Biali i Niebiescy. Tom 2. Pierwsze pełne tłumaczenie - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Biali i Niebiescy. Tom 2. Pierwsze pełne tłumaczenie ebook

Aleksander Dumas ojciec

0,0

Opis

Powieść Biali i niebiescy powstała w roku 1867, pod koniec życia Aleksandra Dumasa Ojca (1802-1870). Jej akcja obejmuje okres od połowy grudnia 1793 do sierpnia roku 1799, czas brzemienny w dramatyczne wydarzenia: znaczone terrorem rządy jakobinów, zmagania z pierwszą koalicją antyfrancuską, przewrót termidoriański i kolejna fala represji, powstania rojalistów, rządy dyrektoriatu, wyprawa Napoleona do Egiptu. Ostatnia scena rozgrywa się w przededniu obalenia dyrektoriatu, gdy przebywający na egipskiej wyprawie Bonaparte wsiada w Aleksandrii na pokład fregaty „Muiron”, by wrócić do Europy.

Pisarz oparł się na dokumentach z epoki, przede wszystkim na zapiskach Charles’a Nodiera, pisarza i krytyka literackiego, jednego z prekursorów francuskiego romantyzmu, który przez pewien czas pracował w sztabie generała Pichegru, dowódcy Armii Renu, oglądał na własne oczy rewolucyjny terror, rozpasanie sfanatyzowanych tłumów, przemoc i cynizm kolejnych reżimów, a którego umiłowanie wolności i niechęć do dyktatury naraziły później na represje ze strony Napoleona, w tym na uwięzienie.

Biali i Niebiescy są tekstem odległym stylistycznie od takich najsłynniejszych powieści Dumasa jak Trzej muszkieterowie czy Hrabia Monte Cristo. Nie znajdziemy tu wymyślnej intrygi, awanturniczych przygód ani wartkiej, pełnej zwrotów akcji charakterystycznych dla powieści historycznej typu walterskotowskiego. Jest to bowiem nie tyle powieść historyczna, ile fabularyzowany reportaż – beletryzowana historia, jak ją określił sam autor.

Przez karty powieści płynie fala postaci: zwycięskich i przegranych generałów, dzielnych oficerów, prostych żołnierzy, fanatycznych ideowców, rojalistów, spiskowców, a słuszność i błąd, szlachetność i małość bywają udziałem wszystkich stron tragicznych konfliktów wstrząsających Francją. Dumas konstruuje swą opowieść z luźno z sobą powiązanych epizodów, które łączą postaci przewijających się przez nie osób. Niektórzy bohaterowie owych epizodów pojawiają się na krótko, by już więcej w toku opowieści nie powrócić, a ich historie – które spokojnie mogłyby posłużyć za kanwę osobnej obszernej powieści – urywają się nagle, pozostawiając osnute wokół nich wątki bez typowego dla klasycznej powieści rozwiązania. Do takich postaci należy polski uchodźca, były żołnierz Kościuszki, któremu udało się przedostać do Francji, gdzie kontynuuje walkę z zaborcą jako wywiadowca generała Pichegru. Stopniowo na centralną postać wyrasta Napoleon Bonaparte, a głównym tematem stają się początki kariery wielkiego wodza. Toteż powieść Biali i Niebiescy zwykło się uważać za pierwszą pozycję Dumasowego cyklu napoleońskiego. Jego kontynuacją są powieści Towarzysze Jehu – w sensie chronologicznym, bo napisana została wcześniej (1857) – i Kawaler de Sainte-Hermine, nad którą pisarz pracował do końca życia.

Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia  powieści należące do szeroko pojętej literatury przygodowej, głównie pisarzy francuskich z XIX i początków XX wieku, takich jak Louis-Henri Boussenard, Paul d’Ivoi, Gustave Aimard, Arnould Galopin, Aleksander Dumas (ojciec) czy Michel Zévaco, a także pisarzy angielskich z tego okresu, jak choćby Zane Grey czy Charles Seltzer lub niemieckich, jak Karol May. Celem serii jest popularyzacja nieznanej lub mało znanej w Polsce twórczości bardzo poczytnych w swoim czasie autorów, przeznaczonej głównie dla młodzieży. Seria ukazuje się od 2015 roku. Wszystkie egzemplarze są numerowane i opatrzone podpisem twórcy i redaktora serii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 418

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona przedtytułowa

 

Biblioteka Andrzeja

– Szlakiem Przygody

 

Aleksander Dumas ojciec

 

Biali i niebiescy

Tom 2

Arnould Galopin

 

Aleksander Dumas (1802-1870), wnuk markiza Davy de la Pailleterie i czarnej niewolnicy Marie Cessette Dumas z San Domingo, syn ich potomka – generała Republiki, też Aleksandra, i jego żony Marii Ludwiki Labouret – córki prowincjonalnego mieszczanina, przychodzi na świat w Villers-Cotterêts w Pikardii. Jego ojciec, bo¬hater kampanii włoskiej, skłócony z generałem Bonaparte podczas wyprawy do Egiptu, aż do swej śmierci w 1806 nie odzyskuje życzliwości Napoleona. W 1823 roku pełen ambicji Aleksander instaluje się w Paryżu z zamiarem zrobienia kariery dramatopisarza. Bywa na spotkaniach literacko-artystycznego salonu młodych romantyków u Charles’a Nodiera w bibliotece Arsenału. W 1831 roku jego sztuka Antony powoduje podobny wybuch entuzjazmu jak Hernani Wiktora Hugo. Ale to nie teatr, lecz powieść historyczna, której poświęca się coraz bardziej, staje się jego przeznaczeniem. W roku 1844 publikuje swe najgłośniejsze dzieła: Trzej Muszkieterowie i Hrabia Monte Christo. W nadzwyczaj obfitej twórczości literackiej korzysta z pomocy współpracowników, z któ¬rych najsłynniejszym jest Auguste Maquet. Powstają kolejne słynne powieści: Królowa Margot, 20 lat później, Józef Balsamo… Pasmo sukcesów i znaczące dochody umożliwiają mu budowę pa¬łacu Monte Christo w podparyskim Port-Marly. Rozrzutny tryb życia i rozliczni „przyjaciele” doprowadzają go do bankructwa. Je¬go życie jest równie dynamiczne, jak akcja jego powieści. Odbywa wiele podróży, między innymi do Rosji, z których pisze bogate relacje. W 1860 roku pomaga Garibaldiemu w zjednoczeniu Italii. Przez jego życie przewijają się liczne kobiety, ale żonaty (i rozwiedziony) jest tylko raz. Wydaje gazety, kieruje teatrem. Książkę Biali i Niebiescy pisze w schyłkowej fazie twórczości, w roku 1867, bez współpracowników, ale opierając się na wspomnieniach Charles’a Nodiera. Pod koniec życia mieszka u swego syna – też Aleksandra i też pisarza – koło Dieppe nad kanałem La Manche, tam też umiera. W 200-lecie urodzin z zostaje przeniesiony wielką pompą do paryskiego Panteonu.

Strona tytułowa

Aleksander Dumas ojciec

 

Biali i niebiescy

Tom 2

Pierwsza część cyklu „Sainte Hermine”

 

Przełożył i przypisami opatrzył Krzysztof Jagusiak

Strona redakcyjna

Czterdziesta piąta publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

 

Dwunasty tom serii:

„Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody”

 

Tytuły oryginału francuskiego: Les Blancs et les Bleus

 

© Copyright for the Polish translation by Krzysztof Jagusiak, 2017

 

24 ilustracje, w tym 2 kolorowe

(zaczerpnięte z XIX-wiecznego wydania francuskiego

Wydawnictwa Levasseur oraz dostępnych w Bibliotece Narodowej Francji

i innych bibliotekach francuskich)

 

 

Redaktor serii: Andrzej Zydorczak

 

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Projekt okładki: Barbara Linda

Korekta: Andrzej Zydorczak

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

 

Wydanie I 

© Wydawnictwo JAMAKASZ, Ruda Śląska 2017

 

ISBN 978-83-65753-10-6 (całość)

ISBN 978-83-65753-12-0 (tom drugi)

Tom drugi

Część pierwsza

Osiemnasty fructidora

 

 

Rozdział I

Rzut oka na prowincję

 

Była noc z dwudziestego ósmego na dwudziesty dziewiąty maja 1797 roku. Po chwalebnym zakończeniu kampanii włoskiej Bonaparte otoczony przedstawicielami obcych mocarstw roztaczał wówczas z Montebello1 blask swej potęgi. Wtedy też usunięte z weneckiej bazyliki korynckie rumaki i zdjęty z kolumny lew Świętego Marka wyruszały w drogę do Paryża2. Również w tym czasie Pichegru, wydalony z wojska na podstawie niejasnych podejrzeń, mianowany został przewodniczącym Rady Pięciuset, a Barbé-Marbois – przewodniczącym Rady Starszych. Natomiast drogą z Mâcon do Bourg w przyjaznym milczeniu księżyca – per amica silentia lunae3, jak pisał Wergiliusz, na żwawym koniu podążał kłusem jakiś jeździec. Nieco powyżej miasteczka Pollias przeskoczył – lub raczej skłonił do skoku swego wierzchowca – ponad rowem oddzielającym gościniec od uprawnych pól. Około pięciuset metrów jechał wzdłuż rzeki Veyle. Nie ryzykował tam napotkanie ani miejscowości, ani innego podróżnika. Wtedy dopiero, nie obawiając się zapewne rozpoznania ani nawet zauważenia, zrzucił z ramion płaszcz, który zsunął się na koński zad. Ruch ten odsłonił zatknięte za pas dwa pistolety i myśliwski nóż. Następnie uniósł kapelusz i otarł spocone czoło. Można było spostrzec, że podróżnym był przystojny, elegancki młodzieniec w wieku dwudziestu ośmiu lub dwudziestu dziewięciu lat, którego wyniosła mina wskazywała na gotowość odparcia siły siłą, jeśliby ktoś zechciał go zaatakować.

