyślmy, jak spotkamy się tam, na Ziemi. Masz jakieś sugestie?

— Ja? Nie, nie mam. Po co mi one? Gdy już cię trochę poznałem, boję się cokolwiek zasugerować. — Męska Dusza dokładnie zbadała ją wzrokiem i dodała — Powiem ci za to coś innego: jesteś bardzo duża, więc raczej nie sposób, bym cię nie zauważył. Prawdopodobnie będziesz chciała być wysoka, bo taka dusza potrzebuje czegoś, żeby się zmieścić. Tylko, proszę, nie wyrastaj nazbyt ponad przeciętność, bo takich się boję. I nie bądź zbyt mała, bo, jak mawiają, takie czasem kompensują niewielki wzrost zarozumiałością.

— Zobacz, jak bardzo jesteśmy pryncypialni. Już teraz sądząc po twojej krągłości, na Ziemi będziesz gruby, niezgrabny i zawsze niezadowolony. No, ale cóż… Jestem skazana na zakochanie się w tobie. O, Wszechwładco, pomóż mi!

Dusza Żeńska poderwała się z obłoku, zawirowała trochę w przestworzach i ponownie opadła na swe wymoszczone gniazdko.

— Nalatałaś się?! Lataj, lataj, zanim zadzwoni dzwonek, i nie myśl więcej o tym, w jakich okolicznościach się spotkamy. Czy to naprawdę ma jakieś znaczenie? Dla mnie, drepcząc po omacku, możemy się nawet walnąć łbem o łeb. Wszystko jedno!

— Co?! Wszystko ci jedno? I naprawdę wolisz, abym cię spotkała, gdy oberwiesz solidnego kuksańca w głowę? Czy ty rozumiesz, czego chcesz?! — Żeńska Dusza ponownie uniosła się nad obłok i zaświeciła jeszcze mocniej.

— Jasne, że rozumiem! — Męska Dusza również uleciała i zawirowała wokół Żeńskiej. — Tak! Chcę cię poznać w momencie, gdy i ty dostaniesz kuksańca w to swe inteligentne czółko. Proszę Cię, Wszechwładco, niech tak się stanie!

Dusza Żeńska nie zdołała już nic odpowiedzieć, bo zadzwonił dzwonek i… jakby po machnięciu czarodziejskiej różdżki zmieniła się w złociste zanikające iskierki.

— Odleciała bez pożegnania! Prawdziwa kobieta! Okej… Wkrótce spotkam się z nią na Ziemi.

Po jakimś czasie zadzwonił dzwonek i dla niej: Męskiej Duszy.

Nudziła się i niecierpliwiła Męska Dusza, wyczekując na ten dzwonek. Słysząc go, bezzwłocznie rozsypała się na iskierki i uleciała… Za Żeńską Duszą. Na Ziemię.

— 1 —

Jest coraz bardziej przerażona. Już od blisko godziny siedzi w antywirusowej maseczce w hali przylotów lotniska Regana w Waszyngtonie i kompletnie nie wie, co dalej robić? Nikt po nią nie przyszedł! Przyleciała rejsowym z Nowego Yorku, wymęczona, otumaniona wcześniejszym całodniowym lotem z Warszawy i chciałaby wreszcie odpocząć, zdjąć tę cholerną maseczkę, wyluzować się, a tu — taka przykra niespodzianka… Jak mogła tak lekkomyślnie zaufać zapewnieniom obcej osoby, która obiecała, że kogoś podeśle po nią na lotnisko, że ktoś na pewno będzie czekać w hali przylotów, skąd ją bezzwłocznie odbierze… Jak mogła tak naiwnie w to uwierzyć!?

Odległy kontynent, do którego po raz pierwszy w swym życiu przybywa, wyludnione otoczenie za sprawą szerzącej się pandemii — wszystko to, wraz z chłodem lotniskowej obojętności, przytłacza ją. Jej umysł zablokowany strachem nie jest w stanie zainicjować żadnego racjonalnego działania. A takie powinna podjąć jak najszybciej. Musi! — Ponieważ na zewnątrz coraz bardziej zapada zmrok i personel lotniska wkrótce zacznie przygotowywać port do pracy w reżimie nocnym. To oznacza, że z powodu pandemii covid-19 i tak nielicznie dotąd funkcjonujące bary i sklepiki zaczną się zamykać, że na hale wjadą ekipy z maszynami odkażającymi i sprzątającymi, a służby informacyjne, będące ostatnią ostoją, do której wciąż jeszcze mogłaby się zwrócić o pomoc, opuszczą lotnisko i pozostawią ją samą sobie, jak przysłowiową ofiarę na pastwę bezdusznego losu.

Kretynka! — Oto co jedynie ciśnie jej się teraz do ust i co mimowolnie wyartykułowała na głos, i to tak donośnie, że śpiący na sąsiedniej ławce zdrożony mężczyzna, zaniepokojony jej okrzykiem, otworzył oczy i półsennym wzrokiem zmierzył ją od stóp do głów. Najwidoczniej uznał, że zachowanie nieznanej mu kobiety nie odbiega od normy, gdyż po krótkiej chwili wrócił do swej drzemki.

Tymczasem myśli dziewczyny stają do bezpardonowej potyczki z jej zranioną dumą: ostrzegała cię matka, abyś dodatkowo zapisała w kalendarzyku wszystkie niezbędne kontakty, z których będziesz mogła skorzystać w razie nieprzewidzianej sytuacji? — Ostrzegała! A ty, co? Zignorowałaś radę matki. Uwierzyłaś, że całkowicie wystarczy ci kilka notatek wklepanych poprzedniego dnia do smartfonu. No to masz teraz!… Jak mogłaś, kretynko, dopuścić do tego, aby ten najbardziej zaufany przez ciebie przedmiot — smartfon — został w twym mieszkaniu w Starych Babicach? No, jak mogłaś o nim zapomnieć, beznadziejna wariatko, pospiesznie wybiegając z domu do czekającego na ciebie w samochodzie Sebastiana?! Chłopak poproszony przez twoją przyjaciółkę Olgę był na tyle uprzejmy, by zawieźć cię na lotnisko Chopina w Warszawie… Tak, to miło z jego strony. Doceniłaś ten gest, obdarzając go na pożegnanie żarliwym buziakiem. (Swoją drogą — moja droga — uważaj! Facet, mimo że sprawia wrażenie statecznego i porządnego gościa, jeszcze za dużo sobie nawyobraża, a przecież jest żonaty od ledwie roku, na dodatek z twą najlepszą przyjaciółką!). No i czemu przez całą drogę, miast dokonać ostatniego przeglądu sytuacji, ty — z determinacją jakiejś maniaczki — kłapałaś przy nim ozorem jak najęta, dzieląc się z tym przystojniakiem bzdurnymi babskimi nadziejami związanymi z nowo podejmowaną pracą?… Zaraz, zaraz! — A w ogóle, od kiedy stałaś się taka gadatliwa przy facetach, beznadziejna introwertyczko? Miast użalać się przed mężem przyjaciółki — nie trzeba ci było właśnie wtedy sięgnąć po telefon i zadzwonić do mamy? Widząc, że jego nie masz, byłaby jeszcze szansa na ogarnięcie zaistniałej sytuacji… No i sięgnęłaś, owszem, sięgnęłaś durna dziewczyno, ale dopiero po odprawie paszportowej. Z góry uznałaś, że to będzie najlepszy moment na pocieszenie mamusi, iż „wszystko, mamuś, leci jak z płatka”. No i poleciało… Jak cholera poleciało jak z płatka, na łeb i szyję poleciało. Gratuluję!…

Kurczę! Co ja mam teraz robić? — W końcu myśli dziewczyny skierowały się na bardziej pragmatyczne tory. — Nie mam telefonu, nie pamiętam oczywiście nawet numeru do moich pracodawców, więc jak mam ich poinformować, że od ponad godziny jestem i niecierpliwię się tutaj, na lotnisku w Waszyngtonie? — Chyba najlepiej będzie, gdy po prostu zaczekam na kolejny rejsowy z Nowego Yorku. Możliwe, że podczas rozmowy z panią Alicją doszło między nami do jakiegoś nieporozumienia. Każdego dnia z Nowego Yorku do Waszyngtonu przylatuje kilkanaście samolotów. Może więc wyraziłam się nieściśle i pani Alicja zrozumiała, że przylecę o innej porze? Pewno tak… Tak właśnie musiało się stać. Trudno. Muszę sobie teraz radzić sama. Do przylotu kolejnego rejsowego, i ostatniego w tym dniu samolotu, mam jeszcze grubo ponad półtorej godziny. Zasięgnę języka w biurze informacyjnym dla podróżnych, bo na szczęście to biuro wciąż jeszcze tu pracuje…

Pracownica Airport information office — młoda piękna mulatka z przyklejonym uśmiechem na twarzy, sympatycznie prezentującym się nawet pod przezroczystą antycovidową przyłbicą, sprawnie pomogła ustalić Mariannie optymalną trasę do małej miejscowości Taneytown w stanie Maryland, gdzie znajduje się dom i winnica pani Alicji. Wydrukowała też dla niej mapkę ze szczegółową trasą podróży, którą, siedząc w wygodnym fotelu biura, zaczęła teraz skrupulatnie studiować. Ponieważ zależało jej, aby podróż była możliwie najtańsza, będzie musiała kilkakrotnie zmieniać środek lokomocji. I tak, w kolejności: najpierw czeka ją podróż liniami Greyhoundu przez Baltimore do Frederick. Tu — na Transit Center będzie musiała się przesiąść do lokalnej linii w kierunku Emmitsburga, skąd podmiejskim autobusem dojedzie do docelowego Taneytown. Jednak to nie koniec. Dalej czeka ją jeszcze pieszy przemarsz z walizą i plecakiem po kompletnie nieznanej okolicy do Commerce St — czyli tam, gdzie znajduje się dom, którego właścicielka: Alicja Fimié wynajęła ją do pracy. Najgorsze jednak jest to, że podczas tej całej eskapady będzie musiała się obyć ledwie jedną jedyną butelką wody mineralnej i paczką herbatników. Po odliczeniu kosztów podróży po prostu na nic więcej nie starczy jej pieniędzy.

