Białe dziury - Carlo Rovelli - ebook

Białe dziury ebook

Carlo Rovelli

4,3

Opis

Do czarnej dziury można wejść, ale nie można z niej wyjść. Z białej dziury – wprost przeciwnie – można wyjść, ale nie można do niej wejść. Czym zatem są tajemnicze Białe dziury, o ile naprawdę istnieją?

Choć ogólna teoria względności Einsteina przewiduje ich istnienie, nie ma obserwacji potwierdzających słuszność tych przewidywań. Tylko jeden badacz na świecie może o tym dziś opowiedzieć. To fizyk teoretyczny, który zgłębianiu czarnych i białych dziur poświęcił wiele lat swojego naukowego życia i który ma wiedzę, przenikliwość umysłu i odwagę, żeby wykroczyć poza tradycyjne myślenie – Carlo Rovelli.

W tej wyjątkowej książce przystępnie i niebanalnie, sugestywnie i filozoficznie mówi on o tym, czym mogą być Białe dziury, jeśli rzeczywiście istnieją. O tym, co zaobserwowalibyśmy, gdybyśmy znaleźli się we wnętrzu czarnej dziury, a potem specjalnym tunelem przedostali się na drugą stronę. Spróbujmy wraz z Rovellim odbyć tę niezwykłą podróż.

„Biała dziura na niebie jest drobna jak unoszący się włosek.

W odróżnieniu od włoska nie posiada jednak ładunku elektrycznego, a zatem nie wchodzi w interakcję ze światłem – nie widać jej. Posiada tylko swoją słabiusieńką siłę grawitacji.

Jeśli w pierwotnym wszechświecie lub w jakiejś fazie wszechświata poprzedzającej Wielki Wybuch wykształciło się wiele czarnych dziur, które już wyparowały, to możliwe, że teraz unoszą się na niebie całymi milionami, owe niewidzialne ziarenka ważące jakiś ułamek grama”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 99

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (11 ocen)
6
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mamnaimiepaulina

Nie oderwiesz się od lektury

No ładnie, czytelnie. Z sercem, z Włoską fantazją, napisane jak Kubuś Puchatek. Ubrane w analogie, porównania, pełne dygresji i z udziałem Dantego. Chwytliwe. No i najważniejsze nigdy się nie przekonamy czy PRAWDZIWE. Taka pogoń teoretyka za miłością życia, połączona z teoretycznym opisem czegoś zupełnie nie istotnego z naszego punktu widzenia. Ale czyta się szybko. Myślę że warto poświęcić ta godzinkę.
00

Popularność




Część pierwsza

Rozdział 1

1

Najt­rud­niej zro­bić pierw­szy krok. Pierw­sze słowa otwie­rają nową prze­strzeń. Niczym pierw­sze spoj­rze­nie uko­cha­nej dziew­czyny: całe życie staje się zależne od jej ulot­nego uśmie­chu. Waha­łem się, czy przy­stą­pić do pisa­nia. Cho­dzi­łem sporo po lesie nie­opo­dal mojego domu w Kana­dzie, i wciąż nie wiem, dokąd zmie­rzam.

Od kilku lat moje bada­nia sku­piają się na bia­łych dziu­rach, nie­uchwyt­nych młod­szych sio­strach czar­nych dziur. Oto moja książka im poświę­cona. Naj­pierw posta­ram się w niej wyja­śnić, czym są czarne dziury, które widzimy na nie­bie w ogrom­nej licz­bie. Co dzieje się na kra­wę­dzi tych dziw­nych gwiazd, na hory­zon­cie, gdzie czas zdaje się spo­wal­niać aż do cał­ko­wi­tego zatrzy­ma­nia, a prze­strzeń wydaje się roz­ry­wać. Następ­nie przej­dziemy do bar­dziej wewnętrz­nych rejo­nów, gdzie czas i prze­strzeń ule­gają roz­pro­sze­niu. Gdzie docho­dzi do cze­goś w rodzaju skoku wstecz w cza­sie. Gdzie rodzą się białe dziury.

to opo­wieść o przy­go­dzie, która wciąż trwa. jak to zwy­kle bywa na początku wyprawy, nie wiem dokład­nie, co mnie spo­tka. tuż po tym pierw­szym uśmie­chu nie mogę prze­cież zapy­tać dziew­czyny, gdzie razem zamiesz­kamy… w moim umy­śle rysuje się plan lotu: docie­ramy do kra­wę­dzi hory­zontu. prze­do­sta­jemy się do środka. scho­dzimy na samo dno. prze­cho­dzimy na drugą stronę – niczym ali­cja prze­do­sta­jąca się do kra­iny cza­rów – i wyła­niamy się w bia­łej dziu­rze. zasta­na­wiamy się, co się dzieje, kiedy czas się cofa… w końcu wydo­sta­jemy się na zewnątrz, żeby zoba­czyć gwiazdy, nasze gwiazdy, po cza­sie, który trwał rap­tem kilka chwil, a zara­zem miliony lat. lub tyle, ile lek­tura tej krót­kiej książki.

czy jeste­ście gotowi?