Pod tym względem wcale nie była przesadą ostrożność, która kazała trzymać za pasem parę pistoletów w uzupełnieniu podobnej pary tkwiącej w olstrach przy siodle. Reakcja termidoriańska, unicestwiona trzynastego vendémiaire’a w Paryżu, przeniosła się na prowincję i tutaj osiągnęła gigantyczne rozmiary. Lyon stał się jej stolicą. Z jednej strony poprzez Nîmes sięgała aż do Marsylii, a z drugiej – poprzez Bourg-en-Bresse – aż do Besançon. Dla lepszego zapoznania się z tą reakcją chętnie odesłalibyśmy naszego czytelnika do powieści Towarzysze Jehu lub też do Wspomnień z Rewolucji i Cesarstwa Charles’a Nodiera. Ale ponieważ prawdopodobnie nie ma on żadnej z tych książek pod ręką, wydaje nam się sensowne przypomnieć ją tutaj.

Nie było w tym nic dziwnego, że reakcja termidoriańska, zduszona w największym mieście Francji, obrała sobie za siedzibę drugie co do wielkości, a odnogi zapuściła w Marsylii i Besançon. Wiadomo, co po swej rewolcie wycierpiał Lyon4: gilotyna przestała tam już wystarczać. Collet d’Herbois i Fouché użyli kartaczy. W rezultacie niewiele było rodzin bogatszych mieszczan i szlachty, które nie postradały kogoś bliskiego. Teraz zatem wybiła godzina pomszczenia utraconego ojca, brata lub syna. Mszczono się ostentacyjnie, publicznie, w biały dzień. „To ty spowodowałeś śmierć mego syna, mego brata, mego ojca!” – mówiono denuncjatorowi i zadawano cios.

 

Wśród wyższych klas – pisał Nodier – zbudowano teorię zabójstwa. Na salonach dzielono się sekretami uśmiercania, które przeraziłyby nawet katorżników. Bywało, że podczas gry w karty robiono przerwę na partyjkę eksterminacji i nawet sobie nie zadawano trudu, by zniżyć głos, gdy mówiono o zamiarze zabicia kogoś. Kobiety, słodkie mediatorki w zakresie wszystkich ludzkich pasji, w tych okropnych debatach zajęły ofensywne stanowisko. Od kiedy ohydne jędze przestały nosić kolczyki w kształcie gilotyny, urocze furie – jak mawiał Corneille – nosiły sztylet zamiast szpilki. Jeśli ktoś tym przerażającym ekscesom przeciwstawiał jakieś uczuciowe zastrzeżenia, prowadzono go na teren Les Brotteaux5, kazano chodzić po elastycznej, uginającej się ziemi i mówiono: „Tutaj znajdują się nasi krewni”. Ach cóż za niezwykły obraz owych wyjątkowych dni, których niedefiniowalny i pozbawiony nazwy charakter można wyrazić jedynie suchymi faktami. Słowa pozostają bezradne, by oddać tę niebywałą mieszaninę najbardziej odrażających pomysłów, to połączenie nadzwyczaj eleganckich manier z nieprzejednaną wściekłością, tę nieokiełznaną ugodę pomiędzy doktrynami człowieczeństwa i aktami kanibalizmu! Jak zrozumieć te czasy, gdy więzienia nie chroniły skazańców, a przychodzący po ofiarę kat zdumiewał się, że uprzedził go morderca. Jak pojąć ten rozciągnięty w czasie drugi września, powtarzany każdego dnia przez uroczych młodzieńców po wyjściu z balu a przed udaniem się do buduaru?

Trzeba przyznać, że to, co się działo, było endemiczną monomanią6 – potrzebą furii i mordowania kwitnącą pod skrzydłami rewolucyjnych harpii7, apetytem na kradzież wyostrzonym przez konfiskaty, pragnieniem krwi roznieconym jej widokiem. Był to szał pokolenia, które karmiono, jak Achillesa, szpikiem dzikich bestii, którego zasady i normy ideałów kojarzyły się ze zbójcami Schillera8 lub średniowiecznymi westfalskimi wolnymi sędziami9. Była to cierpka i nieodparta konieczność odrodzenia społeczeństwa przez zbrodnię, która doprowadziła do jego upadku. Było to coś, co duch wiecznego odszkodowania zawsze przysyła w wyznaczonych czasach, tytanów po chaosie, Pytona10 po potopie, chmarę sępów po rzezi. To niezawodne prawo odwetu niepojętymi plagami za śmierć odpłaca śmiercią, za zwłoki żąda zwłok, bierze lichwiarski procent, a samo Pismo Święte zalicza je do skarbów Opatrzności.

Skład tych band, których cel początkowo nie był znany, zaskakiwał i przedstawiał z grubsza ową mieszaninę stanów, klas i osób, jaką spotyka się we wszystkich partiach i szajkach znamiennych dla społecznego chaosu. Ale tutaj zróżnicowanie było mniejsze niż gdziekolwiek indziej. Członkowie pochodzący z niższych klas społecznych nie byli pozbawieni tej powierzchowności zachowania, którą kształtują kosztowne przywary. Arystokrata z pospólstwa podążał za arystokratą z nazwiska i majątku, od rozwiązłości do rozpusty i od wyskoku do wybryku, jakby dla udowodnienia, że nie ma nic łatwiejszego do naśladowania niż zły przykład. Wielu z nich pod bardzo eleganckimi manierami skrywało bardzo ohydne zepsucie, które przełamało bariery przyzwoitości i wychowania. Nigdy przedtem nie było tylu morderców w jedwabnych pończochach, a ten, kto by sobie wyobrażał, że luksus obyczajów był tam przeciwwagą dla dzikości charakterów, bardzo by się pomylił. Wściekłość równie bezlitośnie opanowywała ludzi z wielkiego świata jak z prostego ludu, a śmierć zadana sztyletem eleganta wcale nie była mniej okrutna i wyrafinowana niż od noża rzeźnika.

Prześladowani ludzie najpierw pośpiesznie rzucili się do więzień, by tam szukać azylu. Kiedy to smutne schronienie przed nieszczęściem zostało zbezczeszczone jak wszystko inne, co ludzkość miała za nietykalne, jak świątynie, jak groby, administracja próbowała zapewnić więźniom bezpieczeństwo przesiedleniami. Wysyłano ich na odległość dwudziestu, trzydziestu mil od ich żon i dzieci, do ludzi, którym nie byli znani ani z nazwiska, ani z czynów, by chociaż usunąć możliwość osobistej zemsty. Nieszczęsna karawana zmieniała tylko miejsce pogrzebu. Owi wspólnicy śmierci przekazywali sobie żer drogami łączności między departamentami z prawidłowością wymiany handlowej. Nigdy regularność interesów nie została posunięta tak daleko jak w tej strasznej buchalterii. Nigdy w tym barbarzyńskim handlu, w którym płacono ludzkimi głowami, nie było konfliktów podczas wymiany. Natychmiast po nadejściu listu przewozowego chłodno dokonywano bilansu przychodu i wychodu. Należność płacono przed czasem, a mandat krwi wyrównywany był na okaziciela.

Był to spektakl, na wyobrażenie którego dusza się buntuje, a przecież powtarzał się on często. Proszę sobie wyobrazić jeden z tych długich skrzyniowych wozów służących do transportu cielaków do rzeźni, a na nim bezładnie upchanych ludzi z rękami i nogami związanymi powrozem, z opuszczonymi i podskakującymi na wybojach głowami, z piersiami dyszącymi ze zmęczenia, rozpaczy i lęku. Prawie zawsze jedyną zbrodnią tych ludzi było szalone uniesienie, które wyładowało się w słowach pogróżek. Och! Nie myślcie, że się nimi zajmowano po przywiezieniu. Nie mieli ani wolnego posiłku męczenników11, ani pokutnych zaszczytów ofiary, ani nawet daremnej szansy stawienia choć przez chwilę bezcelowego oporu, jak miało to miejsce na arenach Konstancjusza12 i Gallusa13! Masakra zaskakiwała znieruchomiałych. Zarzynano ich związanych, a czerwony od krwi bykowiec długo jeszcze spadał na martwe ciała, które już nic nie czuły.

 

Nodier widział i podał mi nazwisko siedemdziesięcioletniego starca znanego z łagodności i z owej grzeczności, która tak bardzo jest ceniona na salonach prowincji. Był jednym z tych ludzi dobrych manier, których gatunek zanika. Ludziom tym zdarzało się, że raz w życiu przyjeżdżali do Paryża, by złożyć wizytę ministrom, by uczestniczyć w zabawie i polowaniu króla. Ale dzięki wspomnieniu owego przywileju, gdy od czasu do czasu uczestniczyli w obiedzie u zarządcy prowincji, wydawali wiążące opinie na temat ważnych uroczystości i zasad etykiety. Nodier widział takiego człowieka w obecności spokojnie przyglądających się kobiet, które trzymały na rękach klaszczące dzieci. Nodier widział go i przytaczam słowa, którymi opisał to zdarzenie – „męczył swe wątłe ramię, tłukąc złotą gałką trzcinowej laski zwłoki, w których mordercy zapomnieli zgasić ostatnie tchnienie życia i które ostatnimi konwulsjami zdradziły swą spóźnioną agonię”.