Sfrustrowana tym faktem zdała sobie sprawę, że jeśli zaproszenie do pracy okazałoby się w ogóle czyimś nieodpowiedzialnym żartem, wtedy do domu w swych Starych Babicach musiałaby wracać na piechotę, po drodze, rzecz jasna, przepływając Atlantyk wpław albo… Nie! Nie chciała nawet myśleć o tym „albo”, podświadomie rozumiejąc, że konsekwencje takiego „albo” byłyby dla niej absolutnie nie do przyjęcia.

— 2.1 —

Gdy wróciła z biura informacyjnego do swej ławeczki, z konsternacją stwierdziła, że została zajęta. Całą okupowała starsza ciemnoskóra kobieta z czwórką małych dzieci. Być może fakt, że wszystkie pociechy kobiety były w maseczkach, dzieciarnia zachowywała się w miarę spokojnie, nie zakłócając ciszy. Na szczęście Marianna niedaleko dojrzała obszerny welurowy fotel. W Polsce takie siedziska pousuwano z miejsc publicznych, z uwagi na wymogi sanitarne służące zapobieganiu szerzenia się pandemii, tutaj, okazuje się, wciąż funkcjonują w najlepsze. Prędko do niego podbiegła. Dopiero gdy siadła w przepastnym miękkim zagłębieniu, gdy chwilę odpoczęła, była w stanie ponownie zacząć rozmyślać o czekającej ją przymusowej eskapadzie. A rozmyślając, poczuła, jak oczy mimowolnie zaczęły wypełniać się łzami, które za moment uleją się nad jej naiwnym zaufaniem w ludzką dobroć. Życzliwość, którą w swym własnym przekonaniu zawsze okazywana wszystkim znajomym, ale i nieznajomym, oto odpłaca jej się teraz pięknym za nadobne. — Pamiętaj Marysiu! Nie wolno bezkrytycznie ufać ludziom, córeczko… — niczym echo z odległego dzieciństwa rozbrzmiewały teraz w jej myślach słowa przedwcześnie zmarłego ojca. Na pewno tata miał rację, ale dlaczego miałaby nie ufać takiemu Łuszyńskiemu — założycielowi i właścicielowi świetnie prosperującego portalu Akademia Pisarza, za którego poręczeniem podjęła się tej pracy? A poza tym, to właśnie u Iwana Łuszyńskiego, jeszcze do wczoraj pracowała jako redaktorka, ale także jako autorka publikacji tworzonych dla potrzeb portalu. To Łuszyński, za rekomendacją jej mamy, która z kolei była zaprzyjaźniona z jego matką, w rok po ukończeniu przez Mariannę studiów dziennikarskich wciągnął ją, tę cichą introwertyczną dziewczynę, do swego medialnego przedsięwzięcia, przysposobił do zawodu redaktorki, przyuczył i zachęcił do wspólnego robienia biznesu. Gdyby nie on — na pewno do dzisiaj ślęczałaby za ladą małego butiku z biżuterią i pamiątkami i naiwnie marzyła o tym, jak to kiedyś, w przyszłości zakocha się szczęśliwie w księciu z bajki, a potem jak zostanie wielkim pisarzem. Od czasu studiów takie były jej przecież najważniejsze marzenia. Jednak, żeby już tak do reszty nie narzekać na tę nieciekawą pierwszą po studiach pracę, musi tu oddać pewną sprawiedliwość: miała ona także niekwestionowane walory — na przykład: nie było w niej zbyt dużo do roboty. Podczas przesiadywania przed butikowymi półkami mogła sporo czasu poświęcić na uprawianie swego ukochanego hobby: pisania. To wtedy zresztą na zwykłych kartkach papieru, ręcznie i pospolitym długopisem napisała swą pierwszą w życiu powieść. Zatytułowała ją trochę dziwnie, a może prowokacyjnie: „Książka o cichych ludziach”, czyli takich ludziach jak ona. Ona Marianna uważa, że cisi ludzie to ci, którzy mają wiele do powiedzenia. Nie trwają w ciszy ze strachu przed mówieniem, ale rozmawiają tylko z tymi, którzy potrafią je zrozumieć. Dlatego chciała w tej powieści ustami swych bohaterów porozmawiać z czytelnikami, którzy, jak ona — wolą być cisi. Chciała dowiedzieć się, dlaczego tacy są, a może: dlaczego ona sama jest taka? Nie dowiedziała się. Nigdy powieści tej ani nie wydała, ani nikomu nie dała do przeczytania.

I jeśli ze stałą pracą, dzięki mamie i Łuszyńskiemu, jakoś w końcu się ułożyło, to w życiu osobistym wciąż było nijak. Wprawdzie jeszcze podczas nauki w liceum, na dwa lata przed maturą poznała kogoś wyjątkowo. Kogoś, jak jej się wtedy zdawało, absolutnie fascynującego, wzbudzającego zaufanie, mówiąc krótko — poznała swego pierwszego w życiu mężczyznę.

Przyjaciele nazywali go „sinior professore”. Znajomość z tym mężczyzną na długie lata odcisnęła się piętnem nie tylko na uczuciowym życiu Marianny. „Sinior professore” był artystą sztuki cyrkowej, a konkretnie treserem zwierząt. I, co nie było tu bez znaczenia, był od niej dużo, dużo starszy. Od pierwszych chwil poczuła w jego osobie powinowatą duszę. Jego niebieskie jak lazur południowego nieba oczy — mądre i przenikliwe, jego kruczoczarne włosy (typowe dla urody południowca z rejonu włoskiej Kampanii), ale przede wszystkim okazywane przez niego jej — młodej, niedoświadczonej życiowo dziewczynie, żarliwe uczucie — zrobiły swoje: zakochała się w tym mężczyźnie na zabój. Przez całe wakacje jeździła z jego trupą cyrkową po Polsce, od pierwszego dnia podróży ofiarowując mu swój nieustający podziw, zauroczenie, czas i oczywiście w końcu swe święcie dotąd strzeżone dziewictwo… I czy zawiniło spontaniczne uczucie, które i jej, i — co gorsza — temu doświadczonemu mężczyźnie odebrało cały rozsądek, dość powiedzieć, że dziewczyna po swym pierwszym razie zaszła w ciążę. Dowiedziała się jednak o fakcie dwa miesiące później, u ginekologa, do którego zmusiła ją, aby poszła, jej matka, zaniepokojona niespodziewanym obfitym krwawieniem córki. Okazało się, że doszło do samoistnego poronienia… Diagnoza lekarza była dla Marianny szokiem: „być może nigdy więcej nie będzie pani mogła zajść w ciążę…”. I dziewczyna miast wpaść w szok, a przynajmniej miast się zmartwić, już po kilku godzinach z takim stanem rzeczy pogodziła się. — Nie będę mogła mieć dzieci? Trudno. Widocznie mam inne do wykonania w życiu zadanie. Zostanę wielką pisarką! — I po raz pierwszy uświadomiła sobie, czego tak naprawdę oczekuje od życia, po raz pierwszy tak wyraziście wyświetliło się w jej myślach najważniejsze marzenie, a właściwie konkretny cel, do którego odtąd będzie za wszelką cenę dążyła.

Niezrażona zatem traumatycznym życiowym doświadczeniem podczas kolejnych wakacji znów dołączyła do taboru i na powrót wróciła do mężczyzny o „oczach jak lazur południowego nieba”. — Jeśli mam zostać wielką pisarką, gdzie lepiej nauczę się życia, jak nie u boku i pod opieką dojrzałego mężczyzny?

I rzeczywiście: „sinior professore” jak przypuszczała, uczył ją wszystkich i smaków, i kolorów życia. Nie tylko tego rozgrywającego się w cyrkowych wozach, na i za areną, ale także tego najprawdziwszego życia — przewijającego się za oknami wędrującego po kraju taboru. Do dziś na przykład ze wzruszeniem wspomina dzień, gdy w jednej z małych miejscowości znajdujących się na trasie przejazdu zaprowadził ją do miejscowego kościółka. Odbywał się w nim letni festiwal muzyki organowej Jana Sebastiana Bacha. Wspaniała monumentalna toccata i przeszywające serca słuchaczy dźwięki fugi d-moll, a potem patetycznie i wzniośle rozbrzmiewające z wiekowych kościelnych organów passacaglia — przeniosły ją w inny wymiar świadomości. I nagle, niczym po obrzędowym katharsis, poczuła, jak pod wpływem transcendentalnej muzyki całkowicie oczyszcza się wewnętrznie i na zawsze odmienia się jej dusza. Oto w jednej chwili ona — dziewiętnastoletnia dziewczyna, dla wielu jej starszych kolegów wciąż jeszcze smarkula — staje się zupełnie inną Marianną. Ubogaconą wewnętrznie Marianną. Młodą osobą, która, jak piękny motyl nagle przepoczwarzony z larwy, rozpoznaje w sobie dojrzałą, świadomą swych walorów i życiowych celów kobietę.