Mar­sy­lia. Przy tablicy w moim gabi­ne­cie stoi Hal. Sie­dzę za biur­kiem na dużym krze­śle pochy­lony do przodu i oparty łok­ciami o blat. Mie­rzę Hala wzro­kiem. Przez okno wpada mie­niące się śród­ziem­no­mor­skie świa­tło. Tak roz­po­czyna się moja przy­goda z bia­łymi dziu­rami.

Hal jest Ame­ry­ka­ni­nem, w jego żyłach pły­nie chyba tro­chę czi­ro­ke­skiej krwi. Może wła­śnie ta krew przy­daje mu łagod­no­ści, którą poskra­mia bły­sko­tli­wość swo­ich pomy­słów. Dziś Hal jest wykła­dowcą uni­wer­sy­tec­kim, ale wtedy był stu­den­tem. Uprzejmy, skru­pu­latny, obda­rzony spo­koj­nym uspo­so­bie­niem nad wyraz doj­rza­łego mło­dego męż­czy­zny. Pró­buje mi powie­dzieć coś, czego nie rozu­miem. Cho­dzi o to, co może się wyda­rzyć z czarną dziurą, kiedy dokona już swo­jego dłu­giego żywota.

Pamię­tam jego słowa: „Rów­na­nia Ein­ste­ina się nie zmie­nią, jeśli odwró­cimy czas. Żeby doko­nać skoku wstecz, trzeba odwró­cić czas i prze­kleić roz­wią­za­nie”. Czuję się zdez­o­rien­to­wany.

Po chwili dociera do mnie, co Hal ma na myśli. Wow! (Jestem Wło­chem, nie potra­fię zacho­wać spo­koju jak rdzenny Ame­ry­ka­nin). Pod­cho­dzę do tablicy i zaczy­nam ryso­wać. Serce wali mi jak mło­tem.

– Tak, mniej wię­cej o to cho­dzi – potwier­dza Hal.

– To czarna dziura, która prze­mie­nia się w białą na mocy efektu tune­lo­wego, lecz to, co na zewnątrz, może pozo­stać takie samo… – mówię.

– Hmm… nie wiem… jak sądzisz, czy to tak działa? – zasta­na­wia się jesz­cze przez chwilę.

Zadzia­łało. Przy­naj­mniej w teo­rii. Od tam­tej roz­mowy, prze­pro­wa­dzo­nej pew­nego sło­necz­nego dnia w mie­nią­cym się mar­syl­skim świe­tle, minęło dzie­więć lat. Przez ten czas wciąż pra­co­wa­łem nad hipo­tezą, według któ­rej czarne dziury mogą się prze­mie­niać w białe. Wraz ze mną pra­co­wali stu­denci i kole­dzy, a w miarę upływu lat to grono sta­wało się coraz licz­niej­sze. To moim zda­niem cudowna myśl. Myśl, o któ­rej chcę opo­wie­dzieć.

Nie wiem, czy jest słuszna. Nie wiem nawet, czy białe dziury ist­nieją naprawdę, w rze­czy­wi­sto­ści. O czar­nych dziu­rach wiemy bar­dzo dużo – widzimy je – a bia­łych dziur jak dotąd nikt nie widział.

Kiedy byłem na stu­diach dok­to­ranc­kich w Padwie, fizykę teo­re­tyczną wykła­dał tam Mario Tonin. Twier­dził on, że według niego dobry Bóg czy­tuje „Phy­si­cal Review D”, słynne cza­so­pi­smo fizyczne, a gdy natrafi na jakiś pomysł, który mu się spodoba, to ciach! – wpro­wa­dza go w życie, prze­or­ga­ni­zo­wu­jąc powszechne prawa.

