Bezkresne niebo - Kate Atkinson - ebook + książka

Bezkresne niebo ebook

Kate Atkinson

3,8

Opis

Prywatny detektyw Jackson Brodie mieszka w spokojnej nadmorskiej miejscowości w północnym Yorkshire z wiekową labradorką Dido. Od czasu do czasu sprawuje opiekę nad krnąbrnym nastoletnim synem Nathanem. Trudno o bardziej malowniczy zakątek, lecz i tam czai się zło.

Ostatnie zlecenie Jacksona – zbieranie dowodów niewierności męża na żądanie podejrzliwej żony – wydaje się banalne. Jednakże przypadkowe zdarzenie na stromym urwisku sprawia, że Brodie trafia na trop siatki groźnych przestępców. I spotyka kogoś ze swojej przeszłości...

Kate Atkinson – wielokrotnie nagradzana i utytułowana powieściopisarka. Urodziła się w Yorku w 1951 roku. Studiowała literaturę angielską na Uniwersytecie Dundee. Po ukończeniu studiów zrobiła doktorat z literatury amerykańskiej. Jako nauczycielka zaczęła pisać opowiadania, które publikowała w licznych magazynach dla kobiet. Jej pierwsza powieść, Za obrazami w muzeum, przyniosła jej natychmiastowe uznanie i nagrodę Whitbread Book. Atkinson napisała także dwie sztuki dla Traverse Theatre w Edynburgu.

W 2004 roku pisarka rozpoczęła bestsellerowy cykl literackich kryminałów z detektywem Jacksonem Brodiem.

Największe uznanie przyniosły jej powieści związane z II wojną światową, między innymi Jej wszystkie życia oraz Bóg pośród ruin, które ukazały się nakładem Wydawnictwa Czarna Owca.

Długo oczekiwany powrót Jacksona Brodiego – byłego żołnierza i inspektora policji w Cambridge, obecnie prywatnego detektywa, ulubieńca kobiet i mężczyzn.

„The Times”

Brodie to nie bez powodu najbardziej lubiany bohater książek Kate Atkinson. W Bezkresnym niebie jest ujmująco niedoskonały (…) Atkinson to mistrzyni opowiadania ciekawych historii: bawi się oczekiwaniami czytelników, kluczy i zwodzi, podsuwa fałszywe tropy.

„The New York Times”

Jackson Brodie powraca. Jest starszy i bardziej zmęczony życiem. Ale jedno się nie zmieniło – nadal pakuje się w kłopoty. W tej powieści prawie wszystkich bohaterów dopada przeszłość. Przeszłość ma to do siebie, że bez względu na to, jak daleko i jak szybko przed nią uciekasz, zawsze depcze ci po piętach.

Independent”

Kate Atkinson z powodzeniem łączy czarny kryminał spod znaku Raymonda Chandlera ze stylem powieściowym Jane Austen.

„The Washington Post”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 507

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (77 ocen)
20
34
14
8
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

ciężkie...
00
sniff

Dobrze spędzony czas

Zaskakujaco dobry, nostalgiczny kryminał umiejscowiony w Yorkshire.
00
Anndr

Całkiem niezła

Angielska Chmielewska 😉
00

Popularność




Ucieczka

– I co teraz? – zapy­tał.

– Szybka ewa­ku­acja – odparła, zrzu­ca­jąc z nóg pan­to­fle na fotelu pasa­żera. – Są okrop­nie nie­wy­godne – wyja­śniła i uśmiech­nęła się do niego smutno, gdyż kosz­to­wały kro­cie. Wie­dział, bo sam za nie zapła­cił. Wcze­śniej zdą­żyła ścią­gnąć z głowy welon i cisnąć go na tylne sie­dze­nie razem z bukie­tem, a teraz wal­czyła z gąsz­czem spi­nek we wło­sach. Jedwab sukni ślub­nej był pognie­ciony i deli­katny jak skrzy­dełka ćmy. Zer­k­nęła na niego spod oka i powie­działa: – Jak to mówisz, pora się zmy­wać.

– No to w drogę – odrzekł i odpa­lił sil­nik. Zauwa­żył, że dłońmi oplo­tła wzgó­rek brzu­cha, gdzie roz­wi­jało się nie­wi­doczne jesz­cze dziecko. Kolejna gałąź drzewa gene­alo­gicz­nego. Albo raczej gałązka. Młody pęd. Pojął, że prze­szłość w ogóle się nie liczy. Ważne jest tylko to, co teraz.

– Ruszamy – mruk­nął jesz­cze i wci­snął pedał gazu.

Po dro­dze wstą­pili na Rose­dale Chim­ney Bank, żeby roz­pro­sto­wać nogi i obej­rzeć zachód słońca, cudowną paletę czer­wieni, żółci, róż­nych odcieni poma­rań­czo­wego, a nawet fio­letu na bez­kre­snym nie­bie. Sytu­acja aż się pro­siła o jakiś poetycki cytat, ale kiedy jej o tym wspo­mniał, stwier­dziła:

– Nie sądzę. Wystar­czy to, co tu widać.

Nowa doj­rza­łość, pomy­ślał.

Na prze­łę­czy był jesz­cze jeden samo­chód, a w nim star­sza para, rów­nież podzi­wia­jąca widoki. – Coś wspa­nia­łego, prawda? – zagad­nął ich męż­czy­zna.

Kobieta uśmiech­nęła się i pogra­tu­lo­wała „nowo­żeń­com”, na co Jack­son odpo­wie­dział:

– To nie tak, jak by się mogło wyda­wać.

TYDZIEŃ WCZE­ŚNIEJ

Spółka Ander­son i Price

Kasia facho­wym okiem oce­niła maki­jaż Nadii, która pozo­wała przed nią jak do sel­fie: policzki wcią­gnięte do środka niczym u trupa, osten­ta­cyj­nie wydęte wargi.

– Jest dobrze – stwier­dziła wresz­cie. Była młod­sza, ale zde­cy­do­wa­nie bar­dziej despo­tyczna niż sio­stra. Ludzie brali je za bliź­niaczki mimo dzie­lą­cej je róż­nicy dwóch lat i pra­wie czte­rech cen­ty­me­trów wzro­stu. Kasia była niż­sza i ład­niej­sza, ale obie były drobne i miały ten sam jasny odcień wło­sów (nie cał­kiem natu­ralny) oraz odzie­dzi­czony po matce kolor oczu: zie­lone tęczówki w sza­rych obwód­kach.

– Nie ruszaj się – powie­działa Nadia i zdjęła rzęsę z policzka Kasi. Nadia skoń­czyła hote­lar­stwo i pra­co­wała w Radis­son Blu. W pracy nosiła gar­sonkę z ołów­kową spód­nicą i pan­to­fle na pię­cio­cen­ty­me­tro­wych obca­sach, włosy upi­nała w cia­sny koczek i cier­pli­wie wysłu­chi­wała skarg gości. Ludzie stale na coś narze­kali. Po powro­cie do swo­jej klitki roz­pusz­czała włosy, wkła­dała dżinsy, obszerną bluzę i cho­dziła boso po domu, gdzie nikt na nic nie narze­kał, bo miesz­kała sama – tak, jak lubiła.

Kasia pra­co­wała w tym samym miej­scu, w obsłu­dze pokoi. Nie mówiła po angiel­sku tak dobrze jak sio­stra. Nie miała też wyż­szego wykształ­ce­nia, a to, które zdo­była, pozo­sta­wiało wiele do życze­nia. Dzie­ciń­stwo i więk­szość lat mło­dzień­czych spę­dziła, tre­nu­jąc łyż­wiar­stwo figu­rowe, z cza­sem oka­zało się jed­nak, że jest nie dość dobra. W świe­cie łyż­wia­rek nie bra­ko­wało okru­cień­stwa i pod­ło­ści, mimo to Kasia codzien­nie za nim tęsk­niła. Na lodo­wi­sku nauczyła się być twarda, zacho­wała też gibką i umię­śnioną syl­wetkę łyż­wiarki. Na jej widok face­tom tro­chę odbi­jało. Nadia dla odmiany tań­czyła – w bale­cie – ale rzu­ciła to, kiedy matkę prze­stało być stać na opła­ca­nie tre­nin­gów dla nich obu. Z lek­kim ser­cem wyrze­kła się kariery, tak to przy­naj­mniej wyglą­dało w oczach Kasi. Ona sama w wieku dwu­dzie­stu jeden lat na­dal miesz­kała w domu rodzin­nym. Nie mogła się już docze­kać, kiedy zrzuci krę­pu­jące ją więzy, cho­ciaż wie­działa, że w Lon­dy­nie praw­do­po­dob­nie czeka ją to samo, co tutaj: ście­le­nie łóżek, czysz­cze­nie kibli i wycią­ga­nie z odpły­wów pokry­tych mydli­nami wło­sów. Wie­działa jedno: kiedy już się tam znaj­dzie, jej życie się odmieni. Na sto pro­cent.

Facet nazy­wał się Price. Mark Price. Był wspól­ni­kiem w agen­cji Ander­son i Price, zaj­mu­ją­cej się rekru­ta­cją pra­cow­ni­ków. Prze­pro­wa­dził z Nadią roz­mowę kwa­li­fi­ka­cyjną na Sky­pie. Sio­stra prze­ka­zała Kasi, że jest przy­stojny – opa­lony, z doda­jącą mu uroku gęstą, siwie­jącą czu­pryną („Jak Geo­rge Clo­oney”), ma złoty sygnet, a na prze­gu­bie nosi ciężki rolex („Jak Roger Fede­rer”).

– Lepiej niech uważa, bo jesz­cze się z nim hajtnę – oznaj­miła i obie wybuch­nęły śmie­chem.

Nadia prze­słała Mar­kowi Price’owi mailem skany swo­ich dyplo­mów i refe­ren­cji, a teraz obie sio­stry cze­kały u niej w miesz­ka­niu, żeby „osta­tecz­nie potwier­dzić wszyst­kie szcze­góły”. Mark Price chciał za pośred­nic­twem Skype’a „zamie­nić dwa słowa” z Kasią. Wcze­śniej Nadia spy­tała go, czy nie zna­la­złby jakie­goś zaję­cia dla jej sio­stry, on zaś odparł:

– Czemu nie? – W bry­tyj­skich hote­lach pracy było pod dostat­kiem. – Tyle że tutaj nikt nie chce ciężko pra­co­wać – stwier­dził.

– Ja chcę ciężko pra­co­wać – zapew­niła go Nadia.

Nie były głu­pie. Sły­szały o han­dlu kobie­tami, o ludziach mamią­cych dziew­czyny obiet­ni­cami dobrej, porząd­nej pracy, a póź­niej szpry­cu­ją­cych je nar­ko­ty­kami i wię­żą­cych w brud­nych norach, gdzie kazano im upra­wiać seks z całym mnó­stwem męż­czyzn. Nie mogły wró­cić do domu, bo odbie­rano im pasz­porty i musiały zapra­co­wać na ich „wykup”. Ander­son i Price byli inni. Mieli pro­fe­sjo­nalną stronę inter­ne­tową, wszystko było legalne i przej­rzy­ste. Rekru­to­wali per­so­nel na całym świe­cie, do hoteli, domów opieki, restau­ra­cji oraz firm sprzą­ta­ją­cych. Mieli nawet swoje biura w Bruk­seli i Luk­sem­burgu. Spółka była „afi­lio­wana”, sza­no­wana, pole­cana przez wiele osób.

Pod­czas roz­mów na Sky­pie ich lon­dyń­skie biuro robiło wra­że­nie bar­dzo ele­ganc­kiego. Pano­wał w nim cią­gły ruch, w tle cały czas sły­szało się gwar: pra­cow­nicy roz­ma­wiali ze sobą, stu­kali w kla­wia­tury kom­pu­te­rów, odbie­rali dzwo­niące tele­fony. Sam Mark Price był poważny i kon­kretny. Mówił o „zaso­bach ludz­kich”, „wspar­ciu” i „obo­wiąz­kach pra­co­dawcy”. Zapew­niał, że pomoże im zała­twić zakwa­te­ro­wa­nie, wizy, naukę angiel­skiego, regu­larne szko­le­nia.

Miał już na oku jakąś pracę dla Nadii – „w jed­nym z naj­lep­szych hoteli”; osta­teczną decy­zję miała pod­jąć po przy­jeź­dzie. W Lon­dy­nie było wiele moż­li­wo­ści dla „bystrych dziew­cząt” takich jak ona.

– I jak moja sio­stra – przy­po­mniała mu Nadia.

– Oczy­wi­ście. I jak twoja sio­stra – odparł ze śmie­chem.

Był nawet gotów zapła­cić za prze­lot. Więk­szość agen­cji z góry ocze­ki­wała pro­wi­zji za zna­le­zie­nie pracy. Price zapo­wie­dział, że wyśle dziew­czy­nom bilety elek­tro­niczne na samo­lot do New­ca­stle. Kasia spraw­dziła na mapie: oka­zało się, że to kawał drogi od Lon­dynu. „Trzy godziny pocią­giem – sko­men­to­wał ten fakt Mark Price. – Żaden pro­blem”. Wybrał tań­sze roz­wią­za­nie; bądź co bądź to on pła­cił za bilety. Przed­sta­wi­ciel spółki Ander­son i Price miał cze­kać na nie na lot­ni­sku i zawieźć je do miesz­ka­nia wyna­ję­tego za pośred­nic­twem Airbnb. Samo­lot z Gdań­ska lądo­wał późno. Noc miały spę­dzić w New­ca­stle, a naza­jutrz ktoś miał je odsta­wić na dwo­rzec kole­jowy i wsa­dzić do pociągu. Ktoś inny miał je ode­brać w Lon­dy­nie na King’s Cross i prze­wieźć do hotelu, gdzie mogły spę­dzić kilka dni, dopóki nie znajdą cze­goś na stałe.

– Dzia­łamy jak dobrze naoli­wiona maszyna – chwa­lił się pośred­nik.