Po tej próbie przybliżenia sytuacji w kraju, który przemierzał nasz podróżnik, przestajemy się dziwić środkom ostrożności podjętym na czas podróży i uwadze, jaką poświęcał każdemu podejrzanemu zjawisku w okolicy, której zresztą zdawał się kompletnie nie znać. W istocie, po przebyciu ledwie pół mili brzegiem Veyle zatrzymał konia, uniósł się w strzemionach i pochylając się nad siodłem, usiłował przebić wzrokiem ciemność, którą zasłaniająca księżyc chmura jeszcze powiększyła. Zaczął już wątpić w znalezienie drogi bez zwrócenia się o pomoc do przewodnika bądź w Montech, bądź w Saint-Denis. Wtem jakiś niespodziewany głos, który zdawał się wydobywać z rzeki, sprawił, że zadrżał. Tymczasem ów głos bardzo serdecznym tonem zapytał:

– Czy można obywatelowi w czymś dopomóc?

– Och! Na honor, tak – odpowiedział podróżny – ale ponieważ nie mogę do ciebie podejść, nie widząc, gdzie się znajdujesz, bądź tak uprzejmy i przyjdź do mnie, skoro mnie widzisz.

Mówiąc te słowa, przykrył płaszczem pistolety i położył dłoń na kolbie jednego z nich.

 

 

 

 

1Montebello – w istocie chodzi położoną około 20 km na północ od Mediolanu miejscowość Mombello, zwaną czasami również Montebello (nie mylić z miejscem bitwy z 9 czerwca 1800); w maju 1797 roku Bonaparte przeniósł swą kwaterę główną do położonego w Mombello barokowego pałacu, gdzie paromiesięczny pobyt bardziej przypominał życie dworu niż wojskowej kwatery.

2W 1797 roku Francuzi pozbawili Wenecję słynnych symboli: starożytnych koni znad portali bazyliki i średniowiecznego skrzydlatego lwa z kolumny na placu Św. Marka; wróciły one na swe miejsce w roku 1815.

3Per amica silentia lunae (łac.) – przez przyjazne milczenie księżyca, cytat z Eneidy Wergiliusza.

4W czerwcu 1793 roku w Lyonie wybuchło powstanie przeciwko rewolucji i panowaniu Konwentu, po zdobyciu miasta przez wojska republiki w październiku tego roku nastąpiły okrutne represje.

5Les Brotteaux – obecnie dzielnica Lyonu, wówczas równina, na której 4 i 5 grudnia 1793 roku dokonano egzekucji kilkuset uczestników antyrewolucyjnego powstania.

6Endemiczna monomania – występujące tylko na danym terenie chorobliwe opanowanie umysłów przez jedną myśl lub ideę.

7Harpie – w mitologii greckiej skrzydlate demony zniszczenia i zemsty.

8Odwołanie do dramatu Zbójcy Fryderyka Schillera (1759-1805).

9Westfalscy wolni sędziowie – w średniowiecznych Niemczech istniały samozwańcze sądy, które najdłużej przetrwały w Westfalii, gdzie nosiły nazwę Vehmgerichte lub Veme.

10Pyton – w mitologii greckiej smok strzegący wyroczni w Delfach.

11W starożytnym Rzymie praktykowano zwyczaj serwowania obfitego i wykwintnego posiłku poza celami nieszczęśnikom, którzy nazajutrz ginęli na arenach cyrkowych.

12KonstancjuszChlorus (250-306) – cesarz rzymski, panował od 293 roku, a z tytułem augusta od 305 roku; jego prześladowania chrześcijan w istocie ograniczały się do zamykania i burzenia kościołów.

13Trebonian Gallus (206-253) – cesarz rzymski od 251 roku; prześladował chrześcijan, zaniedbywał granice, zginął z rąk własnych żołnierzy przed bitwą z pretendentem do cesarskiego tytułu Emilianem.

Rozdział II

Podróżny

 

Podróżny się nie mylił. Głos dochodził od strony rzeki. Istotnie, jakiś cień wspinał się po stromiźnie nabrzeża i po chwili stanął obok głowy konia, kładąc dłoń na jego szyi. Jeździec, któremu ta niespodziewana poufałość wydała się podejrzana, cofnął konia o krok.

– Och, przepraszam, proszę darować, obywatelu – usprawiedliwiał się właściciel głosu. – Nie wiedziałem, że nie wolno dotykać konia.

– Ależ wolno, przyjacielu – powiedział jeździec – ale w czasach, w których żyjemy, zwłaszcza w nocy, grzeczniej jest z sobą rozmawiać, zachowując pewną odległość.

– Tam do licha! Ja nie potrafię odróżnić tego, co jest grzeczne, od tego, co grzecznym nie jest. Sprawiałeś wrażenie zagubionego na drodze. Tak mi się wydawało. A ponieważ jestem poczciwym człowiekiem, więc mówię sobie: „Oto chrześcijanin, który chyba zabłądził. Pomogę mu się odnaleźć”. Przywołałeś mnie do siebie, to i jestem. Jeśli mnie nie potrzebujesz, żegnam.

– Wybacz, przyjacielu. – Jeździec gestem powstrzymał rozmówcę. – Cofnięcie konia było niezamierzone. Naprawdę potrzebuję twojej pomocy i możesz mi wyświadczyć przysługę.

– O co chodzi? Mów… Och, dajmy spokój, nie chowam urazy.

– Pochodzisz stąd?

– Jestem z Saint-Rémy, tu w pobliżu. Nawet stąd widać dzwonnicę.

– Zatem znasz okolicę?

– No oczywiście. Zajmuję się łowieniem ryb. W promieniu dziesięciu mil nie ma bieżącej wody, w której bym nie zarzucił sieci.

– A czy znasz opactwo Seillon?

– Masz! Czy znam opactwo Seillon, oczywiście, że znam! Ale nie powiem nic o mnichach.

– A dlaczegóż to nie możesz nic powiedzieć o mnichach?

– Bo w 1791 roku zostali stamtąd przepędzeni. Oto dlaczego!

– Do kogo więc należy klasztor?

– Do nikogo.

– Jak to: do nikogo?! Czyż jest we Francji jedna ferma, jeden klasztor, dziesięć tysięcy akrów lasu lub trzy tysiące akrów ziemi, które nie należałyby do nikogo?

– Należy do Republiki, czyli tak jakby do nikogo.

– To Republika nie dba o dobra, które skonfiskowała?

– No cóż! A czy ma na to czas? Republika ma ważniejsze sprawy na głowie.

– Więc czymże się zajmuje?

– Musi się odrodzić.

– Faktycznie, odnawia swoją trzecią część. Czyżbyś się tymi sprawami interesował?

– Och! Po trosze, w wolnych chwilach. Nasi sąsiedzi z Jury wysłali jej generała Pichegru, a to nie byle kto.

– Tak.

– No przecież. Sprawy zaczęły nabierać powagi. Ale ja się tu rozgadałem, a ty przez to tracisz czas! Choć prawdę mówiąc, jeśli zmierzasz do Seillon, to nie potrzebujesz się spieszyć.

– A to dlaczego?

– Do diabła, ponieważ w Seillon nie ma nikogo.

– Nikogo?

– Z wyjątkiem duchów zmarłych mnichów. Ale ponieważ te nie pojawiają się przed północą, więc masz jeszcze czas.

– Jesteś pewny, przyjacielu – upierał się podróżny – że nikogo nie ma w opactwie Seillon?

Mówiąc to, położył nacisk na słowo „nikogo”.

– Przechodziłem tam jeszcze wczoraj, zanosząc ryby do zamku Noires-Fontaines dla pani de Montrevel. Nie widziałem psa z kulawą nogą.

Po chwili dodał z naciskiem:

– Oni wszyscy byli kapłanami Baala14, więc nie ma czego żałować.

Podróżny zadrżał jeszcze wyraźniej niż za pierwszym razem.

– Kapłanami Baala? – powtórzył i utkwił przenikliwe spojrzenie w rybaku.

– Tak, i… no chyba że przychodzisz od króla Izraela, którego imię zapomniałem.

– Od króla Jehu, czy tak?

– Nie całkiem jestem pewien. To król wyświęcony przez proroka o imieniu… o imieniu… Jakże się zwał prorok, który wyświęcił króla Jehu?

– Elizeusz15 – odpowiedział bez wahania podróżny.

– No właśnie. Lecz dał mu święcenia pod jednym warunkiem. Jakim? Proszę mi pomóc.

– Pod warunkiem, że ukarze zbrodnie domu Achaba16 i Izebel17.

– Tam do licha! Trzeba było mówić od razu.