Jeśli tak rze­czy­wi­ście jest, to byłoby wspa­niale, dobry Boże, gdy­byś zechciał spra­wić, żeby czarne dziury prze­mie­niały się w białe…

Hal

czy­tam znów poprzed­nie linijki. opo­wieść o moim pierw­szym spo­tka­niu z bia­łymi dziu­rami. chcę wyja­śnić wszystko po kolei. o czym roz­ma­wia­li­śmy z halem. co o tym czymś wiemy, a czego nie wiemy. jaki pro­blem sta­ra­li­śmy się roz­wi­kłać. na czym polega pomysł hala i co z niego wynika. co ozna­cza odwró­ce­nie czasu (to nic skom­pli­ko­wa­nego) i co zna­czy, że czas ma jakiś kie­ru­nek (to już trud­niej­sze).

jeśli wciąż ze mną jeste­ście, to docho­dzimy do kra­wę­dzi hory­zontu czar­nej dziury, prze­do­sta­jemy się do środka, docie­ramy do samego końca, gdzie prze­strzeń i czas się roz­pra­szają, podą­żamy dalej, wyła­niamy się w bia­łej dziu­rze, gdzie czas jest odwró­cony, i stąd wycho­dzimy w przy­szłość.

wyru­szamy w stronę bia­łych dziur.

Rozdział 2

2

A raczej wyru­szamy w stronę czar­nych dziur, bo żeby zro­zu­mieć, czym są białe dziury, trzeba mieć poję­cie o tych czar­nych. Czym jest czarna dziura?

Jako pierw­szy pomy­lił się Ein­stein. W 1915 roku, będąc na skraju sza­leń­stwa i roz­pa­czy, opu­bli­ko­wał koń­cowe rów­na­nia swo­jej naj­waż­niej­szej teo­rii, ogól­nej teo­rii względ­no­ści, którą dziś wykłada się na wszyst­kich uni­wer­sy­te­tach świata.

Minęło rap­tem kilka tygo­dni i Ein­stein otrzy­mał list od młod­szego kolegi, Karla Schwarz­schilda, pod­ów­czas porucz­nika wojsk nie­miec­kich, który zmarł w kilka mie­sięcy póź­niej, wycień­czony tru­dami walk na fron­cie wschod­nim.

List koń­czył się takimi oto pięk­nymi sło­wami: „Jak Pan widzi, mimo że ogień walk nie ustaje, dotych­czas wojna obe­szła się ze mną na tyle łaska­wie, by pozwo­lić mi odda­lić się od tego wszyst­kiego i odbyć spa­cer po kra­inie Pań­skich myśli”. Spa­cer po kra­inie myśli.

Spa­cer Schwarz­schilda po kra­inie myśli Ein­ste­ina, odby­wany pod­czas przerw w wal­kach na fron­cie wschod­nim, pośród tru­pów nie­miec­kich i rosyj­skich chłop­ców zamor­do­wa­nych z ludz­kiej głu­poty, która ple­niła się wów­czas podob­nie jak pleni się dziś – czy ist­nieje coś głup­szego niż umie­ra­nie za linię gra­niczną? – przy­niósł dokład­nie taki sam wynik jak dopiero ogło­szone przez Ein­ste­ina rów­na­nia.

Te rów­na­nia (jedyne wzory zamiesz­czone w mojej ksią­żeczce zaty­tu­ło­wa­nej Sie­dem krót­kich lek­cji fizyki) drogo Ein­ste­ina kosz­to­wały: pozo­stał po nich ślad w cyklu arty­ku­łów, z któ­rych każdy zawiera inną wer­sję rów­nań, a wszyst­kie są błędne. Nie można zostać Ein­ste­inem, jeśli nie ma się odwagi, by publi­ko­wać rze­czy błędne.

W 1915 roku rów­na­nia wresz­cie zyskały wła­ściwą postać. W kolej­nych dzie­się­cio­le­ciach skło­nią one fizy­ków do zre­wi­do­wa­nia poglą­dów doty­czą­cych natury czasu i prze­strzeni i pozwolą im zro­zu­mieć, że zegarki cho­dzą szyb­ciej w górach niż na nizi­nie, że wszech­świat się roz­sze­rza, ist­nieją fale prze­strzenne itd. To rów­na­nia, któ­rych uży­wamy dziś do stu­dio­wa­nia kosmosu, być może naj­wspa­nial­sze w całej fizyce.

Na stro­nach tej książki będzie nas łączyć ści­sły, acz­kol­wiek skom­pli­ko­wany zwią­zek z tymi rów­na­niami: będą naszym prze­wod­ni­kiem, jak Wergi­liusz dla Dan­tego, bo naj­le­piej ujmują to, co zdo­ła­li­śmy pojąć w kwe­stii prze­strzeni, czasu i gra­wi­ta­cji. Są narzę­dziem, które służy nam do rozu­mie­nia. Mówią nam, czego możemy się spo­dzie­wać na kra­wę­dzi czar­nej dziury i w jej wnę­trzu. Wyja­śniają, czym są białe dziury. Wska­zują nam drogę bie­gnącą wśród dziw­nych kra­jo­bra­zów. Lecz cały sens mojej opo­wie­ści spro­wa­dza się do tego, by zoba­czyć, co dzieje się tam, gdzie rów­na­nia prze­stają dzia­łać. Gdzie należy je porzu­cić. Na tym wła­śnie polega nauka.