Po drugim sezonie wakacyjnym i po ukończeniu szkoły średniej raz na zawsze pożegnała się z taborem i z mężczyzną „o oczach jak lazur południowego nieba”. Przekonała ją w końcu do takiej decyzji matka. Do dziś pamięta jej słowa: Najważniejszy mężczyzna w życiu kobiety, moja Maryś, to nie jej pierwszy, a ten, który sprawi, że nie będzie chciała mieć następnego… Zgodziła się z matką. Widocznie ten „jej pierwszy” nie okazał się najważniejszym…

Po zakończeniu szkoły średniej rozpoczęła naukę dziennikarstwa i komunikacji społecznej na wydziale filologicznym Uniwersytetu Warszawskiego. W tym celu miesiąc wcześniej przeprowadziła się ze Starych Babic do Warszawy. Nie musiała tego robić: stare Babice to podstołeczna gmina, z miastem połączona kilkoma liniami podmiejskich autobusów. Zdecydowała się na zmianę miejsca zamieszkania z pragmatycznego powodu: po prostu nadarzyła się okazja, by się usamodzielnić. W Warszawie mogła nieodpłatnie zająć mieszkanie swej stryjecznej siostry Felicji, która właśnie wyjeżdżała na kilkuletnie studia lingwistyczne do Mongolii. Felicji, która nie miała rodzeństwa, bardzo było na rękę zostawić mieszkanie pod opieką kogoś odpowiedzialnego, a przede wszystkim zaufanego, takiego właśnie jak Marianna. I, ku obopólnej korzyści sióstr stryjecznych, tak się stało. Wraz z mieszkaniem Marianna otrzymała jeszcze jeden od Felicji niespodziewany bonusik: czterdzieści słoiczków z sosami pomidorowymi, kilkadziesiąt z kabaczkami, papryką, z ogóreczkami kiszonymi, przecierami z buraków, wspaniałych sześć półlitrowych słoików keczupów — krótko mówiąc: przepyszne dodatki do codziennych kuchennych wiktuałów na całe długie miesiące, a nawet, można przypuszczać — lata. Mistrzyni domowych przetworów, niezrównana w pichceniu Felicja, przygotowała je oczywiście dla samej siebie, do końca nie wierząc, że wyjazd na dalekie studia dojdzie do skutku. Jednak, skoro już się stało, jak się stało, to nawet się ucieszyła, że przetwory się nie zmarnują, a posłużą jej ulubionej stryjecznej siostrzyczce, Mariannie. „Zobaczysz: jedząc je, aż język ci ucieknie do podłogi, takie to pyszności!” — zapewniała ją. I miała rację: przetwory naprawdę okazały się przepyszne, o niezrównanym delikatnym i wysublimowanym smaku… Słowem: palce lizać! Nic więc dziwnego, że już po kilku miesiącach pomieszkiwania Marianny nie ostał się z przetworów Felicji nawet słoiczek. Nawet najmniejszy słoiczek. (Szkoda tylko, że przy najbliższej okazji Marianna zapomniała siostrze za te wszelkie kuchenne wspaniałości podziękować).

Okres studiów i fascynujące lata nauki pod nadzorem wspaniałych pedagogów upływały Mariannie szybko. Poza studiami interesowało ją w życiu już niewiele. Nawet mężczyźni jako potencjalni kandydaci nie tylko przecież na przyszłego męża, bo i na zwykłych kumpli z roku, mogliby dla niej w tym czasie nie istnieć. Co nie oznacza, że całkowicie stroniła od seksu. Kilka razy zdarzyło się, że poszła z którymś kolegą ze studiów do łóżka, ale zwykle już następnego dnia o przygodnym kochanku zapominała. I oni o niej też. Ona, za sprawą swego wrodzonego introwertyzmu, a tym samym z powodu uciążliwej dla innych niedostępności emocjonalnej, oni o niej — prawdopodobnie z tego samego powodu.

Za to wśród studentek miała pewną oddaną, wierną i trochę do niej podobną przyjaciółkę. Nazywała się Stella Kowalczuk. Była Polką, lecz pochodziła z Ukrainy. Obie dziewczyny były rówieśniczkami. Obie przez lata zamieszkiwały w Starych Babicach. Marianna — w Zielonkach, w starym bloku niedaleko ulicy Warszawskiej, Stella — w pięknej willi w Latchorzewie, u przysposobionej rodziny. Obie studiowały na tej samej uczelni, na tym samym roku, tyle tylko, że na innych wydziałach. Stella była studentką zarządzania. Jednak i jedna, i druga wspólnie uczęszczały na kilka fakultatywnych zajęć, takich na przykład, jak: warsztaty lingwistyczne, joga, samoobrona. Ponadto, dzięki namowom Stelli, Marianna zdecydowała się na dodatkowe wykłady z „Kierowania przedsięwzięciem biznesowym”. Jak się w przyszłości okaże, decyzja o odbyciu tych fakultatywnych zajęć menedżerskich była dalekowzroczna.

Obie dziewczyny, pod względem usposobienia i temperamentu, były do siebie podobne. Jednak typem urody i posturą różniły się znacznie. Stella miała przepiękne rude włosy, smukłą wysportowaną sylwetkę i, w przeciwieństwie do Marianny, była dość wysoka. Jednak długa szpecąca szrama na twarzy przyprawiała dziewczynę o wieczne zgryzoty. Najprawdopodobniej ten drobny, ale krępujący feler był przyczyną jej bardzo niskiej samooceny. Z tego powodu, podobnie jak Marianna, i ona unikała jakichkolwiek kontaktów towarzyskich z kolegami.

Aż do trzeciego roku studiów obie były dla siebie jak przysłowiowe papużki-nierozłączki. I właśnie wtedy — na trzecim roku — Stella zaczęła przechodzić osobisty kryzys, który potrwał do zakończenia studiów. Nie miała, i jak się zdawało Mariannie, celowo nie znajdowała czasu na kontynuowanie ich przyjaźni. Tym bardziej nie dziwić powinno, że właśnie na tym samym trzecim roku Marianna zorientowała się, że od dłuższego czasu stała się obiektem nieustannego zainteresowania pewnego sympatycznego okularnika o imieniu Wojtek, nazywanego przez wszystkich jego znajomych Wojtuniem. Podobnie jak ona i on studiował dziennikarstwo. Tyle że w jego przypadku było to dziennikarstwo muzyczne. Chłopak udzielał się w akademickim chórze. Często zapraszał Mariannę na koncerty swego zespołu, a ona z chęcią zaproszenia przyjmowała.

Nie, nie mogła powiedzieć, żeby z tego powodu, to jest emablowania jej przez Wojtunia, a nawet jawnego jego podkochiwania się w niej, i ona zaczęła traktować go jak swego chłopaka, choć — owszem, bardzo go polubiła, a nawet pozwalała mu mówić przy wspólnych znajomych, że „są parą”. Miało to przecież i dobre strony. Odtąd wreszcie już wszystkie koleżanki i koledzy z roku przestali ją uznawać za dziwaczkę-odludka, a co bardziej gorliwi w zabieganiu o jej względy nie czynili więcej żartów z jej, jak prześmiewczo mawiali: „owianej tajemnicą orientacji”.

Jednak z Tuniem — tak właśnie pieszczotliwie nazywała Wojtka, nigdy nie poszła do łóżka. Z jakiegoś trudnego dla niej do zrozumienia powodu to chłopakowi na tym nie zależało. A i jej — też niespecjalnie. Ważne, że od czasu do czasu, po rozluźnieniu kontaktów ze Stellą, znów miała z kim wspólnie uczęszczać na zajęcia i dzielić się notatkami z wykładów. Jednak nadal tak zwane szalone i hałaśliwe życie studenckie, a już szczególnie wypady do nocnych barów i dyskotek, w przeciwieństwie do Tunia, kompletnie jej nie pociągały. Czy dlatego, że od dnia zerwania z cyrkowym taborem czuła się w duszy całkowicie zaskorupiałą introwertyczką? — Sama tego nie wie. Może taką introwertyczką tak naprawdę była od dziecka? Jednak przecież otworzyła się na znajomość z mężczyzną „o oczach jak lazur południowego nieba”, otworzyła się na przyjaźń ze Stellą, a teraz na studenckie sympatyzowanie z Tuniem. Może więc nie była to prawda…?

Po kolejnej odmowie wspólnego wypadu do uniwersyteckiego klubu „Proxima” — Tunio znalazł sobie nową wielbicielkę. Marianna znów została sama.

— 2.2 —

Po studiach wróciła do swego małego mieszkania w Starych Babicach, w którym wciąż samotnie żyła jej matka. Marianna obawiała się tego powrotu. Jej matka bowiem należała do osób apodyktycznych, które niechętnie uznają czyjąkolwiek niezależność, nawet własnej córki. Poza tym dwie gospodynie w jednym domu to, jak powiada mądrość ludowa wpojona Mariannie przez Stellę: „przy jednym kominie nic nie uważą, ino oczy sobie jeszcze poparzą”.

Na szczęście podczas pierwszych tygodni wspólnego pomieszkiwania żadna z nich „oczu nie poparzyła”.

Wracając w domowe pielesze, Marianna mimowolnie powróciła także do swych ukochanych przyjaciół: psa i kota. Oba czworonogi darzyła jednaką miłością, choć psa, podświadomie, trochę większą. Może dlatego, że razem z Reksem chętnie wychodziła na długie spacery? Za to i na jednym, i na drugim „przyjacielu” w jednakim stopniu „ćwiczyła” angielskie słownictwo, traktując ich jak cierpliwych anglojęzycznych słuchaczy. Takim nietuzinkowym sposobem szlifowała znajomość gramatyki i frazeologii języka Charlesa Dickensa, coraz bardziej doprowadzając ją do perfekcji.

Dzięki Facebookowi odnowiła także znajomość ze Stellą Kowalczuk. Okazało się, że jej niegdysiejsza przyjaciółka ma się świetnie i że zaraz po studiach wyszła za mąż za dyrektora dobrze prosperującego biura projektowego Sebastiana Lateckiego. I najważniejsze: jeszcze przed podjęciem decyzji o ślubie Stella powróciła do swego ukraińskiego imienia i nazwiska: Olga Błoczek. Miało to czysto ambicjonalne dla przyjaciółki znaczenie, bo i tak po ceremonii ślubnej zdecydowała się przyjąć nazwisko męża: Latecka. Olga Latecka.

Olga zwierzyła się także Mariannie, że na podróż poślubną wybierają się do USA. I że razem z nimi wyjedzie pani Maria — jej ukochana przybrana „matka”, która jak prawdziwa mama przez ostatnie miesiące wspierała ją i chroniła przed toksyczną przyszywaną siostrą z rodziny zastępczej, w której się wychowała, a w której pani Maria sprawowała funkcję domowej gospodyni i kucharki. W USA mają się zatrzymać w domu polonijnej rodziny, u której zresztą pani Maria, zanim powróciła do Polski, przez długie lata pracowała jako gosposia. To dzięki rekomendacjom pani Marii firma Lateckiego zaprojektowała dla tej rodziny farmę fotowoltaiczną i kilka turbin wiatrowych.

Obie przyjaciółki przegadały na czacie ze sobą cały wieczór. Marianna wiele opowiadała Stelli o swych problemach zdrowotnych, o nudnej, choć nieuciążliwej pracy sprzedawczyni i o marzeniu zakochania się szczęśliwie tak jak Stella, w jakimś księciu z bajki i zostania kiedyś wielką pisarką. Olga obiecała rozejrzeć się w sprawie ewentualnej pracy dla Marianny, a na zakończenie rozmowy obie przyjaciółki wyraziły życzenie pozostawania ze sobą w stałej łączności. Jednak, jak z czasem się okazało, żadna z nich w postanowieniu nie wytrwała. Znowu kontakt między nimi na długie miesiące się urwał.

Tymczasem kolejne dni pod wspólnym dachem ze swoją matką w dalszym ciągu upływały Mariannie bez istotnych konfliktów. Oczywiście, nie uchodziły jej uwagi ciężkie wzdychania mamy. Ta — z bólem obserwując samotność córki — przez pierwsze miesiące wspólnego z nią zamieszkiwania ani nie mogła jej w niczym pomóc, ani tym bardziej szybko odmienić jej smutnego panieńskiego żywota. Matka słusznie chyba uważała, że to z powodu introwertyzmu córki, bo przecież pod względem urody niczego jej nie brakowało. Wprawdzie sama Marianna nie uznawała siebie za jakąś szczególną piękność, chociaż nieskromnie uważała, że ma całkiem zgrabną figurę i przyjemną aparycję, która była powodem zazdrości niejednej koleżanki. Poza tym brązowe włosy wiecznie zebrane z tyłu głowy w kok i krótko przycięta grzywka nad czołem nie ukrywały inteligentnych szarych oczu, dającym wszystkim do zrozumienia, że ich właścicielka jest osobą mądrą, odpowiedzialną i poważną. I tylko jeden feler coraz częściej spędzał sen z oczu matce i córce: czerwona swędząca wysypka, która pod wpływem temperatury i suchego powietrza w okresie lata regularnie pojawiała się na twarzy Marianny. Gdy plamki „zakwitały” — idąc ulicą, chowała je pod dużym dzianinowym szalem. Miała świadomość, że dla mijających ją w słoneczne południe przechodniów widok owiniętej szalikiem kobiety musiał być osobliwy. — Trudno, to wasza sprawa, że tak uważacie, ja nie muszę się wam z niczego tłumaczyć! — odpowiadała im w myślach w reakcji na zdziwione spojrzenia.

Oczywiście, że próbowała leczyć się z tej alergii, ale żadne doraźne kuracje nie przynosiły trwałych efektów. Zanieczyszczone spalinami ulicznymi powietrze szczególnie nie sprzyjało samoistnemu zanikowi choroby. Dermatolog i alergolog zgodnie sugerowali, że najlepiej byłoby dla niej, gdyby udała się na długi pobyt gdzieś do mniej zanieczyszczonych regionów, najlepiej nad morze, z dala od wielkomiejskich metropolii, gdzie jest dużo zieleni i wieją umiarkowane wilgotne wiatry. Jednak finanse rodzinne absolutnie jej na to nie pozwalały.

Minął rok. Minęły i kolejne miesiące. W międzyczasie zmieniła pracę i za wstawiennictwem matki zaczęła współpracować z Łuszyńskim. Liczyła, że może zmiana środowiska pracy z galerii handlowej na jej mały pokoik na poddaszu (skąd świadczyła na rzecz Akademii Pisarza pracę zdalną) może korzystnie wpłynąć na alergiczne dolegliwości. Niestety — nadzieje okazały się płonne. Każdego dnia, gdy nad dachem bloku pojawiało się parzące słońce i gdy pokoik na poddaszu aż kipiał od gorąca, z niepokojem zerkała w lustro. I prawie za każdym razem po takiej sesji w oczach Marianny pojawiały się łzy.

Ale oto pewnego dnia stało się! Pewnego dnia nadeszła długo podświadomie przez Mariannę wyczekiwana wiadomość o wielkiej i fascynującej zmianie w jej życiu, która oto właśnie nadchodzi. Iwan Łuszyński — jej pracodawca, a od jakiegoś czasu nawet przyjaciel, odezwał się do niej z tajemniczą miną: — Marianno… Będziemy musieli rozstać się na dłużej… — Jak to, co się stało? — drżącym ze strachu głosem ledwie wyszeptała. Po takich słowach spodziewała się wszystkiego. Wszystkiego najgorszego. Łącznie z bankructwem firmy Iwana. Tymczasem informacja, którą jej przekazał, mało powiedzieć, że była nadspodziewanie miła. Była po prostu RE-WE-LA-CYJ-NA! Łuszyński, korzystając ze swych kontaktów biznesowych, dowiedział się, że pewna zamożna amerykanka polskiego pochodzenia poszukuje do pracy w swym domu za oceanem młodej dziewczyny z bardzo dobrą znajomością kilku nowożytnych języków, w tym, obowiązkowo: angielskiego i rzecz jasna polskiego. Mile wskazana także będzie podstawowa wiedza biznesowa pracownicy. Pani Alicja Fimié, bo tak brzmiało jej nazwisko, zwróciła się do jego znajomego z prośbą (a znajmy z kolei do niego) — czy nie poleciłby jej kogoś stosownego? Praca, którą ma do zaoferowania, polegałaby na skatalogowaniu i krótkim zrecenzowaniu, innymi słowy: zinwentaryzowaniu, wszystkich woluminów w jej obszernej prywatnej bibliotece, którą wcześniej ze swym mężem odziedziczyła po poprzednich właścicielach i na dokonaniu kompleksowej wyceny zbiorów biblioteki, ponieważ zleceniodawczyni liczy się z możliwością sprzedaży swego księgozbioru. Pani Alicji zależało więc na znalezieniu pracownicy, która nie miałaby zobowiązań rodzinnych i w ogóle najlepiej, żeby była panną.

Marianna, zanim podjęła ostateczną decyzję o wyjeździe, z ciekawością wysłuchała wielu niezwykłych informacji o rodzinie pani Alicji, które skrzętnie zreferowała jej Łuszyński. A okazało się, że wiedział się o tej rodzinie naprawdę niemało. Oto okazało się, że pani Alicja i jej świętej pamięci mąż Witold to rdzenni Polacy, urodzeni i wychowani w Polsce. Tu zdobyli w latach siedemdziesiątych solidne i praktyczne wykształcenie. On — uzyskał dyplom inżyniera, ona — została dyplomowaną lekarką. Z początkiem lat osiemdziesiątych, na fali niezadowoleń, ruchów społecznych i wszechogarniających kraj strajków, podjęli decyzję o emigracji. Oczywiście w owoczesnym PRL natychmiast po ich wyjeździe uznani zostali za dysydentów bez prawa powrotu do ojczyzny. Dlatego po różnych perypetiach emigracyjnych, podróżując przez różne kraje i kontynenty, osiedlili się w końcu na stałe w USA, gdzie z czasem uzyskali też amerykańskie obywatelstwo.

Jeszcze za życia męża pani Alicji, państwo Fimié przejęli opiekę prawną nad swymi dwoma nieszczęśliwie osieroconymi wnukami. Młodszy z nich z wykształcenia jest archeologiem, większość czasu spędza na stanowiskach archeologicznym w Meksyku, gdzie bada tajemnice kultury prekolumbijskiej. Z kolei starszy wnuk — to rasowy przedsiębiorca. Z powodzeniem zarządza stowarzyszeniem winiarzy stanu Maryland. Obaj rzadko bywają w posiadłości rodzinnej. Świętej pamięci mąż pani Alicji — pan Witold Fimié — przez całe zawodowe życie pracował zgodnie ze swym wykształceniem: jako inżynier. Po ustrojowych zmianach w Polsce wielokrotnie odwiedzał ojczyznę, w tym: także w interesach. Po śmierci męża jego biznesowe kontakty przejęła pani Alicja. I to dzięki nim miała namiary na znajomego Łuszyńskiego, skądinąd rzutkiego przedsiębiorcę, który zaprojektował dla niej szereg przydomowych instalacji proekologicznych.

Czyż ona — Marianna, kiedykolwiek mogłaby sobie wyobrazić otrzymanie od ślepego losu aż tak kapitalnej oferty?… Pracy w takiej nobliwej zamożnej polskiej rodzinie za oceanem? Po wysłuchaniu opowieści o państwu Fimié z wrażenia nic nie odpowiedziała Łuszyńskiemu. Zamiast tego po prostu rzuciła mu się na szyję. Następnego dnia, po całonocnej konsultacji z matką, odpowiedziała mu krótko: tak, zgadzam się. Pojadę!

I otrzymała oficjalne zaproszenie do pracy, i przyleciała, i… Siedzi teraz samotnie na lotnisku i nikt na nią tu nie czeka… Nie tak sobie to wyobrażała.

Do ostatniego w tym dniu lotu z Nowego Yorku pozostała jeszcze niecała godzina. Wciąż niepozbawiona resztek nadziei siedzi w fotelu i z nudów obserwuje otaczających ją ludzi. Zmieniający się strumień przybywających i odlatujących podróżnych początkowo ją fascynował, ale wkrótce obserwacja ta stała się monotonna. Obrazki przewijających się przed jej oczyma podróżnych, jak migawki z jakiegoś starego filmu, zaczęły się przed jej oczyma rozpływać. Jej powieki samoistnie się zamykały. W końcu zamknęły się całkowicie.

I zasnęła.

— 3 —

Zahaczenie przez kogoś o jej plecy i gwałtowne uderzenie w fotel, na którym siedziała, natychmiast ją wybudziło. Ocknęła się i próbowała zrozumieć, gdzie jest i co się dzieje? Potem, nawet nie przecierając oczu, zaczęła nerwowo inwentaryzować spojrzeniem leżące na podłodze bagaże. — Uff! Jest wszystko. Jest walizka, jest torba i plecak. — Bojąc się szczególnie o ten ostatni, w którym prócz butelki z wodą i ciastek miała kilka osobistych szpargałów, energicznie pochyliła się, aby podciągnąć go pod sam fotel. I natychmiast uderzyła czołem… w coś? Nie w coś! W kogoś. W czyjeś inne czoło!

— O, matko! — Krzyknęła po polsku z bólu i potarła czoło dłonią.

— Oh, my God! — Usłyszała męski głos i od razu uzmysłowiła sobie, że jest na terenie Stanów Zjednoczonych, gdzie większość ludzi używa języka angielskiego.

Jednak pierwsze spojrzenie na domniemanego mężczyznę sprawiło, że znowu zapomniała, gdzie jest i co właściwie tu robi? I wciąż nie mogła zrozumieć, kogo przed sobą widzi? A może, precyzyjniej ujmując: nie kogo, a co?! W każdym razie jedynym, co nie ulegało wątpliwości, było to, że pochylała się nad nią duża ruda brodata głowa z kręconymi potarganymi włosami… Na szczęście po niedługiej chwili zaczęła rozpoznawać kolejne szczegóły: na przykład duże okrągłe okulary w plastykowej oprawce, które teraz, po zderzeniu z jej głową, krzywo wisiały na pięknym prostym nosie. Spod ich grubych szkieł z ciekawością przypatrywały się jej twarzy niebieskie okrągłe oczy. A oprócz tego: zakrzywiony, ale sympatyczny uśmieszek na ustach i, co najważniejsze, dużo piegów pokrywających oba policzki — na szczęście już pozbawionych puszystej rudej brody — coraz bardziej upodabniały stwora do może niezbyt urodziwego, ale jednak pospolitego mężczyzny! Ponieważ jego usta i nos nie okrywała ani przyłbica, ani antycovidowa maseczka, łatwiej się zorientowała, że ma rzeczywiście do czynienia z czymś jak najbardziej człowiekopodobnym.

— O niech cię!… Ty diable z trumny! Ty rudowłosy bezczelny i przerażający potworze! Jak mogłeś mnie tak wystraszyć? — Znów powiedziała po polsku i natychmiast ze wstrętem odsunęła się od niego, ponownie rozcierając dłonią bolące czoło.

— Przepraszam, nie całkiem rozumiem, co pani do mnie mówi. — „Potwór”, który faktycznie okazał się pospolitym mężczyzną, rozpoczął swoją kwestię po angielsku i mrugnąwszy do Marianny okiem, dodał łamaną polszczyzną. — Zauważyć, że ty przysięgasz po polski. A mówisz po angielski? Ja słabo po polski, a musimy teraz najaśnić.

Kiwnęła głową i zabrała rękę z czoła.

— Tak. Mówię po angielsku. Tylko nie rozumiem, co mielibyśmy tu sobie najaśnić. Poza wszystkim okropnie mnie, koleś, przestraszyłeś… — odpowiedziała nienaganną angielszczyzną, z wyłączeniem słowa „najaśnić”, które celowo wyartykułowała z naciskiem i po polsku.

— Przestraszyłem? A czym? — mężczyzna także przeszedł na angielski.

Zrozumiała, że nie będzie jej łatwo „gościowi” tego uzmysłowić. Jak można bowiem komuś wytłumaczyć jego okropny wygląd, jeśli ten ktoś prawdopodobnie lubi tak wyglądać, jak wygląda?! A po jego wyrazie twarzy można było nietrudno się domyślić, że jest wręcz zachwycony nie tylko swą prezencją, ale także faktem, że taką właśnie prezencją skutecznie ją przestraszył!

— Walnąłeś mnie czołem, i teraz bardzo mnie boli! Tym mnie przestraszyłeś… — Postanowiła zbyć jego pytanie niewiele wyjaśniającymi ogólnikami.

— Pozwolę sobie zauważyć, że i ty przysporzyłaś mi bólu. — Szybko odpowiedział podobnym zresztą tonem, jakim przed chwilą do niego sama mówiła. — Najpierw szurnęłaś mnie tym swoim ogonem włosów z tyłu głowy, a potem poprawiłaś swój zamach na mnie, waląc mnie także w czoło. I z jakiego powodu? — Rozłożył dłonie na boki, starając się wyglądać na obrażonego i zaskoczonego. — Z takiego, że chciałem grzecznie przysiąść się na tym krzesełku obok twego fotela, więc najpierw musiałem zebrać porozrzucane wokół niego twe rzeczy?

Odwróciła głowę od faceta, który niemal zwisał nad nią z racji swego wysokiego wzrostu i nadal wprawiał ją w zakłopotanie tym razem nie tylko wyglądem, ale także zuchwałością stwierdzeń. Starała się chwilowo go nie słuchać. Próbowała szybko ustalić, czy na pewno wszystkie swe rzeczy ma wystarczająco zabezpieczone, to znaczy: czy jest walizka, duża torba i plecak? Jest. Wszystko jest na swoim miejscu! Uspokoiwszy się, nagle uzmysłowiła sobie, że facet wciąż coś do niej mówi. Skoncentrowała się i uchwyciła jego ostatnie zdanie: …powinniśmy wypić filiżankę kawy i wspólnie się wyluzować.

— Sorry! Ale ja wcale nie czuję się spięta! — szybko odpowiedziała. — I nie potrzebuję kawy. — Na te słowa przycisnęła plecak ze zdeponowaną w środku butelką mineralnej wody i delikatnie go pogłaskała. Następnie szybko rzekła: — a poza tym w miejscu publicznym, jakim jest lotnisko, nie nosisz maseczki. I dla siebie, i dla innych stwarzasz zagrożenie epidemiologiczne. Boję się takich nieodpowiedzialnych ludzi jak ty.

Facet najpierw bacznie patrzył na jej działania, potem skierował wzrok na jej twarz przesłoniętą maseczką, a na końcu chrząknął, wyjął z kieszenie zmiętoloną maseczkę i niechętnie założywszy ją na twarz, odpowiedział:

— Te maseczki to bzdura. Ale, dobra! Zakładam.

— Bzdura? Dlaczego tak uważasz? Jesteś lekarzem?

Machnął tylko ręką i najwidoczniej nieprzekonany, że merytoryczna dyskusja z jakąś dziewczyną o obowiązku stosowania się do wymogów sanitarnych miałaby najmniejszy sens, wrócił do swej propozycji.

— To jak będzie z tą naszą kawą?

— Przecież już ci odpowiedziałam.

— Nawet jeśli zaproszę cię i ci ją zafunduję?

Nie! By odmówić przyjęcia takiej oferty, nie czuła się na siłach. Pamiętając stan swych skromnych finansów, zmusiła się więc do uśmiechu i na zgodę skinęła głową.

— Ale ja mam ze sobą wiele rzeczy. — Ledwo powiedziała, i już widzi, jak gościu zarzuca sobie na ramiona jej wielki plecak, jak chwyta za rączkę walizkę i zbiera się w kierunku przejścia.

— Idź za mną! — Głośno odezwał się do oszołomionej chwilowo Marianny. — W pobliżu jest fajna kafeja, w tej samej strefie lotniska.

Posłusznie ruszyła za nim, komentując za to w myślach: Kurczę! Chwycił rzeczy, wciągnął plecak, i nawet nie raczył był się przedstawić. Teraz ucieknie z moimi bagażami i szukaj tatka latka! O matko! Gdzie on jest?!

Na szczęście „ryża” głowa faceta i jej duży czerwony plecak na jego ramionach wyraziście górowały nad przemieszczającym się ludzkim strumieniem i były dla niej punktem namiaru tak skutecznym, jak morska latarnia.