Nadia praw­do­po­dob­nie mogłaby liczyć na prze­nie­sie­nie do innego hotelu sieci Radis­son, ale była ambitna i chciała pra­co­wać w jakimś bar­dziej luk­su­so­wym miej­scu, jed­nym z tych, o któ­rym wszy­scy sły­szeli – w Dorche­ster, Lanes­bo­ro­ugh albo Man­da­rin Orien­tal.

– No tak – odparł Mark Price – z każ­dym z tych hoteli mamy pod­pi­sane umowy. Kasi było wszystko jedno; chciała po pro­stu zna­leźć się w Lon­dy­nie. Z nich dwóch Nadia była bar­dziej poważna, a Kasia bez­tro­ska. Jak śpie­wała Cyndi Lau­per, dziew­czyny chcą się tylko świet­nie bawić. Sie­działy więc teraz przed otwar­tym lap­to­pem Nadii, cze­ka­jąc na połą­cze­nie z Mar­kiem Price’em. Oka­zał się punk­tu­alny co do sekundy.

– No dobra – zwró­ciła się do sio­stry Nadia. – Zaczy­namy. Gotowa?

* * *

Mini­malne opóź­nie­nie w prze­ka­zie spra­wiało, że trud­niej było jej zro­zu­mieć, co do niej mówił. Jej zna­jo­mość angiel­skiego nie była chyba aż tak bie­gła, jak zachwa­lała sio­stra. Aby to ukryć, czę­sto się śmiała, odrzu­cała na bok włosy i nachy­lała się bli­żej ekranu, jakby wypeł­nia­jąc go swoją twa­rzą, mogła prze­ko­nać do sie­bie roz­mówcę. Grunt, że była ładna. Obie były ładne, ale ta druga ład­niej­sza.

– W porządku, Kasiu – rzekł. – Czas ucieka. – Widząc, że uśmie­chem stara się pokryć dez­orien­ta­cję, dla wyja­śnie­nia postu­kał w szkiełko zegarka na swoim prze­gu­bie. – Czy twoja sio­stra jest jesz­cze w pobliżu? – Na ekra­nie poja­wiła się twarz Nadii, przy­ci­śnięta do twa­rzy sio­stry. Obie uśmiech­nęły się do niego. Wyglą­dały, jakby pozo­wały do zdję­cia w foto­budce. – Nadiu – zwró­cił się do niej – popro­szę swoją sekre­tarkę, żeby jutro z samego rana wysłała wam mailem bilety na samo­lot, okej? Nie­długo spo­tkamy się oso­bi­ście. Do zoba­cze­nia. Miłego wie­czoru.

Wyłą­czył moni­tor i dziew­czyny znik­nęły. Wstał, prze­cią­gnął się. Za nim na ścia­nie wid­niało ele­ganc­kie logo spółki Ander­son i Price. Przed sobą miał biurko i krze­sło. Ścianę zdo­biła nowo­cze­sna, ale wysma­ko­wana repro­duk­cja. Kamerka w lap­to­pie czę­ściowo ją obej­mo­wała – zadbał o to, aby ją odpo­wied­nio usta­wić. Z dru­giej strony biurka widać było orchi­deę. Wyglą­dała jak praw­dziwa, ale była sztuczna. Gabi­net też nie był praw­dziwy. Spółka Ander­son i Price nie ist­niała. Nie ist­niał Mark Price. Tylko rolex na jego ręce był auten­tyczny.

Męż­czy­zna nie znaj­do­wał się w biu­rze w Lon­dy­nie, lecz w domku kem­pin­go­wym gdzieś w polu na wschod­nim wybrzeżu York­shire. W swoim „dru­gim biu­rze”, jak zwykł je w myślach nazy­wać. Od morza dzie­lił je nie­cały kilo­metr i cza­sami skrze­cze­nie mew mogło burzyć ilu­zję, że męż­czy­zna dzwoni z Lon­dynu.

Wyłą­czył nagra­nie „odgło­sów biu­ro­wych”, poga­sił świa­tła, zamknął domek i wsiadł do swo­jego land rovera disco­very. Pora wra­cać do domu. Na języku czuł już smak whi­sky Tali­sker, którą żona naleje mu na powi­ta­nie.

Bitwa o ujście rzeki1

– A oto „Ark Royal”. Utrzy­muje bez­pieczny dystans do okrę­tów wroga…

Roz­le­gło się kilka cichych wybu­chów – puk, puk, puk. Meta­liczne odgłosy ognia arty­le­ryj­skiego bez­sku­tecz­nie kon­ku­ro­wały ze skrze­cze­niem krą­żą­cych po nie­bie mew.

– Ojej, „Achil­les” został tra­fiony! Na szczę­ście udało się nawią­zać kon­takt z „Ark Royal”, który już pędzi na ratu­nek…

Jack­son nie użyłby cza­sow­nika „pędzi” dla opi­sa­nia spo­sobu, w jaki „Ark Royal” mozol­nie prze­miesz­czał się po tafli par­ko­wego stawu.

– Nad­la­tują bom­bowce RAF-u! Celny strzał, chłopcy! Brawa dla załóg bom­bow­ców i eskor­tu­ją­cych je myśliw­ców…

Na widowni roz­legł się sła­biutki aplauz na widok dwóch drew­nia­nych samo­lo­tów, które prze­mknęły nad sta­wem, podry­gu­jąc na roz­cią­gnię­tych od brzegu do brzegu lin­kach.

– Chry­ste – mruk­nął Nathan. – Ale żenada.

– Nie wzy­waj imie­nia Bożego nada­remno – zare­ago­wał odru­chowo Jack­son. W pew­nym sen­sie to fak­tycz­nie było żenu­jące („Naj­mniej­sze okręty zało­gowe świata!”), ale chyba wła­śnie na tym pole­gał cały urok? Patrzyli na repliki stat­ków, z któ­rych naj­dłuż­szy miał naj­wy­żej sześć metrów, pozo­stałe zaś były znacz­nie krót­sze. Ukryci wewnątrz pra­cow­nicy parku zaj­mo­wali się ich nawi­go­wa­niem. Publicz­ność sie­działa na drew­nia­nych ław­kach roz­sta­wio­nych na pochy­łych beto­no­wych schod­kach. Wcze­śniej przez godzinę na estra­dzie jakiś sta­ro­mod­nie wyglą­da­jący facet wygry­wał na fis­har­mo­nii sta­ro­modne melo­die, a teraz ten sam sta­ro­modny czło­wiek komen­to­wał prze­bieg bitwy. Natu­ral­nie w sta­ro­modny spo­sób. („Kiedy to się wresz­cie skoń­czy?” – chciał wie­dzieć Nathan).

Jack­son był tutaj raz jako dziecko, cho­ciaż nie z rodziną (kiedy jesz­cze ją miał) – ni­gdy nie robili niczego wspól­nie, ni­gdzie razem nie wyjeż­dżali, choćby na jeden dzień. Tak wyglą­dało życie klasy pra­cu­ją­cej, zbyt zapra­co­wa­nej, aby mieć czas na roz­rywki, i zbyt bied­nej, aby móc za nie zapła­cić, nawet gdyby udało się ten czas zna­leźć. („Nie sły­sza­łeś, Jack­son? – sko­men­to­wała to Julia. – Wojna kla­sowa już się skoń­czyła. Wszy­scy ją prze­grali”). Nie przy­po­mi­nał sobie, w jakich oko­licz­no­ściach tu przy­je­chał – może na wycieczkę z dru­żyną skau­tów, „Bry­gadą chłop­ców”2 albo wręcz z Armią Zba­wie­nia – w mło­do­ści Jack­son lgnął do wszel­kiego typu orga­ni­za­cji, w nadziei że się zała­pie na cokol­wiek za darmo. Fakt, że wycho­wano go w wie­rze kato­lic­kiej, tylko mu w tym poma­gał. Jako dzie­się­cio­la­tek pod­pi­sał nawet zobo­wią­za­nie do życia w trzeź­wo­ści w lokal­nym oddziale Sto­wa­rzy­sze­nia Abs­ty­nen­tów przy Armii Zba­wie­nia, w zamian za lemo­niadę i talerz cia­stek. („No i jak na tym wysze­dłeś?” – dopy­ty­wała Julia). Obja­wie­niem stało się dla niego dopiero odkry­cie praw­dzi­wej armii: tam wszystko było dar­mowe. Co też miało swoją cenę.

– Bitwa u ujścia rzeki La Plata – poin­for­mo­wał teraz Nathana – była pierw­szym star­ciem mor­skim dru­giej wojny świa­to­wej. – Jed­nym z obo­wiąz­ków ojca było edu­ko­wać, zwłasz­cza w tych dzie­dzi­nach, w któ­rych sam się spe­cja­li­zo­wał, to zna­czy w tema­cie samo­cho­dów, wojen oraz kobiet. („Jack­son, prze­cież ty nie masz poję­cia o kobie­tach” – stwier­dziła Julia. „Otóż to” – odparł). Nathan na każdą prze­ka­zy­waną mu infor­ma­cję reago­wał prze­wra­ca­niem oczu, ewen­tu­al­nie pozo­ro­wał głu­chotę. Jack­son miał nadzieję, że syn mimo wszystko pod­świa­do­mie chło­nie rady i prze­strogi, któ­rymi nie­ustan­nie go bom­bar­do­wał, a które miały bez­po­średni zwią­zek z zacho­wa­niem chło­paka. „Nie spa­ce­ruj tak bli­sko kra­wę­dzi klifu”. „Uży­waj noża i widelca, a nie pal­ców”. „Ustę­puj miej­sca w auto­bu­sie”. Cho­ciaż, prawdę mówiąc, kiedy to Nathan ostatni raz jechał auto­bu­sem? Wszę­dzie wożono go jak małego lorda. Syn Jack­sona miał dopiero trzy­na­ście lat i ego roz­dęte do tego stop­nia, że pomie­ści­łoby kilka pla­net.

– Co to zna­czy: zało­gowe? – zapy­tał teraz.

– To, że w środku tych okrę­tów sie­dzą ludzie i nimi ste­rują.

– Aku­rat – prych­nął Nathan. – Gada­nie.

– Wła­śnie że sie­dzą. Zoba­czysz.

– Teraz nad­ciąga „Exe­ter”. Okręt pod­wodny nie­przy­ja­ciela jest w tara­pa­tach…

– Pocze­kaj – postra­szył chło­paka Jack­son – pew­nego dnia sam będziesz miał dzieci, a wtedy będziesz je zmu­szał do robie­nia tych samych rze­czy, któ­rych teraz tak bar­dzo nie­na­wi­dzisz: zwie­dza­nia muzeów i pała­ców, spa­ce­rów na wsi… Wów­czas one znie­na­wi­dzą cie­bie. Na tym polega kosmiczna spra­wie­dli­wość, mój synu.

– Na pewno nie będę ich zmu­szał do cze­goś takiego – burk­nął Nathan.

– Prze­ko­nasz się. A ja będę się śmiał ostatni.

– Taaa… Wtedy będziesz już mar­twy.

– Dzięki. Wiel­kie dzięki, Natha­nie. – Jack­son wes­tchnął. Czy sam, mając tyle lat co Nathan, był rów­nie nie­czuły? Ostat­nie, czego potrze­bo­wał, to przy­po­mi­na­nia mu, że jest śmier­telny; dzień w dzień una­ocz­niało mu to doj­rze­wa­nie syna.

Pozo­sta­wało cie­szyć się myślą, że tego popo­łu­dnia Nathan for­mu­ło­wał z grub­sza kom­pletne zda­nia, zamiast jak zwy­kle komu­ni­ko­wać się za pomocą mał­pich pomru­ków. Sie­dział zgar­biony na ławce, z dłu­gimi nogami wycią­gnię­tymi przed sie­bie i ramio­nami skrzy­żo­wa­nymi na piersi w pozie jaw­nego szy­der­stwa. Stopy (obute, a jakże, w dizaj­ner­skie trampki) miał olbrzy­mie i wszystko wska­zy­wało na to, że lada dzień prze­ro­śnie ojca. W jego wieku Jack­son posia­dał dwa zestawy ubrań, z czego jeden sta­no­wił szkolny mun­du­rek. Poza teni­sów­kami na lek­cje wuefu („Poza czym?” – zdu­miał się Nathan) dys­po­no­wał jesz­cze tylko jedną parą butów i poję­cia „dizaj­ner­skie” oraz „logo” były mu cał­kiem obce.

Zanim skoń­czył trzy­na­ście lat, jego matka umarła na raka, sio­stra została zamor­do­wana, a brat popeł­nił samo­bój­stwo, uprzej­mie zadbaw­szy wcze­śniej o to, aby Jack­son po powro­cie ze szkoły zna­lazł jego ciało dyn­da­jące na haku od żyran­dola. On sam ni­gdy nie miał oka­zji być samo­lubny: leżeć roz­wa­lony na kana­pie, sta­wiać żąda­nia i krzy­żo­wać ramiona w geście szy­der­stwa. A gdyby nawet taka oka­zja się tra­fiła, ojciec szybko wybiłby mu pasem z głowy podobne zacho­wa­nie. Jack­son nie życzył by­naj­mniej Natha­nowi cier­pie­nia – niech Bóg broni! – ale nie zaszko­dzi­łoby, gdyby chło­pak był mniej zapa­trzony w sie­bie.

Jeśli cho­dzi o lita­nię rodzin­nych nie­szczęść, Julia, matka Nathana, mogła śmiało kon­ku­ro­wać z Jack­so­nem. Jedna z jej sióstr padła ofiarą mor­der­stwa, druga się zabiła, a trze­cia zmarła na raka („Aha, i nie zapo­mi­naj o tatu­siu, który nas wszyst­kie mole­sto­wał – przy­po­mi­nała. – Wycho­dzi na to, że jestem górą!”). Kiedy Julia i Jack­son się zeszli, łącząc swoje dotych­cza­sowe nie­dole, w wyniku burz­li­wej reak­cji na świe­cie poja­wił się ich jedyny syn. A jeśli mimo pozor­nej bez­tro­ski Nathana zako­do­wane w jego DNA nie­szczę­ście zdą­żyło jakoś zatruć mu krew? Kto wie, może wła­śnie w tym momen­cie tra­ge­dia i roz­pacz roz­ra­stały się w nim jak nowo­twór? („Czy ty choć raz pró­bo­wa­łeś być opty­mi­stą?” – zain­te­re­so­wała się Julia. „Raz – odrzekł Jack­son. – I źle się z tym czu­łem”).