Rybak wyciągnął dłoń do przybysza. Podając sobie rękę, obaj wykonali ostatni znak rozpoznawczy, który żadnemu z nich nie pozostawił najmniejszej wątpliwości, że należą do tego samego stowarzyszenia. A przecież nie zadali sobie ani jednego pytania dotyczącego ich osobowości lub wykonywanego zadania, jeden – udając się do opactwa Seillon, drugi – wyciągając z wody swe sieci i więcierze. Młody rybak dodał tylko:

– Jestem zawiedziony koniecznością pozostawania tutaj z rozkazu przełożonego. W przeciwnym razie z przyjemnością posłużyłbym ci za przewodnika. Ale do klasztoru mogę powrócić dopiero po otrzymaniu umówionego znaku. Zresztą teraz już nie powinieneś się zgubić. Widzisz te dwa ciemne obiekty, z których jeden jest większy od drugiego? Ten większy to miasto Bourg, a mniejszy – wioska Saint-Denis. Przejedź w równej odległości pomiędzy nimi i zachowaj ten sam kierunek aż do koryta rzeczki Reyssouse. Przeprawisz się przez nią bez trudu, ledwo sięga koniowi do kolan. Tam spostrzeżesz przed sobą wielką czarną kurtynę. To las.

– Dziękuję – przerwał podróżny. – Gdy już będę na skraju lasu, wiem, co mam dalej robić.

– Nawet jeśli z lasu nie będzie odpowiedzi na twój sygnał?

– Tak.

– No dobrze! Zatem naprzód i szczęśliwej podróży.

Dwaj młodzi ludzie ponownie uścisnęli sobie dłonie i rybak równie szybko zszedł ze skarpy, jak się na nią wdrapał. Jeździec machinalnie wyciągnął szyję, by zobaczyć, co się z nim stało, ale rybak zniknął. Wówczas popuścił koniowi cugle, a ponieważ księżyc ukazał się ponownie, oświetlając pozostającą do przebycia łąkę, więc ruszył szybkim kłusem i wkrótce znalazł się między Bourg i Saint-Denis. Usłyszał jednocześnie bijące w dwóch miejscowościach zegary. Naliczył jedenaście uderzeń.

 

Po przekroczeniu traktu z Lyonu do Bourg, podróżny znalazł się, zgodnie z tym, co powiedział rybak, na brzegu niewielkiej rzeczki. Zrobiwszy dwa kroki, jego koń przedostał się na drugi brzeg. Teraz rozciągała się przed nim równina, a w odległości około dwóch kilometrów majaczyło czarne pasmo, które – jak go poinformowano – było lasem. Ruszył z kopyta wprost ku niemu.

Za dziesięć minut wjechał na wiejską drogę, która biegła wzdłuż drzewostanu. Zatrzymał się na chwilę i rozejrzał wokół. Nie wahał się bynajmniej z daniem umówionego sygnału, ale wolał mieć pewność, że był sam. Czasami noc nasycona jest tak głęboką ciszą, że nawet najdzielniejszy człowiek to respektuje, jeśli nie jest zmuszony do jej zakłócenia. Zatem, jak powiedzieliśmy, nasz podróżnik przez chwilę obserwował i nasłuchiwał, ale niczego nie spostrzegł ani nic nie usłyszał. Wtedy przyłożył do ust rękojeść swego bicza i za jego pomocą trzykrotnie zagwizdał. Pierwszy i ostatni gwizd były mocne i zdecydowane, natomiast środkowy – drżący jak sygnał majstra na budowie. Dźwięk zatracił się w leśnej głębinie, ale nie odpowiedział mu żaden inny, ani podobny, ani odmienny.

Podczas gdy nasz podróżny nasłuchiwał, zegar w Bourg, a z nim inne w sąsiednich miejscowościach wybiły północ. Podróżny raz jeszcze powtórzył sygnał, ale nadal odpowiadała mu cisza. Wówczas zadecydował ruszyć dalej. Posuwał się wiejską drogą aż do miejsca, w którym dołączała do niej inna podobna drożyna, tak jak w literze T pionowa kreska dołącza do poziomej. W tę drogę skręcił i śmiało zapuścił się w las. Po dziesięciu minutach dotarł do skrzyżowania, na którym obrał kierunek na lewo i za pięć minut wyjechał z lasu.

 

Jakieś dwieście kroków przed nim majaczyła ciemna bryła, która niewątpliwie była celem jego podróży. Zresztą zbliżając się, na podstawie pewnych szczegółów musiał się upewnić, że faktycznie miał przed sobą stary klasztor. Zatrzymał się dopiero przed wielką bramą zwieńczoną trzema posągami: Najświętszej Marii Panny, Pana Naszego Jezusa Chrystusa i świętego Jana Chrzciciela. Posąg Matki Boskiej umieszczony tuż nad bramą stanowił najwyższy punkt trójkąta. Dwa pozostałe znajdowały się niżej, na poprzecznej belce tworzącej ramię kamiennego krzyża, w którym umieszczone były masywne, dębowe, podwójne wierzeje. Miały one więcej szczęścia niż niektóre inne elementy fasady, a zwłaszcza okiennice pierwszego piętra. Wrota zdawały się kpić z usiłowań czasu.

– To tutaj – rzekł do siebie podróżnik. – A teraz, który z trzech posągów jest świętym Janem?

 

 

 

 

14Baal – semickie bóstwo, występuje w Biblii jako obiekt bałwochwalstwa.

15Elizeusz (IX wiek p.n.e.) – biblijny prorok, uczeń Eliasza, wsławił się wieloma cudami.

16Achab – król Izraela (ok. 873-854 p.n.e.), w Biblii symbol niegodziwości, za namową żony Izebel wprowadził kult Baala.

17Izebel – postać biblijna, żona króla Achaba, zwalczała proroków, zginęła wyrzucona z okna pałacu, a psy pożarły jej ciało.

Rozdział III

Klasztor Seillon

 

Posąg, którego szukał podróżny, mieścił się w niszy po prawej stronie bramy wjazdowej. Gdy go rozpoznał, przysunął konia do muru i wspiął się w strzemionach. Podstawa posągu znalazła się w zasięgu jego ręki. Pomiędzy postumentem a ścianą niszy istniał niewielki odstęp. Wsunął tam dłoń, wyczuł pierścieniowy uchwyt i pociągnął za niego. Bardziej odgadł, niż usłyszał brzęczenie dzwonka. Powtórzył tę czynność trzykrotnie. Po trzecim razie nadstawił ucha. Miał wrażenie, że posłyszał odgłos zbliżających się do bramy niespokojnych kroków.

– Kto dzwoni? – spytał jakiś głos.

– Ten, który przychodzi od proroka – odparł podróżny.

– Jakiego proroka?

– Tego, który swój płaszcz pozostawił uczniowi.

– Jak on się nazywa?

– Elizeusz.

– Jakiemu królowi synowie Izraela mają być posłuszni?

– Jehu.

– Jaki dom mają wytępić?

– Dom Achaba.

– Jesteś prorokiem czy uczniem?

– Jestem uczniem, ale przychodzę, by zostać prorokiem.

– Zatem bądź pozdrowiony w domu Pana!

Ledwie przebrzmiały te słowa, gdy żelazna sztaba blokująca bramę obróciła się, nie czyniąc hałasu, nieme rygle zamków przesunęły się bez zgrzytu i wierzeje rozwarły się bezszelestnie jakby za sprawą magii.

Jeździec na koniu zniknął pod sklepieniem wjazdu. Brama zamknęła się za nim. Człowiek, który bardzo powoli ją otworzył, bardzo szybko zamknął i podszedł do stojącego już na ziemi przybysza. Ten spojrzał z zaciekawieniem na odźwiernego. Miał on na sobie długą białą szatę zakonu kartuzów18. Głowę całkowicie zakrywał kaptur. Ujął wprawdzie konia za cugle, ale raczej by nieco pomóc, a nie jak służący. Podróżny właśnie odpinał swą walizę i wyciągał pistolety z olster, by zatknąć je za pas obok tych, które już tam tkwiły. Rozejrzał się wokół, a nie widząc żadnego światła i nie słysząc żadnego hałasu, spytał:

– Czyżby towarzysze byli nieobecni?

– Są na wyprawie – odparł zakonnik.

– Powrócą tej nocy?

– Spodziewałem się ich tej nocy, ale prawdopodobnie powrócą dopiero następnej.

Podróżny chwilę się zastanawiał. Ta nieobecność chyba nie była mu na rękę.

– Nie mogę się zatrzymać na mieście – oznajmił. – Ryzykowałbym, że zwrócę na siebie uwagę, a nawet zostanę rozpoznany. Czy mogę tutaj poczekać na towarzyszy?

– Tak, jeśli dasz słowo honoru, że nie będziesz próbował stąd wychodzić.

– Daję słowo.

Tymczasem w ciemności zarysowała się szata drugiego mnicha, coraz bardziej bielejąc, w miarę jak zbliżał się do rozmawiających. Ten niewątpliwie był towarzyszem drugorzędnym, bo pierwszy zakonnik rzucił mu cugle, zlecając raczej w formie rozkazu niż prośby, by zaprowadził konia do stajni. Następnie, wyciągając rękę do podróżnego, wyjaśnił:

– Rozumiesz, dlaczego nie zapalamy świateł… Ten klasztor uważany jest za opuszczony lub zamieszkiwany wyłącznie przez duchy. Oświetlenie by nas zdradziło. Uchwyć moją rękę i chodź za mną.