— Mam na imię Adam, dla przyjaciół: Dami. A ty? — Przemówił, nie czekając nawet, by spokojnie usiąść obok niej, przy pierwszym stoliku lotniskowej kawiarni, gdzie w końcu się zatrzymali.

Ułożył obok Marianny piramidkę: na dole walizka, na niej plecak, a na samej górze torba.

— Marianna. Jestem Polką…

— Marianna? — Przerwał jej. — Nie! Twoje imię dużo lepiej tu zabrzmi jako: Maryann. Bądź Maryann, proszę!

Lekko wzruszyła ramionami i skinęła głową.

— Maryann? Wszystko mi jedno. Niech ci tam będzie.

— A więc… jesteś z Polski? W podróży? A może przyleciałaś do USA z odwiedzinami do kogoś lub może…

— ...lub może! — Ucięła mu gwałtownie. — I nie bardzo rozumiem, czemu miałbyś się interesować, po co tutaj przyleciałam? Ja zostanę na tym lotnisku — spojrzała na zegarek — jeszcze góra pół godziny, no może godzinę, i już się potem nie spotkamy. Ograniczmy więc nasze wzajemne przedstawianie się tylko do imion.

— Jak sobie życzysz, Maryann… A czy wiesz, jak wielu rzeczy można dokonać w ciągu godziny? Na przykład…

— …Wypić filiżankę kawy, zrelaksować się i spokojnie zaczekać na samolot… Wyluzuj, Dami. Ugość mnie tą obiecaną kawą, a ja, gdy już doczekam się przylotu tego ostatniego rejsowego z Nowego Yorku, w końcu zrozumiem, że nikogo więcej już dziś tu nie spotkam. — To ostatnie zdanie wypowiedziała z mimowolnym smutkiem. — A wtedy podejmę ostateczną decyzję, co robić dalej: czy ruszyć z eskapadą do Thurmont w stanie Maryland, czy może wracać do Polski, do moich poczciwych Starych Babic.

Mężczyzna zamówił wcześniej kawę i rogaliki, a teraz po cichu i przez długą chwilę uważnie wpatrywał się w jej nieprzesłonięte maseczką oblicze. Wpatrując się, uśmiechał się z lekka, jakby twarz Marianny skądś już mu była znana. Oczywiście, nie było to dla dziewczyny przyjemnym doznaniem. Jednak przemogła się i postanowiła zdać taki „test” na piątkę, oczywiście tylko i wyłącznie z powodu zafundowanego jej przez niego podwieczorku.

— Więc jesteś Polką i przyleciałaś z Polski. Nazywasz się Marianna Kozucha. Udajesz się do Taneytown w stanie Maryland. Nikt ciebie po przylocie nie odebrał i nie wiesz, co robić… Czy wszystko skojarzyłem poprawnie? — zapytał, biorąc do ust filiżankę kawy, którą przed chwilą zaserwowała im kelnerka.

Przez chwilę się wyłączyła. Wspaniały zapach czarnej kawy i widok nieskazitelnie wypieczonych rogalików oszołomił ją i sprawił, że ciesząc się jedzeniem, nie była w stanie myśleć o niczym. Jednak, gdy tylko do jej żołądka przedostał się pierwszy łyk kawy i wśliznęły się kęsy boskich rogalików, jej głowa natychmiast „przełączyła się” w tryb myślenia. Spojrzała z przerażeniem na rudowłosego towarzysza i ze strachem spytała:

— Skąd znasz moje nazwisko?! Nie zdradziłam go!

— Zdradziłaś wystarczająco dużo, żebym reszty domyślił się samemu, gdyż to właśnie ja przyjechałem po ciebie na to lotnisko. Zanim po ciebie wyruszyłem, dokładnie przyjrzałem się twemu profilowi na Facebooku. Tylko częściowo jesteś podobna do zdjęcia, które na nim zamieściłaś. Nie wiem, jak to się stało, że przyleciałaś tu wcześniej. Szkoda, że po prostu nie zadzwoniłaś do nas zaraz po przylocie. Ale to nic. Jeśli się pospieszymy, wciąż jeszcze możemy zdążyć na wieczorny ekspres do Baltimor, skąd mamy autobus pod dom — powiedział, wpatrując się uważnie w wiszący na kawiarnianej ścianie zegar — i nie będziemy musieli jechać po nocy, albo brać hotelu. Z Baltimor tylko półtorej godziny stanowymi „siedemdziesiątką” i „piętnastką” i jesteśmy w domu… A zatem, naprzód! — zawołał, podskakując z krzesła, gdy tymczasem Marianna już od jakiegoś czasu pospiesznie dopijała kawę. Szybko zarzucił czerwony plecak na ramiona, złapał walizkę w rękę i, będąc już w pełni gotowości do forsownego marszu, ponownie krzyknął do Marianny — Będziemy w domu jeszcze przed nocą! I bardzo dobrze. Cholernie nie lubię sypiać w hotelach. W domu jest najlepiej! Chodźmy!

Nie miała szans skomentować choćby słowem. Udało jej się tylko złapać torebkę i pobiegła za swym wybawcą, starając się nie stracić go z oczu.

— 4 —

Naprawdę: istny diabeł, ściślej ujmując: diabeł z trumny! — Tak właśnie w myślach określała faceta. — Nie zdążysz nawet się odezwać lub cokolwiek uczynić, a gościu natychmiast wyskakuje jak diabeł z trumny i straszy wybałuszonymi oczami, rozwichrzonymi włosami, słowami, nie mówiąc już o szybkości swych ruchów! — Marianna ledwo nadążała za Adamem, pastwiąc się nad nim podczas biegu. — I goni na tych długich nogach jakby niczym nieobjuczony. I czemu nie domyślił się, by wziąć mnie na ręce, skoro mu tak lekko?

Nawet siedząc już w autokarze nie mogła uspokoić gonitwy myśli. — Wepchnął mnie do środka, jak plecak do luku bagażowego! Prawie przytrzasnął mi nogę drzwiami! A teraz jedziemy przez Baltimor z taką prędkością, że nie można nawet przez okno zobaczyć kawałka miasta! A tak by się chciało!! Cóż, czekaj! Jeśli tylko pozostanę przy życiu po tej zafundowanej mi jeździe, wyskubię ci wszystkie te twoje rude kudły, że aż popamiętasz!… Nic nie wyjaśnił! Złapał, wiezie! A dokąd?…

I nawet wcześniej, na dworcu kolejowym, nie miała szans zadać mu choćby jednego pytania. Zmusił ją do czekania przy bagażach, a sam „rzucił się” po bilety, o których potrzebie zakupu dowiedziała się cała poczekalnia. „Ruda wieża” wystraszyła i rozepchała prawie połowę sali, kierując się do Marianny z biletami i ogłaszając o nich pełnym głosem. Potem znów biegli do pociągu stojącego już na peronie, by rzekomo w ostatniej chwili przed odjazdem wcisnąć się do wagonu.

Nie ogarniała już, w której części ciała biło serce. Puls dochodził zewsząd: z głowy, z nóg, z brzucha. Powodował, że ręce drżały, a język kołowaciał. Więc nie od razu udzieliła prostej odpowiedzi, gdy zapytał ją, jak się czuje? — ponieważ wydało mu się, że jest blada…

Z prawdziwym przerażeniem przez prawie minutę patrzyła mu w oczy, próbując zrozumieć, co ona tu robi z tym „rudym potworem”, w tym pociągu dużych prędkości? A ten, jeszcze zadaje tu takie pytanie po tym, co jej zrobił?!

— Może jednak w końcu wyjaśnisz mi, dokąd jedziemy? — Ledwo się odezwała po złapaniu oddechu. — Przemierzyliśmy Baltimor z prędkością światła, a obiecano mi przyjemną podróż.

Facet podrapał się lekko po potarganej brodzie, wykrzywił usta w niby-uśmiechu i odpowiedział:

— Nie wiedziałem! Kazano mi ciebie odebrać, przywieźć do domu, zaprowadzić do przygotowanego dla ciebie pokoju, i to wszystko! Dalej masz już sama…

— Więc z identyczną prędkością będziemy poruszać się przez Frederick, Emmitsburg i wzdłuż ich przyległości?

Chłopak zaśmiał się tak naturalnie i szczerze, że i ona mimowolnie się uśmiechnęła.

— Dobra! Przekonałaś mnie. — Śmiejąc się, mówił. — Obiecuję, że pokażę ci Frederick, nawet jeśli będzie już ciemno. To może zresztą być całkiem interesujące! Sam w podobnych okolicznościach poznawałem te zakamarki w dzieciństwie, gdy późnym wieczorem z chłopakami szwendaliśmy się po zaułkach.

— W dzieciństwie… A propos: ile ty masz lat?

— Trzydzieści trzy. Mam nadzieję, że na tyle wyglądam.

Pokręciła przecząco głową:

— Nie. Nie na tyle… Jesteś okropny i wyglądasz na piętnastolatka, albo na piętnastoletniego diabła wyskakującego z trumny, po którym można się spodziewać samych tylko łżych guseł.

Znów się zaśmiał i natychmiast pogładził dłońmi po swych, jak zapewne mniemał, artystycznie rozczochranych włosach, co bynajmniej ani trochę ich nie ugładziło. Włosy na głowie faceta znów „się uniosły”, przez co wyglądały teraz jak mlecz.

Marianna westchnęła, zacisnęła usta i pokręciła głową. Widząc jej reakcję, ściągnął szalik i zawiązał go sobie na głowie w formie rockowej bandany.