– Mówi­łeś, że kupisz mi lody.

– Chcia­łeś powie­dzieć: „Tato, czy mógł­byś mi kupić obie­cane lody, o któ­rych na chwilę zapo­mnia­łeś? Bar­dzo pro­szę”.

– Dobra, dobra. – Po wyjąt­kowo dłu­giej pau­zie Nathan dodał nie­chęt­nie: – Pro­szę. („Służę miło­ści­wemu panu” – odpo­wia­dała nie­wzru­szona Julia, ile­kroć ich poto­mek cze­goś się od niej doma­gał).

– To co byś chciał?

– Magnum. Z podwój­nym masłem orze­cho­wym.

– Nie masz przy­pad­kiem zbyt wyso­kich wyma­gań?

– No to wszystko mi jedno. Może być cor­netto.

– Poprzeczka chyba na­dal jest zawie­szona zbyt wysoko.

W kwe­stii jedze­nia Nathan od dziecka miał jasno spre­cy­zo­wane gusta. Julia z kolei zacho­wy­wała się zaska­ku­jąco neu­ro­tycz­nie, jeśli cho­dzi o jego prze­ką­ski. „Sta­raj się uwa­żać na to, co je – pouczała Jack­sona. – Cze­ko­la­dowy bato­nik może być, ale nie dawaj mu cukier­ków, a już na pewno żad­nych żel­ków. Kiedy wchło­nie za dużo cukru, zaczyna mu odbi­jać jak grem­li­nowi nakar­mio­nemu po pół­nocy. A jeśli uda ci się wci­snąć w niego jakiś owoc, oka­żesz się lep­szą matką ode mnie”. Za rok czy dwa Julia zacznie się zamar­twiać z powodu papie­ro­sów, alko­holu i nar­ko­ty­ków; Jack­son uwa­żał, że powinna cie­szyć się „słod­kimi latami” ich syna.

– Kiedy pójdę po lody – zwró­cił się do Nathana – spró­buj mieć na oku naszego kum­pla Gary’ego w pierw­szym rzę­dzie, dobra? – Nathan nie dał po sobie poznać, że dotarło do niego choćby jedno słowo, więc Jack­son odcze­kał chwilę i zapy­tał: – Co wła­śnie powie­dzia­łem?

– Powie­dzia­łeś: „Kiedy pójdę po lody, spró­buj mieć na oku naszego kum­pla Gary’ego w pierw­szym rzę­dzie, dobra?”.

– Otóż to. Dokład­nie – przy­tak­nął Jack­son; zro­biło mu się tro­chę głu­pio, cho­ciaż nie zamie­rzał się do tego przy­zna­wać. – Trzy­maj. – Podał chło­pa­kowi swo­jego iPhone’a. – Strzel mu fotkę, gdyby robił coś inte­re­su­ją­cego.

Pod­niósł się z ławki, a pies, z tru­dem poko­nu­jąc stop­nie, podą­żył za nim do kafejki. Dydona, wie­kowa labra­dorka o bisz­kop­to­wym umasz­cze­niu i ze sporą nad­wagą, nale­żała do Julii. Kiedy przed laty Julia przed­sta­wiła mu ją jako Dido („Jack­so­nie, to jest Dido – Dido, oto Jack­son”), zało­żył, że suka dostała imię po popu­lar­nej pio­sen­karce, ale nie – oka­zało się, że nazwano ją tak na cześć Dydony, kró­lo­wej Kar­ta­giny. Cała Julia!

Dido – suczka, a nie kró­lowa Kar­ta­giny – rów­nież została mu powie­rzona pod opiekę razem z długą listą wytycz­nych. Można by pomy­śleć, że Jack­son ni­gdy nie zaj­mo­wał się dziećmi ani psami. („Ale to nie było moje dziecko ani mój pies” – wytknęła mu Julia. „Mówisz o naszym dziecku, jak sądzę” – popra­wił ją).

Nathan miał trzy latka, gdy Jack­son zdo­łał wywal­czyć prawo do opieki nad nim. Z sobie tylko wia­do­mych powo­dów Julia zaprze­czała, jakoby był ojcem chłopca. Zanim uznała w końcu ten nie­za­prze­czalny fakt, Jack­son stra­cił naj­lep­sze lata z życia syna. („Chcia­łam go mieć tylko dla sie­bie” – tłu­ma­czyła). Za to teraz, kiedy zaczęły się te naj­gor­sze lata, Julia aż nadto chęt­nie dzie­liła się nim z Jack­sonem.

Zapo­wie­działa, że będzie „wście­kle” zajęta nie­mal przez całe lato, zabrał więc syna do domku, który wynaj­mo­wał na wschod­nim wybrzeżu York­shire, kilka kilo­me­trów na pół­noc od Whitby. Nie potrze­bo­wał wiele, żeby pro­wa­dzić biuro detek­ty­wi­styczne. Mógł to robić gdzie­kol­wiek – wystar­czyło dobrze dzia­ła­jące wi-fi.

Julia grała pato­lożkę („Tę słynną pato­lożkę” – popra­wiała go) w nada­wa­nym od lat serialu poli­cyj­nym Col­lier. Mówiono, że to „odważny współ­cze­sny dra­mat”, cho­ciaż ostat­nio stał się ckli­wym tasiem­cem, któ­rego sce­na­riusz pisali cyniczni wiel­ko­miej­scy gogu­sie, zajęci na co dzień wcią­ga­niem koki albo innych świństw.

Teraz po raz pierw­szy wątek postaci Julii został roz­wi­nięty. „Czeka mnie wielka ewo­lu­cja” – oznaj­miła Jack­so­nowi. W pierw­szej chwili myślał, że powie­działa „rewo­lu­cja” i tro­chę potrwało, zanim roz­wi­kłał tę zagadkę w swo­jej gło­wie. Mimo to do tej pory, ile­kroć wspo­mi­nała mu o tej „ewo­lu­cji”, wyobra­żał sobie Julię wio­dącą lud na bary­kady. Nie byłaby zresztą naj­gor­szą towa­rzyszką na nie­spo­kojne czasy; pod fasadą roz­trze­pa­nej akto­reczki kryła się kobieta twarda i przed­się­bior­cza – nawia­sem mówiąc, o natu­ral­nych skłon­no­ściach przy­wód­czych.

Kon­trakt Julii wyga­sał, a ponie­waż pro­du­cenci ską­pili jej infor­ma­cji na temat sce­na­riu­sza, była nie­mal pewna, że po „ewo­lu­cji” jej postać czeka ponury koniec („Jak nas wszyst­kich” – pod­su­mo­wał Jack­son). Mimo wszystko Julia zacho­wy­wała opty­mizm. Twier­dziła, że dzięki seria­lowi zdo­była dużą popu­lar­ność. Jej agent miał już dla niej na oku rolę w kome­dii z okresu Restau­ra­cji, która miała być grana w teatrze West York­shire Play­ho­use3. („Poważne aktor­stwo – cie­szyła się Julia. – A jeśli to nie wypali, zawsze mam jesz­cze Taniec z gwiaz­dami. Już dwa razy się do mnie zgła­szali. Naj­wi­docz­niej koń­czą im się cele­bryci”). Miała cudowny gar­dłowy śmiech, szcze­gól­nie gdy żar­to­wała z samej sie­bie. Albo uda­wała, że żar­tuje. Był w tym pewien urok.

– Tak jak przy­pusz­cza­łem, nie mają magnum ani cor­netto, tylko świ­derki od Bas­sa­niego – oznaj­mił synowi po powro­cie. W unie­sio­nych rękach niósł jak pochod­nie dwa ape­tyczne rożki. Wyda­wa­łoby się, że po tym, co zaszło, ludzie nie będą kupo­wali dzie­ciom lodów tej firmy. Hała­śliwe salony gier Car­mody’ego na nabrzeżu też cie­szyły się na­dal dużą popu­lar­no­ścią. Lody i auto­maty do gry – ide­alne wabiki dla naj­młod­szych. Odkąd ta sprawa tra­fiła do gazet, musiało minąć chyba z dzie­sięć lat. (Im Jack­son był star­szy, tym szyb­ciej pły­nął czas). Anto­nio Bas­sani i Michael Car­mody, miej­scowe grube ryby; jeden sie­dział obec­nie w wię­zie­niu, a drugi skoń­czył ze sobą. Jack­sonowi zawsze się myliło, który jest który. Nie zdzi­wiłby się, gdyby się oka­zało, że ten, który sie­dział, ma nie­długo wyjść na wol­ność, o ile już nie wyszedł. Bas­sani i Car­mody lubili dzieci. Za bar­dzo. I lubili odda­wać je w ręce takich, któ­rzy za bar­dzo je lubili. Jak pre­zenty albo fanty na lote­rii.

Wiecz­nie głodna Dido dep­tała mu po pię­tach, kole­biąc się na boki. Zamiast lodów Jack­son dał jej psi sma­ko­łyk w kształ­cie kości. Przy­pusz­czał, że kształt przy­smaku nie ma dla suki więk­szego zna­cze­nia.

– Kupi­łem wani­liowe i cze­ko­la­dowe – zwró­cił się do Nathana. – Które wolisz? – Pyta­nie było czy­sto reto­ryczne. Kto w wieku poni­żej osiem­na­stu lat wybrałby smak wani­liowy?

– Cze­ko­la­dowe. Dzięki.

„Dzięki”, małe zwy­cię­stwo na fron­cie walki o kul­ty­wo­wa­nie dobrych manier, pomy­ślał Jack­son. („Koniec koń­ców wyj­dzie na ludzi – twier­dziła Julia. – Bycie nasto­lat­kiem jest strasz­nie trudne. Burza hor­mo­nów i to cią­głe zmę­cze­nie. Doj­rze­wa­nie pochła­nia mnó­stwo ener­gii”). A co z tymi, któ­rzy daw­niej w wieku czter­na­stu lat (czyli pra­wie w wieku Nathana!) rzu­cali szkołę i szli pra­co­wać w fabryce, hucie albo kopalni? (Jak choćby ojciec Jack­sona, a wcze­śniej jego dzia­dek). Albo sam Jack­son, który jako szes­na­sto­la­tek zacią­gnął się do woj­ska – dzie­ciak roz­bity przez sys­tem i przez ten sam sys­tem poskła­dany na powrót w męż­czy­znę? Czy tam­tym nasto­lat­kom, włą­cza­jąc w to jego samego, też pobła­żano ze względu na sza­le­jące w nich hor­mony? A skąd. Pra­co­wali razem z doro­słymi i zacho­wy­wali się jak trzeba, by pod koniec każ­dego tygo­dnia odda­wać mat­kom (lub ojcom) całą wypłatę. Poza tym… („Zamkniesz się wresz­cie? – prze­ry­wała mu znu­żona Julia. – Tamto życie minęło i już nie wróci”).

– A gdzie jest Gary? – zapy­tał Jack­son, omia­ta­jąc wzro­kiem rzędy ławek.

– Gary?

– Tak. Gary, któ­rego mia­łeś pil­no­wać.

Nathan, nie odry­wa­jąc oczu od ekranu smart­fona, ski­nął głową w kie­runku wypo­ży­czalni rowe­rów wod­nych. Gary i Kir­sty stali tam w kolejce.

– Bitwa skoń­czona! Na maszt wcią­gana jest flaga Wiel­kiej Bry­ta­nii. Hip, hip, hurra na cześć naszej sta­rej, dobrej flagi!

Jack­son wzniósł okrzyk wraz z resztą publicz­no­ści. Dał Natha­nowi życz­li­wego kuk­sańca i spy­tał:

– A ty dla­czego nie wiwa­tu­jesz na cześć naszej sta­rej, dobrej flagi?

– Hurra – burk­nął Nathan.

O iro­nio, pomy­ślał Jack­son, imię twoje Nathan Land. Nazwi­sko syna – po matce – było sta­łym źró­dłem nie­po­ro­zu­mień mię­dzy Julią i Jack­sonem. Deli­kat­nie mówiąc. Według Jack­sona „Nathan Land” brzmiało jak nazwi­sko osiem­na­sto­wiecz­nego żydow­skiego finan­si­sty, zało­ży­ciela dyna­stii euro­pej­skich ban­kie­rów. Dla odmiany „Nat Bro­die” przy­wo­dziło na myśl dziel­nego poszu­ki­wa­cza przy­gód, pio­niera wyty­cza­ją­cego nowe gra­nice, podą­ża­ją­cego na zachód w poszu­ki­wa­niu złota albo stad bydła, za któ­rym sznu­rem cią­gnęły kobiety swo­bod­nych oby­cza­jów. („Odkąd to masz taką bujną wyobraź­nię?” – chciała wie­dzieć Julia. Praw­do­po­dob­nie odkąd cię pozna­łem, odparł w myślach Jack­son).

– Możemy już stąd iść? – zapy­tał Nathan, zie­wa­jąc sze­roko i bez żad­nego skrę­po­wa­nia.

– Za moment. Daj mi to skoń­czyć – odparł Jack­son, wska­zu­jąc swój rożek. Uwa­żał, że trudno było o bar­dziej żenu­jący widok niż doro­sły facet, który prze­cha­dza się, liżąc loda.

Uczest­nicy bitwy o ujście La Platy roz­po­częli rundę hono­rową. Załoga okrę­tów usu­nęła ich wierzch­nie ele­menty przy­po­mi­na­jące wie­życzki obser­wa­cyjne w łodziach pod­wod­nych i machała do tłumu.

– Widzisz? – ode­zwał się Jack­son do Nathana. – A nie mówi­łem?

Nathan prze­wró­cił oczami.

– Mówi­łeś. Czy teraz możemy już iść?

– Dobrze, tylko naj­pierw zer­k­niemy, co robi Gary.

Nathan jęk­nął, jakby cze­kały go jakieś wymyślne tor­tury.

– Zaci­śnij zęby i znieś to z god­no­ścią, jak na męż­czy­znę przy­stało – pouczył go rado­śnie Jack­son.