Podróżny zdjął rękawicę i ujął dłoń mnicha. Była to delikatna dłoń, nieprzyzwyczajona do pracy, która pozbawiłaby ją arystokratycznego pochodzenia. W sytuacji, w której podróżny się znalazł, wszystko mogło stanowić wskazówkę. Miło było wiedzieć, że miał do czynienia z człowiekiem odpowiedniego stanu, toteż postępował za nim z pełnym zaufaniem. Po kilku zakrętach uczynionych w całkiem ciemnym korytarzu weszli do okrągłego, oświetlonego pomieszczenia. Była to jadalnia towarzyszy. Pomieszczenie oświetlało kilka świec umieszczonych w zawieszonych na ścianach kandelabrach. W wielkim kominku płonął ogień podsycany suchym drewnem, które prawie nie wydzielało dymu.

Zakonnik wskazał podróżnemu krzesło i oznajmił:

– Jeśli nasz brat jest zmęczony, niech odpocznie. Jeśli nasz brat jest głodny, dostanie posiłek. Jeśli nasz brat pragnie snu, zostanie zaprowadzony do łóżka.

– Wszystko to chętnie przyjmuję – odparł podróżny, rozprostowując swe eleganckie i zarazem energiczne kończyny – krzesło, bo jestem zmęczony, posiłek, bo jestem głodny, i łóżko, bo potrzebuję snu. Ale, najdroższy bracie, za pozwoleniem, na każdą rzecz przyjdzie jej kolej.

Rzucił na stół swój kapelusz z szerokim rondem i odgarniając dłonią opadające włosy, odsłonił szerokie czoło, piękne oczy i pełną pogody twarz. Wszedł mnich, który zaprowadził konia do stajni, a na pytanie konfratra odpowiedział, że zwierzę ma świeżą podściółkę i napełniony paszą żłób. Następnie, otrzymawszy takie polecenie, rozciągnął obrus na części stołu, stawiając na nim butelkę wina, szklankę, zimnego kurczaka, pasztet oraz nakrycie z nożem i widelcem.

– Zapraszam na posiłek, mój bracie – zwrócił się zakonnik do podróżnego, wskazując ręką zastawiony stół.

– Natychmiast – brzmiała odpowiedź.

Nie rozstając się z krzesłem, podróżny przysunął się do stołu i zabrał do posiłku. Zaczął od kurczaka, przenosząc na swój talerz najpierw udko, a potem skrzydełko. Po kurczaku przyszła kolej na pasztet, którego zjadł plaster, zapijając małymi haustami i łamiąc wino, jak mawiają smakosze. Przez cały ten czas zakonnik stał nieruchomo kilka kroków od niego. Mnich nie był ciekawski, a podróżny był wygłodniały. Żaden z nich nie odezwał się ani słowem. Po skończonej uczcie podróżny wyciągnął z kieszeni zegarek.

– Druga godzina – powiedział do siebie. – Do świtu pozostały jeszcze dwie godziny.

Następnie, zwracając się do mnicha, spytał:

– Jeśli nasi towarzysze nie wrócą tej nocy, możemy się ich spodziewać dopiero nocy następnej, prawda?

– Prawdopodobnie – odparł zakonnik. – Z wyjątkiem najwyższej konieczności nasi bracia nie podróżują w ciągu dnia.

– W takim razie – powiedział podróżny – z tych dwóch godzin jedną poświęcę na czekanie. Jeśli do trzeciej nad ranem nasi bracia nie powrócą, udam się na spoczynek, a do tego czasu, jeśli masz, bracie, jakieś sprawy, proszę się mną nie przejmować. Wy jesteście zakonem milczącym, a ja rozmowny jestem tylko z kobietami. Ale tutaj ich nie ma?

– Nie – potwierdził kartuz.

– Zatem jeśli masz coś do zrobienia, zajmij się tym, a mnie pozostaw z moimi myślami.

Zakonnik skłonił się i wyszedł, pozostawiając przybysza samego, ale nim to uczynił, nie omieszkał postawić na stole drugiej butelki wina. Biesiadnik ukłonem podziękował mnichowi za jego uprzejmość i kontynuował ucztę, popijając małymi łykami wino i przekąszając małymi kawałkami skórki pasztetu.

– Jeśli nasi kartuzi tak zazwyczaj jadają – mruczał – nie będę nad nimi ubolewał. Czerwony burgund na co dzień, pularda19 (prawdą jest, że to regionalna specjalność) i pasztet z bekasów20… Ale jednak brakuje deseru.

Ledwie wyraził to życzenie, pojawił się mnich posługujący i koniowi, i kawalerzyście, niosąc na półmisku plaster wspaniałego sera z Sassenage naznaczonego zielonymi kropkami. Jego wynalezienie przypisywane jest wróżce Meluzynie21. Nie będąc wyznawcą obżarstwa, podróżny zdawał się jednak, jak widzieliśmy, wrażliwy na kompozycję kolacji. Wprawdzie nie powiedział jak Brillat-Savarin22: „Posiłek bez sera to jak jednooka kobieta”, lecz niewątpliwie tak myślał.

Godzina minęła na opróżnianiu butelki burgunda i zbieraniu okruszyn sera za pomocą końca noża. Mnich pozostawił przybysza sobie samemu, ten mógł więc swobodnie i dowoli poświęcić się temu podwójnemu zajęciu. Wyciągnął zegarek: była trzecia. Rozejrzał się za jakimś dzwonkiem, lecz niczego takiego nie znalazł. Już miał zamiar zastukać nożem o szklankę, ale stwierdził, że byłoby to przejawem pewnej niegrzeczności wobec zacnych mnichów, którzy tak elegancko go przyjęli.

W rezultacie aby dotrzymać danego sobie słowa i położyć się do łóżka, pozostawił na stole swe uzbrojenie, by nie budzić podejrzeń o niecne zamiary, i z odkrytą głową, jedynie z myśliwskim nożem u boku zagłębił się w korytarz, którym tutaj przyszedł. W połowie drogi napotkał znanego mu już zakonnika.

– Bracie – zwrócił się do podróżnego mnich – właśnie otrzymaliśmy dwa sygnały oznajmiające nam, że towarzysze się zbliżają. Będą tutaj za pięć minut. Szedłem cię powiadomić.

– Doskonale! – ucieszył się podróżny. – Wyjdźmy im naprzeciw.

Zakonnik nie miał żadnych zastrzeżeń. Odwrócił się i skierował do wyjścia, a po chwili był już na dziedzińcu. Podróżny postępował za nim. Drugi mnich otwierał dwuskrzydłową bramę, jak parę godzin temu dla podróżnego. Przez otwarte wierzeje łatwo było posłyszeć galop licznych, bardzo szybko zbliżających się koni.

– Przejazd! Przejazd! – żywo zawołał mnich, ręką odsuwając podróżnego na bok i przyciskając go do ściany.

Faktycznie, w tej samej chwili kłąb ludzi i koni z hałasem gromu wtoczył się pod wjazdowe sklepienie. Przez moment podróżny sądził, że towarzysze są ścigani. Mylił się.

 

 

 

 

18Zakon kartuzów – męski zakon o bardzo surowej regule, założony w 1084 roku przez św. Brunona z Kolonii, nazwa pochodzi od macierzystej siedziby – La Grande Chartreuse koło Grenoble.

19Pularda – młoda, w specjalny sposób tuczona kura, także zrobiona z niej potrawa.

20Bekas – ptak o długim dziobie, występujący na podmokłych terenach.

21Meluzyna – popularna w średniowiecznych legendach wróżka, mająca swój rodowód w mitologiach starożytnych z kręgu kultury śródziemnomorskiej.

22Jean Anthelme Brillat-Savarin (1755-1826) – francuski prawnik, pisarz i światowej sławy gastronom, autor dzieła Fizjologia smaku.

Rozdział IV

Zdrajca

 

Brama się zamknęła. Dzień jeszcze nie nastał, ale noc robiła się coraz bledsza. Podróżny z niejakim zdumieniem spostrzegł, że towarzysze przywieźli z sobą więźnia. Miał związane na plecach ręce i przytroczony został do siodła konia, którego cugle trzymało dwóch towarzyszy. Trzej jeźdźcy wjechali przez bramę jednocześnie. Galopujące konie poniosły ich aż w głąb dziedzińca. Pozostali towarzysze wjechali dwójkami i na dziedzińcu otoczyli czołową trójkę. Wszyscy zsiedli z koni. Więźnia, który nadal pozostawał w siodle, również zsadzono z konia.

– Chcę rozmawiać z kapitanem Morganem – zwrócił się podróżny do towarzyszącego mu mnicha. – Przede wszystkim trzeba go poinformować, że przybyłem.

Mnich podszedł do szefa i coś mu szepnął do ucha. Ten natychmiast zbliżył się do podróżnego.

– Od kogo pan przybywa? – spytał.

– Czy mam odpowiedzieć według zwykłej formuły – padło pytanie zamiast odpowiedzi – czy też normalnie, od kogo faktycznie przybywam?

– Skoro jest pan tutaj, to znaczy, że formalnościom stało się zadość. Proszę powiedzieć, kto pana przysyła.

– Przysyła mnie generał Okrągła Głowa.

– Ma pan od niego list?

– Oto on.

Podróżny sięgnął dłonią do kieszeni, ale Morgan go powstrzymał.

– Później – powiedział. – Najpierw musimy się zająć osądzeniem i ukaraniem zdrajcy. Zaprowadźcie więźnia do sali obrad.

W tym momencie rozległ się galop kolejnej grupy jeźdźców. Morgan nadstawił ucha.

– To nasi bracia – stwierdził. – Otworzyć bramę!

Rozwarto podwoje.

– Zatrzymajcie się! – krzyknął Morgan.

Grupka czterech jeźdźców wjechała na klasztorny dziedziniec równie szybko jak pierwsza.

– Macie więźnia? – spytał jej szef.

– Tak – odpowiedzieli chórem towarzysze Jehu.

– A wy – zapytał Morgan – czy macie protokół?

– Tak – odparła nowo przybyła czwórka.

– No to wszystko w porządku – stwierdził Morgan. – Sprawiedliwości stanie się zadość.

Oto co się przydarzyło.

Jak już powiedzieliśmy, kilka band znanych pod nazwą „Towarzyszy Jehu” lub „Mścicieli”, albo i pod obydwiema naraz, działało w okolicach od Marsylii po Besançon. Jedna z nich miała bazę w okolicach Awinionu, inna na Jurze, a jeszcze inna, o której tu mowa, jak widzimy – w klasztorze Seillon.

Ponieważ wszyscy młodzi ludzie wchodzący w skład tych band należeli do miejscowych rodzin, więc po każdej zaplanowanej i wykonanej akcji, niezależnie od tego, czy zakończyła się sukcesem, czy porażką, rozpraszali się i każdy wracał do domu. Kwadrans później niedawny rabuś dyliżansu w przechylonym na bok kapeluszu, w binoklach na nosie, z laseczką w dłoni spacerował po mieście, pytając o nowiny i dziwiąc się niewiarygodnej bezczelności tych ludzi, dla których nic nie było nietykalne, nawet pieniądze dyrektoriatu. Bo jakże podejrzewać o uprawianie rozboju młodzieńców, z których jedni byli bardzo bogaci, inni należeli do bardzo dystyngowanych rodzin lub też powiązani byli z ludźmi piastującymi najwyższe stanowiska w mieście? A nawet jeśliby ich podejrzewano, nikt nie odważył się głosić tego publicznie.

Tymczasem rząd był zdecydowany skończyć z owym procederem zmiany kierunku transportu swych pieniędzy, które zamiast do Paryża trafiały do Bretanii, by zasilić kasę szuanów, a nie kasę dyrektorów. Postanowiono więc pokonać nieprzyjaciela chytrością. Do jednego z przewożących pieniądze dyliżansów wsiadło siedmiu lub ośmiu żandarmów przebranych za mieszczan. Ich karabiny i pistolety już wcześniej umieszczono w powozie. Otrzymali wyraźny rozkaz wzięcia żywcem jednego z rozbójników. Całą akcję przygotowano i wykonano tak zręcznie, że Towarzysze Jehu niczego nie podejrzewali. Pojazd nieróżniący się niczym od innych, wypełniony mieszczanami, wtoczył się w wąwóz Cavaillon, gdzie został zatrzymany przez ośmiu zamaskowanych mężczyzn. Dyliżans odpowiedział intensywnym ogniem. Z wnętrza pojazdu posypał się grad kul. Towarzysze Jehu zrozumieli podstęp, a ponieważ unikali bezużytecznej walki, odskoczyli galopem od dyliżansu i wkrótce zniknęli, lecz któraś z kul strzaskała udo koniowi jednego z uciekających. Wierzchowiec, padając, przygniótł jeźdźca, ów nie zdążył na czas się wyswobodzić i został pojmany przez żandarmów. W ten sposób osiągnięto podwójny cel misji: ocalono rządowe pieniądze i zaaresztowano jednego z tych, którzy zamierzali je ukraść.

Podobnie jak średniowieczni wolni sędziowie, jak iluminaci z XVIII wieku, jak nowocześni masoni, Towarzysze Jehu poddawali nowo przyjmowanych członków okrutnym próbom i wymagali od nich składania straszliwych przysiąg. Jedna z nich zakazywała wydawania swoich towarzyszy nawet podczas najgorszych tortur. Gdyby słabość przemogła, gdyby nazwisko wspólnika wymknęło się z ust więźnia za cenę ułaskawienia lub złagodzenia kary, każdy z towarzyszy miał prawo wbić sztylet w serce zdrajcy.

Więzień pojmany na drodze z Marsylii do Awinionu, który w stowarzyszeniu nosił imię Hektor, a naprawdę nazywał się de Fargas, bardzo długo opierał się zarówno groźbom, jak i obietnicom. W końcu jednak, nie mogąc dłużej znieść więzienia, udręczony najgorszą z tortur – brakiem snu – uległ, złożył zeznania i wydał swych wspólników.

Lecz gdy tylko sprawa została ujawniona, sędziowie zostali zasypani taką ilością pogróżek, zarówno listownych jak i werbalnych, że postanowiono przeprowadzić proces w innym regionie Francji. Wybrano do tego celu małe miasteczko Nantua położone na skraju departamentu Ain. Ale w tym samym czasie, gdy więźnia przewożono z zachowaniem wszelkich środków ostrożności do Nantui, Towarzysze Jehu w klasztorze Seillon otrzymali informację o zdradzie i o transportowaniu zdrajcy.

 

Do was – pisano w liście – najbardziej oddanych braci zakonu, do waszego szefa Morgana, najodważniejszego i najdzielniejszego z nas wszystkich, należy ratowanie swych towarzyszy poprzez zniszczenie obciążających ich protokołów oraz przez przykładne i straszne ukaranie tego, który zdradził. Powinien zostać osądzony, skazany, zasztyletowany i wystawiony na widok publiczny ze sztyletem tkwiącym w jego piersi.

 

Morgan był właśnie w trakcie wypełniania tej ponurej misji.

Z dziesięcioma towarzyszami wybrał się do Nantui. Sześciu z nich, zakneblowawszy wartownika, zastukało do drzwi więzienia i przystawiając pistolet do głowy dozorcy, zmusiło go, by wpuścił ich do środka. Gdy już znaleźli się w więzieniu, zażądali wskazania celi Fargasa. Dozorca z więziennym strażnikiem zaprowadzili ich do niego. Towarzysze zamknęli obydwu w celi więźnia, a samego Fargasa związali, posadzili na luzaku, którego mieli z sobą, i odjechali galopem.

W tym samym czasie czterej pozostali pochwycili sądowego kancelistę i zmusili go, by ich zaprowadził do kancelarii. Miał klucz od niej, bo czasami z powodu nawału pracy spędzał w kancelarii całe noce. Napastnicy zabrali wszystkie akta sprawy i protokoły przesłuchań, zawierające zeznania podpisane przez oskarżonego. Następnie, by ocalić kancelistę, który błagał ich o litość i w istocie nie stawiał specjalnego oporu, choć pewnie mógłby to uczynić, opróżnili ze dwadzieścia kartonów i podpalili zawartość, zamykając z powrotem drzwi kancelarii. Klucz oddali uwolnionemu kanceliście, który wrócił do siebie. Podobnie jak ich towarzysze, popędzili galopem, unosząc akta procesu i pozostawiając kancelarię na pastwę ognia.

Nie trzeba dodawać, że podczas akcji wszyscy byli zamaskowani.

Oto dlaczego druga grupa, wjeżdżając na dziedziniec klasztoru, wołała: „Macie więźnia?” i dlaczego pierwsza, odpowiedziawszy: „Tak”, pytała: „A wy czy macie protokół?”. I oto dlaczego po otrzymaniu twierdzącej odpowiedzi Morgan oznajmił tym głosem, który nie spotykał się nigdy ze sprzeciwem: „No to wszystko w porządku. Sprawiedliwości stanie się zadość”.

 

 

 

 

Rozdział V

Sąd

 

Więzień był młodzieńcem w wieku dwudziestu dwóch lub dwudziestu trzech lat, wyglądającym bardziej na kobietę niż na mężczyznę, tak był blady i szczupły. Miał odkrytą głowę, a na sobie jedynie koszulę, spodnie i buty na nogach. Towarzysze zabrali go z celi tak, jak był ubrany, nie pozostawiając mu ani chwili.

W pierwszej chwili pomyślał, że odzyska wolność. Ci, którzy wdarli się do jego celi, byli Towarzyszami Jehu, to nie ulegało wątpliwości, czyli ludźmi podzielającymi jego światopogląd i należącymi do tej samej organizacji. Ale gdy związano mu ręce i gdy w otworach masek spostrzegł błyski w oczach, zrozumiał, że dostał się w ręce kogoś o wiele groźniejszego niż sędziowie republiki. Pojął, że znalazł się w mocy tych, których wydał, i że nie może oczekiwać litości od wspólników, którym gotował zgubę.

Przez całą drogę nie zadał ani jednego pytania i nikt się też do niego nie odezwał. Pierwsze słowa, jakie usłyszał z ust swoich sędziów, zabrzmiały w klasztorze. Był bardzo blady i jedynie ta bladość zdradzała stan jego uczuć.

Na rozkaz Morgana fałszywi mnisi przeszli przez krużganek. Więzień szedł na przedzie pomiędzy dwoma towarzyszami, z których każdy dzierżył w dłoni pistolet.

Przekroczywszy krużganek, znaleźli się w ogrodzie. Procesja dwunastu mnichów maszerujących w mroku miała w sobie coś przerażającego. Zbliżyli się ku wejściu do cysterny. Jeden z towarzyszy prowadzących więźnia odsunął kamień, pod którym znajdowała się rączka w kształcie pierścienia. Za jej pomocą uniesiono płytę zamykającą wejście na schody wiodące do podziemia.

