Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Prywatny detektyw Jackson Brodie mieszka w spokojnej nadmorskiej miejscowości w północnym Yorkshire z wiekową labradorką Dido. Od czasu do czasu sprawuje opiekę nad krnąbrnym nastoletnim synem Nathanem. Trudno o bardziej malowniczy zakątek, lecz i tam czai się zło.
Ostatnie zlecenie Jacksona – zbieranie dowodów niewierności męża na żądanie podejrzliwej żony – wydaje się banalne. Jednakże przypadkowe zdarzenie na stromym urwisku sprawia, że Brodie trafia na trop siatki groźnych przestępców. I spotyka kogoś ze swojej przeszłości...
Kate Atkinson – wielokrotnie nagradzana i utytułowana powieściopisarka. Urodziła się w Yorku w 1951 roku. Studiowała literaturę angielską na Uniwersytecie Dundee. Po ukończeniu studiów zrobiła doktorat z literatury amerykańskiej. Jako nauczycielka zaczęła pisać opowiadania, które publikowała w licznych magazynach dla kobiet. Jej pierwsza powieść, Za obrazami w muzeum, przyniosła jej natychmiastowe uznanie i nagrodę Whitbread Book. Atkinson napisała także dwie sztuki dla Traverse Theatre w Edynburgu.
W 2004 roku pisarka rozpoczęła bestsellerowy cykl literackich kryminałów z detektywem Jacksonem Brodiem.
Największe uznanie przyniosły jej powieści związane z II wojną światową, między innymi Jej wszystkie życia oraz Bóg pośród ruin, które ukazały się nakładem Wydawnictwa Czarna Owca.
Długo oczekiwany powrót Jacksona Brodiego – byłego żołnierza i inspektora policji w Cambridge, obecnie prywatnego detektywa, ulubieńca kobiet i mężczyzn.
„The Times”
Brodie to nie bez powodu najbardziej lubiany bohater książek Kate Atkinson. W Bezkresnym niebie jest ujmująco niedoskonały (…) Atkinson to mistrzyni opowiadania ciekawych historii: bawi się oczekiwaniami czytelników, kluczy i zwodzi, podsuwa fałszywe tropy.
„The New York Times”
Jackson Brodie powraca. Jest starszy i bardziej zmęczony życiem. Ale jedno się nie zmieniło – nadal pakuje się w kłopoty. W tej powieści prawie wszystkich bohaterów dopada przeszłość. Przeszłość ma to do siebie, że bez względu na to, jak daleko i jak szybko przed nią uciekasz, zawsze depcze ci po piętach.
„Independent”
Kate Atkinson z powodzeniem łączy czarny kryminał spod znaku Raymonda Chandlera ze stylem powieściowym Jane Austen.
„The Washington Post”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 507
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– I co teraz? – zapytał.
– Szybka ewakuacja – odparła, zrzucając z nóg pantofle na fotelu pasażera. – Są okropnie niewygodne – wyjaśniła i uśmiechnęła się do niego smutno, gdyż kosztowały krocie. Wiedział, bo sam za nie zapłacił. Wcześniej zdążyła ściągnąć z głowy welon i cisnąć go na tylne siedzenie razem z bukietem, a teraz walczyła z gąszczem spinek we włosach. Jedwab sukni ślubnej był pognieciony i delikatny jak skrzydełka ćmy. Zerknęła na niego spod oka i powiedziała: – Jak to mówisz, pora się zmywać.
– No to w drogę – odrzekł i odpalił silnik. Zauważył, że dłońmi oplotła wzgórek brzucha, gdzie rozwijało się niewidoczne jeszcze dziecko. Kolejna gałąź drzewa genealogicznego. Albo raczej gałązka. Młody pęd. Pojął, że przeszłość w ogóle się nie liczy. Ważne jest tylko to, co teraz.
– Ruszamy – mruknął jeszcze i wcisnął pedał gazu.
Po drodze wstąpili na Rosedale Chimney Bank, żeby rozprostować nogi i obejrzeć zachód słońca, cudowną paletę czerwieni, żółci, różnych odcieni pomarańczowego, a nawet fioletu na bezkresnym niebie. Sytuacja aż się prosiła o jakiś poetycki cytat, ale kiedy jej o tym wspomniał, stwierdziła:
– Nie sądzę. Wystarczy to, co tu widać.
Nowa dojrzałość, pomyślał.
Na przełęczy był jeszcze jeden samochód, a w nim starsza para, również podziwiająca widoki. – Coś wspaniałego, prawda? – zagadnął ich mężczyzna.
Kobieta uśmiechnęła się i pogratulowała „nowożeńcom”, na co Jackson odpowiedział:
– To nie tak, jak by się mogło wydawać.
Kasia fachowym okiem oceniła makijaż Nadii, która pozowała przed nią jak do selfie: policzki wciągnięte do środka niczym u trupa, ostentacyjnie wydęte wargi.
– Jest dobrze – stwierdziła wreszcie. Była młodsza, ale zdecydowanie bardziej despotyczna niż siostra. Ludzie brali je za bliźniaczki mimo dzielącej je różnicy dwóch lat i prawie czterech centymetrów wzrostu. Kasia była niższa i ładniejsza, ale obie były drobne i miały ten sam jasny odcień włosów (nie całkiem naturalny) oraz odziedziczony po matce kolor oczu: zielone tęczówki w szarych obwódkach.
– Nie ruszaj się – powiedziała Nadia i zdjęła rzęsę z policzka Kasi. Nadia skończyła hotelarstwo i pracowała w Radisson Blu. W pracy nosiła garsonkę z ołówkową spódnicą i pantofle na pięciocentymetrowych obcasach, włosy upinała w ciasny koczek i cierpliwie wysłuchiwała skarg gości. Ludzie stale na coś narzekali. Po powrocie do swojej klitki rozpuszczała włosy, wkładała dżinsy, obszerną bluzę i chodziła boso po domu, gdzie nikt na nic nie narzekał, bo mieszkała sama – tak, jak lubiła.
Kasia pracowała w tym samym miejscu, w obsłudze pokoi. Nie mówiła po angielsku tak dobrze jak siostra. Nie miała też wyższego wykształcenia, a to, które zdobyła, pozostawiało wiele do życzenia. Dzieciństwo i większość lat młodzieńczych spędziła, trenując łyżwiarstwo figurowe, z czasem okazało się jednak, że jest nie dość dobra. W świecie łyżwiarek nie brakowało okrucieństwa i podłości, mimo to Kasia codziennie za nim tęskniła. Na lodowisku nauczyła się być twarda, zachowała też gibką i umięśnioną sylwetkę łyżwiarki. Na jej widok facetom trochę odbijało. Nadia dla odmiany tańczyła – w balecie – ale rzuciła to, kiedy matkę przestało być stać na opłacanie treningów dla nich obu. Z lekkim sercem wyrzekła się kariery, tak to przynajmniej wyglądało w oczach Kasi. Ona sama w wieku dwudziestu jeden lat nadal mieszkała w domu rodzinnym. Nie mogła się już doczekać, kiedy zrzuci krępujące ją więzy, chociaż wiedziała, że w Londynie prawdopodobnie czeka ją to samo, co tutaj: ścielenie łóżek, czyszczenie kibli i wyciąganie z odpływów pokrytych mydlinami włosów. Wiedziała jedno: kiedy już się tam znajdzie, jej życie się odmieni. Na sto procent.
Facet nazywał się Price. Mark Price. Był wspólnikiem w agencji Anderson i Price, zajmującej się rekrutacją pracowników. Przeprowadził z Nadią rozmowę kwalifikacyjną na Skypie. Siostra przekazała Kasi, że jest przystojny – opalony, z dodającą mu uroku gęstą, siwiejącą czupryną („Jak George Clooney”), ma złoty sygnet, a na przegubie nosi ciężki rolex („Jak Roger Federer”).
– Lepiej niech uważa, bo jeszcze się z nim hajtnę – oznajmiła i obie wybuchnęły śmiechem.
Nadia przesłała Markowi Price’owi mailem skany swoich dyplomów i referencji, a teraz obie siostry czekały u niej w mieszkaniu, żeby „ostatecznie potwierdzić wszystkie szczegóły”. Mark Price chciał za pośrednictwem Skype’a „zamienić dwa słowa” z Kasią. Wcześniej Nadia spytała go, czy nie znalazłby jakiegoś zajęcia dla jej siostry, on zaś odparł:
– Czemu nie? – W brytyjskich hotelach pracy było pod dostatkiem. – Tyle że tutaj nikt nie chce ciężko pracować – stwierdził.
– Ja chcę ciężko pracować – zapewniła go Nadia.
Nie były głupie. Słyszały o handlu kobietami, o ludziach mamiących dziewczyny obietnicami dobrej, porządnej pracy, a później szprycujących je narkotykami i więżących w brudnych norach, gdzie kazano im uprawiać seks z całym mnóstwem mężczyzn. Nie mogły wrócić do domu, bo odbierano im paszporty i musiały zapracować na ich „wykup”. Anderson i Price byli inni. Mieli profesjonalną stronę internetową, wszystko było legalne i przejrzyste. Rekrutowali personel na całym świecie, do hoteli, domów opieki, restauracji oraz firm sprzątających. Mieli nawet swoje biura w Brukseli i Luksemburgu. Spółka była „afiliowana”, szanowana, polecana przez wiele osób.
Podczas rozmów na Skypie ich londyńskie biuro robiło wrażenie bardzo eleganckiego. Panował w nim ciągły ruch, w tle cały czas słyszało się gwar: pracownicy rozmawiali ze sobą, stukali w klawiatury komputerów, odbierali dzwoniące telefony. Sam Mark Price był poważny i konkretny. Mówił o „zasobach ludzkich”, „wsparciu” i „obowiązkach pracodawcy”. Zapewniał, że pomoże im załatwić zakwaterowanie, wizy, naukę angielskiego, regularne szkolenia.
Miał już na oku jakąś pracę dla Nadii – „w jednym z najlepszych hoteli”; ostateczną decyzję miała podjąć po przyjeździe. W Londynie było wiele możliwości dla „bystrych dziewcząt” takich jak ona.
– I jak moja siostra – przypomniała mu Nadia.
– Oczywiście. I jak twoja siostra – odparł ze śmiechem.
Był nawet gotów zapłacić za przelot. Większość agencji z góry oczekiwała prowizji za znalezienie pracy. Price zapowiedział, że wyśle dziewczynom bilety elektroniczne na samolot do Newcastle. Kasia sprawdziła na mapie: okazało się, że to kawał drogi od Londynu. „Trzy godziny pociągiem – skomentował ten fakt Mark Price. – Żaden problem”. Wybrał tańsze rozwiązanie; bądź co bądź to on płacił za bilety. Przedstawiciel spółki Anderson i Price miał czekać na nie na lotnisku i zawieźć je do mieszkania wynajętego za pośrednictwem Airbnb. Samolot z Gdańska lądował późno. Noc miały spędzić w Newcastle, a nazajutrz ktoś miał je odstawić na dworzec kolejowy i wsadzić do pociągu. Ktoś inny miał je odebrać w Londynie na King’s Cross i przewieźć do hotelu, gdzie mogły spędzić kilka dni, dopóki nie znajdą czegoś na stałe.
– Działamy jak dobrze naoliwiona maszyna – chwalił się pośrednik.
Nadia prawdopodobnie mogłaby liczyć na przeniesienie do innego hotelu sieci Radisson, ale była ambitna i chciała pracować w jakimś bardziej luksusowym miejscu, jednym z tych, o którym wszyscy słyszeli – w Dorchester, Lanesborough albo Mandarin Oriental.
– No tak – odparł Mark Price – z każdym z tych hoteli mamy podpisane umowy. Kasi było wszystko jedno; chciała po prostu znaleźć się w Londynie. Z nich dwóch Nadia była bardziej poważna, a Kasia beztroska. Jak śpiewała Cyndi Lauper, dziewczyny chcą się tylko świetnie bawić. Siedziały więc teraz przed otwartym laptopem Nadii, czekając na połączenie z Markiem Price’em. Okazał się punktualny co do sekundy.
– No dobra – zwróciła się do siostry Nadia. – Zaczynamy. Gotowa?
Minimalne opóźnienie w przekazie sprawiało, że trudniej było jej zrozumieć, co do niej mówił. Jej znajomość angielskiego nie była chyba aż tak biegła, jak zachwalała siostra. Aby to ukryć, często się śmiała, odrzucała na bok włosy i nachylała się bliżej ekranu, jakby wypełniając go swoją twarzą, mogła przekonać do siebie rozmówcę. Grunt, że była ładna. Obie były ładne, ale ta druga ładniejsza.
– W porządku, Kasiu – rzekł. – Czas ucieka. – Widząc, że uśmiechem stara się pokryć dezorientację, dla wyjaśnienia postukał w szkiełko zegarka na swoim przegubie. – Czy twoja siostra jest jeszcze w pobliżu? – Na ekranie pojawiła się twarz Nadii, przyciśnięta do twarzy siostry. Obie uśmiechnęły się do niego. Wyglądały, jakby pozowały do zdjęcia w fotobudce. – Nadiu – zwrócił się do niej – poproszę swoją sekretarkę, żeby jutro z samego rana wysłała wam mailem bilety na samolot, okej? Niedługo spotkamy się osobiście. Do zobaczenia. Miłego wieczoru.
Wyłączył monitor i dziewczyny zniknęły. Wstał, przeciągnął się. Za nim na ścianie widniało eleganckie logo spółki Anderson i Price. Przed sobą miał biurko i krzesło. Ścianę zdobiła nowoczesna, ale wysmakowana reprodukcja. Kamerka w laptopie częściowo ją obejmowała – zadbał o to, aby ją odpowiednio ustawić. Z drugiej strony biurka widać było orchideę. Wyglądała jak prawdziwa, ale była sztuczna. Gabinet też nie był prawdziwy. Spółka Anderson i Price nie istniała. Nie istniał Mark Price. Tylko rolex na jego ręce był autentyczny.
Mężczyzna nie znajdował się w biurze w Londynie, lecz w domku kempingowym gdzieś w polu na wschodnim wybrzeżu Yorkshire. W swoim „drugim biurze”, jak zwykł je w myślach nazywać. Od morza dzielił je niecały kilometr i czasami skrzeczenie mew mogło burzyć iluzję, że mężczyzna dzwoni z Londynu.
Wyłączył nagranie „odgłosów biurowych”, pogasił światła, zamknął domek i wsiadł do swojego land rovera discovery. Pora wracać do domu. Na języku czuł już smak whisky Talisker, którą żona naleje mu na powitanie.
– A oto „Ark Royal”. Utrzymuje bezpieczny dystans do okrętów wroga…
Rozległo się kilka cichych wybuchów – puk, puk, puk. Metaliczne odgłosy ognia artyleryjskiego bezskutecznie konkurowały ze skrzeczeniem krążących po niebie mew.
– Ojej, „Achilles” został trafiony! Na szczęście udało się nawiązać kontakt z „Ark Royal”, który już pędzi na ratunek…
Jackson nie użyłby czasownika „pędzi” dla opisania sposobu, w jaki „Ark Royal” mozolnie przemieszczał się po tafli parkowego stawu.
– Nadlatują bombowce RAF-u! Celny strzał, chłopcy! Brawa dla załóg bombowców i eskortujących je myśliwców…
Na widowni rozległ się słabiutki aplauz na widok dwóch drewnianych samolotów, które przemknęły nad stawem, podrygując na rozciągniętych od brzegu do brzegu linkach.
– Chryste – mruknął Nathan. – Ale żenada.
– Nie wzywaj imienia Bożego nadaremno – zareagował odruchowo Jackson. W pewnym sensie to faktycznie było żenujące („Najmniejsze okręty załogowe świata!”), ale chyba właśnie na tym polegał cały urok? Patrzyli na repliki statków, z których najdłuższy miał najwyżej sześć metrów, pozostałe zaś były znacznie krótsze. Ukryci wewnątrz pracownicy parku zajmowali się ich nawigowaniem. Publiczność siedziała na drewnianych ławkach rozstawionych na pochyłych betonowych schodkach. Wcześniej przez godzinę na estradzie jakiś staromodnie wyglądający facet wygrywał na fisharmonii staromodne melodie, a teraz ten sam staromodny człowiek komentował przebieg bitwy. Naturalnie w staromodny sposób. („Kiedy to się wreszcie skończy?” – chciał wiedzieć Nathan).
Jackson był tutaj raz jako dziecko, chociaż nie z rodziną (kiedy jeszcze ją miał) – nigdy nie robili niczego wspólnie, nigdzie razem nie wyjeżdżali, choćby na jeden dzień. Tak wyglądało życie klasy pracującej, zbyt zapracowanej, aby mieć czas na rozrywki, i zbyt biednej, aby móc za nie zapłacić, nawet gdyby udało się ten czas znaleźć. („Nie słyszałeś, Jackson? – skomentowała to Julia. – Wojna klasowa już się skończyła. Wszyscy ją przegrali”). Nie przypominał sobie, w jakich okolicznościach tu przyjechał – może na wycieczkę z drużyną skautów, „Brygadą chłopców”2 albo wręcz z Armią Zbawienia – w młodości Jackson lgnął do wszelkiego typu organizacji, w nadziei że się załapie na cokolwiek za darmo. Fakt, że wychowano go w wierze katolickiej, tylko mu w tym pomagał. Jako dziesięciolatek podpisał nawet zobowiązanie do życia w trzeźwości w lokalnym oddziale Stowarzyszenia Abstynentów przy Armii Zbawienia, w zamian za lemoniadę i talerz ciastek. („No i jak na tym wyszedłeś?” – dopytywała Julia). Objawieniem stało się dla niego dopiero odkrycie prawdziwej armii: tam wszystko było darmowe. Co też miało swoją cenę.
– Bitwa u ujścia rzeki La Plata – poinformował teraz Nathana – była pierwszym starciem morskim drugiej wojny światowej. – Jednym z obowiązków ojca było edukować, zwłaszcza w tych dziedzinach, w których sam się specjalizował, to znaczy w temacie samochodów, wojen oraz kobiet. („Jackson, przecież ty nie masz pojęcia o kobietach” – stwierdziła Julia. „Otóż to” – odparł). Nathan na każdą przekazywaną mu informację reagował przewracaniem oczu, ewentualnie pozorował głuchotę. Jackson miał nadzieję, że syn mimo wszystko podświadomie chłonie rady i przestrogi, którymi nieustannie go bombardował, a które miały bezpośredni związek z zachowaniem chłopaka. „Nie spaceruj tak blisko krawędzi klifu”. „Używaj noża i widelca, a nie palców”. „Ustępuj miejsca w autobusie”. Chociaż, prawdę mówiąc, kiedy to Nathan ostatni raz jechał autobusem? Wszędzie wożono go jak małego lorda. Syn Jacksona miał dopiero trzynaście lat i ego rozdęte do tego stopnia, że pomieściłoby kilka planet.
– Co to znaczy: załogowe? – zapytał teraz.
– To, że w środku tych okrętów siedzą ludzie i nimi sterują.
– Akurat – prychnął Nathan. – Gadanie.
– Właśnie że siedzą. Zobaczysz.
– Teraz nadciąga „Exeter”. Okręt podwodny nieprzyjaciela jest w tarapatach…
– Poczekaj – postraszył chłopaka Jackson – pewnego dnia sam będziesz miał dzieci, a wtedy będziesz je zmuszał do robienia tych samych rzeczy, których teraz tak bardzo nienawidzisz: zwiedzania muzeów i pałaców, spacerów na wsi… Wówczas one znienawidzą ciebie. Na tym polega kosmiczna sprawiedliwość, mój synu.
– Na pewno nie będę ich zmuszał do czegoś takiego – burknął Nathan.
– Przekonasz się. A ja będę się śmiał ostatni.
– Taaa… Wtedy będziesz już martwy.
– Dzięki. Wielkie dzięki, Nathanie. – Jackson westchnął. Czy sam, mając tyle lat co Nathan, był równie nieczuły? Ostatnie, czego potrzebował, to przypominania mu, że jest śmiertelny; dzień w dzień unaoczniało mu to dojrzewanie syna.
Pozostawało cieszyć się myślą, że tego popołudnia Nathan formułował z grubsza kompletne zdania, zamiast jak zwykle komunikować się za pomocą małpich pomruków. Siedział zgarbiony na ławce, z długimi nogami wyciągniętymi przed siebie i ramionami skrzyżowanymi na piersi w pozie jawnego szyderstwa. Stopy (obute, a jakże, w dizajnerskie trampki) miał olbrzymie i wszystko wskazywało na to, że lada dzień przerośnie ojca. W jego wieku Jackson posiadał dwa zestawy ubrań, z czego jeden stanowił szkolny mundurek. Poza tenisówkami na lekcje wuefu („Poza czym?” – zdumiał się Nathan) dysponował jeszcze tylko jedną parą butów i pojęcia „dizajnerskie” oraz „logo” były mu całkiem obce.
Zanim skończył trzynaście lat, jego matka umarła na raka, siostra została zamordowana, a brat popełnił samobójstwo, uprzejmie zadbawszy wcześniej o to, aby Jackson po powrocie ze szkoły znalazł jego ciało dyndające na haku od żyrandola. On sam nigdy nie miał okazji być samolubny: leżeć rozwalony na kanapie, stawiać żądania i krzyżować ramiona w geście szyderstwa. A gdyby nawet taka okazja się trafiła, ojciec szybko wybiłby mu pasem z głowy podobne zachowanie. Jackson nie życzył bynajmniej Nathanowi cierpienia – niech Bóg broni! – ale nie zaszkodziłoby, gdyby chłopak był mniej zapatrzony w siebie.
Jeśli chodzi o litanię rodzinnych nieszczęść, Julia, matka Nathana, mogła śmiało konkurować z Jacksonem. Jedna z jej sióstr padła ofiarą morderstwa, druga się zabiła, a trzecia zmarła na raka („Aha, i nie zapominaj o tatusiu, który nas wszystkie molestował – przypominała. – Wychodzi na to, że jestem górą!”). Kiedy Julia i Jackson się zeszli, łącząc swoje dotychczasowe niedole, w wyniku burzliwej reakcji na świecie pojawił się ich jedyny syn. A jeśli mimo pozornej beztroski Nathana zakodowane w jego DNA nieszczęście zdążyło jakoś zatruć mu krew? Kto wie, może właśnie w tym momencie tragedia i rozpacz rozrastały się w nim jak nowotwór? („Czy ty choć raz próbowałeś być optymistą?” – zainteresowała się Julia. „Raz – odrzekł Jackson. – I źle się z tym czułem”).
– Mówiłeś, że kupisz mi lody.
– Chciałeś powiedzieć: „Tato, czy mógłbyś mi kupić obiecane lody, o których na chwilę zapomniałeś? Bardzo proszę”.
– Dobra, dobra. – Po wyjątkowo długiej pauzie Nathan dodał niechętnie: – Proszę. („Służę miłościwemu panu” – odpowiadała niewzruszona Julia, ilekroć ich potomek czegoś się od niej domagał).
– To co byś chciał?
– Magnum. Z podwójnym masłem orzechowym.
– Nie masz przypadkiem zbyt wysokich wymagań?
– No to wszystko mi jedno. Może być cornetto.
– Poprzeczka chyba nadal jest zawieszona zbyt wysoko.
W kwestii jedzenia Nathan od dziecka miał jasno sprecyzowane gusta. Julia z kolei zachowywała się zaskakująco neurotycznie, jeśli chodzi o jego przekąski. „Staraj się uważać na to, co je – pouczała Jacksona. – Czekoladowy batonik może być, ale nie dawaj mu cukierków, a już na pewno żadnych żelków. Kiedy wchłonie za dużo cukru, zaczyna mu odbijać jak gremlinowi nakarmionemu po północy. A jeśli uda ci się wcisnąć w niego jakiś owoc, okażesz się lepszą matką ode mnie”. Za rok czy dwa Julia zacznie się zamartwiać z powodu papierosów, alkoholu i narkotyków; Jackson uważał, że powinna cieszyć się „słodkimi latami” ich syna.
– Kiedy pójdę po lody – zwrócił się do Nathana – spróbuj mieć na oku naszego kumpla Gary’ego w pierwszym rzędzie, dobra? – Nathan nie dał po sobie poznać, że dotarło do niego choćby jedno słowo, więc Jackson odczekał chwilę i zapytał: – Co właśnie powiedziałem?
– Powiedziałeś: „Kiedy pójdę po lody, spróbuj mieć na oku naszego kumpla Gary’ego w pierwszym rzędzie, dobra?”.
– Otóż to. Dokładnie – przytaknął Jackson; zrobiło mu się trochę głupio, chociaż nie zamierzał się do tego przyznawać. – Trzymaj. – Podał chłopakowi swojego iPhone’a. – Strzel mu fotkę, gdyby robił coś interesującego.
Podniósł się z ławki, a pies, z trudem pokonując stopnie, podążył za nim do kafejki. Dydona, wiekowa labradorka o biszkoptowym umaszczeniu i ze sporą nadwagą, należała do Julii. Kiedy przed laty Julia przedstawiła mu ją jako Dido („Jacksonie, to jest Dido – Dido, oto Jackson”), założył, że suka dostała imię po popularnej piosenkarce, ale nie – okazało się, że nazwano ją tak na cześć Dydony, królowej Kartaginy. Cała Julia!
Dido – suczka, a nie królowa Kartaginy – również została mu powierzona pod opiekę razem z długą listą wytycznych. Można by pomyśleć, że Jackson nigdy nie zajmował się dziećmi ani psami. („Ale to nie było moje dziecko ani mój pies” – wytknęła mu Julia. „Mówisz o naszym dziecku, jak sądzę” – poprawił ją).
Nathan miał trzy latka, gdy Jackson zdołał wywalczyć prawo do opieki nad nim. Z sobie tylko wiadomych powodów Julia zaprzeczała, jakoby był ojcem chłopca. Zanim uznała w końcu ten niezaprzeczalny fakt, Jackson stracił najlepsze lata z życia syna. („Chciałam go mieć tylko dla siebie” – tłumaczyła). Za to teraz, kiedy zaczęły się te najgorsze lata, Julia aż nadto chętnie dzieliła się nim z Jacksonem.
Zapowiedziała, że będzie „wściekle” zajęta niemal przez całe lato, zabrał więc syna do domku, który wynajmował na wschodnim wybrzeżu Yorkshire, kilka kilometrów na północ od Whitby. Nie potrzebował wiele, żeby prowadzić biuro detektywistyczne. Mógł to robić gdziekolwiek – wystarczyło dobrze działające wi-fi.
Julia grała patolożkę („Tę słynną patolożkę” – poprawiała go) w nadawanym od lat serialu policyjnym Collier. Mówiono, że to „odważny współczesny dramat”, chociaż ostatnio stał się ckliwym tasiemcem, którego scenariusz pisali cyniczni wielkomiejscy gogusie, zajęci na co dzień wciąganiem koki albo innych świństw.
Teraz po raz pierwszy wątek postaci Julii został rozwinięty. „Czeka mnie wielka ewolucja” – oznajmiła Jacksonowi. W pierwszej chwili myślał, że powiedziała „rewolucja” i trochę potrwało, zanim rozwikłał tę zagadkę w swojej głowie. Mimo to do tej pory, ilekroć wspominała mu o tej „ewolucji”, wyobrażał sobie Julię wiodącą lud na barykady. Nie byłaby zresztą najgorszą towarzyszką na niespokojne czasy; pod fasadą roztrzepanej aktoreczki kryła się kobieta twarda i przedsiębiorcza – nawiasem mówiąc, o naturalnych skłonnościach przywódczych.
Kontrakt Julii wygasał, a ponieważ producenci skąpili jej informacji na temat scenariusza, była niemal pewna, że po „ewolucji” jej postać czeka ponury koniec („Jak nas wszystkich” – podsumował Jackson). Mimo wszystko Julia zachowywała optymizm. Twierdziła, że dzięki serialowi zdobyła dużą popularność. Jej agent miał już dla niej na oku rolę w komedii z okresu Restauracji, która miała być grana w teatrze West Yorkshire Playhouse3. („Poważne aktorstwo – cieszyła się Julia. – A jeśli to nie wypali, zawsze mam jeszcze Taniec z gwiazdami. Już dwa razy się do mnie zgłaszali. Najwidoczniej kończą im się celebryci”). Miała cudowny gardłowy śmiech, szczególnie gdy żartowała z samej siebie. Albo udawała, że żartuje. Był w tym pewien urok.
– Tak jak przypuszczałem, nie mają magnum ani cornetto, tylko świderki od Bassaniego – oznajmił synowi po powrocie. W uniesionych rękach niósł jak pochodnie dwa apetyczne rożki. Wydawałoby się, że po tym, co zaszło, ludzie nie będą kupowali dzieciom lodów tej firmy. Hałaśliwe salony gier Carmody’ego na nabrzeżu też cieszyły się nadal dużą popularnością. Lody i automaty do gry – idealne wabiki dla najmłodszych. Odkąd ta sprawa trafiła do gazet, musiało minąć chyba z dziesięć lat. (Im Jackson był starszy, tym szybciej płynął czas). Antonio Bassani i Michael Carmody, miejscowe grube ryby; jeden siedział obecnie w więzieniu, a drugi skończył ze sobą. Jacksonowi zawsze się myliło, który jest który. Nie zdziwiłby się, gdyby się okazało, że ten, który siedział, ma niedługo wyjść na wolność, o ile już nie wyszedł. Bassani i Carmody lubili dzieci. Za bardzo. I lubili oddawać je w ręce takich, którzy za bardzo je lubili. Jak prezenty albo fanty na loterii.
Wiecznie głodna Dido deptała mu po piętach, kolebiąc się na boki. Zamiast lodów Jackson dał jej psi smakołyk w kształcie kości. Przypuszczał, że kształt przysmaku nie ma dla suki większego znaczenia.
– Kupiłem waniliowe i czekoladowe – zwrócił się do Nathana. – Które wolisz? – Pytanie było czysto retoryczne. Kto w wieku poniżej osiemnastu lat wybrałby smak waniliowy?
– Czekoladowe. Dzięki.
„Dzięki”, małe zwycięstwo na froncie walki o kultywowanie dobrych manier, pomyślał Jackson. („Koniec końców wyjdzie na ludzi – twierdziła Julia. – Bycie nastolatkiem jest strasznie trudne. Burza hormonów i to ciągłe zmęczenie. Dojrzewanie pochłania mnóstwo energii”). A co z tymi, którzy dawniej w wieku czternastu lat (czyli prawie w wieku Nathana!) rzucali szkołę i szli pracować w fabryce, hucie albo kopalni? (Jak choćby ojciec Jacksona, a wcześniej jego dziadek). Albo sam Jackson, który jako szesnastolatek zaciągnął się do wojska – dzieciak rozbity przez system i przez ten sam system poskładany na powrót w mężczyznę? Czy tamtym nastolatkom, włączając w to jego samego, też pobłażano ze względu na szalejące w nich hormony? A skąd. Pracowali razem z dorosłymi i zachowywali się jak trzeba, by pod koniec każdego tygodnia oddawać matkom (lub ojcom) całą wypłatę. Poza tym… („Zamkniesz się wreszcie? – przerywała mu znużona Julia. – Tamto życie minęło i już nie wróci”).
– A gdzie jest Gary? – zapytał Jackson, omiatając wzrokiem rzędy ławek.
– Gary?
– Tak. Gary, którego miałeś pilnować.
Nathan, nie odrywając oczu od ekranu smartfona, skinął głową w kierunku wypożyczalni rowerów wodnych. Gary i Kirsty stali tam w kolejce.
– Bitwa skończona! Na maszt wciągana jest flaga Wielkiej Brytanii. Hip, hip, hurra na cześć naszej starej, dobrej flagi!
Jackson wzniósł okrzyk wraz z resztą publiczności. Dał Nathanowi życzliwego kuksańca i spytał:
– A ty dlaczego nie wiwatujesz na cześć naszej starej, dobrej flagi?
– Hurra – burknął Nathan.
O ironio, pomyślał Jackson, imię twoje Nathan Land. Nazwisko syna – po matce – było stałym źródłem nieporozumień między Julią i Jacksonem. Delikatnie mówiąc. Według Jacksona „Nathan Land” brzmiało jak nazwisko osiemnastowiecznego żydowskiego finansisty, założyciela dynastii europejskich bankierów. Dla odmiany „Nat Brodie” przywodziło na myśl dzielnego poszukiwacza przygód, pioniera wytyczającego nowe granice, podążającego na zachód w poszukiwaniu złota albo stad bydła, za którym sznurem ciągnęły kobiety swobodnych obyczajów. („Odkąd to masz taką bujną wyobraźnię?” – chciała wiedzieć Julia. Prawdopodobnie odkąd cię poznałem, odparł w myślach Jackson).
– Możemy już stąd iść? – zapytał Nathan, ziewając szeroko i bez żadnego skrępowania.
– Za moment. Daj mi to skończyć – odparł Jackson, wskazując swój rożek. Uważał, że trudno było o bardziej żenujący widok niż dorosły facet, który przechadza się, liżąc loda.
Uczestnicy bitwy o ujście La Platy rozpoczęli rundę honorową. Załoga okrętów usunęła ich wierzchnie elementy przypominające wieżyczki obserwacyjne w łodziach podwodnych i machała do tłumu.
– Widzisz? – odezwał się Jackson do Nathana. – A nie mówiłem?
Nathan przewrócił oczami.
– Mówiłeś. Czy teraz możemy już iść?
– Dobrze, tylko najpierw zerkniemy, co robi Gary.
Nathan jęknął, jakby czekały go jakieś wymyślne tortury.
– Zaciśnij zęby i znieś to z godnością, jak na mężczyznę przystało – pouczył go radośnie Jackson.
Podczas gdy flota najmniejszych okrętów załogowych świata odpływała do miejsca cumowania, rowery wodne – w kolorach czerwieni, żółci i błękitu, o wydłużonych dziobach zakończonych wielkimi smoczymi łbami, niczym łodzie Wikingów z kreskówek – właśnie opuszczały przystań. Gary i Kirsty także już wsiedli do swojego rydwanu i mężczyzna pedałował dzielnie ku środkowi stawu. Jackson pstryknął im kilka fotek. Kiedy spojrzał na wyświetlacz telefonu, czekała go przyjemna niespodzianka: w czasie, gdy on kupował lody, Nathan wykonał serię zdjęć – współczesny odpowiednik kineografu – na których Gary i Kirsty całowali się z wargami ułożonymi w dzióbek niczym dwie rozdymki.
– Grzeczny chłopiec – pochwalił syna.
– A teraz możemy już iść?
– Możemy.
Jackson od kilku tygodni śledził Gary’ego i Kirsty. Wysłał żonie Gary’ego, Penny, tyle fotek owej pary in flagranti, że oskarżywszy go najpierw o zdradę, mogłaby kilkukrotnie się z nim rozwieść. Jednak ilekroć pytał ją: „Chyba ma już pani wystarczająco dużo dowodów, pani Trotter?”, zawsze odpowiadała: „Niech pan jeszcze trochę za nimi pochodzi, panie Brodie”. Penny Trotter – dość niefortunne nazwisko, przynajmniej zdaniem Jacksona. Nóżki wieprzowe, tanie mięso od rzeźnika. Jego matka często je przyrządzała, nie gardziła też świńskim łbem. Od ryja do ogona i wszystko, co pomiędzy – nic się u nich nie marnowało. Była Irlandką i pamięć wielkiego głodu wciąż była w niej żywa, wyryta w kościach niczym wzory na tych ozdobach z muszli rzeźbionych przez wielorybników, które Jackson oglądał w muzeum w Whitby. Poza tym, jak na irlandzką matkę przystało, podczas rodzinnych posiłków w pierwszej kolejności obsługiwała mężczyzn, poczynając od głowy rodziny. Potem stawiała talerz przed siostrą Jacksona, aż wreszcie sama siadała do stołu i zjadała to, co jeszcze zostało – często było to raptem kilka ziemniaków i odrobina sosu z pieczeni. Jedna Niamh dostrzegała ów bezmiar matczynego poświęcenia. („Mamo, weź trochę mięsa ode mnie”).
Bywało, że we wspomnieniach Jacksona obraz siostry wydawał się żywszy, niż kiedykolwiek był za jej życia. Ze wszystkich sił starał się podtrzymywać pamięć o Niamh, jako że poza nim nie było już nikogo, kto mógłby podsycać ten ogień. Wkrótce zgaśnie na wieczność, podobnie jak Jackson, jego syn i… („Na litość boską, Jackson, dajże wreszcie spokój” – denerwowała się Julia).
Powoli zaczynał się zastanawiać, czy Penny Trotter nie czerpie przypadkiem jakiejś masochistycznej przyjemności z tego, co (niemal) zakrawało na podglądactwo. A może miała w zanadrzu jakiś plan, o którym nie wspomniała Jacksonowi? Albo zwyczajnie chciała przeczekać, jak Penelopa, w nadziei że jej Odyseusz odnajdzie drogę do domu? Nathan miał przez wakacje przygotować do szkoły projekt na temat Odysei. Wyglądało na to, że niczego na razie się nie nauczył, podczas gdy Jackson wyniósł z tej lektury całkiem sporo.
Jego syn chodził do prywatnej szkoły (głównie dzięki gaży, którą Julia dostawała za grę w serialu Collier), czemu Jackson był z zasady przeciwny, chociaż w głębi ducha odczuwał ulgę, bo miejscowe gimnazjum, do którego Nathan musiałby uczęszczać, miało fatalne notowania. („Nie mogę się zdecydować, kim ty właściwie jesteś – stwierdziła Julia – hipokrytą czy po prostu sfrustrowanym idealistą”. Czy zawsze ferowała takie surowe sądy? Niegdyś był to przywilej eksżony Jacksona, Josie. Odkąd to Julia stała się taka sama?).
Jackson znudził się Garym i Kirsty. Byli niewolnikami własnych przyzwyczajeń, w każdy poniedziałek i w każdą środę wieczorem wychodzili dokądś razem w Leeds, gdzie oboje pracowali w jednej firmie ubezpieczeniowej. Zawsze wyglądało to tak samo: drink, kolacja, a po niej dwie godziny spędzone w czterech ścianach nowoczesnego mieszkanka Kirsty. Dzięki Bogu Jackson bez podglądania potrafił się domyślić, co tam robią. Później Gary wracał samochodem do Penny i należącego do nich obojga nijakiego bliźniaka z czerwonej cegły w Acomb na równinnych przedmieściach Yorku. Jackson lubił fantazjować, że gdyby sam jako żonaty mężczyzna wdał się w pokątny romans – co z ręką na sercu nigdy mu się nie przydarzyło – zachowywałby się jednak nieco bardziej spontanicznie i mniej przewidywalnie. I że sprawiałoby mu to trochę większą frajdę. Taką przynajmniej miał nadzieję.
Do Leeds nawet samochodem był spory kawałek drogą przez wrzosowiska, dlatego Jackson zwerbował do pomocy młodzieńca, niejakiego Sama Tillinga, zamieszkałego w Harrogate. Chłopak właśnie skończył studia i miał wstąpić w szeregi policji, ale na razie potwornie się nudził. Jackson zaproponował mu pracę w terenie i młody z radością wykonywał za niego co nudniejsze zlecenia. Bez oporów łaził po barach, pubach i restauracjach serwujących curry, wszędzie, dokąd tylko Gary’ego i Kirsty zawiodły porywy silnie powściąganej namiętności. Z rzadka wypuszczali się poza miasto na jednodniowe wycieczki. Dzisiaj był czwartek, więc najwyraźniej urwali się z pracy ze względu na piękną pogodę. Nie mając ku temu żadnych podstaw, Jackson przypuszczał, że Gary i Kirsty należą do tej kategorii osób, które bez skrępowania oszukują swoich przełożonych.
Ponieważ park Peasholm znajdował się o rzut kamieniem od domku Jacksona, tego dnia postanowił sam za nimi pochodzić. Dzięki temu miał czym zająć Nathana, chociaż domyślną ulubioną rozrywką syna było przesiadywanie w domu i gra w Grand Theft Auto na Xboxie albo czatowanie ze znajomymi w sieci. (Co takiego mieli sobie do powiedzenia, na Boga? Niczego przecież nie robili). Raz Jackson usiłował zaciągnąć Nathana (niemal dosłownie, po stu dziewięćdziesięciu dziewięciu stopniach) do wysmaganych wiatrem ruin opactwa w Whitby, na próżno licząc, że w ten sposób chłopak dowie się czegoś o historii. Podobnie było w muzeum, które lubił za kolekcję niecodziennych eksponatów, od skamielin krokodyli, przez pamiątki wielorybnicze, po zmumifikowaną rękę wisielca. Żadnych interaktywnych gadżetów, żeby za wszelką cenę zabawiać nadpobudliwe dzieciaki, tylko dziwaczna zbieranina reliktów przeszłości, wciąż w oryginalnych wiktoriańskich gablotach – przyszpilonych motyli, wypchanych ptaków, orderów wojennych, otwartych od frontu domków dla lalek. Te drobiazgi stanowiły namacalne świadectwo czyjegoś życia, a przecież, bądź co bądź, właśnie to się liczyło w ostatecznym rozrachunku, prawda?
Jackson zdziwił się, że makabryczna zmumifikowana ręka nie zrobiła wrażenia na Nathanie. Nazywała się „ręka chwały” i wiązała się z nią skomplikowana, długa legenda, w której główne role odgrywały szubienice i oportunistyczni rabusie. Muzeum szczyciło się też bogatą spuścizną związaną z tradycją marynistyczną Whitby, lecz ta również nie zainteresowała Nathana, w związku z czym o zwiedzeniu muzeum kapitana Cooka nie mogło być nawet mowy.
Jackson podziwiał Cooka. „Jako pierwszy opłynął świat dookoła” – rzekł, próbując wzbudzić w synu ciekawość. „I co z tego?” – odparł chłopak. („I co z tego!” Jakże Jackson nie cierpiał tej pogardliwej odzywki). Ale może jego syn miał rację. Może przeszłość nie stanowiła już żadnego kontekstu dla teraźniejszości. Może nic z tego nie miało już znaczenia. Czy to właśnie miało wybrzmieć przy końcu świata – nie żaden wybuch, tylko nieszczęsne „I co z tego?”.
Podczas gdy Gary z Kirsty sobie hulali, Penny Trotter doglądała interesu – sklepiku z pamiątkami w Acomb, który nazywał się „Skrzynia skarbów” i pachniał w środku zupełnie nie świątobliwymi wonnościami: mieszaniną paczuli z kadzidełek i sztucznego aromatu waniliowego. Sprzedawano tam głównie kartki okolicznościowe i papier do pakowania prezentów, a także kalendarze, świeczki, mydełka, kubki i całe mnóstwo innych pretensjonalnych przedmiotów, których przeznaczenie na pierwszy rzut oka nie było całkiem jasne. Tego rodzaju przybytki wegetowały od jednego święta do drugiego – Boże Narodzenie, Walentynki, Dzień Matki, Halloween i znowu Boże Narodzenie – po drodze zarabiając jeszcze na urodzinach.
– Jako takie nie ma żadnego praktycznego zastosowania – wytłumaczyła mu Penny Trotter, gdy Jackson zagadnął ją kiedyś o wypchane serce ze szkarłatnego filcu z wyszywanym na przodzie cekinami słowem „miłość”. – Można je po prostu gdzieś powiesić. – Penny Trotter z natury była romantyczką, co, jak sama mówiła, okazało się jej zgubą. Była też „odrodzoną” chrześcijanką, ale na czym owo odrodzenie miałoby polegać, tego już nie wyjawiła. (Chyba wystarczy raz narodzić się dla wiary?). Nosiła krzyżyk na szyi i bransoletkę na nadgarstku z nadrukowanymi inicjałami „CBZJ”, które zdumiały Jacksona. „To znaczy: «Co By Zrobił Jezus?» – objaśniła Penny. – Dzięki temu zanim zrobię coś, czego mogłabym później żałować, zawsze się zatrzymuję i zastanawiam”. Uznał, że ten akurat skrót warto by zapamiętać. „CBZJ”. „Co By Zrobił Jackson?”
„Usługi Detektywistyczne Brodiego” stanowiły najnowszą odsłonę jego dawnej agencji detektywistycznej, chociaż sam starał się nikomu nie przedstawiać jako „prywatny detektyw”. Budziło to w ludziach zbyt celebryckie (albo zbyt tandetne – zależy, jak na to spojrzeć) skojarzenia. Zbyt chandlerowskie. Towarzyszyły temu zwykle zbyt wysokie oczekiwania.
Większość dni upływała Jacksonowi na wykonywaniu nudnych zleceń od prawników – namierzaniu dłużników, prowadzeniu inwigilacji i tak dalej. Do tego dochodziły kradzieże w miejscu pracy, weryfikacja zaświadczeń o niekaralności, raporty konsumenckie i trochę analiz ekonomiczno-finansowych, jednak w gruncie rzeczy zawieszając wirtualny szyld firmy w internecie, mógł równie dobrze umieścić tam któreś z wypchanych serduszek Penny Trotter, ponieważ znakomita większość spraw dotyczyła śledzenia niewiernych współmałżonków (zdrado, imię twoje Gary) albo wciągania niczego niepodejrzewających potencjalnych Garych – chłopaków lub narzeczonych – w zasadzkę (lub, jak nazywał to w myślach Jackson, brania ich na wabia), aby zbadać ich odporność na pokusy. Chociaż tkwił w tej robocie od lat, nigdy by się nie spodziewał, że na świecie żyje tyle podejrzliwych kobiet.
Tego rodzaju działalność wymagała nie byle jakiej przynęty, prawdziwej femme fatale. Znalazł ją w osobie wyjątkowo ponętnej Rosjanki o imieniu Tatiana. Gdyby porównać pułapkę do garnca z miodem, w którym wodzony na pokuszenie nieszczęśnik miałby zanurzyć palec, Tatiana byłaby pszczołą o wyjątkowo zabójczym jadzie – może nawet bardziej szerszeniem niż pszczołą. Jackson poznał ją w innym życiu, gdy ona pracowała jako domina, on zaś był – przez krótki czas – wolnym jak ptak milionerem (teraz wydawało się to niewiarygodne). Nie połączył ich seks ani związek, uchowaj Boże! Jackson wolałby już pójść do łóżka ze wspomnianym szerszeniem niż z Tatianą. Po prostu trafił na nią przypadkiem w ramach śledztwa, w które chcąc nie chcąc się uwikłał. Był wtedy zresztą związany z Julią (a raczej tak mu się wydawało) i z wielkim zaangażowaniem brał udział w tworzeniu zygoty, która z czasem miała lekceważąco wyciągać przed siebie nogi i krzyżować ręce na piersi w wyrazie najwyższej pogardy. Tatiana podawała się za dziecię cyrku – jej ojciec był rzekomo słynnym klaunem. Twierdziła, że w Rosji klauni wcale nie są zabawni. To tak jak u nas, pomyślał Jackson. Sama, choć wydawało się to mało prawdopodobne, występowała ponoć kiedyś na trapezie. Jackson był ciekaw, czy nadal ćwiczyła podniebne akrobacje.
Odkąd się poznali, czasy zmieniły się na mroczniejsze, chociaż gdyby spytać Jacksona, świat w ogóle z dnia na dzień stawał się coraz bardziej ponury. Tatiana, o dziwo, wciąż wyglądała mniej więcej tak samo, choć i ona się „odrodziła”. Jackson natknął się na nią po latach całkiem przez przypadek (tak sądził, ale kto wie, jak naprawdę było?) w Leeds, gdzie pracowała jako kelnerka w koktajlbarze (gotowy materiał na piosenkę). Wyginała się i łasiła do klientów w obcisłej czarnej sukience naszywanej cekinami. „Wszystko zupełnie legalnie” – zapewniła go później, ale w jej ustach brzmiało to mało wiarygodnie.
Jackson wybrał się akurat na służbowego drinka z niejakim Stephenem Mellorsem, prawnikiem, od którego przyjmował sporadyczne zlecenia. Lokal okazał się jednym z tych nowomodnych miejsc, w których egipskie ciemności uniemożliwiają dojrzenie zawartości kieliszka. Mellors, równie nowomodny i dumny ze swojej metroseksualności – coś, o co próżno byłoby podejrzewać Jacksona – zamówił koktajl o nazwie Manhattan, podczas gdy Jackson zadowolił się wodą Perrier. Leeds nigdy nie wydawało mu się miastem, w którym bezpiecznie byłoby pić kranówkę. Nie miał nic przeciwko napojom alkoholowym, wręcz przeciwnie, ale jeśli chodzi o picie i kierowanie samochodem, narzucił sobie rygorystyczne zasady, których surowo przestrzegał. Wystarczyło mu, że raz musiał zeskrobywać z asfaltu nastoletnie ofiary wypadku pod wpływem; tego rodzaju doświadczenie dawało niezłomną pewność, że samochód i alkohol nie stanowią dobrego połączenia.
Jedna kelnerka przyjęła zamówienie, a inna przyniosła je im do niskiego stolika. Przykucnęła, żeby postawić na blacie tacę z napojami – ryzykowny manewr dla kobiety w pantoflach na dziesięciocentymetrowych obcasach – dzięki czemu Mellors miał okazję zajrzeć w jej dekolt, kiedy stawiała przed nim kieliszek z koktajlem. Potem w ten sam sposób podała Jacksonowi wodę, nalewając ją powoli do szklanki, jakby go uwodziła. „Dzięki” – rzekł, pragnąc zachowywać się, jak na dżentelmena przystało (praca na długie lata), i nawet nie zerknął na jej dekolt. Zamiast tego spojrzał jej w twarz i stwierdził, że kelnerka uśmiecha się do niego złośliwie, w sposób, który wydał mu się zaskakująco znajomy i przyprawił go o ciarki na plecach. „Witaj, Jacksonie Brodie – zamruczała. – Znowu się spotykamy”. Zupełnie jakby brała udział w castingu na kobiecy czarny charakter w filmie o Bondzie. Zanim Jackson odzyskał mowę, kelnerka odmaszerowała na swoich zabójczych szpilkach (nie na darmo były długie i ostre jak sztylety) i znikła w mroku.
– Wow – westchnął Stephen Mellors z aprobatą. – Szczęściarz z ciebie, Brodie. Uda miała jak imadło. Założę się, że musi sporo ćwiczyć.
– Tak, na trapezie – odparł Jackson. Zauważył lśniący cekin, który odpadł od sukienki i mrugał do niego na stoliku niczym karta wizytowa.
Ruszyli do wyjścia z parku. Nathan sadził przed siebie długimi susami niczym rozhasany szczeniak, Dido posłusznie kuśtykała w ślad za nim, jakby prosiła się o wymianę stawu biodrowego (pewnie byłoby to całkiem nie od rzeczy). Przy bramie stała tablica ogłoszeniowa z kilkoma afiszami reklamującymi rozmaite letnie rozrywki – festyn z okazji Dnia Ratowników Wodnych, plenerowy koncert Toma Jonesa, występ zespołu Showaddywaddy w sali koncertowej Scarborough Spa. W teatrze Palace odbywał się jakiś przegląd komediowy pod hasłem powrotu do lat osiemdziesiątych, z Barclayem Jackiem jako gwiazdą wieczoru. Jackson rozpoznał jego wykrzywioną twarz. „Północ ma swojego króla dowcipu. Boki zrywać. Wstęp dla młodzieży tylko za zgodą rodziców”.
Wiedział, że Barclay Jack ma coś za uszami, ale nie mógł wygrzebać konkretnej informacji z mętnych zakamarków swojej pamięci – posępnego miejsca pełnego rdzewiejących wraków i zasypanego szczątkami martwych szarych komórek. Chodziło o jakiś skandal w związku z dziećmi albo narkotykami i nieszczęśliwym wypadkiem na basenie. Jacksonowi majaczył się nalot policji na dom komika, z którego nie wynikło nic poza tym, że policja i media musiały się później gęsto tłumaczyć i przepraszać. Tak czy inaczej, po tym wydarzeniu kariera gwiazdora legła w gruzach. W tej historii było jeszcze jakieś drugie dno, ale Jackson wyczerpał na razie moce przerobowe swojego umysłu.
– Ten gość to kutas – stwierdził Nathan.
– Nie używaj takich słów – upomniał go Jackson. Zastanawiał się, czy istnieje granica wieku, od której można pozwolić dziecku bezkarnie przeklinać.
W drodze powrotnej na parking minęli parterowy budynek z nazwą dumnie wyeksponowaną na bramie: „Noistyknie”. Nathan potrzebował dłuższej chwili, żeby to rozszyfrować, po czym parsknął śmiechem.
– Co za gówniany tekst – mruknął.
– Fakt – zgodził się Jackson. (Doszedł do wniosku, że „gówniany” jeszcze ujdzie – to określenie było zbyt pojemne, żeby go całkiem zakazać). – Ale może to coś w rodzaju, bo ja wiem… zen – („zen”, naprawdę to powiedział?). – Mieć świadomość, że coś się osiągnęło, i uznać, że to już wystarczy. Przyjąć to, co jest, zamiast stale do czegoś dążyć. – Sam na co dzień zmagał się z czymś podobnym.
– Mimo to brzmi gównianie.
– Może i tak.
Na parkingu zastali trzech chuliganów, jak Jackson zwykł w myślach nazywać tę kategorię młodych mężczyzn. Raptem kilka lat starsi od Nathana, palili papierosy i pili z puszek coś, co z pewnością znalazłoby się na liście produktów spożywczych zakazanych przez Julię. Poza tym jak na gust Jacksona kręcili się zdecydowanie za blisko jego samochodu. Choć w wyobraźni jeździł czymś znacznie bardziej męskim, w rzeczywistości pojazdem z wyboru była obecnie beznadziejnie nudna i przeciętna toyota, potwierdzająca jego status rodzica i opiekuna psa.
– Chłopcy? – odezwał się, przybierając odruchowo ton policjanta. Stanowcze brzmienie głosu zostało skwitowane krzywymi uśmieszkami. Jackson wyczuł, że Nathan przysuwa się bliżej niego – przy całej swej brawurze nadal był tylko dzieckiem. Serce Jacksona ścisnęło się na tak widomy przejaw jego bezradności. Gdyby ktokolwiek choć dotknął jego syna palcem albo w jakiś inny sposób sprawił mu przykrość, Jackson musiałby się bardzo powstrzymywać, żeby nie urwać delikwentowi łba i nie wsadzić gdzieś, gdzie słońce nie dochodzi. Na przykład w Middlesbrough.
Dido odruchowo warknęła na wyrostków.
– Serio? – Jackson pochylił się nad nią. – Nie przesadzasz? – To mój samochód – zwrócił się do chłopaków – więc lepiej stąd spadajcie, okej? – Żeby go nastraszyć, trzeba było czegoś więcej niż trójki nastoletnich pozerów. Jeden z nich zgniótł pod butem pustą puszkę i wskoczył tyłkiem na maskę, uruchamiając alarm, na co wszyscy trzej wybuchnęli śmiechem niby stado hien. Jackson westchnął. Nie mógł im przyłożyć, bo zasadniczo rzecz biorąc, nadal byli dziećmi, on zaś wolał ograniczyć stosowanie przemocy do ludzi w wieku odpowiednim, aby móc walczyć za swój kraj.
Kolesie wycofali się powoli, przygarbieni, zwróceni twarzą do niego, całą mową ciała rzucając mu wyzwanie. Jeden wykonywał przy tym oburącz obraźliwe gesty, przez co wyglądał, jakby usiłował żonglować niewidocznym przedmiotem za pomocą dwóch środkowych palców. Jackson wyłączył alarm i otworzył drzwi auta. Podczas gdy on pomagał Dido wsiąść na tylne siedzenie, Nathan zajął miejsce z przodu. Suka ważyła tonę.
Przy wyjeździe z parkingu minęli tamtą trójcę, zmierzającą przed siebie nieśpiesznym krokiem. Jeden z chłopaków udawał małpę. Wydawał przy tym przeciągłe odgłosy – „Ooo-ooo-ooo!” – i próbował wspiąć się na maskę przejeżdżającej obok toyoty, jakby to było safari. Jackson wcisnął mocniej hamulec i gówniarz spadł na jezdnię. Następnie szybko odjechał, nie oglądając się, żeby sprawdzić, czy wyrządził mu jakąś krzywdę.
– Kutasy – mruknął do Nathana.
Klub golfowy Belvedere. Na greenie stali Thomas Holroyd, Andrew Bragg i Vincent Ives. Ludzie różnych profesji, a konkretnie właściciel firmy przewozowej, agent biura podróży i hotelarz w jednym oraz kierownik regionalny do spraw sprzedaży sprzętu telekomunikacyjnego.
Była kolej Vince’a, żeby wybić piłeczkę z podstawki. Przyjął odpowiednią pozycję i próbował się skoncentrować. Słyszał, jak za jego plecami Andy Bragg wzdycha niecierpliwie.
– Może powinieneś zostać przy minigolfie, Vince – stwierdził.
Według Vince’a istniało kilka kategorii znajomości. Znajomi z pola golfowego, koledzy z pracy, przyjaciele ze szkolnej ławy, współtowarzysze rejsu (przed paroma laty był na jednym z Wendy, swoją już wkrótce byłą żoną; pływali po Morzu Śródziemnym), ale prawdziwych przyjaciół trudno było znaleźć. Andy i Tommy widnieli w rubryczce zatytułowanej „golf”. Ale nie jeśli chodzi o ich wzajemne relacje – tych dwóch zdecydowanie łączyła przyjaźń. Znali się od lat i byli ze sobą tak blisko związani, że przebywając z nimi, Vince zawsze czuł się w pewien sposób wykluczony. Nie umiałby co prawda wskazać, z czego konkretnie; czasami zastanawiał się, czy nie mają jakiejś wspólnej tajemnicy, chociaż raczej to im zależało, żeby on tak sądził. W gruncie rzeczy mężczyźni nigdy nie wyrastają z podwórkowych przekomarzanek, tylko rosną. Tak przynajmniej uważała jego żona. Wkrótce była żona.
– Telepatycznie jej nie przesuniesz, Vince – rzucił Tommy Holroyd, wskazując mu piłeczkę. – Musisz ją uderzyć kijem, wiesz?
Tommy był wielkim facetem po czterdziestce w pełni tężyzny fizycznej. Miał złamany nos awanturnika, który nie wpływał negatywnie na jego wygląd, przeciwnie, w oczach kobiet zdawał się wręcz dodawać mu urody. W ostatnim czasie nabrał nieco ciała, ale wciąż należał do tych, których zdecydowanie lepiej mieć po swojej stronie niż w narożniku przeciwnika. Jak sam żartował, miał za sobą „zmarnowaną młodość” – wcześnie rzucił szkołę, pracował jako bramkarz w różnych szemranych klubach na północy i zadawał się z „niewłaściwymi ludźmi”. Vince mimochodem usłyszał, jak Tommy wspominał kiedyś o „pracy w ochronie” – niejednoznaczne określenie mogące pomieścić cały wachlarz rozmaitych grzeszków. Albo cnót.
– Bez obaw, to już dawno skończone – rzucił Tommy, uświadomiwszy sobie, że Vince go słyszał.
Vince potulnie uniósł do góry otwarte dłonie, jakby się poddawał, i zapewnił go:
– Nie ma sprawy, Tommy.
Tommy Holroyd szczycił się, że do wszystkiego doszedł „własnymi siłami”. Ale czy z definicji nie dotyczyło to każdego człowieka? Vince powoli dochodził do wniosku, że on na tym polu nieszczególnie się spisał.
Poza byciem bramkarzem Tommy parał się też niegdyś amatorskim boksem. Instynkt walki zdawał się przechodzić w jego rodzinie z pokolenia na pokolenie – ojciec Tommy’ego był zawodowym zapaśnikiem, słynnym „heelem”, który pokonał kiedyś na ringu Jimmy’ego Savile’a w hali Spa Royal w Bridlington, czym syn nieodmiennie się przechwalał w jego imieniu.
– Mój tatko zrobił z tego cwela krwawą miazgę – oznajmił Vince’owi. – Gdyby wiedział, że to pedzio, pewnie by go zabił.
Vince, dla którego arkana boksu stanowiły świat równie tajemny i egzotyczny jak dwór chińskiego cesarza, musiał wyszukać w internecie znaczenie słowa „heel”. Okazało się, że to czarny charakter, antybohater, ktoś, kto na ringu oszukuje i okazuje pogardę rywalowi.
– To tylko taka poza – wyjaśnił mu Tommy – chociaż tatko nie musiał za bardzo udawać. Był z niego kawał wrednego sukinsyna. Vince’owi zrobiło się żal Tommy’ego. Jego własny ojciec był równie łagodny jak smak herbaty parzonej z połówki torebki Tetley Mild, jego ulubionego napitku.
Kariera Tommy’ego gwałtownie przyspieszyła, gdy z zawodnika awansował na promotora walk bokserskich, a kiedy zarobił na tym dość pieniędzy, wyrobił sobie papiery kierowcy samochodów ciężarowych i kupił pierwszego tira – taki był początek jego floty ciężarówek Holroyd Haulage. Nie była to może największa firma przewozowa na północy, niemniej jednak, jeśli sądzić po stylu życia Tommy’ego, musiała świetnie prosperować. Był bezwstydnie bogaty, miał dom z basenem i drugą żonę, Crystal, która, jeśli wierzyć plotkom, była kiedyś sławną modelką.
Tommy nie należał przy tym do ludzi, którzy obojętnie przechodzą ulicą obok potrzebującego, choć Vince przypuszczał, że może to mieć związek z zaciąganiem przyszłych zobowiązań. W zasadzie nawet lubił Tommy’ego: gość był wyluzowany i miał w sobie coś, co Vince mógł jedynie określić jako „prezencję”, swoistą północną butę, której brak Vince sam boleśnie odczuwał. Crystal natomiast była oszałamiająca. „Jak lalka Barbie” – podsumowała ją Wendy. A skoro już mowa o oszałamianiu, przypuszczał, że Wendy, której dotychczasowa niegroźna obojętność wobec niego zmieniła się ostatnio w żywiołową nienawiść, najchętniej potraktowałaby go paralizatorem. Czy w jakikolwiek sposób sobie na to zasłużył? Skąd!
Na krótko przed tym, jak został przedstawiony Tommy’emu, Lesley – pierwsza żona Tommy’ego – zginęła w koszmarnym wypadku. Spadła z klifu, próbując ratować czworonożnego pupila. Vince pamiętał, że czytał o tym w gazecie („Żona znanego biznesmena ze wschodniego wybrzeża Yorkshire ginie śmiercią tragiczną i tak dalej”). Pamiętał też, że powiedział wtedy do Wendy: „Powinnaś uważać, kiedy wyprowadzasz Sparky’ego na spacer na klify”. Sparky był ich psem, wówczas jeszcze szczeniakiem. „O kogo bardziej się martwisz, o mnie czy o psa?” – zapytała, on zaś odrzekł: „No cóż…” – co, jak już wiedział, nie stanowiło właściwej odpowiedzi.
Andy nazywał Tommy’ego „wesołym wdowcem” i rzeczywiście, koleś robił wrażenie zaskakująco nieporuszonego tą straszną tragedią. „Prawdę mówiąc, Les była trochę dziwna” – przyznał Andy, przykładając palec wskazujący do skroni i kręcąc nim, jakby chciał się dowiercić do mózgu. „To była zwykła wariatka”. Andy’emu obce były wszelkie sentymenty. Zdecydowanie. W owym czasie na ławce w pobliżu miejsca, skąd spadła Lesley Holroyd, nadal leżała wiązanka zeschniętych kwiatów. Nie wydawało się to Vince’owi wystarczającą formą upamiętnienia zmarłej.
– Ziemia do Vince’a – odezwał się Tommy. – Mewa na tobie usiądzie, jeśli się wreszcie nie ruszysz.
– Jaki jest twój handicap na torze minigolfa, Vince? – śmiał się Andy. Najwyraźniej jeszcze nie skończył żartować. – Ten wiatrak ciężko będzie obejść, skrzydła cholernie przeszkadzają. No i trzeba być prawdziwym zawodowcem, żeby podołać rakiecie. Na tym diabelstwie człowiek zawsze się wyłoży.
Andy nie popisywał się tak jak Tommy.
– Tak, nasz Andrew to milczek – zarechotał Tommy, obejmując Andy’ego ramieniem i (bardzo po męsku) ściskając. – Ale właśnie na takich powinieneś najbardziej uważać, Vince.
– Spadaj – odparł dobrotliwie Andy.
Też jestem milczkiem, pomyślał Vince, a nikt nie musi na mnie uważać. Andy był niski i żylasty. Gdyby porównać ich do zwierząt, Tommy byłby niedźwiedziem – i to nie nieszkodliwym misiem z rodzaju tych, które piętrzyły się na łóżku córki Vince’a, Ashley. Wciąż tam leżały, cierpliwie wyczekując jej powrotu z podróży poprzedzającej rozpoczęcie studiów. Tommy byłby jednym z tych najgroźniejszych, niedźwiedziem polarnym albo grizzly. Andy zaś byłby lisem. Czasami Tommy nawet nazywał go liskiem. A co z Vince’em? Byłbym jeleniem, pomyślał. Skamieniałym w świetle reflektorów samochodu, który lada chwila zmiecie go z szosy. A za kierownicą zapewne siedziałaby Wendy.
Ciekawe, czy którykolwiek z nich w ogóle grał kiedyś w minigolfa? Kiedy Ashley była mała, Vince spędzał z nią na torze długie, z reguły całkiem miłe godziny, stoicko ją dopingując, kiedy raz za razem nie trafiała w piłeczkę na podstawce albo z oślim uporem ponawiała próby wybicia jej z ziemi, podczas gdy za ich plecami tworzyła się kolejka. Ilekroć Vince dawał znak tym z tyłu, żeby ich wyminęli, jęczała głośno „Tatooo!”. Była upartym dzieckiem. (Nie żeby miał jej to za złe. Przecież ją kochał!).
Westchnął. Niech Tommy i Andy śmieją się z niego, jeśli mają ochotę. Męskie żarty – kiedyś takie popisy i przechwałki były nawet zabawne (mniej lub bardziej). Koguty z północy, wszyscy co do jednego. Mieli to w genach albo w testosteronie, jednak Vince był ostatnio zbyt przybity, żeby brać udział w ich rywalizacji i wymianie (z grubsza) przyjacielskich docinków.
Podczas gdy Tommy piął się w górę na krzywej wznoszącej swojego życia, to Vince niewątpliwie znajdował się na równi pochyłej. Dobijał do pięćdziesiątki i od trzech miesięcy mieszkał w kawalerce na tyłach knajpy serwującej rybę z frytkami, odkąd pewnego ranka Wendy zwróciła się do niego, gdy zajadał muesli (przeżywał wówczas krótkotrwałą fascynację zdrowym odżywianiem), oznajmiając: „Miarka się przebrała, nie sądzisz, Vince?” – i zostawiła go z ustami rozdziawionymi ze zdziwienia nad miseczką mieszanki płatków śniadaniowych z suszonymi owocami z Tesco.
Ashley w towarzystwie swojego chłopaka surfera właśnie wyruszyła w podróż z plecakiem po południowo-wschodniej Azji. O ile Vince dobrze zrozumiał, roczna przerwa miała być okresem wytchnienia między nauką w opłacanym przez niego drogim prywatnym liceum a rozpoczęciem studiów na równie drogim uniwersytecie, za który także miał płacić. Okazało się jednak, że ów antrakt kosztuje go krocie, jeśli policzyć koszt przelotów i miesięczne kieszonkowe córki. W młodości Vince’owi wpojono staroświeckie, nonkonformistyczne cnoty samodyscypliny i samodoskonalenia, tymczasem Ashley (o jej chłopaku surferze nawet nie wspominając) była przekonana, że świat kręci się wokół niej. (Nie żeby Vince miał jej to za złe. Przecież ją kochał!).
Ledwo córka wyfrunęła z rodzinnego gniazda samolotem linii Emirates do Hanoi, Wendy oświadczyła Vince’owi, że ich małżeństwo jest martwe. Jego trup nie zdążył nawet ostygnąć, gdy ona flirtowała w internecie jak oszalały królik, przez większość wieczorów skazując Vince’a na samotne kolacje złożone z ryby oraz frytek i na główkowanie, kiedy to wszystko się posypało. (Podobno trzy lata wcześniej, na Teneryfie). „Mam dla ciebie parę kartonów z supermarketu, żebyś mógł spakować rzeczy – dodała, kiedy gapił się na nią, niczego nie rozumiejąc. – Nie zapomnij zabrać swoich brudnych ciuchów z kosza w pralni. Nie zamierzam cię dłużej obsługiwać, Vince. Dwadzieścia lat niewolniczej pracy wystarczy”.
Tak mu się odpłacała za jego poświęcenie. Człowiek świątek piątek haruje, robi setki kilometrów tygodniowo służbowym autem, prawie nie ma czasu dla siebie, wszystko po to, żeby córka mogła sobie pstrykać niezliczone selfie w Angkor Wat czy gdzie tam akurat przebywała, żona zaś mogła mu oświadczyć, że przez miniony rok potajemnie spotykała się z właścicielem pobliskiej kafejki, który był jednocześnie ratownikiem wodnym, co zdawało się usprawiedliwiać romans, przynajmniej w oczach Wendy. („Craig przy każdej akcji ryzykuje życie, a ty, Vince?” W pewnym sensie owszem, on też ryzykował). Coś takiego tnie człowiekowi duszę na kawałki. Ciach, ciach, ciach.
Wendy była zwolenniczką golenia i strzyżenia, przycinania i wyrównywania. Latem kosiarka co wieczór wyjeżdżała na trawnik – przez ostatnie dwie dekady Wendy spędziła w jej towarzystwie więcej czasu niż z Vince’em. Równie dobrze zamiast rąk mogłaby mieć parę sekatorów. Do jednych z jej dziwnych upodobań należała uprawa bonsai (albo raczej ograniczanie wzrostu nieszczęsnego drzewka, jak to oceniał Vince) – okrutna rozrywka, przywodząca mu na myśl Chinki pętające sobie stopy. To samo robiła teraz z nim: cięła mu duszę na kawałki, skracała go do rozmiarów karła.
Z mozołem brnął przez życie, podtrzymywany na duchu myślą o żonie i córce – wymagało to od niego większego bohaterstwa, niż którakolwiek z nich przypuszczała – i oto, jak mu podziękowano! To nie mógł być przypadek, że mozół i wół (roboczy) się rymowały; dotychczas Vince zakładał, że jego trud zaowocuje kiedyś czymś ważnym, ale nie: najwyraźniej nic na niego nie czekało, chyba że dalsza harówka.
– To znowu pan? – Wesoła, ruchliwa kobieta za ladą w knajpie sprzedającej rybę z frytkami zawsze reagowała tak na jego widok. W sumie mógłby wyciągnąć rękę przez okno na tyłach swojego mieszkania i samemu zdjąć rybę z patelni.
– Tak, to znowu ja – odpowiadał niezmiennie takim tonem, jakby i dla niego było to zaskoczeniem. Czuł się jak w Dniu świstaka, tyle że niczego nowego się nie uczył (spójrzmy prawdzie w oczy: czego miałby się nauczyć?) i nic się nie zmieniało.
Czy kiedykolwiek narzekał na swój los? Nie. W istocie motto jego dorosłego życia mogłoby brzmieć „Nie narzekam”. Był stoikiem do szpiku kości, jak na Brytyjczyka przystało. „Nie mogę się skarżyć” – powtarzał, niczym bohater jednego z tych staroświeckich seriali komediowych. Teraz nadrabiał to z nawiązką, choćby przed samym sobą, bo w obecności innych wciąż czuł się w obowiązku robić dobrą minę do złej gry; inne zachowanie świadczyłoby o braku wychowania. „Jeśli nie potrafisz powiedzieć niczego miłego – pouczała go matka – to lepiej nic nie mów”.
– Poproszę po jednej z każdego rodzaju – zwracał się do kobiety za ladą. Czy jest coś żałośniejszego od niedoszłego rozwodnika w średnim wieku, zamawiającego pojedynczy kawałek ryby na kolację?
– Chce pan resztki panierki? – pytała.
– Jeśli coś zostało, to chętnie. Dziękuję – odpowiadał, krzywiąc się w duchu. Doskonale zdawał sobie sprawę z ironicznego wydźwięku pytania. Kiedy kobieta zeskrobywała chrupkie resztki z patelni, myślał, że to mu odtąd w życiu pozostało. Resztki.
– Jeszcze? – pytała ze wzniesioną do góry szpatułką, gotowa okazać mu swoją szczodrość. Uprzejmość nieznajomych, myślał wtedy. Powinien zapytać o jej imię. Widywał ją częściej niż kogokolwiek innego.
– Nie, dzięki. Tyle wystarczy.
„Noistyknie” – tak nazwali swój dom. Niegdysiejszy żart brzmiał teraz głupio, ale kiedyś lubili sobie pożartować w rodzinnym gronie. Jako podstawowa komórka społeczna zdawali się funkcjonować bez zarzutu – grille w przydomowym ogródku, zapraszanie znajomych na drinka, wycieczki do parku rozrywki Alton Towers, zagraniczne wakacje w czterogwiazdkowych hotelach, jeden czy drugi rejs turystyczny. W przeciwieństwie do wielu ludzi spełniali swoje marzenia. Marzenia faceta z klasy średniej, w średnim wieku, w połowie życiowej drogi.
Co weekend załadowywali bagażnik po brzegi zakupami z Tesco i nigdy nie żałowali Ashley pieniędzy na lekcje tańca, jazdy konnej, przyjęcia urodzinowe czy naukę gry w tenisa. (Ani na szkolne wyjazdy na narty. Trzeba było na nie zaciągnąć drugą pożyczkę pod zastaw domu!). Vince nieustannie podwoził ją do domów jej koleżanek, z którymi była umówiona na „nocowanie” albo „zabawę”. Ashley nie była tania. (Nie żeby miał jej to za złe. Przecież ją kochał!).
No i nauka jazdy – całe godziny, a nawet dni życia, których Vince nigdy nie odzyska, spędzone na pokazywaniu żonie i córce, jak prowadzić samochód. Czas, kiedy tkwił we własnym aucie na fotelu pasażera, a za kierownicą siedziała któraś z nich. Trzeba przy tym dodać, że żadna nie odróżniała prawej strony od lewej, ani choćby przodu od tyłu. Ledwo się obejrzał, Ashley przesiadła się do tuk-tuka, a Wendy do hondy z naklejką UKIP5 na tylnej szybie. Rozbijała się nią teraz, wypatrując nowego Pana Właściwego, skreśliwszy Vince’a, który okazał się Panem Niewłaściwym. Wyglądało na to, że ratownik Craig został porzucony, przegrawszy rywalizację z oferującym nieograniczone możliwości Tinderem. Vince’owi najwyraźniej można było przypiąć cały wachlarz łatek: „Pana Nudziarza”, „Pana Spaślaka”, „Pana Wiecznie Zmęczonego”. Jakby tego było mało, Wendy wróciła do panieńskiego nazwiska, chcąc go chyba całkowicie wymazać ze swojego życia. Jakby Vince nigdy nie istniał.
„Noistyknie” – parsknął w duchu. Dobre sobie. Teraz kompletnie nic nie stykało i nawet Sparky traktował go jak obcego. Ten bliżej nieokreślonej proweniencji mieszaniec charta z owczarkiem szkockim na samca alfa wybrał sobie Wendy, choć to Vince wyjątkowo go lubił i to on zwykle wyprowadzał go na spacery, sprzątał po nim i żywił go drogą karmą – z perspektywy czasu wydawała się pożywieniem lepszej jakości niż kupowana w supermarkecie mielonka w puszce, którą ostatnimi czasy był zmuszony się odżywiać, kiedy akurat nie jadł ryby z frytkami. Właściwie powinien zaopatrywać się w karmę dla psów, na pewno nie smakowałaby gorzej. Tęsknił za Sparkym bardziej niż za Wendy. W istocie ku swemu zdziwieniu prawie w ogóle za nią nie tęsknił, jeśli już, to za domowymi wygodami, które mu odebrała. Mężczyzna pozbawiony komfortu ogniska domowego był tylko smutnym, samotnym palantem.
Kiedy poznał Wendy, na weselu kolegi z wojska, daleko na południu, służył jeszcze w Królewskim Korpusie Łączności. Miał opaleniznę prosto z Bałkanów i świeżo zdobyte paski sierżanta. Wendy zachichotała i stwierdziła, że podobają jej się mężczyźni w mundurach, a dwa lata później odbyło się ich własne wesele. Vince przeszedł do cywila i zaczął pracować w firmie telekomunikacyjnej – najpierw jako inżynier odpowiedzialny za IT, by następnie wskoczyć w garnitur i awansować na kierownicze stanowisko. To było dziesięć lat temu. Myślał teraz o ratowniku Craigu i zastanawiał się, czy również w jego przypadku, Vince’a, Wendy od samego początku wolała mundur od człowieka, który go nosił. „Matka ostrzegała mnie, żebym za ciebie nie wychodziła” – śmiała się, kiedy pijani i wykończeni rozbierali się ze strojów ślubnych w jednym z pokojów hotelu, gdzie odbyło się ich przyjęcie weselne – nijakim przybytku na obrzeżach Croyden, rodzinnego miasta Wendy. Jako romantyczny wstęp do pierwszej wspólnej nocy po ślubie takie słowa nie zwiastowały nic dobrego. Dla matki Wendy – małodusznej, leniwej wdowy – wybór Vince’a na męża jej córki oznaczał niewspółmierną do tego faktu ilość płaczu i zgrzytania zębami. Podczas ceremonii w kościele siedziała w pierwszej ławce, w okropnym kapeluszu na głowie i z taką miną, jakby uczestniczyła w pogrzebie. W kolejnych latach robiła co w jej mocy, żeby zasłużyć na tytuł „najbardziej krytycznej teściowej na świecie”. „Tak, w tej kategorii trwa ostra rywalizacja” – stwierdził Tommy, chociaż jemu udało się dwukrotnie ożenić i ani razu nie mieć teściowej. Vince poczuł ogromną ulgę, kiedy matka Wendy umarła przed laty po długiej chorobie nowotworowej, która w oczach córki zmieniła ją w męczennicę. „Gdybym tylko posłuchała rad mojej biednej matki!” – gderała Wendy, spisując listę rzeczy, które wolno mu było zabrać ze sobą. Sama po rozwodzie miała dostać tyle pieniędzy, że Vince’owi ledwie starczy na opłatę członkowską w klubie golfowym! „Zrobię co w mojej mocy, Vince – zapewnił go Steve Mellors, ze smutkiem kręcąc głową. – Ale prawo małżeńskie to istne pole minowe”. Steve prowadził sprawę rozwodową Vince’a pro bono, w ramach koleżeńskiej przysługi, za co Vince był mu niezmiernie wdzięczny. Steve był prawnikiem korporacyjnym z Leeds i zwykle „nie wdawał się w rozwody”. To tak jak ja, pomyślał Vince. To tak jak ja.
Vince’a i Steve’a Mellorsa łączyła wspólna przeszłość – chodzili do tej samej szkoły w Dewsbury, centrum produkcji wełny wtórnej. Innymi słowy stolicy tandety. Może nie ma się co dziwić, uznał Vince, że życie tak mi się nie ułożyło. Po szkole ich drogi się rozeszły. Steve wyjechał do Leeds studiować prawo, podczas gdy Vince na prośbę ojca od razu zaciągnął się do wojska, żeby „zdobyć porządny fach”. Ojciec miał firmę świadczącą usługi hydrauliczne. Był jej twarzą, nigdy nie zatrudniał pomocników. Dobry był z niego człowiek, cierpliwy, nigdy nie podniósł głosu na Vince’a ani jego matkę. W każdy piątek obstawiał zakłady piłkarskie, a w każdą sobotę wracał do domu z pudełkiem ciastek z piekarni sąsiadującej z jego zakładem: krajanki cytrynowej i ptysiów biszkoptowych. Nigdy nie narzekał. Miał to w genach.
Nigdy też nie zachęcał Vince’a, aby ten poszedł w jego ślady i zajął się hydrauliką. „Pół życia babrałbyś się po łokcie w cudzych gównach, synu”. W wojsku Vince rzeczywiście zdobył dobry fach – Królewski Korpus Łączności okazał się pod tym względem strzałem w dziesiątkę. Rzadko wysyłano go do stref konfliktu. Ulster, Zatoka Perska, Bośnia – nawet tam dekował się zawsze na tyłach, w jednostce wsparcia technicznego, dłubiąc przy sprzęcie albo usiłując zreanimować zawodzące oprogramowanie. Tylko raz, podczas ostatniej misji w Kosowie, trafił na linię frontu i jego oddział został ostrzelany. Zakosztował wówczas smaku wojny – nie spodobała mu się. Nie podobały mu się też skutki wojny – wszystkie te kobiety, dzieci, a nawet psy stanowiące „przypadkowe straty”. Po Kosowie podjął decyzję o odejściu z wojska i w przeciwieństwie do wielu swoich kolegów nigdy tego nie żałował.
Z nich dwóch to Steve Mellors zawsze był tym błyskotliwym i lubianym. Vince’owi wystarczyło, że mógł się z nim kumplować i liczyć, że udzieli mu się choć trochę pewności siebie przyjaciela. On był Watsonem, a Steve Holmesem. Tenzingiem posługującym przy Hillarym. W owych czasach w bestiarium Vince’a Mellorsowi przypadłaby rola młodego lwa.
Ze szkoły wracali zwykle razem na rowerach, ścieżką holowniczą wzdłuż kanału. Sporo było przy tym wygłupów, aż pewnego dnia Steve na wybojach przeleciał przez kierownicę, uderzył głową o wyschniętą ziemię, stoczył się do wody i poszedł na dno. „Jak ten kamień” – opowiadał później Vince, relacjonując wypadek w stylu Tommy’ego Coopera6. „Jak ten kamień”. Teraz trudno w to uwierzyć, ale kiedyś był klasowym błaznem.
Vince czekał, aż Steve wypłynie na powierzchnię i wydostanie się na brzeg – był znakomitym pływakiem – lecz nic takiego się nie wydarzyło. Z dna uniosło się tylko kilka bąbelków powietrza, jakby pod wodą znajdowała się ryba, a nie człowiek.
Vince wskoczył więc do kanału i wyciągnął przyjaciela. Ułożył go na brzegu i kilka sekund później z ust Steve’a wylało się wiadro wody. Usiadł i mruknął: „Kurwa”. Na czole miał guza wielkości kaczego jaja w miejscu uderzenia, które pozbawiło go przytomności, poza tym jednak wyszedł z tej przygody bez szwanku.
Vince nie uważał wtedy swojego postępku za szczególnie bohaterski. Na miejscowym basenie zaliczył kurs ratowniczy, więc chyba nikt się nie spodziewał, że będzie stał z założonymi rękami i spokojnie patrzył, jak jego kumpel tonie. Mimo to zawiązała się między nimi szczególna więź (pewnie tak to już bywa, kiedy ratuje się komuś życie), bo nie stracili kontaktu, nawet jeśli z czasem stał się on powierzchowny i sprowadzał się głównie do wymiany kartek bożonarodzeniowych. Każdy z nich na swój sposób kierował się w życiu poczuciem lojalności – co, jak Vince zdążył się już przekonać, nie zawsze było dobre. Czyż nie był lojalny wobec Wendy i wobec Sparky’ego? A czy oni to odwzajemnili? Nie. Co gorsza, Vince miał wrażenie, że w trakcie postępowania rozwodowego Ashley weźmie stronę matki. Dobrały się obie jak w korcu maku.
Ponownie zobaczył Steve’a przed dwoma laty na zjeździe klasowym, koszmarnym wydarzeniu, które utwierdziło Wendy w przekonaniu, że mężczyźni nie dorastają, tylko stają się wyżsi. I grubsi. Oraz tracą włosy. Z wyjątkiem Steve’a – on zachował rasowy wygląd kogoś, kto dba o siebie każdego ranka. Nie było w nim nic tandetnego. „Chyba trzymasz swój portret na strychu, Steve”7 – zażartował któryś z uczestników zjazdu. Mellors zbył tę uwagę żartem („Wystarczy gra w tenisa i miłość dobrej kobiety”), lecz Vince zauważył, że komplement sprawił mu przyjemność. Dziewczyny i forsa – Vince był zdania, że Steve od zawsze pożądał jednego i drugiego i wszystko wskazywało na to, że w obu tych dziedzinach zgarnął najwyższe nagrody.
Stał się teraz „Stephenem”, chociaż Vince’owi z trudem przechodziło to przez gardło. Właśnie Steve przedstawił go swoim „dobrym kumplom”, Tommy’emu i Andy’emu. Razem stanowili dziwny tercet – lew, niedźwiedź i lis, jakby żywcem wzięci z bajek Ezopa. W hierarchii znajomości Vince’a Tommy, Andy i Steve byli dla siebie prawdziwymi przyjaciółmi. Niemniej jednak, jak wkrótce sam się przekonał, obowiązywał wśród nich określony porządek dziobania. Steve patrzył z góry na Tommy’ego, bo sam był lepiej wykształcony. Tommy pogardzał Andym, bo sam miał olśniewającą żonę, Andy zaś uważał się za lepszego od Vince’a, bo – no cóż, Vince był Vince’em. Vince nie miał kim pogardzać, poza sobą. „Andy i Tommy mieszkają w twojej okolicy – oznajmił mu Steve. – Powinieneś ich lepiej poznać. Mogą ci się przydać”. (Do czego? – zastanawiał się Vince). Również to Steve polecił go na członka klubu golfowego Belvedere.
W skomplikowanej hierarchii znajomości Vince’a Steve był przyjacielem ze szkolnej ławy, ale nie prawdziwym przyjacielem – zbyt wiele czasu upłynęło, zbyt wiele doświadczeń ich różniło. „Mój druh ze szkoły” – przedstawił go Steve Tommy’emu i Andy’emu, waląc Vince’a (dość mocno) ręką w plecy. Sprawił, że Vince na krótką chwilę znów poczuł się młody, a zaraz potem stary. „Uratował mi życie – poinformował Tommy’ego i Andy’ego Steve – i to dosłownie. Można powiedzieć, że wszystko mu zawdzięczam”. „To było dawno temu” – rzekł Vince, skromnie spuszczając wzrok na swoje buty. Nie sądził, aby mieszkańcy Dewsbury używali określenia „druh”. Wątpił, aby ktokolwiek z żyjących wówczas w zachodnim Yorkshire go używał. Pasowało raczej do boisk Eton niż do centrum produkcji wełny wtórnej na północy kraju.
Steve mieszkał teraz na dawnej farmie pod Malton razem ze swoją atrakcyjną, wyrafinowaną żoną imieniem Sophie, krzepkim nastoletnim synem imieniem Jamie, zawodnikiem drużyny rugby, oraz zbzikowaną na punkcie kucyków i zwykle naburmuszoną córką imieniem Ida. „Księżniczka Ida – śmiała się Sophie, jakby to był jakiś ich rodzinny żart. – To tytuł opery komicznej Gilberta i Sullivana” – wyjaśniła, widząc zdezorientowaną minę Wendy. („Pretensjonalna krowa” – mruknęła Wendy, kiedy później podsumowywali wspólny wieczór).
Oboje zostali zaproszeni na kolację, lecz atmosfera była trochę krępująca – przy stole siedziało ich tylko czworo. Po powrocie do domu Wendy burczała na Vince’a, bo nie poszczęściło mu się w życiu tak jak jego dawnemu „druhowi”. „Popisują się, moim zdaniem. Srebrne sztućce, kryształowe kieliszki, adamaszkowy obrus – wyliczała. – Podobno to miało być niezobowiązujące spotkanie przy wyspie kuchennej. (Przy czym? – zdziwił się Vince. Musiała o tym przeczytać w którymś z kolorowych dodatków do gazety). On także był nieco zaskoczony standardem życia Steve’a, ale trudno mieć człowiekowi za złe, że mu się dobrze powodzi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Mowa o pierwszej większej bitwie morskiej drugiej wojny światowej, do której doszło 13 grudnia 1939 r. w okolicach ujścia rzeki La Plata między brytyjskimi okrętami a niemieckim krążownikiem „Admiral Graf Spee”; ostatecznie niemiecki krążownik został zatopiony (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć]
Międzynarodowa organizacja chrześcijańska zajmująca się młodzieżą, założona w Glasgow w 1883 r. przez sir Williama Alexandra Smitha. [wróć]
Od czerwca 2018 r. Leeds Playhouse. [wróć]
W golfie: kiedy dzięki dalekim uderzeniom uda się zaliczyć dołek przy liczbie uderzeń mniejszej o trzy od tej przewidzianej dla danego dołka; rzadkość w tym sporcie. [wróć]