Pod­czas gdy flota naj­mniej­szych okrę­tów zało­go­wych świata odpły­wała do miej­sca cumo­wa­nia, rowery wodne – w kolo­rach czer­wieni, żółci i błę­kitu, o wydłu­żo­nych dzio­bach zakoń­czo­nych wiel­kimi smo­czymi łbami, niczym łodzie Wikin­gów z kre­skó­wek – wła­śnie opusz­czały przy­stań. Gary i Kir­sty także już wsie­dli do swo­jego rydwanu i męż­czy­zna peda­ło­wał dziel­nie ku środ­kowi stawu. Jack­son pstryk­nął im kilka fotek. Kiedy spoj­rzał na wyświe­tlacz tele­fonu, cze­kała go przy­jemna nie­spo­dzianka: w cza­sie, gdy on kupo­wał lody, Nathan wyko­nał serię zdjęć – współ­cze­sny odpo­wied­nik kine­ografu – na któ­rych Gary i Kir­sty cało­wali się z war­gami uło­żo­nymi w dzió­bek niczym dwie roz­dymki.

– Grzeczny chło­piec – pochwa­lił syna.

– A teraz możemy już iść?

– Możemy.

Jack­son od kilku tygo­dni śle­dził Gary’ego i Kir­sty. Wysłał żonie Gary’ego, Penny, tyle fotek owej pary in fla­granti, że oskar­żyw­szy go naj­pierw o zdradę, mogłaby kil­ku­krot­nie się z nim roz­wieść. Jed­nak ile­kroć pytał ją: „Chyba ma już pani wystar­cza­jąco dużo dowo­dów, pani Trot­ter?”, zawsze odpo­wia­dała: „Niech pan jesz­cze tro­chę za nimi pocho­dzi, panie Bro­die”. Penny Trot­ter – dość nie­for­tunne nazwi­sko, przy­naj­mniej zda­niem Jack­sona. Nóżki wie­przowe, tanie mięso od rzeź­nika. Jego matka czę­sto je przy­rzą­dzała, nie gar­dziła też świń­skim łbem. Od ryja do ogona i wszystko, co pomię­dzy – nic się u nich nie mar­no­wało. Była Irlandką i pamięć wiel­kiego głodu wciąż była w niej żywa, wyryta w kościach niczym wzory na tych ozdo­bach z muszli rzeź­bio­nych przez wie­lo­ryb­ni­ków, które Jack­son oglą­dał w muzeum w Whitby. Poza tym, jak na irlandzką matkę przy­stało, pod­czas rodzin­nych posił­ków w pierw­szej kolej­no­ści obsłu­gi­wała męż­czyzn, poczy­na­jąc od głowy rodziny. Potem sta­wiała talerz przed sio­strą Jack­sona, aż wresz­cie sama sia­dała do stołu i zja­dała to, co jesz­cze zostało – czę­sto było to rap­tem kilka ziem­nia­ków i odro­bina sosu z pie­czeni. Jedna Niamh dostrze­gała ów bez­miar mat­czy­nego poświę­ce­nia. („Mamo, weź tro­chę mięsa ode mnie”).

Bywało, że we wspo­mnie­niach Jack­sona obraz sio­stry wyda­wał się żyw­szy, niż kie­dy­kol­wiek był za jej życia. Ze wszyst­kich sił sta­rał się pod­trzy­my­wać pamięć o Niamh, jako że poza nim nie było już nikogo, kto mógłby pod­sy­cać ten ogień. Wkrótce zga­śnie na wiecz­ność, podob­nie jak Jack­son, jego syn i… („Na litość boską, Jack­son, dajże wresz­cie spo­kój” – dener­wo­wała się Julia).

Powoli zaczy­nał się zasta­na­wiać, czy Penny Trot­ter nie czer­pie przy­pad­kiem jakiejś maso­chi­stycz­nej przy­jem­no­ści z tego, co (nie­mal) zakra­wało na pod­glą­dac­two. A może miała w zana­drzu jakiś plan, o któ­rym nie wspo­mniała Jack­so­nowi? Albo zwy­czaj­nie chciała prze­cze­kać, jak Pene­lopa, w nadziei że jej Ody­se­usz odnaj­dzie drogę do domu? Nathan miał przez waka­cje przy­go­to­wać do szkoły pro­jekt na temat Ody­sei. Wyglą­dało na to, że niczego na razie się nie nauczył, pod­czas gdy Jack­son wyniósł z tej lek­tury cał­kiem sporo.

Jego syn cho­dził do pry­wat­nej szkoły (głów­nie dzięki gaży, którą Julia dosta­wała za grę w serialu Col­lier), czemu Jack­son był z zasady prze­ciwny, cho­ciaż w głębi ducha odczu­wał ulgę, bo miej­scowe gim­na­zjum, do któ­rego Nathan musiałby uczęsz­czać, miało fatalne noto­wa­nia. („Nie mogę się zde­cy­do­wać, kim ty wła­ści­wie jesteś – stwier­dziła Julia – hipo­krytą czy po pro­stu sfru­stro­wa­nym ide­ali­stą”. Czy zawsze fero­wała takie surowe sądy? Nie­gdyś był to przy­wi­lej eks­żony Jack­sona, Josie. Odkąd to Julia stała się taka sama?).

Jack­son znu­dził się Garym i Kir­sty. Byli nie­wol­ni­kami wła­snych przy­zwy­cza­jeń, w każdy ponie­dzia­łek i w każdą środę wie­czo­rem wycho­dzili dokądś razem w Leeds, gdzie oboje pra­co­wali w jed­nej fir­mie ubez­pie­cze­nio­wej. Zawsze wyglą­dało to tak samo: drink, kola­cja, a po niej dwie godziny spę­dzone w czte­rech ścia­nach nowo­cze­snego miesz­kanka Kir­sty. Dzięki Bogu Jack­son bez pod­glą­da­nia potra­fił się domy­ślić, co tam robią. Póź­niej Gary wra­cał samo­cho­dem do Penny i nale­żą­cego do nich obojga nija­kiego bliź­niaka z czer­wo­nej cegły w Acomb na rów­nin­nych przed­mie­ściach Yorku. Jack­son lubił fan­ta­zjo­wać, że gdyby sam jako żonaty męż­czy­zna wdał się w pokątny romans – co z ręką na sercu ni­gdy mu się nie przy­da­rzyło – zacho­wy­wałby się jed­nak nieco bar­dziej spon­ta­nicz­nie i mniej prze­wi­dy­wal­nie. I że spra­wia­łoby mu to tro­chę więk­szą frajdę. Taką przy­naj­mniej miał nadzieję.

Do Leeds nawet samo­cho­dem był spory kawa­łek drogą przez wrzo­so­wi­ska, dla­tego Jack­son zwer­bo­wał do pomocy mło­dzieńca, nie­ja­kiego Sama Til­linga, zamiesz­ka­łego w Har­ro­gate. Chło­pak wła­śnie skoń­czył stu­dia i miał wstą­pić w sze­regi poli­cji, ale na razie potwor­nie się nudził. Jack­son zapro­po­no­wał mu pracę w tere­nie i młody z rado­ścią wyko­ny­wał za niego co nud­niej­sze zle­ce­nia. Bez opo­rów łaził po barach, pubach i restau­ra­cjach ser­wu­ją­cych curry, wszę­dzie, dokąd tylko Gary’ego i Kir­sty zawio­dły porywy sil­nie powścią­ga­nej namięt­no­ści. Z rzadka wypusz­czali się poza mia­sto na jed­no­dniowe wycieczki. Dzi­siaj był czwar­tek, więc naj­wy­raź­niej urwali się z pracy ze względu na piękną pogodę. Nie mając ku temu żad­nych pod­staw, Jack­son przy­pusz­czał, że Gary i Kir­sty należą do tej kate­go­rii osób, które bez skrę­po­wa­nia oszu­kują swo­ich prze­ło­żo­nych.

Ponie­waż park Peasholm znaj­do­wał się o rzut kamie­niem od domku Jack­sona, tego dnia posta­no­wił sam za nimi pocho­dzić. Dzięki temu miał czym zająć Nathana, cho­ciaż domyślną ulu­bioną roz­rywką syna było prze­sia­dy­wa­nie w domu i gra w Grand Theft Auto na Xbo­xie albo cza­to­wa­nie ze zna­jo­mymi w sieci. (Co takiego mieli sobie do powie­dze­nia, na Boga? Niczego prze­cież nie robili). Raz Jack­son usi­ło­wał zacią­gnąć Nathana (nie­mal dosłow­nie, po stu dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu stop­niach) do wysma­ga­nych wia­trem ruin opac­twa w Whitby, na próżno licząc, że w ten spo­sób chło­pak dowie się cze­goś o histo­rii. Podob­nie było w muzeum, które lubił za kolek­cję nie­co­dzien­nych eks­po­na­tów, od ska­mie­lin kro­ko­dyli, przez pamiątki wie­lo­ryb­ni­cze, po zmu­mi­fi­ko­waną rękę wisielca. Żad­nych inte­rak­tyw­nych gadże­tów, żeby za wszelką cenę zaba­wiać nad­po­bu­dliwe dzie­ciaki, tylko dzi­waczna zbie­ra­nina relik­tów prze­szło­ści, wciąż w ory­gi­nal­nych wik­to­riań­skich gablo­tach – przy­szpi­lo­nych motyli, wypcha­nych pta­ków, orde­rów wojen­nych, otwar­tych od frontu dom­ków dla lalek. Te dro­bia­zgi sta­no­wiły nama­calne świa­dec­two czy­je­goś życia, a prze­cież, bądź co bądź, wła­śnie to się liczyło w osta­tecz­nym roz­ra­chunku, prawda?

Jack­son zdzi­wił się, że maka­bryczna zmu­mi­fi­ko­wana ręka nie zro­biła wra­że­nia na Natha­nie. Nazy­wała się „ręka chwały” i wią­zała się z nią skom­pli­ko­wana, długa legenda, w któ­rej główne role odgry­wały szu­bie­nice i opor­tu­ni­styczni rabu­sie. Muzeum szczy­ciło się też bogatą spu­ści­zną zwią­zaną z tra­dy­cją mary­ni­styczną Whitby, lecz ta rów­nież nie zain­te­re­so­wała Nathana, w związku z czym o zwie­dze­niu muzeum kapi­tana Cooka nie mogło być nawet mowy.

Jack­son podzi­wiał Cooka. „Jako pierw­szy opły­nął świat dookoła” – rzekł, pró­bu­jąc wzbu­dzić w synu cie­ka­wość. „I co z tego?” – odparł chło­pak. („I co z tego!” Jakże Jack­son nie cier­piał tej pogar­dli­wej odzywki). Ale może jego syn miał rację. Może prze­szłość nie sta­no­wiła już żad­nego kon­tek­stu dla teraź­niej­szo­ści. Może nic z tego nie miało już zna­cze­nia. Czy to wła­śnie miało wybrzmieć przy końcu świata – nie żaden wybuch, tylko nie­szczę­sne „I co z tego?”.

Pod­czas gdy Gary z Kir­sty sobie hulali, Penny Trot­ter doglą­dała inte­resu – skle­piku z pamiąt­kami w Acomb, który nazy­wał się „Skrzy­nia skar­bów” i pach­niał w środku zupeł­nie nie świą­to­bli­wymi won­no­ściami: mie­sza­niną paczuli z kadzi­de­łek i sztucz­nego aro­matu wani­lio­wego. Sprze­da­wano tam głów­nie kartki oko­licz­no­ściowe i papier do pako­wa­nia pre­zen­tów, a także kalen­da­rze, świeczki, mydełka, kubki i całe mnó­stwo innych pre­ten­sjo­nal­nych przed­mio­tów, któ­rych prze­zna­cze­nie na pierw­szy rzut oka nie było cał­kiem jasne. Tego rodzaju przy­bytki wege­to­wały od jed­nego święta do dru­giego – Boże Naro­dze­nie, Walen­tynki, Dzień Matki, Hal­lo­ween i znowu Boże Naro­dze­nie – po dro­dze zara­bia­jąc jesz­cze na uro­dzi­nach.

– Jako takie nie ma żad­nego prak­tycz­nego zasto­so­wa­nia – wytłu­ma­czyła mu Penny Trot­ter, gdy Jack­son zagad­nął ją kie­dyś o wypchane serce ze szkar­łat­nego filcu z wyszy­wa­nym na przo­dzie ceki­nami sło­wem „miłość”. – Można je po pro­stu gdzieś powie­sić. – Penny Trot­ter z natury była roman­tyczką, co, jak sama mówiła, oka­zało się jej zgubą. Była też „odro­dzoną” chrze­ści­janką, ale na czym owo odro­dze­nie mia­łoby pole­gać, tego już nie wyja­wiła. (Chyba wystar­czy raz naro­dzić się dla wiary?). Nosiła krzy­żyk na szyi i bran­so­letkę na nad­garstku z nadru­ko­wa­nymi ini­cja­łami „CBZJ”, które zdu­miały Jack­sona. „To zna­czy: «Co By Zro­bił Jezus?» – obja­śniła Penny. – Dzięki temu zanim zro­bię coś, czego mogła­bym póź­niej żało­wać, zawsze się zatrzy­muję i zasta­na­wiam”. Uznał, że ten aku­rat skrót warto by zapa­mię­tać. „CBZJ”. „Co By Zro­bił Jack­son?”

„Usługi Detek­ty­wi­styczne Bro­diego” sta­no­wiły naj­now­szą odsłonę jego daw­nej agen­cji detek­ty­wi­stycz­nej, cho­ciaż sam sta­rał się nikomu nie przed­sta­wiać jako „pry­watny detek­tyw”. Budziło to w ludziach zbyt cele­bryc­kie (albo zbyt tan­detne – zależy, jak na to spoj­rzeć) sko­ja­rze­nia. Zbyt chan­dle­row­skie. Towa­rzy­szyły temu zwy­kle zbyt wyso­kie ocze­ki­wa­nia.

Więk­szość dni upły­wała Jack­so­nowi na wyko­ny­wa­niu nud­nych zle­ceń od praw­ni­ków – namie­rza­niu dłuż­ni­ków, pro­wa­dze­niu inwi­gi­la­cji i tak dalej. Do tego docho­dziły kra­dzieże w miej­scu pracy, wery­fi­ka­cja zaświad­czeń o nie­ka­ral­no­ści, raporty kon­su­menc­kie i tro­chę ana­liz eko­no­miczno-finan­so­wych, jed­nak w grun­cie rze­czy zawie­sza­jąc wir­tu­alny szyld firmy w inter­ne­cie, mógł rów­nie dobrze umie­ścić tam któ­reś z wypcha­nych ser­du­szek Penny Trot­ter, ponie­waż zna­ko­mita więk­szość spraw doty­czyła śle­dze­nia nie­wier­nych współ­mał­żon­ków (zdrado, imię twoje Gary) albo wcią­ga­nia niczego nie­podej­rze­wa­ją­cych poten­cjal­nych Garych – chło­pa­ków lub narze­czo­nych – w zasadzkę (lub, jak nazy­wał to w myślach Jack­son, bra­nia ich na wabia), aby zba­dać ich odpor­ność na pokusy. Cho­ciaż tkwił w tej robo­cie od lat, ni­gdy by się nie spo­dzie­wał, że na świe­cie żyje tyle podejrz­li­wych kobiet.

Tego rodzaju dzia­łal­ność wyma­gała nie byle jakiej przy­nęty, praw­dzi­wej femme fatale. Zna­lazł ją w oso­bie wyjąt­kowo ponęt­nej Rosjanki o imie­niu Tatiana. Gdyby porów­nać pułapkę do garnca z mio­dem, w któ­rym wodzony na poku­sze­nie nie­szczę­śnik miałby zanu­rzyć palec, Tatiana byłaby psz­czołą o wyjąt­kowo zabój­czym jadzie – może nawet bar­dziej szer­sze­niem niż psz­czołą. Jack­son poznał ją w innym życiu, gdy ona pra­co­wała jako domina, on zaś był – przez krótki czas – wol­nym jak ptak milio­ne­rem (teraz wyda­wało się to nie­wia­ry­godne). Nie połą­czył ich seks ani zwią­zek, ucho­waj Boże! Jack­son wolałby już pójść do łóżka ze wspo­mnia­nym szer­sze­niem niż z Tatianą. Po pro­stu tra­fił na nią przy­pad­kiem w ramach śledz­twa, w które chcąc nie chcąc się uwi­kłał. Był wtedy zresztą zwią­zany z Julią (a raczej tak mu się wyda­wało) i z wiel­kim zaan­ga­żo­wa­niem brał udział w two­rze­niu zygoty, która z cza­sem miała lek­ce­wa­żąco wycią­gać przed sie­bie nogi i krzy­żo­wać ręce na piersi w wyra­zie naj­wyż­szej pogardy. Tatiana poda­wała się za dzie­cię cyrku – jej ojciec był rze­komo słyn­nym klau­nem. Twier­dziła, że w Rosji klauni wcale nie są zabawni. To tak jak u nas, pomy­ślał Jack­son. Sama, choć wyda­wało się to mało praw­do­po­dobne, wystę­po­wała ponoć kie­dyś na tra­pe­zie. Jack­son był cie­kaw, czy na­dal ćwi­czyła pod­niebne akro­ba­cje.

Odkąd się poznali, czasy zmie­niły się na mrocz­niej­sze, cho­ciaż gdyby spy­tać Jack­sona, świat w ogóle z dnia na dzień sta­wał się coraz bar­dziej ponury. Tatiana, o dziwo, wciąż wyglą­dała mniej wię­cej tak samo, choć i ona się „odro­dziła”. Jack­son natknął się na nią po latach cał­kiem przez przy­pa­dek (tak sądził, ale kto wie, jak naprawdę było?) w Leeds, gdzie pra­co­wała jako kel­nerka w kok­tajl­ba­rze (gotowy mate­riał na pio­senkę). Wygi­nała się i łasiła do klien­tów w obci­słej czar­nej sukience naszy­wa­nej ceki­nami. „Wszystko zupeł­nie legal­nie” – zapew­niła go póź­niej, ale w jej ustach brzmiało to mało wia­ry­god­nie.

Jack­son wybrał się aku­rat na służ­bo­wego drinka z nie­ja­kim Ste­phe­nem Mel­lor­sem, praw­ni­kiem, od któ­rego przyj­mo­wał spo­ra­dyczne zle­ce­nia. Lokal oka­zał się jed­nym z tych nowo­mod­nych miejsc, w któ­rych egip­skie ciem­no­ści unie­moż­li­wiają doj­rze­nie zawar­to­ści kie­liszka. Mel­lors, rów­nie nowo­modny i dumny ze swo­jej metro­sek­su­al­no­ści – coś, o co próżno byłoby podej­rze­wać Jack­sona – zamó­wił kok­tajl o nazwie Man­hat­tan, pod­czas gdy Jack­son zado­wo­lił się wodą Per­rier. Leeds ni­gdy nie wyda­wało mu się mia­stem, w któ­rym bez­piecz­nie byłoby pić kra­nówkę. Nie miał nic prze­ciwko napo­jom alko­ho­lo­wym, wręcz prze­ciw­nie, ale jeśli cho­dzi o picie i kie­ro­wa­nie samo­cho­dem, narzu­cił sobie rygo­ry­styczne zasady, któ­rych surowo prze­strze­gał. Wystar­czyło mu, że raz musiał zeskro­by­wać z asfaltu nasto­let­nie ofiary wypadku pod wpły­wem; tego rodzaju doświad­cze­nie dawało nie­złomną pew­ność, że samo­chód i alko­hol nie sta­no­wią dobrego połą­cze­nia.

Jedna kel­nerka przy­jęła zamó­wie­nie, a inna przy­nio­sła je im do niskiego sto­lika. Przy­kuc­nęła, żeby posta­wić na bla­cie tacę z napo­jami – ryzy­kowny manewr dla kobiety w pan­to­flach na dzie­się­cio­cen­ty­me­tro­wych obca­sach – dzięki czemu Mel­lors miał oka­zję zaj­rzeć w jej dekolt, kiedy sta­wiała przed nim kie­li­szek z kok­taj­lem. Potem w ten sam spo­sób podała Jack­so­nowi wodę, nale­wa­jąc ją powoli do szklanki, jakby go uwo­dziła. „Dzięki” – rzekł, pra­gnąc zacho­wy­wać się, jak na dżen­tel­mena przy­stało (praca na dłu­gie lata), i nawet nie zer­k­nął na jej dekolt. Zamiast tego spoj­rzał jej w twarz i stwier­dził, że kel­nerka uśmie­cha się do niego zło­śli­wie, w spo­sób, który wydał mu się zaska­ku­jąco zna­jomy i przy­pra­wił go o ciarki na ple­cach. „Witaj, Jack­so­nie Bro­die – zamru­czała. – Znowu się spo­ty­kamy”. Zupeł­nie jakby brała udział w castingu na kobiecy czarny cha­rak­ter w fil­mie o Bon­dzie. Zanim Jack­son odzy­skał mowę, kel­nerka odma­sze­ro­wała na swo­ich zabój­czych szpil­kach (nie na darmo były dłu­gie i ostre jak szty­lety) i zni­kła w mroku.

– Wow – wes­tchnął Ste­phen Mel­lors z apro­batą. – Szczę­ściarz z cie­bie, Bro­die. Uda miała jak ima­dło. Założę się, że musi sporo ćwi­czyć.

– Tak, na tra­pe­zie – odparł Jack­son. Zauwa­żył lśniący cekin, który odpadł od sukienki i mru­gał do niego na sto­liku niczym karta wizy­towa.

Ruszyli do wyj­ścia z parku. Nathan sadził przed sie­bie dłu­gimi susami niczym roz­ha­sany szcze­niak, Dido posłusz­nie kuś­ty­kała w ślad za nim, jakby pro­siła się o wymianę stawu bio­dro­wego (pew­nie byłoby to cał­kiem nie od rze­czy). Przy bra­mie stała tablica ogło­sze­niowa z kil­koma afi­szami rekla­mu­ją­cymi roz­ma­ite let­nie roz­rywki – festyn z oka­zji Dnia Ratow­ni­ków Wod­nych, ple­ne­rowy kon­cert Toma Jonesa, występ zespołu Sho­wad­dy­waddy w sali kon­certowej Scar­bo­ro­ugh Spa. W teatrze Palace odby­wał się jakiś prze­gląd kome­diowy pod hasłem powrotu do lat osiem­dzie­sią­tych, z Barc­layem Jac­kiem jako gwiazdą wie­czoru. Jack­son roz­po­znał jego wykrzy­wioną twarz. „Pół­noc ma swo­jego króla dow­cipu. Boki zry­wać. Wstęp dla mło­dzieży tylko za zgodą rodzi­ców”.

Wie­dział, że Barc­lay Jack ma coś za uszami, ale nie mógł wygrze­bać kon­kret­nej infor­ma­cji z męt­nych zaka­mar­ków swo­jej pamięci – posęp­nego miej­sca peł­nego rdze­wie­ją­cych wra­ków i zasy­pa­nego szcząt­kami mar­twych sza­rych komó­rek. Cho­dziło o jakiś skan­dal w związku z dziećmi albo nar­ko­ty­kami i nie­szczę­śli­wym wypad­kiem na base­nie. Jack­so­nowi maja­czył się nalot poli­cji na dom komika, z któ­rego nie wyni­kło nic poza tym, że poli­cja i media musiały się póź­niej gęsto tłu­ma­czyć i prze­pra­szać. Tak czy ina­czej, po tym wyda­rze­niu kariera gwiaz­dora legła w gru­zach. W tej histo­rii było jesz­cze jakieś dru­gie dno, ale Jack­son wyczer­pał na razie moce prze­ro­bowe swo­jego umy­słu.

– Ten gość to kutas – stwier­dził Nathan.

– Nie uży­waj takich słów – upo­mniał go Jack­son. Zasta­na­wiał się, czy ist­nieje gra­nica wieku, od któ­rej można pozwo­lić dziecku bez­kar­nie prze­kli­nać.

W dro­dze powrot­nej na par­king minęli par­te­rowy budy­nek z nazwą dum­nie wyeks­po­no­waną na bra­mie: „Noistyk­nie”. Nathan potrze­bo­wał dłuż­szej chwili, żeby to roz­szy­fro­wać, po czym par­sk­nął śmie­chem.

– Co za gów­niany tekst – mruk­nął.

– Fakt – zgo­dził się Jack­son. (Doszedł do wnio­sku, że „gów­niany” jesz­cze ujdzie – to okre­śle­nie było zbyt pojemne, żeby go cał­kiem zaka­zać). – Ale może to coś w rodzaju, bo ja wiem… zen – („zen”, naprawdę to powie­dział?). – Mieć świa­do­mość, że coś się osią­gnęło, i uznać, że to już wystar­czy. Przy­jąć to, co jest, zamiast stale do cze­goś dążyć. – Sam na co dzień zma­gał się z czymś podob­nym.

– Mimo to brzmi gów­nia­nie.

– Może i tak.

Na par­kingu zastali trzech chu­li­ga­nów, jak Jack­son zwykł w myślach nazy­wać tę kate­go­rię mło­dych męż­czyzn. Rap­tem kilka lat starsi od Nathana, palili papie­rosy i pili z puszek coś, co z pew­no­ścią zna­la­złoby się na liście pro­duk­tów spo­żyw­czych zaka­za­nych przez Julię. Poza tym jak na gust Jack­sona krę­cili się zde­cy­do­wa­nie za bli­sko jego samo­chodu. Choć w wyobraźni jeź­dził czymś znacz­nie bar­dziej męskim, w rze­czy­wi­sto­ści pojaz­dem z wyboru była obec­nie bez­na­dziej­nie nudna i prze­ciętna toyota, potwier­dza­jąca jego sta­tus rodzica i opie­kuna psa.

– Chłopcy? – ode­zwał się, przy­bie­ra­jąc odru­chowo ton poli­cjanta. Sta­now­cze brzmie­nie głosu zostało skwi­to­wane krzy­wymi uśmiesz­kami. Jack­son wyczuł, że Nathan przy­suwa się bli­żej niego – przy całej swej bra­wu­rze na­dal był tylko dziec­kiem. Serce Jack­sona ści­snęło się na tak widomy prze­jaw jego bez­rad­no­ści. Gdyby kto­kol­wiek choć dotknął jego syna pal­cem albo w jakiś inny spo­sób spra­wił mu przy­krość, Jack­son musiałby się bar­dzo powstrzy­my­wać, żeby nie urwać deli­kwen­towi łba i nie wsa­dzić gdzieś, gdzie słońce nie docho­dzi. Na przy­kład w Mid­dles­bro­ugh.

Dido odru­chowo wark­nęła na wyrost­ków.

– Serio? – Jack­son pochy­lił się nad nią. – Nie prze­sa­dzasz? – To mój samo­chód – zwró­cił się do chło­pa­ków – więc lepiej stąd spa­daj­cie, okej? – Żeby go nastra­szyć, trzeba było cze­goś wię­cej niż trójki nasto­let­nich poze­rów. Jeden z nich zgniótł pod butem pustą puszkę i wsko­czył tył­kiem na maskę, uru­cha­mia­jąc alarm, na co wszy­scy trzej wybuch­nęli śmie­chem niby stado hien. Jack­son wes­tchnął. Nie mógł im przy­ło­żyć, bo zasad­ni­czo rzecz bio­rąc, na­dal byli dziećmi, on zaś wolał ogra­ni­czyć sto­so­wa­nie prze­mocy do ludzi w wieku odpo­wied­nim, aby móc wal­czyć za swój kraj.

Kole­sie wyco­fali się powoli, przy­gar­bieni, zwró­ceni twa­rzą do niego, całą mową ciała rzu­ca­jąc mu wyzwa­nie. Jeden wyko­ny­wał przy tym obu­rącz obraź­liwe gesty, przez co wyglą­dał, jakby usi­ło­wał żon­glo­wać nie­wi­docz­nym przed­mio­tem za pomocą dwóch środ­ko­wych pal­ców. Jack­son wyłą­czył alarm i otwo­rzył drzwi auta. Pod­czas gdy on poma­gał Dido wsiąść na tylne sie­dze­nie, Nathan zajął miej­sce z przodu. Suka ważyła tonę.

Przy wyjeź­dzie z par­kingu minęli tamtą trójcę, zmie­rza­jącą przed sie­bie nie­śpiesz­nym kro­kiem. Jeden z chło­pa­ków uda­wał małpę. Wyda­wał przy tym prze­cią­głe odgłosy – „Ooo-ooo-ooo!” – i pró­bo­wał wspiąć się na maskę prze­jeż­dża­ją­cej obok toyoty, jakby to było safari. Jack­son wci­snął moc­niej hamu­lec i gów­niarz spadł na jezd­nię. Następ­nie szybko odje­chał, nie oglą­da­jąc się, żeby spraw­dzić, czy wyrzą­dził mu jakąś krzywdę.

– Kutasy – mruk­nął do Nathana.

Alba­tros4

Klub gol­fowy Belve­dere. Na gre­enie stali Tho­mas Hol­royd, Andrew Bragg i Vin­cent Ives. Ludzie róż­nych pro­fe­sji, a kon­kret­nie wła­ści­ciel firmy prze­wo­zo­wej, agent biura podróży i hote­larz w jed­nym oraz kie­row­nik regio­nalny do spraw sprze­daży sprzętu tele­ko­mu­ni­ka­cyj­nego.

Była kolej Vince’a, żeby wybić piłeczkę z pod­stawki. Przy­jął odpo­wied­nią pozy­cję i pró­bo­wał się skon­cen­tro­wać. Sły­szał, jak za jego ple­cami Andy Bragg wzdy­cha nie­cier­pli­wie.

– Może powi­nie­neś zostać przy mini­gol­fie, Vince – stwier­dził.

Według Vince’a ist­niało kilka kate­go­rii zna­jo­mo­ści. Zna­jomi z pola gol­fo­wego, kole­dzy z pracy, przy­ja­ciele ze szkol­nej ławy, współ­to­wa­rzy­sze rejsu (przed paroma laty był na jed­nym z Wendy, swoją już wkrótce byłą żoną; pły­wali po Morzu Śród­ziem­nym), ale praw­dzi­wych przy­ja­ciół trudno było zna­leźć. Andy i Tommy wid­nieli w rubryczce zaty­tu­ło­wa­nej „golf”. Ale nie jeśli cho­dzi o ich wza­jemne rela­cje – tych dwóch zde­cy­do­wa­nie łączyła przy­jaźń. Znali się od lat i byli ze sobą tak bli­sko zwią­zani, że prze­by­wa­jąc z nimi, Vince zawsze czuł się w pewien spo­sób wyklu­czony. Nie umiałby co prawda wska­zać, z czego kon­kret­nie; cza­sami zasta­na­wiał się, czy nie mają jakiejś wspól­nej tajem­nicy, cho­ciaż raczej to im zale­żało, żeby on tak sądził. W grun­cie rze­czy męż­czyźni ni­gdy nie wyra­stają z podwór­ko­wych prze­ko­ma­rza­nek, tylko rosną. Tak przy­naj­mniej uwa­żała jego żona. Wkrótce była żona.

– Tele­pa­tycz­nie jej nie prze­su­niesz, Vince – rzu­cił Tommy Hol­royd, wska­zu­jąc mu piłeczkę. – Musisz ją ude­rzyć kijem, wiesz?

Tommy był wiel­kim face­tem po czter­dzie­stce w pełni tęży­zny fizycz­nej. Miał zła­many nos awan­tur­nika, który nie wpły­wał nega­tyw­nie na jego wygląd, prze­ciw­nie, w oczach kobiet zda­wał się wręcz doda­wać mu urody. W ostat­nim cza­sie nabrał nieco ciała, ale wciąż nale­żał do tych, któ­rych zde­cy­do­wa­nie lepiej mieć po swo­jej stro­nie niż w naroż­niku prze­ciw­nika. Jak sam żar­to­wał, miał za sobą „zmar­no­waną mło­dość” – wcze­śnie rzu­cił szkołę, pra­co­wał jako bram­karz w róż­nych szem­ra­nych klu­bach na pół­nocy i zada­wał się z „nie­wła­ści­wymi ludźmi”. Vince mimo­cho­dem usły­szał, jak Tommy wspo­mi­nał kie­dyś o „pracy w ochro­nie” – nie­jed­no­znaczne okre­śle­nie mogące pomie­ścić cały wachlarz roz­ma­itych grzesz­ków. Albo cnót.

– Bez obaw, to już dawno skoń­czone – rzu­cił Tommy, uświa­do­miw­szy sobie, że Vince go sły­szał.

Vince potul­nie uniósł do góry otwarte dło­nie, jakby się pod­da­wał, i zapew­nił go:

– Nie ma sprawy, Tommy.

Tommy Hol­royd szczy­cił się, że do wszyst­kiego doszedł „wła­snymi siłami”. Ale czy z defi­ni­cji nie doty­czyło to każ­dego czło­wieka? Vince powoli docho­dził do wnio­sku, że on na tym polu nie­szcze­gól­nie się spi­sał.

Poza byciem bram­ka­rzem Tommy parał się też nie­gdyś ama­tor­skim bok­sem. Instynkt walki zda­wał się prze­cho­dzić w jego rodzi­nie z poko­le­nia na poko­le­nie – ojciec Tommy’ego był zawo­do­wym zapa­śni­kiem, słyn­nym „heelem”, który poko­nał kie­dyś na ringu Jimmy’ego Savile’a w hali Spa Royal w Bri­dling­ton, czym syn nie­odmien­nie się prze­chwa­lał w jego imie­niu.

– Mój tatko zro­bił z tego cwela krwawą mia­zgę – oznaj­mił Vince’owi. – Gdyby wie­dział, że to pedzio, pew­nie by go zabił.

Vince, dla któ­rego arkana boksu sta­no­wiły świat rów­nie tajemny i egzo­tyczny jak dwór chiń­skiego cesa­rza, musiał wyszu­kać w inter­ne­cie zna­cze­nie słowa „heel”. Oka­zało się, że to czarny cha­rak­ter, anty­bo­ha­ter, ktoś, kto na ringu oszu­kuje i oka­zuje pogardę rywa­lowi.

– To tylko taka poza – wyja­śnił mu Tommy – cho­ciaż tatko nie musiał za bar­dzo uda­wać. Był z niego kawał wred­nego sukin­syna. Vince’owi zro­biło się żal Tommy’ego. Jego wła­sny ojciec był rów­nie łagodny jak smak her­baty parzo­nej z połówki torebki Tetley Mild, jego ulu­bio­nego napitku.

Kariera Tommy’ego gwał­tow­nie przy­spie­szyła, gdy z zawod­nika awan­so­wał na pro­mo­tora walk bok­ser­skich, a kiedy zaro­bił na tym dość pie­nię­dzy, wyro­bił sobie papiery kie­rowcy samo­cho­dów cię­ża­ro­wych i kupił pierw­szego tira – taki był począ­tek jego floty cię­ża­ró­wek Hol­royd Hau­lage. Nie była to może naj­więk­sza firma prze­wo­zowa na pół­nocy, nie­mniej jed­nak, jeśli sądzić po stylu życia Tommy’ego, musiała świet­nie pro­spe­ro­wać. Był bez­wstyd­nie bogaty, miał dom z base­nem i drugą żonę, Cry­stal, która, jeśli wie­rzyć plot­kom, była kie­dyś sławną modelką.

Tommy nie nale­żał przy tym do ludzi, któ­rzy obo­jęt­nie prze­cho­dzą ulicą obok potrze­bu­ją­cego, choć Vince przy­pusz­czał, że może to mieć zwią­zek z zacią­ga­niem przy­szłych zobo­wią­zań. W zasa­dzie nawet lubił Tommy’ego: gość był wylu­zo­wany i miał w sobie coś, co Vince mógł jedy­nie okre­ślić jako „pre­zen­cję”, swo­istą pół­nocną butę, któ­rej brak Vince sam bole­śnie odczu­wał. Cry­stal nato­miast była osza­ła­mia­jąca. „Jak lalka Bar­bie” – pod­su­mo­wała ją Wendy. A skoro już mowa o osza­ła­mia­niu, przy­pusz­czał, że Wendy, któ­rej dotych­cza­sowa nie­groźna obo­jęt­ność wobec niego zmie­niła się ostat­nio w żywio­łową nie­na­wiść, naj­chęt­niej potrak­to­wa­łaby go para­li­za­to­rem. Czy w jaki­kol­wiek spo­sób sobie na to zasłu­żył? Skąd!

Na krótko przed tym, jak został przed­sta­wiony Tommy’emu, Lesley – pierw­sza żona Tommy’ego – zgi­nęła w kosz­mar­nym wypadku. Spa­dła z klifu, pró­bu­jąc rato­wać czwo­ro­noż­nego pupila. Vince pamię­tał, że czy­tał o tym w gaze­cie („Żona zna­nego biz­nes­mena ze wschod­niego wybrzeża York­shire ginie śmier­cią tra­giczną i tak dalej”). Pamię­tał też, że powie­dział wtedy do Wendy: „Powin­naś uwa­żać, kiedy wypro­wa­dzasz Sparky’ego na spa­cer na klify”. Sparky był ich psem, wów­czas jesz­cze szcze­nia­kiem. „O kogo bar­dziej się mar­twisz, o mnie czy o psa?” – zapy­tała, on zaś odrzekł: „No cóż…” – co, jak już wie­dział, nie sta­no­wiło wła­ści­wej odpo­wie­dzi.

Andy nazy­wał Tommy’ego „weso­łym wdow­cem” i rze­czy­wi­ście, koleś robił wra­że­nie zaska­ku­jąco nie­po­ru­szo­nego tą straszną tra­ge­dią. „Prawdę mówiąc, Les była tro­chę dziwna” – przy­znał Andy, przy­kła­da­jąc palec wska­zu­jący do skroni i krę­cąc nim, jakby chciał się dowier­cić do mózgu. „To była zwy­kła wariatka”. Andy’emu obce były wszel­kie sen­ty­menty. Zde­cy­do­wa­nie. W owym cza­sie na ławce w pobliżu miej­sca, skąd spa­dła Lesley Hol­royd, na­dal leżała wią­zanka zeschnię­tych kwia­tów. Nie wyda­wało się to Vince’owi wystar­cza­jącą formą upa­mięt­nie­nia zmar­łej.

– Zie­mia do Vince’a – ode­zwał się Tommy. – Mewa na tobie usią­dzie, jeśli się wresz­cie nie ruszysz.

– Jaki jest twój han­di­cap na torze mini­golfa, Vince? – śmiał się Andy. Naj­wy­raź­niej jesz­cze nie skoń­czył żar­to­wać. – Ten wia­trak ciężko będzie obejść, skrzy­dła cho­ler­nie prze­szka­dzają. No i trzeba być praw­dzi­wym zawo­dow­cem, żeby podo­łać rakie­cie. Na tym dia­bel­stwie czło­wiek zawsze się wyłoży.

Andy nie popi­sy­wał się tak jak Tommy.

– Tak, nasz Andrew to mil­czek – zare­cho­tał Tommy, obej­mu­jąc Andy’ego ramie­niem i (bar­dzo po męsku) ści­ska­jąc. – Ale wła­śnie na takich powi­nie­neś naj­bar­dziej uwa­żać, Vince.

– Spa­daj – odparł dobro­tli­wie Andy.

Też jestem milcz­kiem, pomy­ślał Vince, a nikt nie musi na mnie uwa­żać. Andy był niski i żyla­sty. Gdyby porów­nać ich do zwie­rząt, Tommy byłby niedź­wie­dziem – i to nie nie­szko­dli­wym misiem z rodzaju tych, które pię­trzyły się na łóżku córki Vince’a, Ash­ley. Wciąż tam leżały, cier­pli­wie wycze­ku­jąc jej powrotu z podróży poprze­dza­ją­cej roz­po­czę­cie stu­diów. Tommy byłby jed­nym z tych naj­groź­niej­szych, niedź­wie­dziem polar­nym albo griz­zly. Andy zaś byłby lisem. Cza­sami Tommy nawet nazy­wał go liskiem. A co z Vince’em? Był­bym jele­niem, pomy­ślał. Ska­mie­nia­łym w świe­tle reflek­to­rów samo­chodu, który lada chwila zmie­cie go z szosy. A za kie­row­nicą zapewne sie­dzia­łaby Wendy.

Cie­kawe, czy któ­ry­kol­wiek z nich w ogóle grał kie­dyś w mini­golfa? Kiedy Ash­ley była mała, Vince spę­dzał z nią na torze dłu­gie, z reguły cał­kiem miłe godziny, sto­icko ją dopin­gu­jąc, kiedy raz za razem nie tra­fiała w piłeczkę na pod­stawce albo z oślim upo­rem pona­wiała próby wybi­cia jej z ziemi, pod­czas gdy za ich ple­cami two­rzyła się kolejka. Ile­kroć Vince dawał znak tym z tyłu, żeby ich wymi­nęli, jęczała gło­śno „Tatooo!”. Była upar­tym dziec­kiem. (Nie żeby miał jej to za złe. Prze­cież ją kochał!).

Wes­tchnął. Niech Tommy i Andy śmieją się z niego, jeśli mają ochotę. Męskie żarty – kie­dyś takie popisy i prze­chwałki były nawet zabawne (mniej lub bar­dziej). Koguty z pół­nocy, wszy­scy co do jed­nego. Mieli to w genach albo w testo­ste­ro­nie, jed­nak Vince był ostat­nio zbyt przy­bity, żeby brać udział w ich rywa­li­za­cji i wymia­nie (z grub­sza) przy­ja­ciel­skich docin­ków.

Pod­czas gdy Tommy piął się w górę na krzy­wej wzno­szą­cej swo­jego życia, to Vince nie­wąt­pli­wie znaj­do­wał się na równi pochy­łej. Dobi­jał do pięć­dzie­siątki i od trzech mie­sięcy miesz­kał w kawa­lerce na tyłach knajpy ser­wu­ją­cej rybę z fryt­kami, odkąd pew­nego ranka Wendy zwró­ciła się do niego, gdy zaja­dał muesli (prze­ży­wał wów­czas krót­ko­trwałą fascy­na­cję zdro­wym odży­wia­niem), oznaj­mia­jąc: „Miarka się prze­brała, nie sądzisz, Vince?” – i zosta­wiła go z ustami roz­dzia­wio­nymi ze zdzi­wie­nia nad miseczką mie­szanki płat­ków śnia­da­nio­wych z suszo­nymi owo­cami z Tesco.

Ash­ley w towa­rzy­stwie swo­jego chło­paka sur­fera wła­śnie wyru­szyła w podróż z ple­ca­kiem po połu­dniowo-wschod­niej Azji. O ile Vince dobrze zro­zu­miał, roczna prze­rwa miała być okre­sem wytchnie­nia mię­dzy nauką w opła­ca­nym przez niego dro­gim pry­wat­nym liceum a roz­po­czę­ciem stu­diów na rów­nie dro­gim uni­wer­sy­te­cie, za który także miał pła­cić. Oka­zało się jed­nak, że ów antrakt kosz­tuje go kro­cie, jeśli poli­czyć koszt prze­lo­tów i mie­sięczne kie­szon­kowe córki. W mło­do­ści Vince’owi wpo­jono sta­ro­świec­kie, non­kon­for­mi­styczne cnoty samo­dy­scy­pliny i samo­do­sko­na­le­nia, tym­cza­sem Ash­ley (o jej chło­paku sur­fe­rze nawet nie wspo­mi­na­jąc) była prze­ko­nana, że świat kręci się wokół niej. (Nie żeby Vince miał jej to za złe. Prze­cież ją kochał!).

Ledwo córka wyfru­nęła z rodzin­nego gniazda samo­lo­tem linii Emi­ra­tes do Hanoi, Wendy oświad­czyła Vince’owi, że ich mał­żeń­stwo jest mar­twe. Jego trup nie zdą­żył nawet osty­gnąć, gdy ona flir­to­wała w inter­ne­cie jak osza­lały kró­lik, przez więk­szość wie­czo­rów ska­zu­jąc Vince’a na samotne kola­cje zło­żone z ryby oraz fry­tek i na głów­ko­wa­nie, kiedy to wszystko się posy­pało. (Podobno trzy lata wcze­śniej, na Tene­ry­fie). „Mam dla cie­bie parę kar­to­nów z super­mar­ketu, żebyś mógł spa­ko­wać rze­czy – dodała, kiedy gapił się na nią, niczego nie rozu­mie­jąc. – Nie zapo­mnij zabrać swo­ich brud­nych ciu­chów z kosza w pralni. Nie zamie­rzam cię dłu­żej obsłu­gi­wać, Vince. Dwa­dzie­ścia lat nie­wol­ni­czej pracy wystar­czy”.

Tak mu się odpła­cała za jego poświę­ce­nie. Czło­wiek świą­tek pią­tek haruje, robi setki kilo­me­trów tygo­dniowo służ­bo­wym autem, pra­wie nie ma czasu dla sie­bie, wszystko po to, żeby córka mogła sobie pstry­kać nie­zli­czone sel­fie w Ang­kor Wat czy gdzie tam aku­rat prze­by­wała, żona zaś mogła mu oświad­czyć, że przez miniony rok pota­jem­nie spo­ty­kała się z wła­ści­cie­lem pobli­skiej kafejki, który był jed­no­cze­śnie ratow­ni­kiem wod­nym, co zda­wało się uspra­wiedliwiać romans, przy­naj­mniej w oczach Wendy. („Craig przy każ­dej akcji ryzy­kuje życie, a ty, Vince?” W pew­nym sen­sie ow­szem, on też ryzy­ko­wał). Coś takiego tnie czło­wie­kowi duszę na kawałki. Ciach, ciach, ciach.

Wendy była zwo­len­niczką gole­nia i strzy­że­nia, przy­ci­na­nia i wyrów­ny­wa­nia. Latem kosiarka co wie­czór wyjeż­dżała na traw­nik – przez ostat­nie dwie dekady Wendy spę­dziła w jej towa­rzy­stwie wię­cej czasu niż z Vince’em. Rów­nie dobrze zamiast rąk mogłaby mieć parę seka­to­rów. Do jed­nych z jej dziw­nych upodo­bań nale­żała uprawa bon­sai (albo raczej ogra­ni­cza­nie wzro­stu nie­szczę­snego drzewka, jak to oce­niał Vince) – okrutna roz­rywka, przy­wo­dząca mu na myśl Chinki pęta­jące sobie stopy. To samo robiła teraz z nim: cięła mu duszę na kawałki, skra­cała go do roz­mia­rów karła.

Z mozo­łem brnął przez życie, pod­trzy­my­wany na duchu myślą o żonie i córce – wyma­gało to od niego więk­szego boha­ter­stwa, niż któ­ra­kol­wiek z nich przy­pusz­czała – i oto, jak mu podzię­ko­wano! To nie mógł być przy­pa­dek, że mozół i wół (robo­czy) się rymo­wały; dotych­czas Vince zakła­dał, że jego trud zaowo­cuje kie­dyś czymś waż­nym, ale nie: naj­wy­raź­niej nic na niego nie cze­kało, chyba że dal­sza harówka.

– To znowu pan? – Wesoła, ruchliwa kobieta za ladą w knaj­pie sprze­da­ją­cej rybę z fryt­kami zawsze reago­wała tak na jego widok. W sumie mógłby wycią­gnąć rękę przez okno na tyłach swo­jego miesz­ka­nia i samemu zdjąć rybę z patelni.

– Tak, to znowu ja – odpo­wia­dał nie­zmien­nie takim tonem, jakby i dla niego było to zasko­cze­niem. Czuł się jak w Dniu świ­staka, tyle że niczego nowego się nie uczył (spójrzmy praw­dzie w oczy: czego miałby się nauczyć?) i nic się nie zmie­niało.

Czy kie­dy­kol­wiek narze­kał na swój los? Nie. W isto­cie motto jego doro­słego życia mogłoby brzmieć „Nie narze­kam”. Był sto­ikiem do szpiku kości, jak na Bry­tyj­czyka przy­stało. „Nie mogę się skar­żyć” – powta­rzał, niczym boha­ter jed­nego z tych sta­ro­świec­kich seriali kome­dio­wych. Teraz nad­ra­biał to z nawiązką, choćby przed samym sobą, bo w obec­no­ści innych wciąż czuł się w obo­wiązku robić dobrą minę do złej gry; inne zacho­wa­nie świad­czy­łoby o braku wycho­wa­nia. „Jeśli nie potra­fisz powie­dzieć niczego miłego – pouczała go matka – to lepiej nic nie mów”.

– Popro­szę po jed­nej z każ­dego rodzaju – zwra­cał się do kobiety za ladą. Czy jest coś żało­śniej­szego od nie­do­szłego roz­wod­nika w śred­nim wieku, zama­wia­ją­cego poje­dyn­czy kawa­łek ryby na kola­cję?

– Chce pan resztki panierki? – pytała.

– Jeśli coś zostało, to chęt­nie. Dzię­kuję – odpo­wia­dał, krzy­wiąc się w duchu. Dosko­nale zda­wał sobie sprawę z iro­nicz­nego wydźwięku pyta­nia. Kiedy kobieta zeskro­by­wała chrup­kie resztki z patelni, myślał, że to mu odtąd w życiu pozo­stało. Resztki.

– Jesz­cze? – pytała ze wznie­sioną do góry szpa­tułką, gotowa oka­zać mu swoją szczo­drość. Uprzej­mość nie­zna­jo­mych, myślał wtedy. Powi­nien zapy­tać o jej imię. Widy­wał ją czę­ściej niż kogo­kol­wiek innego.

– Nie, dzięki. Tyle wystar­czy.

„Noistyk­nie” – tak nazwali swój dom. Nie­gdy­siej­szy żart brzmiał teraz głu­pio, ale kie­dyś lubili sobie pożar­to­wać w rodzin­nym gro­nie. Jako pod­sta­wowa komórka spo­łeczna zda­wali się funk­cjo­no­wać bez zarzutu – grille w przy­do­mo­wym ogródku, zapra­sza­nie zna­jo­mych na drinka, wycieczki do parku roz­rywki Alton Towers, zagra­niczne waka­cje w czte­ro­gwiazd­ko­wych hote­lach, jeden czy drugi rejs tury­styczny. W prze­ci­wień­stwie do wielu ludzi speł­niali swoje marze­nia. Marze­nia faceta z klasy śred­niej, w śred­nim wieku, w poło­wie życio­wej drogi.

Co week­end zała­do­wy­wali bagaż­nik po brzegi zaku­pami z Tesco i ni­gdy nie żało­wali Ash­ley pie­nię­dzy na lek­cje tańca, jazdy kon­nej, przy­ję­cia uro­dzi­nowe czy naukę gry w tenisa. (Ani na szkolne wyjazdy na narty. Trzeba było na nie zacią­gnąć drugą pożyczkę pod zastaw domu!). Vince nie­ustan­nie pod­wo­ził ją do domów jej kole­ża­nek, z któ­rymi była umó­wiona na „noco­wa­nie” albo „zabawę”. Ash­ley nie była tania. (Nie żeby miał jej to za złe. Prze­cież ją kochał!).

No i nauka jazdy – całe godziny, a nawet dni życia, któ­rych Vince ni­gdy nie odzy­ska, spę­dzone na poka­zy­wa­niu żonie i córce, jak pro­wa­dzić samo­chód. Czas, kiedy tkwił we wła­snym aucie na fotelu pasa­żera, a za kie­row­nicą sie­działa któ­raś z nich. Trzeba przy tym dodać, że żadna nie odróż­niała pra­wej strony od lewej, ani choćby przodu od tyłu. Ledwo się obej­rzał, Ash­ley prze­sia­dła się do tuk-tuka, a Wendy do hondy z naklejką UKIP5 na tyl­nej szy­bie. Roz­bi­jała się nią teraz, wypa­tru­jąc nowego Pana Wła­ści­wego, skre­śliw­szy Vince’a, który oka­zał się Panem Nie­wła­ści­wym. Wyglą­dało na to, że ratow­nik Craig został porzu­cony, prze­graw­szy rywa­li­za­cję z ofe­ru­ją­cym nie­ogra­ni­czone moż­li­wo­ści Tin­de­rem. Vince’owi naj­wy­raź­niej można było przy­piąć cały wachlarz łatek: „Pana Nudzia­rza”, „Pana Spa­ślaka”, „Pana Wiecz­nie Zmę­czo­nego”. Jakby tego było mało, Wendy wró­ciła do panień­skiego nazwi­ska, chcąc go chyba cał­ko­wi­cie wyma­zać ze swo­jego życia. Jakby Vince ni­gdy nie ist­niał.

„Noistyk­nie” – par­sk­nął w duchu. Dobre sobie. Teraz kom­plet­nie nic nie sty­kało i nawet Sparky trak­to­wał go jak obcego. Ten bli­żej nie­okre­ślo­nej pro­we­nien­cji mie­sza­niec charta z owczar­kiem szkoc­kim na samca alfa wybrał sobie Wendy, choć to Vince wyjąt­kowo go lubił i to on zwy­kle wypro­wa­dzał go na spa­cery, sprzą­tał po nim i żywił go drogą karmą – z per­spek­tywy czasu wyda­wała się poży­wie­niem lep­szej jako­ści niż kupo­wana w super­mar­ke­cie mie­lonka w puszce, którą ostat­nimi czasy był zmu­szony się odży­wiać, kiedy aku­rat nie jadł ryby z fryt­kami. Wła­ści­wie powi­nien zaopa­try­wać się w karmę dla psów, na pewno nie sma­ko­wa­łaby gorzej. Tęsk­nił za Spar­kym bar­dziej niż za Wendy. W isto­cie ku swemu zdzi­wie­niu pra­wie w ogóle za nią nie tęsk­nił, jeśli już, to za domo­wymi wygo­dami, które mu ode­brała. Męż­czy­zna pozba­wiony kom­fortu ogni­ska domo­wego był tylko smut­nym, samot­nym palan­tem.

Kiedy poznał Wendy, na weselu kolegi z woj­ska, daleko na połu­dniu, słu­żył jesz­cze w Kró­lew­skim Kor­pu­sie Łącz­no­ści. Miał opa­le­ni­znę pro­sto z Bał­ka­nów i świeżo zdo­byte paski sier­żanta. Wendy zachi­cho­tała i stwier­dziła, że podo­bają jej się męż­czyźni w mun­du­rach, a dwa lata póź­niej odbyło się ich wła­sne wesele. Vince prze­szedł do cywila i zaczął pra­co­wać w fir­mie tele­ko­mu­ni­ka­cyj­nej – naj­pierw jako inży­nier odpo­wie­dzialny za IT, by następ­nie wsko­czyć w gar­ni­tur i awan­so­wać na kie­row­ni­cze sta­no­wi­sko. To było dzie­sięć lat temu. Myślał teraz o ratow­niku Cra­igu i zasta­na­wiał się, czy rów­nież w jego przy­padku, Vince’a, Wendy od samego początku wolała mun­dur od czło­wieka, który go nosił. „Matka ostrze­gała mnie, żebym za cie­bie nie wycho­dziła” – śmiała się, kiedy pijani i wykoń­czeni roz­bie­rali się ze stro­jów ślub­nych w jed­nym z poko­jów hotelu, gdzie odbyło się ich przy­ję­cie weselne – nija­kim przy­bytku na obrze­żach Croy­den, rodzin­nego mia­sta Wendy. Jako roman­tyczny wstęp do pierw­szej wspól­nej nocy po ślu­bie takie słowa nie zwia­sto­wały nic dobrego. Dla matki Wendy – mało­dusz­nej, leni­wej wdowy – wybór Vince’a na męża jej córki ozna­czał nie­współ­mierną do tego faktu ilość pła­czu i zgrzy­ta­nia zębami. Pod­czas cere­mo­nii w kościele sie­działa w pierw­szej ławce, w okrop­nym kape­lu­szu na gło­wie i z taką miną, jakby uczest­ni­czyła w pogrze­bie. W kolej­nych latach robiła co w jej mocy, żeby zasłu­żyć na tytuł „naj­bar­dziej kry­tycz­nej teścio­wej na świe­cie”. „Tak, w tej kate­go­rii trwa ostra rywa­li­za­cja” – stwier­dził Tommy, cho­ciaż jemu udało się dwu­krot­nie oże­nić i ani razu nie mieć teścio­wej. Vince poczuł ogromną ulgę, kiedy matka Wendy umarła przed laty po dłu­giej cho­ro­bie nowo­two­ro­wej, która w oczach córki zmie­niła ją w męczen­nicę. „Gdy­bym tylko posłu­chała rad mojej bied­nej matki!” – gde­rała Wendy, spi­su­jąc listę rze­czy, które wolno mu było zabrać ze sobą. Sama po roz­wo­dzie miała dostać tyle pie­nię­dzy, że Vince’owi led­wie star­czy na opłatę człon­kow­ską w klu­bie gol­fo­wym! „Zro­bię co w mojej mocy, Vince – zapew­nił go Steve Mel­lors, ze smut­kiem krę­cąc głową. – Ale prawo mał­żeń­skie to istne pole minowe”. Steve pro­wa­dził sprawę roz­wo­dową Vince’a pro bono, w ramach kole­żeń­skiej przy­sługi, za co Vince był mu nie­zmier­nie wdzięczny. Steve był praw­ni­kiem kor­po­ra­cyj­nym z Leeds i zwy­kle „nie wda­wał się w roz­wody”. To tak jak ja, pomy­ślał Vince. To tak jak ja.

Vince’a i Steve’a Mel­lorsa łączyła wspólna prze­szłość – cho­dzili do tej samej szkoły w Dews­bury, cen­trum pro­duk­cji wełny wtór­nej. Innymi słowy sto­licy tan­dety. Może nie ma się co dzi­wić, uznał Vince, że życie tak mi się nie uło­żyło. Po szkole ich drogi się roze­szły. Steve wyje­chał do Leeds stu­dio­wać prawo, pod­czas gdy Vince na prośbę ojca od razu zacią­gnął się do woj­ska, żeby „zdo­być porządny fach”. Ojciec miał firmę świad­czącą usługi hydrau­liczne. Był jej twa­rzą, ni­gdy nie zatrud­niał pomoc­ni­ków. Dobry był z niego czło­wiek, cier­pliwy, ni­gdy nie pod­niósł głosu na Vince’a ani jego matkę. W każdy pią­tek obsta­wiał zakłady pił­kar­skie, a w każdą sobotę wra­cał do domu z pudeł­kiem cia­stek z pie­karni sąsia­du­ją­cej z jego zakła­dem: kra­janki cytry­no­wej i pty­siów bisz­kop­to­wych. Ni­gdy nie narze­kał. Miał to w genach.

Ni­gdy też nie zachę­cał Vince’a, aby ten poszedł w jego ślady i zajął się hydrau­liką. „Pół życia babrał­byś się po łok­cie w cudzych gów­nach, synu”. W woj­sku Vince rze­czy­wi­ście zdo­był dobry fach – Kró­lew­ski Kor­pus Łącz­no­ści oka­zał się pod tym wzglę­dem strza­łem w dzie­siątkę. Rzadko wysy­łano go do stref kon­fliktu. Ulster, Zatoka Per­ska, Bośnia – nawet tam deko­wał się zawsze na tyłach, w jed­no­stce wspar­cia tech­nicz­nego, dłu­biąc przy sprzę­cie albo usi­łu­jąc zre­ani­mo­wać zawo­dzące opro­gra­mo­wa­nie. Tylko raz, pod­czas ostat­niej misji w Koso­wie, tra­fił na linię frontu i jego oddział został ostrze­lany. Zakosz­to­wał wów­czas smaku wojny – nie spodo­bała mu się. Nie podo­bały mu się też skutki wojny – wszyst­kie te kobiety, dzieci, a nawet psy sta­no­wiące „przy­pad­kowe straty”. Po Koso­wie pod­jął decy­zję o odej­ściu z woj­ska i w prze­ci­wień­stwie do wielu swo­ich kole­gów ni­gdy tego nie żało­wał.

Z nich dwóch to Steve Mel­lors zawsze był tym bły­sko­tli­wym i lubia­nym. Vince’owi wystar­czyło, że mógł się z nim kum­plo­wać i liczyć, że udzieli mu się choć tro­chę pew­no­ści sie­bie przy­ja­ciela. On był Wat­so­nem, a Steve Hol­me­sem. Ten­zin­giem posłu­gu­ją­cym przy Hil­la­rym. W owych cza­sach w bestia­rium Vince’a Mel­lorsowi przy­pa­dłaby rola mło­dego lwa.

Ze szkoły wra­cali zwy­kle razem na rowe­rach, ścieżką holow­ni­czą wzdłuż kanału. Sporo było przy tym wygłu­pów, aż pew­nego dnia Steve na wybo­jach prze­le­ciał przez kie­row­nicę, ude­rzył głową o wyschniętą zie­mię, sto­czył się do wody i poszedł na dno. „Jak ten kamień” – opo­wia­dał póź­niej Vince, rela­cjo­nu­jąc wypa­dek w stylu Tommy’ego Coopera6. „Jak ten kamień”. Teraz trudno w to uwie­rzyć, ale kie­dyś był kla­so­wym bła­znem.

Vince cze­kał, aż Steve wypły­nie na powierzch­nię i wydo­sta­nie się na brzeg – był zna­ko­mi­tym pły­wa­kiem – lecz nic takiego się nie wyda­rzyło. Z dna unio­sło się tylko kilka bąbel­ków powie­trza, jakby pod wodą znaj­do­wała się ryba, a nie czło­wiek.

Vince wsko­czył więc do kanału i wycią­gnął przy­ja­ciela. Uło­żył go na brzegu i kilka sekund póź­niej z ust Steve’a wylało się wia­dro wody. Usiadł i mruk­nął: „Kurwa”. Na czole miał guza wiel­ko­ści kaczego jaja w miej­scu ude­rze­nia, które pozba­wiło go przy­tom­no­ści, poza tym jed­nak wyszedł z tej przy­gody bez szwanku.

Vince nie uwa­żał wtedy swo­jego postępku za szcze­gól­nie boha­ter­ski. Na miej­sco­wym base­nie zali­czył kurs ratow­ni­czy, więc chyba nikt się nie spo­dzie­wał, że będzie stał z zało­żo­nymi rękami i spo­koj­nie patrzył, jak jego kum­pel tonie. Mimo to zawią­zała się mię­dzy nimi szcze­gólna więź (pew­nie tak to już bywa, kiedy ratuje się komuś życie), bo nie stra­cili kon­taktu, nawet jeśli z cza­sem stał się on powierz­chowny i spro­wa­dzał się głów­nie do wymiany kar­tek bożo­na­ro­dze­nio­wych. Każdy z nich na swój spo­sób kie­ro­wał się w życiu poczu­ciem lojal­no­ści – co, jak Vince zdą­żył się już prze­ko­nać, nie zawsze było dobre. Czyż nie był lojalny wobec Wendy i wobec Sparky’ego? A czy oni to odwza­jem­nili? Nie. Co gor­sza, Vince miał wra­że­nie, że w trak­cie postę­po­wa­nia roz­wo­do­wego Ash­ley weź­mie stronę matki. Dobrały się obie jak w korcu maku.

Ponow­nie zoba­czył Steve’a przed dwoma laty na zjeź­dzie kla­so­wym, kosz­mar­nym wyda­rze­niu, które utwier­dziło Wendy w prze­ko­na­niu, że męż­czyźni nie dora­stają, tylko stają się wyżsi. I grubsi. Oraz tracą włosy. Z wyjąt­kiem Steve’a – on zacho­wał rasowy wygląd kogoś, kto dba o sie­bie każ­dego ranka. Nie było w nim nic tan­det­nego. „Chyba trzy­masz swój por­tret na stry­chu, Steve”7 – zażar­to­wał któ­ryś z uczest­ni­ków zjazdu. Mel­lors zbył tę uwagę żar­tem („Wystar­czy gra w tenisa i miłość dobrej kobiety”), lecz Vince zauwa­żył, że kom­ple­ment spra­wił mu przy­jem­ność. Dziew­czyny i forsa – Vince był zda­nia, że Steve od zawsze pożą­dał jed­nego i dru­giego i wszystko wska­zy­wało na to, że w obu tych dzie­dzi­nach zgar­nął naj­wyż­sze nagrody.

Stał się teraz „Ste­phe­nem”, cho­ciaż Vince’owi z tru­dem prze­cho­dziło to przez gar­dło. Wła­śnie Steve przed­sta­wił go swoim „dobrym kum­plom”, Tommy’emu i Andy’emu. Razem sta­no­wili dziwny ter­cet – lew, niedź­wiedź i lis, jakby żyw­cem wzięci z bajek Ezopa. W hie­rar­chii zna­jo­mo­ści Vince’a Tommy, Andy i Steve byli dla sie­bie praw­dzi­wymi przy­ja­ciółmi. Nie­mniej jed­nak, jak wkrótce sam się prze­ko­nał, obo­wią­zy­wał wśród nich okre­ślony porzą­dek dzio­ba­nia. Steve patrzył z góry na Tommy’ego, bo sam był lepiej wykształ­cony. Tommy pogar­dzał Andym, bo sam miał olśnie­wa­jącą żonę, Andy zaś uwa­żał się za lep­szego od Vince’a, bo – no cóż, Vince był Vince’em. Vince nie miał kim pogar­dzać, poza sobą. „Andy i Tommy miesz­kają w two­jej oko­licy – oznaj­mił mu Steve. – Powi­nie­neś ich lepiej poznać. Mogą ci się przy­dać”. (Do czego? – zasta­na­wiał się Vince). Rów­nież to Steve pole­cił go na członka klubu gol­fo­wego Belve­dere.

W skom­pli­ko­wa­nej hie­rar­chii zna­jo­mo­ści Vince’a Steve był przy­ja­cie­lem ze szkol­nej ławy, ale nie praw­dzi­wym przy­ja­cie­lem – zbyt wiele czasu upły­nęło, zbyt wiele doświad­czeń ich róż­niło. „Mój druh ze szkoły” – przed­sta­wił go Steve Tommy’emu i Andy’emu, waląc Vince’a (dość mocno) ręką w plecy. Spra­wił, że Vince na krótką chwilę znów poczuł się młody, a zaraz potem stary. „Ura­to­wał mi życie – poin­for­mo­wał Tommy’ego i Andy’ego Steve – i to dosłow­nie. Można powie­dzieć, że wszystko mu zawdzię­czam”. „To było dawno temu” – rzekł Vince, skrom­nie spusz­cza­jąc wzrok na swoje buty. Nie sądził, aby miesz­kańcy Dews­bury uży­wali okre­śle­nia „druh”. Wąt­pił, aby kto­kol­wiek z żyją­cych wów­czas w zachod­nim York­shire go uży­wał. Paso­wało raczej do boisk Eton niż do cen­trum pro­duk­cji wełny wtór­nej na pół­nocy kraju.

Steve miesz­kał teraz na daw­nej far­mie pod Mal­ton razem ze swoją atrak­cyjną, wyra­fi­no­waną żoną imie­niem Sophie, krzep­kim nasto­let­nim synem imie­niem Jamie, zawod­ni­kiem dru­żyny rugby, oraz zbzi­ko­waną na punk­cie kucy­ków i zwy­kle nabur­mu­szoną córką imie­niem Ida. „Księż­niczka Ida – śmiała się Sophie, jakby to był jakiś ich rodzinny żart. – To tytuł opery komicz­nej Gil­berta i Sul­li­vana” – wyja­śniła, widząc zdez­o­rien­to­waną minę Wendy. („Pre­ten­sjo­nalna krowa” – mruk­nęła Wendy, kiedy póź­niej pod­su­mo­wy­wali wspólny wie­czór).

Oboje zostali zapro­szeni na kola­cję, lecz atmos­fera była tro­chę krę­pu­jąca – przy stole sie­działo ich tylko czworo. Po powro­cie do domu Wendy bur­czała na Vince’a, bo nie poszczę­ściło mu się w życiu tak jak jego daw­nemu „dru­howi”. „Popi­sują się, moim zda­niem. Srebrne sztućce, krysz­ta­łowe kie­liszki, ada­masz­kowy obrus – wyli­czała. – Podobno to miało być nie­zo­bo­wią­zu­jące spo­tka­nie przy wyspie kuchen­nej. (Przy czym? – zdzi­wił się Vince. Musiała o tym prze­czy­tać w któ­rymś z kolo­ro­wych dodat­ków do gazety). On także był nieco zasko­czony stan­dar­dem życia Steve’a, ale trudno mieć czło­wie­kowi za złe, że mu się dobrze powo­dzi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Mowa o pierw­szej więk­szej bitwie mor­skiej dru­giej wojny świa­to­wej, do któ­rej doszło 13 grud­nia 1939 r. w oko­li­cach ujścia rzeki La Plata mię­dzy bry­tyj­skimi okrę­tami a nie­miec­kim krą­żow­ni­kiem „Admi­ral Graf Spee”; osta­tecz­nie nie­miecki krą­żow­nik został zato­piony (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

Mię­dzy­na­ro­dowa orga­ni­za­cja chrze­ści­jań­ska zaj­mu­jąca się mło­dzieżą, zało­żona w Glas­gow w 1883 r. przez sir Wil­liama Ale­xan­dra Smi­tha. [wróć]

Od czerwca 2018 r. Leeds Play­ho­use. [wróć]

W gol­fie: kiedy dzięki dale­kim ude­rze­niom uda się zali­czyć dołek przy licz­bie ude­rzeń mniej­szej o trzy od tej prze­wi­dzia­nej dla danego dołka; rzad­kość w tym spo­rcie. [wróć]