— Tak lepiej? — zapytał, tym razem wygładzając brodę.

— Czy i na brodę teraz założysz szalik?… Czekaj! A dlaczego nie nosisz maseczki?

— Maseczki? A po co? — zdziwił się — tutaj nie zawracamy sobie głowy takimi dyrdymałami…

I dopiero teraz na spokojnie przyjrzała się jego ubraniu, które, odniosła wrażenie, było całkowicie różne od tego, jakie (zdążyła już zaobserwować) noszą tutejsi mieszkańcy. Jej towarzysz wyglądał niczym prawdziwy kowboj. I jak to u prawdziwego kowboja — koszula w kratę i skórzana kamizelka nie świeciły czystością. Poprzecierane dżinsy i duży skórzany pas z wieloma metalowymi cekinami i, co najważniejsze, z pustymi kaburami na pistolety wiszącymi u bioder — dopełniały resztę jego groteskowego stroju.

— Czy naprawdę jesteś z Marylandu? — Zapytała mimowolnie, kończąc wzrokową inspekcję. — W ubraniu, które masz na sobie, brakuje tylko kowbojskiego kapelusza z dużym rondem, a także w tych pustych kaburach dwóch koltów. Bez nich wyglądasz jakoś dziwnie…

— Owszem. Jestem z Marylandu. Zaś, co do ubrania? — Machnął ręką i uśmiechnął się. — To prezent od mojego teksańskiego kumpla, z którym pracuję w Meksyku. Dzień przed mym odlotem do USA wpadłem do rzeki z aligatorami. Cóż… zniszczyły te głupie bestie całe moje ubranie, a nawet mój plecak. Nawiasem mówiąc, w plecaku był bardzo cenny artefakt z piramidy w Teotihuacán, który wspólnie badaliśmy. Artefakt z plecakiem poległ w imię nauki, a ja…

— A ciebie aligator wypluł jako niestrawny dla niego obiekt. — Kiwając głową, kontynuowała za niego wywód. — Ślicznie ściemniasz. Mogę sobie nawet wyobrazić koniec tej cudnej historii. Oto twój teksański przyjaciel odstrzelił wszystkie aligatory z colta kaliber 45 i w końcu wyrwał cię z ich zębów. Potem kazał ci się ubrać w to ubranie i czym prędzej wysłał z Meksyku do Waszyngtonu, abyś zdążył na lotnisko, z którego nakazano ci odebrać dziewczynę z Polski.

— No, zupełnie jakbyś przy tym była! — Z rozbrajającym uśmiechem spojrzał na Mariannę. — Bo, o dziwo, wszystko to prawda. Rzeczywiście zostałem wyekspediowany z Meksyku, jak jakiś… nie powiem kto. I ledwie co udało mi się dojechać do domu, a tu — sam król Ludwik Najpierwszy kazał mi się udać do Waszyngtonu, na spotkanie z tobą. Nie dał mi nawet czasu, aby się przebrać! Chwytasz teraz?

— Jeszcze by nie! Pałeczkę od teksańskiego przyjaciela przejął teraz król Ludwik. Jak mniemam — ten z dynastii Burbonów… Tylko skąd on tutaj, w Ameryce, i w dwudziestym pierwszym wieku? I jak do niego pasuje pani Alicja, czyli Alicja z krainy czarów? To zupełnie obca bajka… A wracając do królów Francji… Nawiasem mówiąc, w całej dynastii królów francuskich nie było króla Ludwika pierwszego, czy Ludwika jako takiego. To znaczy, niby był, ale to był jednak Ludwik-Filip. Najpierw nazywano go „Królem-obywatelem”, następnie „Królem Bourgeois”, a pod koniec życia — „Królem-Gruszką” z powodu otyłości.

Gdy zakończyła krótką wyliczankę, z oczu mężczyzny wyczytała szacunek i zawstydzenie.

— Po prostu zawodowo pracuję przy różnych tekstach. I jeśli wyczytam z nich coś ciekawego, samo zapada mi w pamięć. — Uznała za stosowne wyjaśnić mu znajomość rzeczy i przy okazji się oczywiście pochwalić.

— Rozumie się. I wszystko, co powiedziałaś, jest bardzo interesujące. Jednak, jeśli idzie o naszego króla Ludwika — on nie jest pierwszym, a jedynym! Drugi mu podobny jeszcze w Marylandzie się nie narodził. Zrozumiesz i przyznasz mi rację, jak tylko go poznasz. Elegancik i pedant w każdym calu. Ma trzydzieści pięć lat i jest niemożebnym ciachem. Zakochasz się w nim — a on i tak tego nie zauważy. Wszystkie okoliczne kobitki podkochują się w nim.

I nic dziwnego. — Zawtórowała mu w myślach. — Skoro jest „niemożebnym ciachem”.Tyle żezwrócić uwagę na mnie, gdy mi na kimś nie zależy, raczej się nie da. I nie zamierzam się w nim zakochiwać. Kolejny „wielki mały diabeł z trumny”, pewno taki sam, jak i ty, tylko z innymi klepakami i problemami w głowie. Nie, kolego, ja tu przyjechałam do pracy, a nie zakochiwać się w diabłach lub królach.

— A co do Alicji z krainy czarów… — kontynuował — moja babcia faktycznie chyba pasuje do takiej roli. Jeśli się nie mylę, ta — opisana przez Dogdsona — była bardzo sympatyczną postacią, samą chodzącą życzliwością, czyli: jak moja babcia. Jeśli więc nie planujesz zostać moim wrogiem, to radzę, nie nadużywaj jej dobroci.

— No, a ty — jaki masz przypisany pseudonim w rodzinnym królestwie? — spytała sarkastycznie i skrzyżowała ręce na piersi. — Na podstawie twego wyglądu i zachowania, które już mi się dało we znaki, mogłabym zaryzykować stwierdzenie, że… — na chwilę urwała głos — nawiasem mówiąc, czy przeszliśmy już na „ty”?

— Chyba tak, bo dlaczego mielibyśmy tego nie uczynić? U nas w Ameryce prawie wszyscy jesteśmy na „ty”. Łatwiej się komunikować, a przecież nie jesteś starszą panią, a młodą piękną dziewczyną, która przypomina mi wizerunek azteckiej bogini wiosny Chalchiuhtlicue. Przedstawiana była jako kobieta w zielonej spódnicy ozdobionej orlimi piórami.

Marianna mimowolnie przesunęła ręką po swej seledynowej spódniczce. Jej nastrój, już i tak nie dość miły, całkiem w tym momencie zadołował. Skóra na jej policzkach znów zaczęła swędzieć, pilnie oczekując na posmarowanie kremem przeciwalergicznym. A ten wielki „mały diabeł” akurat musiał się teraz przyczepić do niej z tymi swoimi pytaniami.

— Nie potrzebuję żadnych piór! — ostro odpowiedziała.

— Więc i nie wtykaj ich innym. — odpowiedział równie ostro, nie zwracając uwagi na niezadowolenie dziewczyny. — W ogóle mnie nie znasz, ale już oceniłaś.

Westchnęła ciężko, oparła się o oparcie fotela i zamknęła oczy.

— Co zwiedzimy we Frederick? Obiecałeś pokazać mi miasto. Pytam cię, ponieważ raczej nie odwiedzę tej miejscowości ponownie. Zamierzam całkowicie zaangażować się w pracę, aby ją jak najszybciej ukończyć i jak najszybciej wrócić do Polski.

— Słowo — rozkaz! — Uśmiechając się, odpowiedział. — Dobrze, Maryann, zrobimy sobie w nim przystanek i pokażę ci miasto, i opowiem o nim. Czuję, że będziemy musieli się w nim zatrzymać na dłużej i tym samym spędzić noc w hotelu. A jeśli już zdecydowałem się uczynić takie ustępstwo, to w zamian liczę na to, że przynajmniej zdradzisz powód, dla którego zaprosiła cię moja babcia? Jaką zleciła ci do wykonania pracę?

Marianna otworzyła oczy. On — Adam — patrzył na nią przenikliwym wzrokiem i już nie wyglądał na typowego męskiego luzaka, który pytaniami i odpowiedziami mógłby z premedytacją wprawiać w zakłopotanie niejedną dziewczynę.

— Twoja babcia zaprosiła mnie do wykonania pracy w waszej rodzinnej bibliotece. Mam za zadanie zinwentaryzować i opisać wszystkie książki z jej biblioteki i, jeśli to możliwe, oszacować ich wartość — po czym zawahała się i dodała — rynkową wartość… To prawda, że nie jestem w tej materii jakimś specjalnym ekspertem, więc nie mogę ręczyć, że będę nieomylna.

— A po co jej ta wiedza? — Ostry ton Adama nie pozwolił Mariannie zignorować pytania.

— Powiedziano mi, że chce sprzedać tę bibliotekę.

— Co!? — Tak głośno wykrzyknął, a nawet tak sugestywnie podskoczył na swym fotelu (choć nieznacznie), że kilka innych osób w autokarze, Marianna miała takie wrażenie, podskoczyło także, naśladując go. — Sprzedać bibliotekę? Po co? Komu? Nie wierzę!!

Podczas gdy przepraszał i uspokajał sąsiadów w autokarze, Marianna przyrzekła sobie w myślach, że więcej nic mu już nie powie. A bo to wiadomo, jak jeszcze może zareagować ten wielki mały diablak z trumny? Oczywiście, że nie wiadomo. Trzymać nerwów na wodzy, jak widać, kompletnie nie potrafi.

— Nie pozwolę! Słyszysz?! Nie pozwolę jej sprzedać! I ty musisz mi w tym pomóc!

— Co?!… Ała! — Już zamierzała krzyczeć z bólu, bo Adam mocno ścisnął jej rękę. — Nie jestem od spełniania twych oczekiwań. To nie ty dałeś mi tę pracę i nie ty będziesz mnie z niej rozliczał…

— Nawet jeśli bym ci za to zapłacił?!… Dużo zapłacił?! — Wciąż nie puszczał ręki Marianny i nadal ją ściskając, jednocześnie badał twarz dziewczyny pytającym wzrokiem.

W końcu uwolniła dłoń z jego silnych palców i, patrząc uważnie mu w oczy, powoli oznajmiła:

— Tak, nawet gdybyś miał mnie ozłocić. Nie interesują mnie wasze rodzinne rozgrywki. Ja przyjechałam tu wykonać swą pracę i gdy skończę, wracam do Polski. Czy tę bibliotekę ktoś sprzeda, czy nie — to nie moja sprawa. Rozumiemy się?

Oczy Adama złagodniały. Nawet się uśmiechnął.

— Wybacz mi, Maryann. Byłem nietaktowny. Ale ta informacja, którą mi przekazałaś, naprawdę mnie zszokowała. Jak można sprzedać i wyzbyć się najdroższej części naszego domu?

— Zwykle ludzie robią takie rzeczy, gdy potrzebują pieniędzy. — Odpowiedziała, zdając sobie sprawę z horroru, który rozgrywał się w duszy Adama. — Być może twoja babcia wkrótce sama ci wszystko wyjaśni.

— Oczywiście, wyjaśni, ale najpierw musi wrócić z podróży…

— Jak to? — Przyszedł czas, aby i Marianna miała okazję wyrazić zdumienie. — Z jakiej podróży? Ściąga mnie tu do pracy, a w międzyczasie udaje się w podróż?

— Na rejs wycieczkowcem po Karaibach i Wyspach Bahama. Nie wiedziałaś tego? — Nawet nie była w stanie odpowiedzieć. Ponownie skrzyżowała ramiona i popadła w zamyślenie. — Nie martw się! — Postanowił ją pocieszyć. — To w jej stylu. Ona tak lubi. Jeszcze jak żył dziadek bardzo często we dwoje udawali się w podobne wakacyjne rejsy. A teraz babcia podróżuje sama… Ale wiesz co? My też zrobimy sobie wycieczkę. Zobowiązuję się oprowadzić cię po Frederick i pokazać ci wszystkie jego urokliwe zakątki.

I tak się stało. Adam, robiąc za przewodnika, pokazał i opowiedział Mariannie wszystko, co było mu wiadome o mieście Frederick. Powoli spacerowali kolorowymi uliczkami historycznej dzielnicy, uznawanej za jedną z najbardziej malowniczych w całej Ameryce, z licznymi galeryjkami sztuki i warzelniami piwa.

Przechodząc obok jednej z warzelni, zatrzymał się na chwilę, podrapał po swej kudłatej głowie i rzekł:

— A czy wiesz, że właścicielką sieci tutejszych warzelni i piwiarni jest moja znajoma Yolanda Themil, której dziadkowie byli rodowitymi Polakami z Podlasia? Yolanda jest także współwłaścicielką jednego z prestiżowych browarów w Polsce, ale nazwy jego nigdy nie potrafiłem zapamiętać…

— Nie wiedziałam… — odpowiedziała Marianna, niespecjalnie zamierzając drążyć piwowarski temat, nawet jeśli zdawał się atrakcyjny, bo dotyczył jej rodaczki. Prawdopodobnie z tego powodu, iż Marianna nigdy nie była miłośniczką piwa. Zawsze preferowała wino. Być może z powodu swych dalekich przodków, którzy przybyli do Polski z włoskiej Toscanii — regionu znanego z produkcji szlachetnych win.

I ruszyli dalej. Rozkoszowali się widokami lazurowych basenów, spacerowali po miejscowym niewielkim safari z dzikimi zwierzętami. Zaprowadził ją też na teren jednego z lokalnych bazarków rolnych, na którym, przy muzyce regionalnych muzykantów, posmakowali miejscowego jedzenia. Zaś na koniec wycieczki, w samym śródmieściu Frederick’a obejrzeli z zewnątrz zabytkowy pałacyk znany w całej Ameryce z wystawiania licznych spektakli teatralnych, koncertów i pokazów filmowych.

Spacer zakończyli prawie o północy. Marianna była zachwycona i niewymownie wdzięczna Adamowi za tak atrakcyjną i bogatą we wrażenia wycieczkę. Podczas zwiedzania miasteczka jej nastrój diametralnie się poprawił. Już ani trochę nie obawiała się nowej pracy, a sam Adam przestał się jej kojarzyć z wielkim małym „diabłem z trumny”. Okazał się bardzo dobrym przewodnikiem, kompanem i wspaniałym rozmówcą.

W hotelu, oczywiście, odprowadził ją pod same drzwi pokoju i, życząc dobrej nocy, obiecał, że nie obudzi jej rano. — Śpij sobie dobrze i zdrowo. Nawet choćby do południa — powiedział i się oddalił.

— 5 —

Nie! Nie pomylił się ze swym przewidywaniem Adam: rzeczywiście obudziła się dopiero około południa i nim na dobre otworzyła oczy, wyrzuty sumienia natychmiast poderwały ją z łóżka.

Jak tak możesz? — beształy ją buntujące się myśli — Dziś jest pierwszy dzień twej nowej pracy, a już wprowadzasz zwyczaj wysypiania się do południa? Co powie na to pracodawca?

Siadła w łazience na niedużej sofie i od razu wszystko zaczęło ją denerwować. Ze szczoteczką do zębów, która jak cygaro nieruchomo wystawała z ust, spojrzała na swe odbicie w lustrze. Było przygnębiające. Twarz — blada, oszpecona drobnymi czerwonymi wypryskami, duże piwne oczy — otoczone od dołu półkolistym cieniem niewiadomego pochodzenia, włosy — potargane.

Westchnęła, wypluła szczoteczkę do zlewu i weszła pod zimny prysznic. Nie oszczędzając się, odważnie stała pod lodowatą wodą przez prawie minutę. Siła woli nie wystarczyła na dłużej. Na szczęście, gdy już uwolniła się od katusz, poczuła się co najmniej dziesięć lat młodsza. Energicznie więc zaczęła przywracać swą sponiewieraną kobiecą urodę. Po pół godziny wysypka na twarzy została zamaskowana podkładem, włosy ściągnięte z tyłu głowy w ciasny kok, a gibkie ciało odziane w dżinsy i T-shirt w paski.

Jeszcze raz spojrzała na swe odbicie w lustrze i znów na jej twarzy pojawił się grymas. Uznała, że ubrana jest zbyt prowokacyjnie. Dekolt na koszulce był za głęboki i nazbyt podkreślał krągłości biustu. Nie, nie może zaprezentować się na początku pracodawcy tak wulgarnie.

Zdjęła T-shirt i zastąpiła go cienkim sweterkiem z wysokim jasnoszarym kołnierzykiem. Jednak i taki wybieg nadal wydał się jej nie dość satysfakcjonujący. Rozpięła więc czerwony plecak i wydobyła z niego wielkie w ciemnej oprawce okulary, które nabyła w strefie wolnocłowej na lotnisku w Warszawie. Gdy włożyła je na nos, od razu poczuła się pewnie i bezpiecznie. Tak właśnie powinien wyglądać „mól książkowy” — uznała i poparła stwierdzenie wystawionym do góry kciukiem i przytaknięciem głowy. Jednocześnie przypomniało się jej, że tak nazywali ją koledzy na pierwszym roku studiów. Wtedy także przyszła na inauguracyjne zajęcia w bardzo podobnych okularach. I gdy słyszała docinki, denerwowała się. Jednak po niedługim czasie wszyscy się do jej wyglądu przyzwyczaili i nikt już więcej nie komentował ani jej okularów, ani nawet nie zwracał na nią szczególnej uwagi. — I o to chodzi! I tak ma być! Najważniejsze: nie wyróżniać się niczym i nie wzbudzać wyglądem niepotrzebnych emocji — podsumowała w myślach efekt odzieżowej sesji.

Mimo że nie zamawiała śniadania do pokoju, i tak je przyniesiono. A na tacce — niespodzianka. Na tacce z typowym hotelowym zestawem, na który składała się jajecznica, filiżanka kawy, dwie bułeczki, kilka plasterków jakiejś wędliny, dżem i masło — ujrzała niewielką szarą zamkniętą kopertkę. Z zaciekawieniem otworzyła ją, wyjęła mały niebieski kartonik. Na karteczce starannie wykaligrafowanym pismem ktoś zapraszał ją do kawiarni nieopodal hotelu, o pierwsze po południu. Zaproszenie nie było podpisane.

No to skąd mam wiedzieć, z kim się spotkam? — Retorycznie spytała samą siebie, ale zaraz potem uśmiechnęła się z lekka. — Trudno przecież nie domyślić się, z kim?Zastanawiam się tylko, czy ten wielki mały diabeł z trumny rozczesuje w tym momencie na nasze spotkanie swe kudły i brodę? — i ponownie uśmiechnęła się, tym razem szeroko, pogodnie. I dopiero teraz zdała sobie sprawę, że przy Adamie i z Adamem wszystko przebiegnie łatwo, miło i niebanalnie.

Jej nastrój natychmiast się poprawił. Z ochotą zabrała się za śniadanie.