W pół drogi będziemy musieli porzu­cić doda­ją­cego otu­chy prze­wod­nika w postaci tych rów­nań i zachwy­cić się czymś jesz­cze cudow­niej­szym. W grun­cie rze­czy tak samo czyni Dante w poło­wie swo­jej wędrówki – rów­nież on roz­staje się z Wergi­liu­szem i pozwala się pochwy­cić bło­go­ści.

Wróćmy do Schwarz­schilda. Roz­wią­za­nie, które podaje on w liście do Ein­ste­ina, można dziś zna­leźć we wszyst­kich pod­ręcz­ni­kach uni­wer­sy­tec­kich. Opi­suje ono, co się dzieje z prze­strze­nią lub z cza­sem w pobliżu okre­ślo­nej masy; na przy­kład w pobliżu Ziemi lub Słońca. Pod wpły­wem gra­wi­ta­cji docho­dzi do zakrzy­wie­nia czasu i prze­strzeni (wkrótce spró­buję wytłu­ma­czyć, co to zna­czy). To wła­śnie zakrzy­wie­nie czasu i prze­strzeni spra­wia, że ciała spa­dają na zie­mię, a pla­nety krążą wokół Słońca: to istota siły gra­wi­ta­cji.

Schwarz­schild badał ruch ciał w oto­cze­niu cięż­kich obiek­tów, takich jak Zie­mia lub Słońce. Zająw­szy się tą samą kwe­stią trzy stu­le­cia wcze­śniej, New­ton prze­tarł szlaki nowo­cze­snej nauki. Ein­stein i Schwarz­schild popra­wili New­tona: udo­sko­na­lili jego prze­wi­dy­wa­nia doty­czące ruchu rze­czy wokół danej masy.

Jed­nakże roz­wią­za­nie zapro­po­no­wane przez Schwarz­schilda, prócz nie­wiel­kiej korekty w kwe­stii ruchu pla­net, prze­wi­duje także coś cał­ko­wi­cie nowego, a zara­zem bar­dzo dziw­nego. Jeśli masa jest skraj­nie skon­cen­tro­wana, to wokół niej for­muje się powłoka, sfe­ryczna powierzch­nia, na któ­rej wszystko staje się oso­bliwe: docho­dzi do tego, że zegary – które spo­wal­niają zawsze w pobliżu pew­nej masy – tutaj się zatrzy­mują. Czas zastyga. Prze­staje pły­nąć. Prze­strzeń zaś roz­ciąga się w kie­runku masy, roz­sze­rza­jąc się jakby w dłu­gim leju, a roz­ciąganie to pro­wa­dzi do roze­rwa­nia prze­strzeni – pobli­skie punkty stają się nie­skoń­cze­nie odle­głe.

Czas, który staje, prze­strzeń, która się roz­rywa… Wszystko to wydaje się pozba­wione ładu i składu. Ein­stein, idąc za gło­sem roz­sądku, uznał, że nie ma to sensu. Stwier­dził, że ta absur­dalna powierzch­nia w rze­czy­wi­sto­ści nie ist­nieje.

Pro­ste obli­cze­nia wska­zują, że aby owa powierzch­nia mogła zaist­nieć, nale­ża­łoby ści­snąć masę w nie­do­rzeczny spo­sób. Żeby taka powierzch­nia wykształ­ciła się cho­ciażby wokół Ziemi, nale­ża­łoby zgnieść Zie­mię do roz­mia­rów piłeczki ping­pon­go­wej! Absurd. Wszystko to – twier­dził Ein­stein – jest pozba­wione sensu: nie można skon­cen­tro­wać jakiej­kol­wiek masy tak, żeby wykształ­ciła się ta prze­dziwna powłoka.

Mylił się. Nie­do­sta­tecz­nie ufał wła­snym rów­na­niom. Nie miał odwagi uwie­rzyć w dzi­waczne impli­ka­cje wła­snej teo­rii. Tak skon­cen­tro­wane masy ist­nieją, dziś już o tym wiemy. Są ich całe miliardy na nie­bie. To czarne dziury.