Więzień przez chwilę się wahał, otwór do podziemia kojarzył się z zejściem do grobu. Dwaj eskortujący go mnisi poszli przodem. Z kamiennej szczeliny przy schodach wydobyli dwie zatknięte tam pochodnie, służące do oświetlania drogi tym, którzy zamierzali się zagłębić pod ciemne sklepienia. Używając krzesiwa, zapalili łuczywa i odezwali się tylko jednym słowem:

– Schodzimy!

Więzień poszedł za nimi. Pozostali mnisi też zeszli do podziemia. Tam po trzech lub czterech minutach marszu dotarli do kraty. Jeden z mnichów wyciągnął z kieszeni klucz i ją otworzył.

Znaleźli się w grobowcu. W głębi krypty widniały drzwi do dawnej podziemnej kaplicy, z której Towarzysze Jehu uczynili swą salę obrad. Pośrodku mieścił się stół nakryty czarnym płótnem. Dwanaście rzeźbionych stalli23, w których kartuzi zasiadali podczas pogrzebowych nabożeństw, przylegało do ścian po dwu stronach kaplicy. Na stole znajdował się kałamarz, kilka piór i zeszyt. Ze ściany wystawały dwa żelazne czopy, jak dwie ręce przygotowane do uchwycenia pochodni. To w nich umieszczono przyniesione łuczywa.

Dwunastu mnichów zasiadło w stallach. Więźnia posadzono na taborecie ustawionym przy krańcu stołu. Przy jego przeciwległym końcu stanął podróżny, jedyny, który nie nosił zakonnej szaty i nie był zamaskowany. Głos zabrał Morgan:

– Panie Lucienie de Fargas, czy prawdą jest, że z własnej woli, nie będąc przez nikogo namawiany ani przymuszany, prosiłeś naszych braci z Południa o przyjęcie do stowarzyszenia i po zwyczajowych próbach wstąpiłeś do tegoż stowarzyszenia, przyjmując imię Hektora?

Młodzieniec skinął głową na znak potwierdzenia.

– Tak jest, z moje własnej woli, nie będąc przymuszany – powiedział.

– Złożył pan obowiązującą przysięgę, zatem wiedział, na jaką straszną karę wystawia się ten, kto jej nie dotrzyma?

– Wiedziałem – odpowiedział więzień.

– Wiedział pan, że każdy towarzysz, który wyjawia, nawet podczas tortur, nazwiska wspólników, naraża się na karę śmierci i kara ta wymierzana zostaje bez zawieszenia i bez zwłoki, jeśli przedstawi mu się dowód jego winy?

– Wiedziałem.

– Co sprawiło, że nie dotrzymał pan przysięgi?

– Nie byłem w stanie wytrzymać tortury braku snu. Opierałem się przez pięć dni. Szóstego zażądałem, by zadano mi śmierć, bo ona niosła sen. Ale nie chcieli mnie zabić. Szukałem wszelkich sposobów, by pozbawić się życia, ale moi strażnicy zastosowali tak skuteczne środki ostrożności, że było to niemożliwe. Siódmej nocy uległem…! Obiecałem nazajutrz złożyć zeznania. Myślałem, że pozwolą mi zasnąć, ale oni żądali moich zeznań natychmiast. No i wtedy, zrozpaczony, oszalały z bezsenności, podtrzymywany przez dwóch ludzi, którzy przeszkadzali mi zasnąć w pozycji stojącej, wyjąknąłem cztery nazwiska, panów: de Valensolles, de Barjols, de Jayat i de Ribier.

Jeden z mnichów wyciągnął z kieszeni akta procesu, które zabrał z kancelarii. Poszukał stron z tym zeznaniem i podsunął ją przed oczy więźnia.

– To właśnie to – padło potwierdzenie.

– A czy rozpoznaje pan swój podpis? – zapytał mnich.

– Rozpoznaję – przyznał młodzieniec.

– Czy ma pan jakieś usprawiedliwienie na swą obronę? – spytał zakonnik.

– Żadnego – wyznał więzień. – Wiedziałem, że składając mój podpis na dole tego dokumentu, wydaję na siebie wyrok śmierci. Ale potrzebowałem snu.

– Czy ma pan przed śmiercią jakieś życzenie?

– Tylko jedno.

– Proszę mówić.

– Mam siostrę, którą kocham i która mnie uwielbia. Będąc obydwoje sierotami, wychowywaliśmy się razem. Wzrastaliśmy jedno obok drugiego i nigdy się nie rozstawaliśmy. Chciałbym napisać list do siostry.

– Może pan to uczynić. Ale do listu dołączy pan postscriptum, które my podyktujemy.

– Dziękuję – odparł młodzieniec.

Podniósł się i ukłonił.

– Czy możecie rozwiązać mi ręce – poprosił – bym mógł pisać?

Spełniono jego prośbę. Morgan, który więźnia przesłuchiwał, podsunął mu papier, pióro i atrament. Młodzieniec dosyć pewną ręką napisał list zajmujący prawie całą stronę.

– Skończyłem, panowie – oznajmił. – Proszę mi podyktować postscriptum.

Morgan się przybliżył, położył palec na papierze, podczas gdy więzień gotował się do pisania.

– Jest pan gotów? – spytał.

– Tak – odparł młodzieniec.

 

Umieram, ponieważ złamałem świętą przysięgę. Dlatego przyznaję, że zasłużyłem na śmierć. Jeśli chcesz sprawić mi pogrzeb, moje ciało zostanie tej nocy pozostawione na placu przed prefekturą w Bourg. Sztylet tkwiący w mojej piersi będzie oznaczał, że moja śmierć nie jest skutkiem tchórzliwego morderstwa, lecz sprawiedliwej zemsty.

 

Następnie Morgan wyciągnął spod swej szaty sztylet o ostrzu i rękojeści wykutych z jednego kawałka żelaza. Był w kształcie krzyża, by skazaniec w ostatnich chwilach miał możliwość ucałowania go w razie braku krucyfiksu.

– Jeśli pan sobie życzy – odezwał się Morgan – dajemy ci możliwość zadania sobie śmiertelnego ciosu własną ręką. Oto sztylet. Czy czuje się pan na siłach, by samemu to uczynić?

Młodzieniec chwilę się zastanawiał.

– Nie – odparł – boję się chybić.

– Rozumiem – przytaknął Morgan. – Proszę zaadresować list do siostry.

Młody człowiek złożył list i napisał:

 

Do Panny Diany de Fargas, w Nîmes.

 

– A teraz – znów zabrał głos Morgan – ma pan dziesięć minut na modlitwę.

Dawny ołtarz w kaplicy istniał nadal, choć był zniszczony. Skazaniec podszedł do niego i przyklęknął. Gdy on się modlił, towarzysze rozdarli kartkę papieru na dwanaście kawałków i na jednym z nich narysowali sztylet. Dwanaście kawałków wrzucono do kapelusza podróżnika, który przybył akurat po to, by uczestniczyć w tym akcie zemsty, i zanim skazany ukończył swą modlitwę, każdy z mnichów wyciągnął z kapelusza kawałek papieru. Ten, któremu los wyznaczył rolę kata, nie wypowiedział ani słowa. Ograniczył się do podniesienia sztyletu ze stołu i spróbowania jego ostrza na własnym palcu. Po upływie dziesięciu minut młody człowiek podniósł się z kolan.

– Jestem gotów – oznajmił.

Wówczas wyznaczony do dopełnienia najwyższej ofiary milczący i zdecydowany mnich bez wahania i bez zwłoki podszedł wprost do skazańca i wbił sztylet w lewy bok jego piersi. Rozległ się krzyk bólu i ciało Fargasa osunęło się na posadzkę kaplicy. Wszystko było skończone, skazaniec nie żył. Ostrze sztyletu przeszyło mu serce.

– W taki sposób – zabrzmiał głos Morgana – skończy każdy członek naszego świętego stowarzyszenia, który złamie przysięgę!

– Niech tak się stanie! – odpowiedzieli chórem wszyscy mnisi asystujący przy egzekucji.

 

 

 

 

23Stalle – w miejscach sakralnych przeznaczone dla duchownych ławy z obudowanymi klęcznikami i wysokimi oparciami, często bogato zdobione.

Rozdział VI

Diana de Fargas

 

O tej samej godzinie, o której nieszczęsny Lucien de Fargas wydał ostatnie tchnienie w podziemnej kaplicy klasztoru Seillon, pocztowy powóz zatrzymał się przed oberżą Pod Delfinem w miasteczku Nantua.

Oberża Pod Delfinem cieszyła się w Nantui i okolicy pewną reputacją, reputacją, która wiązała się z powszechnie znanymi poglądami mistrza René Serveta, jej właściciela.

Właściwie nie wiadomo dlaczego, mistrz René Servet był rojalistą. Dzięki oddaleniu Nantui od wielkich, ludnych centrów, a przede wszystkim dzięki łagodności usposobienia jego mieszkańców, mistrz René Servet mógł przetrwać rewolucję, nie ponosząc żadnych konsekwencji z powodu swych zapatrywań, nawet jeśli głosił je publicznie.

A przecież trzeba stwierdzić, że zacny ten człowiek robił wszystko, by zasłużyć na prześladowania. Nie tylko zachował nazwę swej gospody – oberża Pod Delfinem24, ale również w ogonie fantazyjnej ryby, zuchwale wynurzającej się z morza, kazał narysować profil małego księcia, który przez cztery lata pozostawał zamknięty w więzieniu Temple i w końcu tam zmarł po reakcji termidoriańskiej.

Toteż ci wszyscy, którzy w promieniu dwudziestu mil w departamencie Ain i poza jego granicami podzielali poglądy René Serveta – a było ich bardzo wielu – zatrzymywali się u niego i za nic w świecie nie zgodziliby się nocować gdziekolwiek indziej.

Nie należy się więc dziwić, że powóz pocztowy zatrzymujący się w Nantui wysadzał pasażerów przed arystokratycznym hotelem Pod Delfinem, a nie przed demokratyczną gospodą Pod Złotą Kulą.

Pomimo że była piąta rano, na dźwięk powozu mistrz René Servet wyskoczył ze swego łoża, wdział kalesony i białe pończochy, nałożył płócienne pantofle, a na wierzch narzucił tylko szlafrok z adamaszkowej bawełny. Z czapką w dłoni pojawił się na progu oberży w tej samej chwili, w której z powozu wysiadała młoda i piękna osoba w wieku około osiemnastu lub dwudziestu lat. Ubrana była na czarno i pomimo swego młodego wieku oraz nadzwyczajnej urody podróżowała sama.

Krótkim dygnięciem odpowiedziała na służalczy ukłon, jaki złożył jej mistrz René Servet, i nie czekając na zaoferowanie przezeń usług, spytała, czy dysponuje w hotelu porządnym pokojem z toaletą.

Mistrz René oddał jej numer siódmy na pierwszym piętrze – najlepszy pokój, jaki posiadał. Niecierpliwa młoda kobieta sama podeszła do drewnianej tabliczki, na której na gwoździach wisiały klucze pod odpowiadającymi im numerami hotelowych pokoi.

– Panie – odezwała się do gospodarza – czy będziesz tak łaskawy, by towarzyszyć mi aż do pokoju? Chciałabym ci zadać kilka pytań. Później przyślesz mi pokojówkę.

René Servet skłonił się niemal do ziemi i pośpieszył z wykonaniem polecenia. Ruszył przodem, a młoda kobieta za nim. Gdy znaleźli się w pokoju, podróżniczka zamknęła za sobą drzwi, usiadła na krześle i zdecydowanym tonem zwróciła się do stojącego przed nią oberżysty:

– Mistrzu Servet, znam pana z nazwiska i z reputacji. Podczas tych krwawych lat, przez które przebrnęliśmy, pozostawałeś jeśli nie obrońcą, to przynajmniej stronnikiem słusznej sprawy. Zatem postanowiłam zatrzymać się tutaj.

– Pani, to dla mnie wielki zaszczyt – odpowiedział oberżysta, nisko się kłaniając.

Dziewczyna mówiła dalej:

– Daruję sobie zatem wszystkie podchody i zagajenia, których użyłabym wobec człowieka poglądów nieznanych lub niepewnych. Jestem rojalistką – to oznacza pańską korzyść. Pan jest rojalistą – to budzi moje zaufanie. Nikogo tutaj nie znam, łącznie z przewodniczącym trybunału, do którego mam list od jego szwagra z Awinionu. Naturalną jest zatem rzeczą, że zwracam się do pana.

– Spodziewam się, pani – odpowiedział René Servet – że uczynisz mi zaszczyt i powiesz, w czym mogę być ci pomocny.

– Czy słyszał pan, że dwa lub trzy dni temu przywieziono tutaj, do więzienia w Nantui młodego człowieka, pana Luciena de Fargasa?

– O pani, niestety tak! Mówi się nawet, że tutaj, lub raczej w Bourg, odbędzie się jego proces. Oznajmiono nam, że należy on do tego stowarzyszenia, które zwą „Towarzyszami Jehu”.

– Czy zna pan cel tego stowarzyszenia? – spytała młoda kobieta.

– O ile wiem, chodzi o odbieranie pieniędzy rządowi, by przekazać je naszym przyjaciołom w Wandei i Bretanii.

– W istocie o to, drogi panie. A rząd chce tych ludzi traktować jak pospolitych złodziei!

– Sądzę, pani – głos René Serveta wyrażał pełne zaufanie – że nasi sędziowie będą dość rozumni, by docenić różnicę pomiędzy nimi i złoczyńcami.

– Dochodzimy zatem do celu mojej podróży. Sądzono, że w więzieniu w Awinionie oskarżonemu zagrażało pewne niebezpieczeństwo, więc przewieziono go w inny region Francji. Chciałabym się z nim zobaczyć. Do kogo trzeba się zwrócić, by otrzymać pozwolenie?

– No właśnie do przewodniczącego, do którego ma pani list.

– Co to za człowiek?

– Ostrożny, ale wydaje mi się, że dobrze myślący. Zaprowadzę panią do niego, gdy tylko pani zechcesz.

Panna de Fargas wyciągnęła zegarek. Dochodziła dopiero piąta trzydzieści rano.

– Nie mogę przecież zgłosić się do niego o tej godzinie – mruknęła do siebie. – Położyć się? Nie mam najmniejszej ochoty na sen.

Po chwili zastanowienia zapytała:

– Panie, w której części miasta znajduje się więzienie?

– Jeśli pani zamierza się tam udać – rzekł mistrz Servet – pozwolę sobie prosić o zaszczyt towarzyszenia jej.

– Doskonale! Czy mogę pana prosić o filiżankę mleka, kawy, herbaty lub czegokolwiek innego… i proszę dokończyć się ubierać. Zanim wejdę do środka, chcę z zewnątrz zobaczyć mury, w których zamknięty jest mój brat.

Hotelarz nie uczynił żadnego komentarza. W istocie pragnienie było całkiem naturalne. Zbiegł na dół i kazał zanieść młodej podróżniczce kubek mleka i filiżankę kawy. Po dziesięciu minutach panna de Fargas wyszła z pokoju i zastała mistrza René Serveta przyodzianego w niedzielne ubranie. Gotów był służyć jej za przewodnika po ulicach założonego przez benedyktyna świętego Amanda25 miasteczka, w którego kościele Karol Łysy26 spoczywa snem wiecznym, z pewnością spokojniejszym niż za swego życia.

Miasto Nantua jest niewielkie. Po pięciu minutach marszu znaleźli się obok więzienia, przed którym zastali tłum ludzi. Panowało wielkie zamieszanie.

Dla tych, których przyjaciele są w niebezpieczeństwie, wszystko staje się przeczuciem. Grożące śmiercią oskarżenie wisiało nad kimś, kto dla panny de Fargas był więcej niż przyjacielem, był jej uwielbianym bratem. Od razu jej się wydało, że ten hałas i obecność tutaj tłumu miała z nim jakiś związek. Blednąc i ściskając ramię swego przewodnika, zawołała:

– O mój Boże! Co takiego się stało?

– Zaraz się tego dowiemy, panienko – odparł René Servet, który nie wzruszał się tak łatwo jak jego piękna towarzyszka.

Tego, co się wydarzyło, nikt nie był całkiem pewien. Gdy o drugiej nad ranem przyszła zmiana warty, znaleziono zakneblowanego wartownika ze związanymi rękoma i nogami w jego własnej budce. Mógł on powiedzieć jedynie tyle, że zaskoczyło go czterech mężczyzn, a jedynym rezultatem jego desperackiej obrony był stan, w jakim go znaleziono. Co działo się dalej, tego już nie widział, pozostając związany w budce wartownika. W każdym razie sądził, że złoczyńcom chodziło o więzienie. Zatem o tym, co się stało, natychmiast powiadomiono mera, komisarza policji i sierżanta straży pożarnej. Trzy miejskie autorytety zebrały się na nadzwyczajną naradę, na którą kazano sprowadzić nieszczęsnego wartownika, a ten raz jeszcze opowiedział im swoją przygodę.

Po półgodzinnych obradach oraz coraz bardziej nieprawdopodobnych i absurdalnych przypuszczeniach radzący zdecydowali się wreszcie na krok, od którego należało zacząć – to znaczy poszli zobaczyć, co się dzieje w więzieniu.

Pomimo coraz bardziej natarczywego stukania nikt się nie kwapił z otwarciem drzwi. Stukot kołatki obudził natomiast mieszkańców stojących w pobliżu domów. Zaczęli wyglądać przez okna i domagać się wyjaśnienia powodów hałasu. W końcu zdecydowano posłać po ślusarza.

Tymczasem nastał dzień, psy się rozszczekały, a nieliczni przechodnie z zaciekawieniem zaczęli się zbierać wokół mera i komisarza policji. Toteż gdy sierżant straży powrócił ze ślusarzem, czyli około czwartej rano, pod drzwiami więzienia zastał już sporą grupę. Ślusarz zaczął od spostrzeżenia, że jeśli drzwi zostały zamknięte od wewnątrz na zasuwę, to żadne wytrychy na nic się nie zdadzą. Ale mer, człowiek wielkiej bystrości, polecił mu najpierw spróbować, a potem dopiero się zobaczy. Ponieważ Towarzysze Jehu, uchodząc na zewnątrz, nie mogli zamknąć drzwi na zasuwę, więc zadowolili się po prostu zatrzaśnięciem ich za sobą. Ku wielkiemu zadowoleniu narastającego tłumu, drzwi otworzyły się bez trudu.

Tłocząc się, wszyscy usiłowali wejść do więzienia. Ale mer postawił na warcie w drzwiach sierżanta straży i rozkazał nikogo nie wpuszczać. Natarczywa siła zmuszona była podporządkować się prawu. Ludzi przybywało, ale decyzji mera przestrzegano.