Astro­no­mo­wie wyod­ręb­nili duże czarne dziury, o wiel­ko­ści kilku kilo­me­trów, oraz gigan­tyczne, o sze­ro­ko­ści całego Układu Sło­necz­nego. Moż­liwe, że ist­nieją też małe (jak piłeczka ping­pon­gowa) oraz maleń­kie (o wadze włosa), lecz małych czar­nych dziur dotych­czas nie udało nam się dostrzec. Jak na razie.

Więk­szość czar­nych dziur wska­za­nych na nie­bie zro­dziła się z gwiazd, które zga­sły. To duże gwiazdy, tak cięż­kie, że mogłyby się zapaść pod wła­snym cię­ża­rem, gdyby nie to, że się palą. Gwiazdy spa­lają wodór, będący ich budul­cem, a w wyniku tego spa­la­nia two­rzy się hel. Cie­pło pocho­dzące ze spa­la­nia wytwa­rza ciśnie­nie, które rów­no­waży cię­żar gwiazdy i unie­moż­li­wia jej zapad­nię­cie się pod wła­snym cię­ża­rem. W ten spo­sób gwiazda wie­dzie swój żywot przez miliardy lat.

Nic jed­nak nie trwa wiecz­nie. W końcu wodór się zużywa, powstaje hel i inne pro­dukty uboczne, które się nie palą – gwiazda jest odtąd niczym samo­chód bez paliwa. Tem­pe­ra­tura spada, cię­żar zaczyna brać górę. Gwiazda ulega kolap­sowi pod wpły­wem gra­wi­ta­cji. W dużej gwieź­dzie siła gra­wi­ta­cji jest tak ogromna, że nawet naj­tward­sza skała nie oprze się jej dzia­ła­niu. Już nic nie prze­szko­dzi gwieź­dzie w zapa­da­niu się w samej sobie. Tak oto gwiazda zapada się aż po swój hory­zont. Two­rzy się czarna dziura.

W 1928 roku, zanim stało się to jasne, przed­się­bior­stwo tele­ko­mu­ni­ka­cyjne Bella zatrud­niło dwu­dzie­sto­trzy­let­niego fizyka Karla Jan­sky’ego, aby badał szumy zakłó­ca­jące komu­ni­ka­cję radiową. Jan­sky skon­stru­ował pry­mi­tywną antenę o dłu­go­ści trzy­dzie­stu metrów: była to dzi­waczna kon­struk­cja z meta­lo­wych prę­tów na kołach, która mogła obra­cać się w każdą stronę. Kole­dzy nazy­wali ją Jan­sky’s merry-go-round, karu­zelą Jan­sky’ego. Oto ona:

Za pomocą tej anteny Jan­sky reje­stro­wał wszel­kie napo­tkane sygnały radiowe: prze­lotne burze, odgłosy z anten itd. Jego uwagę zwró­cił mię­dzy innymi cie­kawy regu­larny sygnał, swego rodzaju gwizd, wychwy­ty­wany przy każ­dym okrą­że­niu karu­zeli:

Sio­stra Jan­sky’ego twier­dziła, że ojciec wciąż im powta­rzał: „Badaj­cie wszystko!”. Jan­sky badał ten gwizd przez ponad rok. Dźwięk nasi­lał się i słabł co dwa­dzie­ścia cztery godziny, fizyk pomy­ślał więc, że pocho­dzi ze Słońca, jako że Słońce góruje na nie­bie co dwa­dzie­ścia cztery godziny. Dia­beł tkwi jed­nak w szcze­gó­łach: dokład­niej­sze ana­lizy gwizdu wyka­zały, że okres ten nie trwa równo dwu­dzie­stu czte­rech godzin, tylko nieco mniej – dwa­dzie­ścia trzy godziny i pięć­dzie­siąt sześć minut. Naj­sil­niej­szy sygnał nie poja­wiał się więc pre­cy­zyj­nie o tej samej porze. Jakby jego obec­ność wyzna­czał zegar, który tro­chę się spóź­nia. Dziwne. To nie mogło być Słońce…

Wresz­cie zaprzy­jaź­niony astro­nom zwró­cił Jan­sky’emy uwagę, że dwa­dzie­ścia trzy godziny i pięć­dzie­siąt sześć minut to doba gwiaz­dowa (okres obrotu Ziemi wokół wła­snej osi wzglę­dem gwiazd zaj­muje nieco mniej czasu niż wzglę­dem Słońca). Czyli tajem­ni­czy sygnał radiowy musiał pocho­dzić z gwiazd! Kie­ru­nek łatwo było wska­zać – była to strona, w którą wymie­rzona była antena, kiedy odbie­rano naj­sil­niej­szy sygnał. Wystar­czyło się­gnąć do atlasu nieba: sygnał pocho­dził z cen­trum naszej Galak­tyki…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki